Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 417
Rok wydania: 2024
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Barbara Korytkowska
Poza szlakiem
Nie da się przyspieszyć biegu rzeki lub wschodu słońca
ani sprawić, by drzewa rosły szybciej, niż rosną.
Wszystko wydarza się wtedy, kiedy jest na to gotowe.
– Indianie Seneka
Tym, którzy zawsze są w pobliżu i podnoszą mnie, gdy moje skrzydła zapominają, jak latać…
Miałam piękny sen. Kochałam do szaleństwa i, bez wątpienia, z wzajemnością. Już samo jego spojrzenie, pełne czułości i troski, powodowało szybsze bicie mojego serca. Nie chciałam od życia niczego więcej, tylko móc codziennie patrzeć właśnie w te oczy.
Ale wtedy się obudziłam. Usiadłam i nerwowo rozejrzałam się wokół. Poczułam paraliżujący strach, bo nagle zdałam sobie sprawę, że jestem sama. Zupełnie sama w wielkim, pustym łóżku.
Choćbym nie wiem jak wyszukanych słów i form użyła, nic nie zmieni faktu, że wszystko zaczęło się banalnie.
Wojtka poznałam na pierwszym roku studiów. Starszy ode mnie o dwa lata, spontaniczny programista (tak, to możliwe!) z wesołymi iskierkami w oczach. Ale przede wszystkim przyjaciel, który akceptował moją niespokojną duszę i zupełnie niepopularne dziś ideały, przy których uparłam się trwać mimo wszystko. Kochałam stare filmy, czarno-białe fotografie i Szekspira. Przerażał mnie za to pęd świata, swoisty wyścig szczurów, który niszczył relacje między ludźmi, sprowadzając je do poziomu zbędnych i uciążliwych. Chociaż nie mogłam tej gonitwy powstrzymać, przynajmniej nie miałam zamiaru brać w niej udziału. Me against the world pasowało do mnie jak ulał, ale Wojtek to rozumiał i nie próbował niczego zmieniać. Często powtarzał, że jestem nie do skopiowania. I ponoć to go we mnie najbardziej pociągało. Wspólnie chcieliśmy odkrywać świat i szukać swojego miejsca. Kiedy więc, zupełnie niespodziewanie, pojawiła się ku temu okazja, nie zastanawialiśmy się dłużej niż pięć minut.
Zaraz po obronie magisterki Wojtek dostał świetną propozycję stażu w jednym z oddziałów giganta komputerowego w Portland, w USA. Oferta – marzenie! Jedna z tych, które mogą się więcej nie trafić. Kochałam mój rodzinny Sanok, jednak wizja podróżowania po nowych, zupełnie nam nieznanych rejonach świata była bardzo kusząca. Co prawda obroniłam dopiero licencjat, ale studia mogły przecież poczekać. Nie chcieliśmy stracić szansy na przygodę życia. Plan był taki, że po półrocznym wdrożeniu Wojtka przeniesiemy się do gorącej Arizony, gdzie on miał objąć docelowe stanowisko w centrali firmy, a ja – kontynuować naukę. Najbardziej cieszyła nas jednak możliwość zobaczenia tych wszystkich cudownych miejsc, o których do tej pory tylko marzyliśmy. Oczami wyobraźni już widziałam nas wędrujących pomiędzy majestatycznymi formacjami Red Rocks czy też przemierzających kręte, górskie przełęcze kultową Route 66. Szalałam ze szczęścia i wszyscy wokół zdawali się cieszyć ze mną. No… prawie wszyscy. Moja mama, chociaż uwielbiała Wojtka, nie kryła obaw.
– Ala, a co ze studiami? Miałaś takie plany! Przecież chciałaś być psychologiem, pracować z dziećmi!
– Mamuś, i będę! Zobaczysz! – trajkotałam podekscytowana.
– Wojtek skończył studia, pójdzie do pracy. A ty? Będziesz gotowała obiadki i czekała, aż on wróci do domu? – kontynuowała.
– Czemu jesteś taką pesymistką? Wszystko będzie dobrze. Nawet jeśli posiedzę te pół roku w domu, to po przeprowadzce do Phoenix na pewno znajdę coś dla siebie. Wrócę na uczelnię, zdobędę uprawnienia i będę pomagała dzieciom – starałam się ją uspokoić.
– Kochanie, po prostu się o ciebie martwię. To nie jest dobry pomysł, żeby chłopak cię utrzymywał, nawet jeśli tylko przez chwilę. To może popsuć wasze relacje – nie ustępowała mama.
– Przecież wiesz, że on taki nie jest. Pieniądze nie mają dla niego żadnego znaczenia. Dla mnie zresztą też. Liczy się tylko fakt, że będziemy tam razem – trwałam przy swoim.
– I tak zrobisz, jak zechcesz, uparciuchu. Obiecaj mi tylko, że przynajmniej spróbujesz mniej bujać w obłokach i zaczniesz zwracać uwagę na to, co się dzieje wokół ciebie. Świat nie jest wcale taki idealny, jak byś tego chciała – podsumowała.
– Wiem, wiem, mamuś. Obiecuję, że będę rozglądać się wokół, a już na pewno stojąc nad Wielkim Kanionem – próbowałam rozładować atmosferę.
– Ech, nie mam już na ciebie siły – westchnęła smutno. – Pamiętam, jak zaraz po twoim urodzeniu prababcia Zosia zobaczyła cię po raz pierwszy. Powiedziała mi wtedy, że jesteś jak wiatr, którego nic nie powstrzyma przed dążeniem w wybranym przez siebie kierunku. Teraz widzę, że się nie myliła…
Wyczuwałam, że nie powiedziała wszystkiego, jak zwykle chcąc mnie chronić przed złymi informacjami. Postanowiłam jednak nie drążyć tematu. Nie chciałam dokładać jej zmartwień.
Kiedy niecały tydzień później wychodziliśmy z hali przylotów Logan International Airport, poczuliśmy gorący oddech parnego Bostonu. Te kilkadziesiąt metrów, jakie musieliśmy pokonać, aby dotrzeć do klimatyzowanego dworca autobusowego, okazały się nie lada wyzwaniem. Pot dosłownie spływał mi po plecach. Żar bijący od asfaltu był nie do zniesienia! Do tego niezliczona liczba aut sunących zatłoczonymi ulicami, praktycznie zderzak w zderzak. Jak w piekle! – pomyślałam. Chyba nie tego się spodziewałam. Poczułam nagłą tęsknotę za rześkim powietrzem zielonego Podkarpacia. Modliłam się w głębi duszy, aby tam, dokąd zmierzamy, było lepiej. I żeby klimatyzacja w autobusie działała poprawnie.
Okazało się, że miałam szczęście. Moje modlitwy zostały wysłuchane. Na dodatek zakochałam się w miejscu, które – przynajmniej przez jakiś czas – miało stać się naszym nowym domem. Firma Wojtka wynajęła nam nieduże, ale przytulne mieszkanko we Freeport, w stanie Maine – pół godziny drogi od Portland, gdzie miał pracować. Było to urocze, niewielkie miasteczko położone nad samą zatoką Casco. Klimatyczne uliczki z domami w stylu kolonialnym, port, jacht klub i cudowne wieczory na wybrzeżu. I ten zapach! Oceanu, dojrzałego lata i… czegoś jeszcze. Za nic nie byłam w stanie go nazwać, chociaż ciągle czułam. Nawet w swoich włosach. Nie przypominał żadnej znanej mi woni. Nieudolnie próbowałam opisać Wojtkowi, co czuję, niestety ten w ogóle nie rozumiał, o czym mówię. W zamian patrzył na mnie coraz bardziej zdziwionym wzrokiem. Postanowiłam więc odpuścić, uznając, że chyba faktycznie coś mi się pomieszało.
Po tygodniu miałam już około tysiąca nowych zdjęć w kolekcji. Byłam szczęśliwa jak nigdy dotąd. Wojtek co prawda pracował całymi dniami, ale weekendy mieliśmy tylko dla siebie. Włóczyliśmy się wówczas godzinami po lesie, który zaczynał się zaraz za miasteczkiem i zdawał się ciągnąć w nieskończoność. Nie bez powodu Maine nosi przydomek The Pine Tree State, czyli sosnowy stan. Innym razem wędrowaliśmy wybrzeżem, które było tam wyjątkowo postrzępione i skaliste. Widok rozbijających się o nie fal dosłownie zapierał dech w piersiach. Był niesamowity. Wielka szkoda, że jednocześnie niemożliwy do uchwycenia żadnym obiektywem. To trzeba było zobaczyć na żywo. Liczne latarnie morskie, urokliwe plaże i barwne wioski rybackie sprawiały, że krajobraz prezentował się niczym z pocztówki. Dziesiątki zatoczek i malutkich wysepek nadawały okolicy romantyczny charakter. Kiedy robiło się ciemno, siadywaliśmy często na portowym molo i podziwialiśmy niebo usłane gwiazdami. Miałam wrażenie, jakby były tylko one i my. Nie marzyłam wtedy o niczym więcej.
Po pewnym czasie odważyłam się też na samotne wędrówki. Wokół było tak pięknie. Poza tym tyle miejsc wciąż czekało na odkrycie. Nie chciałam zmarnować ani minuty na bezsensowne siedzenie w pustym domu, tym bardziej że mieliśmy zostać w Maine tylko przez kilka miesięcy. Zaprzyjaźniłam się też z młodą Indianką pracującą w sklepie spożywczym za rogiem. Codzienne zakupy zamieniały się w coraz dłuższe babskie pogawędki. Potrzebowałam tego. Esmeralda była moją rówieśnicą. Jej rodzina należała do plemienia Abenaków, które pierwotnie zamieszkiwało te ziemie. Dziś pozostała ich już tylko garstka, ale nadal są wierni swoim tradycjom i kulturze, a co najważniejsze, nie zatracili indiańskiego poczucia sprawiedliwości i zdolności odróżniania dobra od zła.
Gdy tylko miała wolny dzień, zabierała mnie do siebie. Mieszkała w niewielkiej osadzie położonej w środku lasu. Jej bliscy szybko zaczęli traktować mnie jak członka rodziny. Podziwiałam ich proste życie w harmonii z naturą, tak inne od tego, które znałam na co dzień. Dziadek Esme uczył mnie rozróżniać odgłosy ptaków i rozpoznawać ślady dzikich zwierząt albo zupełnie do tej pory nieznane mi gatunki ziół i kwiatów. Pokazał nawet, jak pleść koszyki, wykazując się przy tym nie lada cierpliwością. Zawsze miałam dwie lewe ręce do tego typu robótek i szybko się zniechęcałam. On jednak potrafił mnie zainteresować. Ba! Sprawił, że nie mogłam się od tego oderwać. Kiedy patrzyłam na jego pooraną zmarszczkami, spaloną słońcem twarz w kolorze miedzi, w jego doświadczone i mądre oczy, od razu spływał na mnie zadziwiający spokój. Jakby w jakiś magiczny sposób sterował moim nastrojem. Nazywał mnie Pachnącą Wiatrem. Podobało mi się, chociaż gdy pytałam, skąd takie imię, milczał albo zmieniał temat. Świat, który mi pokazali – ich świat – był dla mnie tak nowy i fascynujący, że momentami miałam wrażenie, jakbym znalazła się w bajkowym śnie, pełnym legend i czarów.
Często bez żadnego pośpiechu wędrowaliśmy po lesie, a staruszek opowiadał niesamowite historie plemienne. Jedną z tych, które szczególnie utkwiły mi w pamięci, była legenda Abenaków o Indian summer=. Chyba właśnie ciepła, jesienna pogoda podsunęła mu tę opowieść:
Było sobie dwóch braci, Pee-pauk-a-wis i Nanabush. Obaj niezwykle szybcy. Gdziekolwiek biegł Pee-pauk-a-wis, zrywał się wiatr, sprawiając, że wszystkie drzewa i trawy na jego drodze szumiały. Wszędzie tam, gdzie pędził Nanabush, rozkwitały różnokolorowe kwiaty. Pewnego letniego, upalnego dnia bracia posprzeczali się o to, który z nich jest szybszy. Kłótnia trwała wiele godzin, aż w końcu Nanabush zaproponował rozwiązanie:
– Urządźmy wyścig, aby rozstrzygnąć spór.
– Jestem szybszy z nas dwóch! – przekonywał po raz kolejny Pee-pauk-a-wis.
Ostatecznie przyjął jednak wyzwanie. Przez całe lato ścigali się więc, biegnąc na północ i zostawiając za sobą pachnącą kwiatami, lekką bryzę. Kiedy dni stawały się coraz krótsze, wrócili. Starszy brat wygrał, lecz Pee-pauk-a-wis nie mógł się z tym faktem pogodzić i zażądał rewanżu. Odtąd co roku cała historia się powtarza. Za każdym razem, gdy pogoda szybko się zmienia, dwaj bracia wyruszają na kolejny wyścig w kierunku północy, a ludzie nazywają ten okres indiańskim latem.
Milczałam jeszcze długo po tym, jak starzec skończył swoją opowieść. Miał prawdziwy dar. Nigdy wcześniej nie natknęłam się na tak piękną, metaforyczną historię o zmienności pór roku. Słuchałam go jak zaczarowana. Mogłabym to robić godzinami, gdyby nie wściekłe komary, które pojawiały się natychmiast, gdy tylko słońce schodziło niżej i przestawało nas oświetlać przez korony drzew.
Wspólne spacery kończyliśmy zwykle na szczycie wzgórza, gdzie ścieżka dochodziła do wysokiego ogrodzenia. Między drzewami majaczył zaś dom, jakby cały szklany. Ciągle był w budowie, ale już zazdrościłam właścicielom widoku. Musiał być niesamowity. Po cichu planowałyśmy z Esme przedostać się na teren tajemniczej posiadłości i obejrzeć ją z bliska. Dziadek jednak, jakby odczytując nasze myśli, stanowczo zabronił nam się tam zbliżać. Próbowałyśmy go przekonywać, ale bez skutku. Mówił o czasie, który musi płynąć swoim rytmem, i o tym, że nie wolno nam tego rytmu zaburzać.
– Pamiętajcie, że wszystko wydarza się dopiero wtedy, kiedy jest na to gotowe – podsumował, definitywnie kończąc temat.
Nie wiedziałam za bardzo, o co mu chodzi. Zresztą nie pierwszy raz. Stary, kochany dziwak. Tak często go nie rozumiałam, ale mimo to bez wątpienia uwielbiałam.
Niestety wkrótce nastała mroźna, śnieżna i bardzo długa zima, która unieruchomiła mnie na dobre. Dni ciągnęły się niemiłosiernie. Zaczęłam się nudzić. Pochłaniałam książki, jedną po drugiej, ale to wcale nie sprawiało, że czułam się lepiej. Zabrałam się więc za studiowanie przewodników i map, układając plany na wiosenne wędrówki. Niewiele to jednak dało, bo zajęłam się nimi tylko na chwilę. Bezczynność nie leżała w mojej naturze. Wojtek widział, że się męczę, i pocieszał mnie, jak mógł, ale nie zmieniało to faktu, że następnego dnia znów musiałam zostać sama w pustym i cichym mieszkaniu.
W końcu wpadł na pomysł, żebym zaczęła pisać bloga o miejscach, które razem zobaczyliśmy – a trochę ich było. Szczególnie w polskich górach. I to tych mniej uczęszczanych. Głównie po to, by nie zrobić mu przykrości, postanowiłam pójść za jego radą. Okazało się jednak, że miał rację. Wkrótce poczułam się dużo lepiej. Popularność bloga rosła z dnia na dzień. Ludzie zaczęli do mnie pisać i zadawać mnóstwo pytań na temat omawianych miejsc. Prosili o wskazówki, opinie na temat pensjonatów albo poradę, który szlak warto wybrać. Znów coś się działo, znów czułam się potrzebna. W samą porę, bo niewiele brakowało, a przyznałabym mamie rację, że skończę, stercząc przy garnkach.
Zbliżało się Boże Narodzenie. Wojtek wrócił z pracy wyjątkowo podekscytowany i oznajmił uroczystym tonem:
– Alicjo, zabieram cię na bal!
– Na bal? Musisz mnie najpierw przemienić w księżniczkę z tej kury domowej, którą się stałam – zażartowałam.
Nie ulegało jednak wątpliwości, że udało mu się mnie zaciekawić.
– Nie przesadzaj, wyglądasz przepięknie – powiedział, obejmując mnie i całując w szyję.
– Cóż to za okazja? Czyżby przenosili cię do centrali? Przeprowadzamy się do Arizony?! – szczebiotałam, nie mogąc spokojnie usiedzieć na miejscu.
– Moja firma co roku organizuje ogromne przyjęcie świąteczne dla pracowników i ich bliskich. Cieszę się, że wreszcie będę miał okazję się tobą pochwalić – odpowiedział.
– Ach… przyjęcie świąteczne – westchnęłam rozczarowana.
– Nie cieszysz się? Myślałem, że będziesz chciała spotkać się z ludźmi, może nawet z kimś się zaprzyjaźnisz. Kilka dziewczyn z mojego działu mieszka w okolicy – próbował mnie zachęcić.
– Esme mi wystarcza – odburknęłam.
– Znów ta Esme! – fuknął i zaczął nerwowo krążyć po pokoju. – Mówiłem już, że to nie jest dobry pomysł, żebyś kręciła się z nią po lesie. Prawie jej nie znasz. Boje się, że coś złego może ci się tam stać. Sama prosisz się o kłopoty! – wyrzucił z siebie gniewnym tonem.
– Właśnie, że ją znam! Ją i jej rodzinę – żachnęłam się. – I wiem, że nic mi z ich strony nie grozi. Po prostu to wiem!
– Dobrze, zostawmy ten temat, nie chcę zaczynać weekendu od kłótni – powiedział już łagodniej. – Pojedźmy lepiej na zakupy. Potrzebujesz chyba jakiejś wystrzałowej sukienki, co? Zobaczysz, będziesz najpiękniejszą dziewczyną na balu!
Musiałam przyznać, że przygotowania do przyjęcia faktycznie sprawiły mi przyjemność. Esme pomogła mi się uczesać i umalować. Miałyśmy przy tym niezłą zabawę. Oczywiście ulotniła się tuż przed powrotem Wojtka z pracy, jakby wyczuwając, że ten nie akceptuje naszej przyjaźni.
Na miejsce dotarliśmy lekko spóźnieni, przez co zwróciliśmy na siebie uwagę wszystkich gości. Nie należałam jednak do osób, które łatwo się peszą. Przeciwnie, bawiły mnie te taksujące spojrzenia. Były jak lustra, w których widziałam, że wyglądam naprawdę dobrze. Postarałam się, aby tak było. Zdecydowałam się na zwiewną sukienkę na ramiączkach, z długim, przyciągającym wzrok rozcięciem z przodu. Pistacjowy kolor kreacji podkreślał ciągle widoczną letnią opaleniznę. Ciemnobrązowe włosy, które lekko upięłam, kontrastowały z jasną sukienką i dopełniały dzieła. W końcu Wojtek chciał się mną przecież pochwalić.
Przedstawił mnie swoim szefom i kolegom z biura. Sprawiali wrażenie sympatycznych, a rozmowa toczyła się swobodnie. Całe szczęście, bo sam co chwila gdzieś znikał. Lucas, jego najbliższy współpracownik, dotrzymywał mi towarzystwa, zabawiając anegdotami o pozostałych kolegach. W pewnej chwili powiedział:
– Musisz być z niego dumna. Taki sukces w tak krótkim czasie…
– Yhm, jasne, że jestem – odparłam, próbując ukryć zaskoczenie.
Nie miałam pojęcia, o czym mówił. Jaki sukces?! Nie było jednak czasu, żeby się nad tym zastanowić, bo obok pojawił się Wojtek i zaczęła się część oficjalna. Głos zabrał dyrektor firmy. Podziękował wszystkim pracownikom za wyniki i osiągnięcia mijającego roku. Omawiał też plany spółki i strategię założoną na najbliższe półrocze. Nudny korporacyjny bełkot, ale starałam się przynajmniej sprawiać wrażenie zainteresowanej. Następnym punktem programu były z kolei nagrody i awanse. Wszyscy wyglądali na niezwykle podekscytowanych, ja jednak nie mogłam się skupić na przemowie ich szefa. Cały czas zastanawiałam się nad tym, co miał na myśli Lucas. W pewnej chwili z rozważań wyrwało mnie wyczytane przez mikrofon nazwisko Wojtka. Wszyscy bili brawo, a on puścił moją rękę i wszedł na scenę.
– Wojtek, zatrudnienie ciebie było naszym najlepszym tegorocznym pomysłem. Cieszę się, że dołączyłeś do zespołu, i gratuluję spektakularnego sukcesu twojego projektu – powiedział dyrektor. – Dzięki wdrożonemu przez ciebie modelowi konkurencja zostanie w tyle co najmniej przez najbliższy rok! – Znów rozległy się owacje. – Twój wkład w rozwój naszej firmy jest ogromny. W związku z tym chcielibyśmy cię uhonorować, a jednocześnie jeszcze bardziej wykorzystać potencjał, który w sobie masz. Dlatego, kochani, chciałbym wznieść toast. Za Wojtka, nowego szefa działu Q7! Mam nadzieję, że zespół pod twoim kierownictwem zdobędzie w przyszłym roku nagrodę dyrektora generalnego! Gratuluję raz jeszcze i cieszę się, że zostajesz z nami w Portland!
Rozległy się głośne brawa i okrzyki. Cała sala wiwatowała. Chyba tylko ja jedna zamarłam i za wszelką cenę próbowałam zrozumieć, co się dzieje. Kiedy wrzawa odrobinę ucichła, głos zabrał Wojtek:
– Dziękuję bardzo! To dla mnie niesamowite wyróżnienie i spełnienie marzeń, nie tylko zawodowych. Zapewniam, że dołożę wszelkich starań, aby nie zawieść nadziei, którą we mnie pokładacie. Dziękuję, że daliście mi szansę na rozwój. Nie zmarnuję jej! – powiedział z entuzjazmem.
Chyba mówił coś jeszcze, jednak jego słowa zupełnie przestały do mnie docierać. Szumiało mi w głowie. Chciałam krzyczeć i płakać, ale zamiast tego stałam jak skamieniała. Wszyscy ruszyli w kierunku sceny, aby mu pogratulować. Zostałam na środku sali sama, nadal nie mogąc się ruszyć. Nagle poczułam, że chcę stamtąd uciec, najchętniej pierwszym samolotem do Polski.
Nawet nie wiem, kiedy znalazłam się na zewnątrz. Nie czułam zimna, chociaż na dworze panował siarczysty mróz, a mnie okrywała tylko cieniutka sukienka. Zupełnie nie wiedziałam, co się ze mną dzieje. Miałam wrażenie, jakbym zgubiła się wśród obcych ludzi. Ciągle nie mogłam uwierzyć w to, co się przed momentem wydarzyło.
Po chwili obok mnie pojawił się Wojtek. Rzucił mi piorunujące spojrzenie, po czym złapał mocno za łokieć i wciągnął do środka. Zabolało.
– Co ty wyprawiasz?! Wszyscy na nas patrzą! – syknął, a na jego twarzy malowała się furia.
Zdecydowanym ruchem wyszarpnęłam ramię z jego uścisku.
– Naprawdę to jest teraz dla ciebie największym problemem? Tylko to chcesz mi powiedzieć?! Jak to, zostajesz w Portland?! Wiedziałeś o tym awansie? – zasypałam go pytaniami. – No jasne, że tak! Musiałeś wiedzieć. W końcu wcale nie wyglądałeś na zaskoczonego. – Słowa wylatywały ze mnie z prędkością karabinu maszynowego.
– To nie jest czas ani miejsce na takie rozmowy. Weź się w garść i przynajmniej udawaj, że cieszysz się z mojego sukcesu. Porozmawiamy w domu – odpowiedział.
Byłam w totalnym szoku. Nie poznawałam go. Co on wyprawia?! Obcy ton głosu, zimne spojrzenie. To nie był ten sam Wojtek, którego znałam – troskliwy, serdeczny, kochany… Mój Wojtek miałby w nosie zabijanie się dla awansów! Nigdy wcześniej nie był też wobec mnie taki arogancki, wręcz brutalny. W jednej krótkiej chwili straciłam całą pewność siebie, a przecież do tej pory mi się to nie zdarzało. Szybko okazało się jednak, że to nie koniec wrażeń tego wieczoru.
Chwilę później dołączyła do nas wysoka, szczupła blondynka. W obcisłej krwistoczerwonej sukience poruszała się jak modelka po wybiegu. Przy moich stu sześćdziesięciu centymetrach wzrostu siłą rzeczy patrzyła na mnie z góry. Nie pomogły nawet wysokie szpilki, które miałam na sobie. Przedstawiła się jako Zoe. Paplała wesoło o awansie Wojtka i swoich obawach co do tego, jakim będzie szefem. Denerwował mnie jej głos i śmiech. Na domiar złego okazało się, że mieszka niedaleko nas. Zaproponowała nawet, że możemy razem spędzać weekendy. Ale najgorsze miało dopiero nadejść. Gdy zostałyśmy na chwilę same, pokazała swoją prawdziwą twarz.
– Co to właściwie miało być?! Ośmieszyłaś go przed wszystkimi. Zachowałaś się jak jakaś rozhisteryzowana idiotka! – wypaliła bez ogródek, bezczelnie wwiercając się we mnie wzrokiem.
– Słucham?! – odparłam zszokowana.
– To słuchaj uważnie! Wojtek potrzebuje teraz wsparcia, a nie twoich fochów. Zajmij się lepiej tym, co umiesz najlepiej, i pilnuj, żeby miał ciepły obiad na czas i wyprasowane koszule. W sumie tylko to mu dajesz. Rób zatem, co do ciebie należy, i wybij sobie z głowy głupie pomysły w stylu włóczenia się po lesie z tą dzikuską. Dobrze ci radzę – wysyczała z wściekłością w głosie.
Tego było już za wiele. Kolejny raz w ciągu jednego wieczoru mnie zamurowało. Na tyle mocno, że nic jej nie odpowiedziałam, chociaż to zupełnie do mnie niepodobne. Wzięłam płaszcz i po prostu wyszłam. Łzy, które dzielnie do tej pory wstrzymywałam, wreszcie znalazły drogę na zewnątrz i zaczęły płynąć strumieniami. Na dodatek padający śnieg obkleił mi rzęsy. Nie widziałam, dokąd idę, ale jakimś cudem szłam, a raczej brnęłam, bo nie wiem, jak inaczej nazwać przedzieranie się w szpilkach przez śnieżne zaspy. W końcu dotarłam do głównej drogi i skierowałam się w stronę domu. W głowie miałam gonitwę myśli. Jak on mógł mi to zrobić?! Dlaczego się tak zachowywał? Nic z tego nie rozumiałam. Nie potrafiłam nawet być zła, bo szczerze mówiąc, nie docierało do mnie jeszcze, co się właściwie stało.
Po pewnym czasie usłyszałam za sobą odgłos zbliżającego się samochodu. Zaczął zwalniać. Kątem oka zobaczyłam zrównującego się ze mną czarnego SUV-a. Nie miałam wątpliwości, że w normalnych okolicznościach poczułabym strach. Co ja mówię! W normalnych okolicznościach nigdy nie szłabym zapłakana poboczem drogi międzystanowej w ciemną, mroźną noc. Wyglądałam pewnie jak jakiś pieprzony Kopciuszek, który urwał się z balu. Tylko że pantofelki miałam oba, za to chyba właśnie zgubiłam księcia. W tamtej chwili zupełnie nie dbałam więc o to, czy coś mi grozi.
Szyba w przednich drzwiach wolno się opuściła i usłyszałam męski głos:
– Wszystko w porządku? Może cię podwieźć?
– Nic mi nie jest, poradzę sobie – odpowiedziałam uprzejmie, ale stanowczo, starając się nie patrzeć w kierunku mojego rozmówcy, i jednocześnie nie przestawałam iść dalej.
– Na pewno? Nocny spacer zaśnieżonym poboczem to chyba nie najlepszy pomysł – nie odpuszczał.
– Tak, na pewno! – warknęłam.
Zadziornie unosząc do góry podbródek, łypnęłam w stronę uchylonej szyby auta. Intuicja i wewnętrzny głos wojowniczki podpowiadały mi, aby dać intruzowi do zrozumienia, że chociaż wyglądam żałośnie, wcale nie jestem taka bezbronna.
– Dam sobie radę! Poza tym ktoś ma zaraz po mnie przyjechać – zmyśliłam naprędce, aby jak najszybciej się go pozbyć.
W tej samej chwili jak na zawołanie nadjechał kolejny samochód. Tym razem był to Wojtek, którego – szczerze mówiąc – wcale się nie spodziewałam. Wysiadł szybko z auta i podbiegł do mnie.
– Co ci odbiło?! Gdzie ty idziesz? Zamierzałaś dojść pieszo do Freeport? Ktoś mógł cię przecież potrącić! Albo porwać! – krzyczał, jednocześnie odwracając się w stronę bardzo wolno oddalającego się czarnego SUV-a, którego kierowca jakby nie mógł się zdecydować, czy ma odjechać.
Nie odzywałam się, a łzy wciąż płynęły mi po policzkach. Nie chciałam na niego patrzeć, ale ujął moją twarz w swoje dłonie i obrócił ku sobie. Wyglądał na wściekłego. Chwilę później objął mnie jednak i mocno przytulił. Czułam, jak szybko biło mu serce. Przynajmniej jego strach był szczery. Kątem oka zauważyłam, że czarne auto w końcu przyspieszyło i zniknęło za zakrętem.
– Przepraszam, kochanie. To wszystko wyszło nie tak, jak powinno. Chodź, zabiorę cię do domu. Zamarzniesz tu – powiedział już spokojniej.
W sumie nie bardzo pamiętam, co działo się później. Nie rozmawialiśmy podczas drogi. Po wejściu do mieszkania przebrałam się w suche ubrania, a on okrył mnie kocem i zrobił gorącą herbatę. Nawet nie wiem, kiedy zasnęłam.
Obudziłam się zlana zimnym potem. Serce biło mi jak szalone, twarz miałam mokrą od łez. Nie wiedziałam, gdzie jestem. Spojrzałam na zegarek – dochodziła czwarta rano. Dotarło do mnie, że miałam okropny sen. Śniło mi się, że jestem w ciemnym lesie. Czułam, że ktoś mnie obserwuje. Bałam się. Ten ktoś się zbliżał. Zaczęłam biec. Nigdzie nie widziałam ścieżki, musiałam więc przedzierać się przez zarośla. Zwisające gałęzie wplątywały się w moje włosy, do twarzy przykleiła się mokra pajęczyna, z której – walcząc z obrzydzeniem – próbowałam się wyplątać. W pewnym momencie potknęłam się i upadłam, boleśnie kalecząc kolano o ostry kamień. Widziałam krew przez dziurę w rozdartych spodniach. Nie było jednak czasu, by się tym przejmować, bo ten, kto mnie gonił, był coraz bliżej. W oddali zobaczyłam światła w oknach jakiegoś domu. Oddzielał go ode mnie bardzo wysoki mur, podobny do tego na wzgórzu w okolicach indiańskiej osady. Gdy dostrzegłam furtkę, wstąpiła we mnie nadzieja. W tamtej chwili marzyłam wyłącznie o tym, aby udało mi się do niej dobiec i schronić po drugiej stronie ogrodzenia. Nie wiedziałam tylko, czy jest otwarta. Nagle obcy głos z oddali krzyknął „uważaj!” i w tym samym momencie się obudziłam.
Potrzebowałam dłuższej chwili, żeby dojść do siebie i uspokoić oddech. Rzadko mi się coś śni, a już na pewno nie takie koszmary. Zaczęłam się zastanawiać, co to wszystko mogło oznaczać. Czy coś mi grozi? Czyżby to zwiastun kolejnych kłopotów? Byłam tak wyczerpana, że kilka minut później znów zasnęłam.
Rano obudziło mnie nerwowe pukanie do drzwi. Powoli otworzyłam oczy. Moja głowa dosłownie pękała. Zwlekłam się z łóżka i poszłam sprawdzić, kto to. W progu stała przestraszona Esme.
– Alice! Co się stało?! Wyglądasz okropnie! – prawie krzyknęła na mój widok.
– I tak też się czuję – odparłam cichym, zrezygnowanym głosem, wpuszczając ją do środka. – Co ty tu robisz? – zapytałam, po czym zdałam sobie sprawę, że nie zabrzmiało to zbyt grzeczne.
Na szczęście kompletnie zignorowała mój brak taktu i powiedziała:
– Przepraszam, że cię obudziłam. Dziadek mnie tu przysłał. Nie dawał mi spokoju od świtu. W kółko powtarzał, że coś jest nie w porządku. Był tak zmartwiony, że i ja zaczęłam się o ciebie niepokoić. Wytrzymałam trzy godziny, ale dłużej nie mogłam już usiedzieć na miejscu.
– Skąd wiedział? – zapytałam zaskoczona.
– Nie rozumiem tego do końca, ale on słyszy i widzi więcej niż inni. Ma niesamowitą łączność ze wszystkimi żywiołami. Czasem trudno mi w to uwierzyć, jednak kiedy cię przed chwilą zobaczyłam, dotarło do mnie, że po raz kolejny jego przeczucia się sprawdziły.
Kilka minut później opowiedziałam jej wszystko, co stało się na firmowym przyjęciu i po nim. Mówiłam i płakałam. Esme nie mówiła nic. Przytulała mnie tylko i gładziła po włosach. W sumie w tamtej chwili nie potrzebowałam niczego więcej. Przez moment poczułam się jak w domu, w czułych, bezpiecznych ramionach mamy.
Wiedziałam, że zamiatanie pod dywan tego, co się wydarzyło, to zły pomysł. Przemilczane problemy same się nie rozwiążą. Przeciwnie, potrafią urosnąć do rozmiarów katastrofy. Tego akurat nie chciałam, ale mimo to bałam się tej rozmowy. Czułam jednak, że nie ma sensu od niej uciekać. Kiedy Wojtek wrócił z pracy, siedziałam przy kuchennym stole. Nie dzwoniliśmy do siebie przez cały dzień. Zastanawiałam się, które z nas zacznie mówić pierwsze.
– Przepraszam – odezwał się, odsunął krzesło i usiadł obok.
– Wytłumacz mi to wszystko. Po prostu chcę zrozumieć, co się stało i co zrobiłeś z moim Wojtkiem, który nigdy by mnie tak nie wystawił – zaatakowałam, ignorując przeprosiny.
– Zrozum, to dla mnie ogromna szansa. Wiem jednak, że ty masz inne plany. Nie miałem pojęcia, co zrobić. Liczyłem, że widząc moje szczęście, zmienisz zdanie na temat wyjazdu z Maine, dlatego ostatecznie zdecydowałem, że nic ci nie powiem o awansie – wyznał cichym głosem.
Wyglądał żałośnie. Może gdyby chodziło o coś innego, byłoby mi go nawet szkoda. Ale nie tym razem. Jego tłumaczenie chyba jeszcze bardziej mnie zirytowało.
– To źle zdecydowałeś! Myślałam, że przede wszystkim jesteśmy przyjaciółmi i nie mamy przed sobą tajemnic. Razem na pewno znaleźlibyśmy jakieś rozwiązanie. Nigdy nie stanęłabym na drodze twojemu szczęściu. Ale nie dałeś mi szansy, aby to pokazać! Podjąłeś decyzję za nas oboje, nie konsultując ze mną niczego – wykrzyczałam.
– Gdybym ci powiedział, kazałabyś mi zrezygnować – bronił się.
– Gówno prawda! Skąd wiesz, co bym zrobiła? Czy ty nic nie rozumiesz? Gdzieś mam to, czy zostaniemy w Maine, czy gdziekolwiek indziej! Chodzi o to, że zdradziłeś naszą przyjaźń! Ufałam ci, a ty potraktowałeś mnie jak kogoś obcego, jak wroga, który może zaszkodzić twojej karierze – mówiłam coraz szybciej i głośniej. – Wiesz, jak się czułam, gdy Lucas zapytał mnie o sukces twojego projektu? Jak idiotka! Nie miałam o niczym pojęcia! Nic mi nie mówiłeś! Kiedy dopytywałam, jak ci idzie w pracy, odpowiadałeś tylko, że powoli się wdrażasz. Słowem nie wspomniałeś, co się szykuje!
– Uspokój się i przestań na mnie krzyczeć! Taka z ciebie psycholog, a nie umiesz normalnie rozmawiać! – Teraz to Wojtek podniósł głos.
– Niby jak mam nie krzyczeć, skoro ty nawet nie rozumiesz, co zrobiłeś? Mam wrażenie, że myślisz wyłącznie o sobie i jedynie ten cholerny awans się liczy – odparłam.
– No chyba po to tu przyjechałem! W Polsce nie miałbym takiej szansy – trwał przy swoim.
– Nieprawda! Nie przypominam sobie, żebyś planował robić tu karierę. Pamiętasz? Kpiłeś z tych, którzy się dla niej zabijają. Wojtek, nie poznaję cię. Nie wiem, czy to sukces tak uderzył ci do głowy, czy może tak naprawdę wcale cię nie znam… – Poddałam się. Czułam się tak, jakbym rozmawiała z obcym człowiekiem.
Nie da się ukryć – byłam rozczarowana. Ta rozmowa niczego w sumie nie zmieniła. Wcale nie było lepiej. On nie rozumiał mnie, ja nie rozumiałam jego. Sytuacja chyba przerosła nas oboje. Obiad zjedliśmy w kompletnej ciszy, ale coś nadal wisiało w powietrzu. Ciągle nie wyrzuciłam z siebie wszystkiego, co mnie boli. Czułam się zdradzona przez najbliższą osobę. Próbowałam poukładać w głowie myśli i zastanowić się, co właściwie chcę mu powiedzieć. Przy tych emocjach nie było to jednak łatwe.
– Jak to sobie teraz wyobrażasz? – zaczęłam, podając mu kawę.
– A jak mam sobie wyobrażać? Z mojej strony nic się nie zmienia, chyba że ty masz jakieś propozycje – odparł.
– Aha, czyli zostaje po staremu?! Ty pracujesz, a ja gotuję i prasuję koszule. Bo tylko to ci przecież daję, prawda? – wypaliłam bez zastanowienia.
I wtedy mnie olśniło. W jednej krótkiej chwili uświadomiłam sobie, że właśnie to leżało mi na sercu. To, co powiedziała ta bezczelna blondynka na przyjęciu.
– O co ci chodzi? – zapytał zaskoczony.
– Nie udawaj! Wygląda na to, że ta cała Zoe dużo o nas wie. Teraz to jej się zwierzasz? Opowiadasz jej o naszym życiu?! O naszych intymnych sprawach też?! – rozkręcałam się coraz bardziej. – Żaliłeś się jej, że nie daję ci szczęścia?
– Nie wiem, o czym mówisz! Będziesz mi teraz urządzać bezsensowne sceny zazdrości? – próbował się bronić, ale nie patrzył mi w oczy.
– Zazdrości?! Nie jestem zazdrosna, tylko załamana tym, że opowiadasz o nas obcym ludziom. Myślałam, że jesteś ze mną szczęśliwy i mnie akceptujesz. Nie zmuszałam cię do bycia ze mną – nie kryłam żalu.
– Zoe chciała dobrze, proponowała ci przyjaźń. Mówiła mi, że potraktowałaś ją okropnie i odtrąciłaś jej pomocną dłoń – powiedział z wyrzutem, ignorując moje ostatnie słowa.
W pierwszym odruchu chciałam wykrzyczeć mu wszystko, co ta wredna małpa mówiła, gdy zostałyśmy same. Po chwili zrozumiałam jednak, że nie warto. Omotała go i to jej wierzył. Widziałam teraz prawdziwego Wojtka. Jakże innego od tego, jakim chciałam go widzieć. Ale cóż, co się stało, to się nie odstanie. Niestety słowa mają to do siebie, że nie da się ich cofnąć. Naszych też nie dało się już wymazać. Rysa, która się wczoraj pojawiła, powoli zaczynała zmieniać się w konkretne pęknięcie.
– Jeśli jest ci wygodnie w to wierzyć, niech tak zostanie. Może kiedyś zrozumiesz, gdzie popełniłeś błąd – powiedziałam, po czym złapałam kurtkę i wyszłam z domu.
Musiałam ochłonąć, przemyśleć swoją nową sytuację. Jeszcze wczoraj miałam głowę pełną planów co do naszego wspólnego życia. Wydawało mi się, że Wojtek myślał podobnie. Nieważne gdzie, wszędzie widziałam nas razem. Zresztą chyba to udowodniłam, przerywając studia i jadąc z nim na koniec świata. Tylko czy było warto? Co by się stało, gdybym nie zgodziła się na wyjazd? Zostałby czy poleciałby sam? Nie byłam już pewna odpowiedzi. Ale jakie to właściwe miało teraz znaczenie? I tak nie cofnę przecież czasu. Z jednej strony było mi bardzo smutno, z drugiej czułam złość. Bycie ofiarą nie leżało w mojej naturze. Nie chciałam nas skreślać, ale jednocześnie nie miałam zamiaru pozwolić, aby tak mnie traktował.
Z rozważań wyrwał mnie dźwięk telefonu. Nie patrząc na wyświetlacz, odebrałam.
– Daj mi spokój! Muszę to wszystko przemyśleć! – warknęłam.
– Uuu, siostrzyczko, chyba trafiłam na zły moment – usłyszałam w słuchawce głos mojej siostry.
Tylko tego mi jeszcze brakowało! Była ostatnią osobą, którą chciałam wówczas słyszeć.
– O, Paula… Cześć – westchnęłam. – Przepraszam, myślałam, że to ktoś inny – zaczęłam się tłumaczyć.
– No raczej! Kto ci tak zalazł za skórę? Czyżby idealny Wojtuś? – zapytała z ironią.
– Nie, yyy… pokłóciłam się z koleżanką – skłamałam.
– Alka, przestań ściemniać! Mów szybko, co się stało – powiedziała typowym dla siebie tonem starszej siostry.
Wkurzała mnie w sumie przez całe moje życie. Kłóciłyśmy się średnio siedem razy w tygodniu, ale kochałam tę wariatkę. Chociaż bardzo się różniłyśmy, wiedziałam, że zależy jej na moim szczęściu.
– Ech, niech ci będzie. Myślałam, że to Wojtek. Przed chwilą trochę się posprzeczaliśmy – przyznałam ostatecznie, celowo umniejszając awanturę do drobnej sprzeczki. Liczyłam, że odpuści i nie będzie zadawać zbędnych pytań. Pomyliłam się jednak.
Chwilę później, chociaż wcale tego nie planowałam, opowiedziałam jej o ostatnich wydarzeniach. Zwykle tak to właśnie wyglądało między nami. Umiała wyciągnąć ze mnie dosłownie wszystko.
– Nie chcę być wredna, ale muszę to powiedzieć: a nie mówiłam?! – podsumowała z satysfakcją w głosie po wysłuchaniu całej historii.
– Ty w kółko coś mówisz! – odcięłam się.
– Mówiłam ci, że faceci chcą jednego – kontynuowała, zupełnie mnie ignorując. – Nie dostał tego u ciebie, to poszedł do innej. Proste.
– On nie poszedł do żadnej innej! – obruszyłam się. – A tak w ogóle zupełnie nie o to chodziło. Czy ty choć trochę umiesz słuchać? Tylko jedno masz w głowie. Dla ciebie wszystko kręci się wokół seksu! Nawet nie chce mi się tego komentować. Znasz moje zdanie – podsumowałam głosem pełnym jadu.
– Niestety znam i niezmiennie twierdzę, że jest pre-hi-sto-rycz-ne! – Paula jak zwykle upierała się przy swoim.
– Zrozum, nie wszyscy muszą być tacy jak ty i twój napalony mężuś! – zaatakowałam.
– Cóż, my się nie kłócimy, więc kto ma lepszy sposób na udany związek? – zapytała zaczepnie.
– Nie mam zamiaru po raz kolejny ci tego tłumaczyć – odparłam. – Gdybym słuchała twoich głupich rad, czułabym się teraz jak ostatnia zdzira. Nawet jeśli się rozstaniemy, stracę co najwyżej nielojalnego faceta, a nie coś, co jest tylko moje! To ja zdecyduję, kiedy i komu to oddam!
– Czyli cnotę?! Proszę cię! – prychnęła pogardliwie. – Nie wierzę, że jesteśmy ze sobą spokrewnione. Jak nic musieli cię podmienić w szpitalu – paplała jak najęta.
– Nie oczekuję, że ktoś taki jak ty mnie zrozumie. Nie mam zamiaru ulegać tylko dlatego, że wszyscy tak robią. Sorry, ale dla mnie to żaden argument.
– Więc dla kogo trzymasz ten swój skarb? – nie ustępowała.
– Wierzę, że jeśli spotkam właściwą osobę, wtedy po prostu będę to wiedziała. Skoro przy Wojtku tej pewności nie mam, może to coś znaczy – próbowałam zakończyć temat.
– Och, jakie to romantyczne – zaśmiała się kpiąco. – Piękne masz plany, ale obawiam się, że nierealne. Zejdź na ziemię, siostrzyczko, bo inaczej skończysz jako cnotliwa staruszka. Kiedy w końcu zrozumiesz, że światem rządzi seks i pieniądz? Nie zmienisz tego – dodała pojednawczo.
– W takim razie nie chcę mieć z tym światem nic wspólnego – odpowiedziałam, ostatecznie kończąc temat.
Muszę jednak przyznać, że udało jej się zasiać w mojej głowie ziarno niepewności. Skupiałam się wyłącznie na tym, że Wojtek mnie zawiódł. Niewykluczone, że właśnie z tego powodu nie zauważyłam żadnych sygnałów ostrzegawczych. Może faktycznie zaczął oglądać się za innymi? Może źródło problemu leżało w tym, że ze sobą nie sypiamy? Chociaż trudno było mi w to uwierzyć. Obiecywał przecież, że poczeka, aż będę gotowa. Zapewniał, że rozumie. Ale z drugiej strony – właśnie się okazało, że nie był ze mną szczery. Co, jeśli nie tylko w sprawie awansu?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Poza szlakiem
ISBN: 978-83-8313-971-5
© Barbara Korytkowska i Wydawnictwo Novae Res 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Aleksandra Płotka
KOREKTA: Emilia Kapłan
OKŁADKA: Magdalena Czmochowska
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek