Poradnik pesymisty na czas miłości. Heartsong. Tom 2 - Jennifer Hartmann - ebook
NOWOŚĆ

Poradnik pesymisty na czas miłości. Heartsong. Tom 2 ebook

Hartmann Jennifer

4,5

241 osób interesuje się tą książką

Opis

Czy miłość okaże się silniejsza niż strach?

Po doświadczeniu niewyobrażalnej straty Cal stara się trzymać swoje uczucia na dystans, bo wie, że miłość może go zniszczyć. Boi się otworzyć, zwłaszcza wobec Lucy – kobiety, którą zawsze kochał. Dla niej zrobiłby wszystko, ale obawa przed jej utratą paraliżuje jego życie.

Proponując Lucy wspólne zamieszkanie, chce ją chronić, lecz jest świadomy, że jego emocje mogą zrujnować tę relację. Dlatego stawia jeden warunek: nie pozwolą sobie na zaangażowanie.

Miłość jednak nie zna granic, a serca nie da się kontrolować. Każdy dotyk, każda chwila bliskości, każde wspomnienie sprawiają, że walka z własnymi emocjami staje się coraz trudniejsza.

Czy Lucy i Cal będą w stanie pokonać swoje lęki i odnaleźć drogę do siebie?

Ta historia jest naprawdę SWEET. Sugerowany wiek: 18+

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 378

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (4 oceny)
2
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
maltal

Nie oderwiesz się od lektury

Wiedziałam, że druga część będzie trudna, ta dylogia nie jest lekkim romansem. Tytuł i okładka idealnie oddają treść książki. Było pemistycznie, było mętnie. Momentami czytałam niechętnie, przytłoczona negatywną treścią. Jednak Lucy znów rozświetlała ponure czasy swoim blaskiem. Piękna historia, słodko-gorzka, z ważnym przesłaniem.
10
Klucha78

Dobrze spędzony czas

Polecam bardzo serdecznie
00
MacGald

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna kontynuacja i zakończenie historii. Wciągająca, momentami zaskakująca, czasem zabawna, a czasem megawzruszająca. To nie jest opowieść tylko o miłości, ale też o stracie, o walce ze swoimi demonami i o tym, że człowiek zawsze może się podnieść. Dostajemy nie tylko zakończenie historii Cala i Lucy, ale też wyjaśnienie tajemniczej historii Emmy. Scena z lampionami cudowna ❤️ I chociaż zwykle nie przepadam za playlistami dołączonymi do książek, tutaj odkryłam kilka pięknych piosenek.
00



TYTUŁ ORYGINAŁU: A Pessimist’s Guide to Love Heartsong #2

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik

Wydawczyni: Joanna Pawłowska

Redakcja: Anna Płaskoń-Sokołowska

Korekta: Beata Wójcik

Projekt okładki: Wojciech Bryda

Zdjęcie na okładce: © dreamalittledream / Stock.Adobe.com

Grafika na stronach rozdziałowych: © Maya Kruchancova / Stock.Adobe.com

A Pessimist’s Guide to Love

Copyright © 2023 by Jennifer Hartmann

All rights reserved.

Copyright © 2025 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Ewelina Gałdecka, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne

Białystok 2025

ISBN 978-83-8417-149-3

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Ossowska

Rozdział 1

Lucy

13 lat

Noc, w którą nie wróciła

Śpię jak zabita, kiedy nagle budzi mnie krzyk.

Na początku myślę, że to efekt gorączki – od kilku dni zmagam się z infekcją dróg oddechowych. Nie jestem wprawdzie oblana potem ani nie mam dreszczy, ale taki krzyk nie może należeć do rzeczywistego świata.

To tylko wywołany gorączką majak. Koszmar.

Przewracam się na bok i głębiej wsuwam pod kołdrę.

I wtedy słyszę go ponownie.

– Nie! Nie! Proszę, nie!

Otwierając szeroko oczy, podrywam się do pozycji siedzącej i zerkam na okno obok łóżka. Po szkle spływają krople deszczu, wiatr świszcze płaczliwie, niemal jakby krzyczał razem z kobietą.

Szaleje burza. Moje serce bije gwałtownie.

Coś jest nie tak.

Odrzucam kołdrę i wyślizguję się z łóżka. Poprawiając bawełnianą koszulę nocną, ruszam do okna. Szarpane podmuchami gałęzie drzewa miotają się w upiornym tańcu. Wściekły wiatr uderza jedną z nich o ścianę domu, a ja podskakuję przestraszona.

– Moje dziecko! Moje dziecko!

Przełykając strach, pośpiesznie nachylam się do okna i przyciskam nos do szklanej tafli. Jako pierwsze moją uwagę przykuwają policyjne światła. Niebieskie i czerwone. Rozmazane za zasłoną deszczu. Radiowozy parkują wzdłuż naszej ulicy, dokładnie przed domem Bishopów.

A pani Bishop leży na podjeździe, zaciskając ręce na kostce policjanta.

Całe moje ciało zaczyna drżeć od czegoś znacznie gorszego niż gorączka.

Emma. Cal.

O nie, o nie, o nie…

Nie myślę.

Nie zabieram kurtki ani butów, ani parasola. Tylko biegnę. Nie powinnam teraz biegać w deszczu, nadal jestem przecież osłabiona, wycieńczona od gorączki, ale nie potrafię się powstrzymać. Moje bose stopy uderzają głośno o stopnie schodów, kiedy wypadam z domu, a porywisty wiatr i wściekła ulewa niemal mnie przewracają.

Próbują mnie zatrzymać wewnątrz.

Nie chcą, żebym się dowiedziała, dlaczego pani Bishop szlocha na podjeździe i błaga, żeby jej dziecko wróciło.

Może powinnam ich usłuchać, ale tego nie robię. Nadal biegnę, prosto przez trawnik, do mojego ulubionego domu po lewej stronie. Na widok stojącego niedaleko werandy Cala zalewa mnie fala ulgi.

Nic mu nie jest. Calowi nic nie jest.

– Cal! – wołam głośno, żeby przekrzyczeć huczące niebo. – Cal, co się dzieje?

Już teraz brakuje mi tchu. Moje serce dudni głośniej niż burza.

Zwalniam, kiedy zaczyna mi świstać w płucach, i zatrzymuję się na trawniku obok Cala. Moja biała bawełniana koszula nocna jest kompletnie przemoczona, a podeszwa stopy piecze po nastąpieniu na kamień. Pani Bishop ponownie zaczyna zawodzić, a policjant przykuca, żeby ją pocieszyć. Unoszę dłoń do ust, mój żołądek ściska się z przerażenia.

Rozglądam się dookoła i widzę, że pan Bishop siedzi na mokrej trawie z twarzą ukrytą w dłoniach i kiwa się miarowo w przód i w tył.

Ponownie skupiam uwagę na Calu. Boję się go spytać, co się stało. Boję się, że znam prawdę.

Gdzie ona jest?

Gdzie jest Emma?

Myślę, że wiem. Myślę, że wiem, ale nie chcę wiedzieć.

Cal w końcu zwraca na mnie spojrzenie, którego nigdy nie zapomnę. Aż do końca życia. Ciemnobrązowe włosy kleją się do czoła w strugach deszczu, szkliste oczy przepełnia rozpacz. Kiedy rozbłysk błyskawicy przecina niebo, powlekając je przytłumionym, żółtym blaskiem, mówi do mnie cichym, bardzo cichym głosem:

– Odeszła.

Z płuc wyrywa mi się zdyszany oddech.

– O-odeszła? – dukam. Moja górna warga podskakuje, zaczynam drżeć na całym ciele. Może źle go usłyszałam? Może wiatr pomieszał jego słowa. – Co masz na myśli? Wybierała się przecież do Marjorie. Jest u Marjorie.

Upieram się. Potrzebuję, żeby to była prawda.

Nie odeszła. Po prostu jest u Marjorie.

Cal odwraca wzrok i wbija go w trawę.

– Powinienem być z nią. To moja wina. – Balansuje na piętach, dłonie zaciska w pięści przy bokach. – Jasna cholera, Lucy! Jasna cholera… Ona odeszła. Ona odeszła i to wszystko moja wina.

Nie. Nie wierzę.

Odmawiam.

Łzy napływają mi do oczu. Gardło płonie od dławiącego je niedowierzania.

– Nie… nie, Cal, wszystko z nią w porządku. – Wiodę wzrokiem dookoła. Widzę światła, rozpacz, żałobne strugi deszczu.

Wcale nie jest z nią wszystko w porządku. Nic nie jest w porządku.

Wściekłość i smutek przejmują kontrolę nad moim ciałem, rzucam się na niego i młócę pięściami w jego pierś.

– Kłamiesz! Cofnij to! Cofnij to, proszę…

Chwyta mnie za nadgarstki i powoli unosi podbródek, w jego oczach odbija się każde paskudne uczucie, które mnie wypełnia. Potrząsa głową, tylko tyle, z lewa na prawo, z prawa na lewo. Jego twarz wykrzywia się z przerażenia.

Wpadam w histerię. Niemal się spodziewam, że moje serce tego nie wytrzyma.

Nigdy nie sądziłam, że moje będzie biło dłużej niż jej.

– Nie! – krzyczę, błagam. Cokolwiek, byle nie to! Moje łzy mieszają się z kroplami deszczu, kiedy Cal chwyta mnie za ręce, ale cała wola walki już mnie opuściła. On nie kłamie. Chciałabym, żeby kłamał, ale nie kłamie. – Nie ona, Cal. Nie Emma. Nie Emma.

Puszcza moje nadgarstki i obejmuje mnie, mocno przyciągając do piersi.

Rozsypujemy się oboje. Moje zaciśnięte w pięści dłonie się rozluźniają, żeby mogły chwycić za jego mokrą koszulkę. Nogi uginają się pod nami i lądujemy razem, roztrzaskani na drobne odłamki, na trawniku przed domem. Cal nadal nie wypuszcza mnie z ramion.

– Lucy, Lucy, Lucy… – powtarza moje imię, ciągle i ciągle na nowo, jakby było jego punktem zaczepienia. Jakbym ja była jego punktem zaczepienia.

Drżąc i szlochając, obejmuję go z całej siły, na wypadek gdyby i on miał spróbować mnie opuścić.

I właśnie wtedy chwytają mnie jakieś inne ręce. Ktoś odciąga mnie od Cala, a ja patrzę, jak mój przyjaciel się pochyla, zaciska palce na źdźbłach trawy, uginając się pod ciężarem rozpaczy, podczas gdy z jego ust wydobywa się żałobny jęk.

– Nie! Nie! Puść mnie! – krzyczę, kopiąc i wyrywając się do Cala. – Puść mnie! On mnie potrzebuje!

– Lucy, skarbie, już dobrze. Wszystko będzie dobrze.

To tata.

Tata zabiera mnie od mojego przyjaciela.

Ale Cal mnie potrzebuje, potrzebuje mnie, potrzebuje mnie!

Ja potrzebuję jego.

Próbuję powiedzieć tacie, że wcale nie jest dobrze, że nic nie jest dobrze, że Emma odeszła, ale on nie słucha. Szepcze tylko łagodnie do mojego ucha i gładzi mnie po włosach, zabierając coraz dalej i dalej od domu Bishopów.

A potem wszystko jest rozmazane.

Nie pamiętam wiele więcej z tamtej nocy, jeśli nie liczyć jednego.

Kiedy podnoszę wzrok, czarne niebo przecina spadająca gwiazda.

Delikatny błysk światła w ciemności.

Jak świetlik.

Więc wykrzykując imię Cala i nadal kopiąc, nadal płacząc, ze świadomością, że nic już nigdy nie będzie takie samo, myślę życzenie.

Jedno jedyne życzenie.

Wróć, Emmo. Proszę, wróć…

Obecnie

– Puśćcie mnie! Ona mnie, kurwa, potrzebuje!

Słyszę głos. Przytłumiony, niewyraźny głos.

I w jakiś dziwny sposób wiem, że to on.

Chyba śnię. Wstrząsa mną dreszcz, zimno szczypie w skórę. Może robię aniołka na śniegu, a może zjeżdżam na sankach. Od tak dawna nie jeździłam na sankach.

Brakuje mi tego.

– Puśćcie mnie… Lucy!

Głos dociera do mnie ponownie, pod powiekami rozbłyskują i migoczą światła. Cieniutkie smugi gwiazd. Nie mogę wydobyć z siebie głosu, nie mogę mówić, nie mogę go zawołać. Chcę mu powiedzieć, że tu jestem.

Jestem tu, jestem tu.

Cal.

Czuję gwałtowne szarpnięcie w piersi. Falę uderzeniową. Przeszywają mnie mrowiące strumienie gorąca. Chcę krzyczeć, wrzeszczeć, ale nie jestem w stanie się komunikować.

Jeszcze więcej świateł, jeszcze więcej dźwięków.

Mam wrażenie, że jestem uwięziona we własnym ciele. Częściowo świadoma, ale jednocześnie bezsilna. Moje oczy się nie otwierają, powieki przywarły do siebie, jakby były sklejone toffi. Przepełnia mnie przerażenie, kiedy wszechobecna wrzawa to dociera do moich uszu, to niknie, a w mojej głowie pojawia się obraz nachylającego się nade mną Cala.

Jesteśmy na śniegu. Może rzeczywiście jeździmy na sankach? Leżymy zagrzebani w stercie miłości i śmiechu u podnóża pagórka. A on nachyla się nade mną i mówi mi wszystko to, co tak pragnę usłyszeć.

Moje powieki drżą przelotnie.

Chyba go widzę.

– Lucy… Lucy… Kurwa… Słoneczko…

To jego głos, jestem tego pewna.

Słyszę pikanie, odgłosy krzątaniny, dzwonienie w uszach.

Cal, Cal, jestem tutaj.

Ostatnie, co widzę, to jego twarz. Rozmazana, podświetlona od tyłu mocnym blaskiem. Otoczona aureolą. Odbijają się w niej niepokój, ból, rozpacz złamanego serca. Jego usta się poruszają.

Nazywa mnie swoim słoneczkiem, ale ja wiem, że to on jest moim.

Wyciągam ręce do światła.

A potem…

Wszystko pochłania ciemność.

Rozdział 2

Cal

– Wesołych świąt!

Na początku, zatopiony w myślach, ledwie słyszę te słowa. Nadal tkwię na tamtym chodniku, nadal w rozsypce, nadal odtwarzam w głowie obraz klatki piersiowej Lucy rażonej prądem z defibrylatora, za pomocą którego medycy próbują przywrócić ją do życia. Widzę, jak jej bezwładne ciało podskakuje się i trzęsie, takie blade i pozbawione życia. Takie zimne.

Wesołych świąt.

Ktoś ma czelność życzyć mi wesołych świąt, kiedy siedzę pochylony na krześle w poczekalni z głową ukrytą w dłoniach.

Podnoszę wzrok.

To pielęgniarka. Uśmiecha się. Ma na sobie fartuch w radosnym, różowym kolorze.

Moja głowa ponownie opada, wracając w kryjówkę z dłoni, w której chronię się przed zbyt jasnym światłem, sterylnymi ścianami i pielęgniarkami życzącymi mi cholernych wesołych świąt. Ruchy są zamazane, dźwięk to tylko zduszone echo pozbawionych znaczenia hałasów.

Jeśli nie liczyć pieprzonych świątecznym piosenek płynących z głośnika. Są jak policzek.

Nie… nie jak policzek. Jak cios pięścią w splot słoneczny.

Ołowiany pocisk prosto w brzuch.

„To najbardziej magiczny czas w roku…” – śpiewa jakiś facet, a ja mam ochotę go udusić, tak jak moją klatkę piersiową przydusza ciężar tysięcy ton cegieł.

Drżące palce przesuwają się w dół mojego kręgosłupa; dotyk jest matczyny, ale wiem, że to nie moja matka. To nigdy nie jest moja matka. Dłoń przesuwa się w górę, coraz wyżej, żeby wylądować na moim ramieniu i uścisnąć je, a potem przez melodię piosenki przebija się odgłos kobiecego płaczu.

Mama Lucy.

Szlocha, a jej ręka znika z mojego ramienia.

Chciałbym móc szlochać. Chciałbym móc płakać i rozpaczać, i czuć się tak, jak na tamtym oblodzonym chodniku, ale ogarnęło mnie otępienie i jedyne, czego pragnę, to się ukryć.

– Wszystko będzie dobrze – szepcze swój pełen nadziei żałobny lament. Oksymoron. – Lucy wydobrzeje.

Kłamstwa, kłamstwa, kłamstwa.

Tak właśnie mówił tata w najgorszą noc mojego życia.

„Wszystko będzie dobrze, synu. Znajdziemy ją. Pewnie źle skręciła i niedługo się zjawi”. Dwa tygodnie później się zabił.

Był taki czas, kiedy myślałem, że wybrał łatwą drogę, drogę ucieczki. Podły tchórz! Ale teraz sam nie jestem pewien, czy go za to winię. Jakaś część mnie tęskni za czymś prostym, czymś wolnym od obciążeń, czymś innym niż zaklęty krąg bólu. I wiem aż za dobrze, jaki jest wspólny mianownik tego wszystkiego.

Ja.

Lucy jest tutaj, półżywa, w szpitalnym łóżku, przeze mnie. Ja to zacząłem, ja to zrobiłem, ja złamałem jej kruche serce, aż nie miało innego wyjścia – musiało pęknąć i się rozpaść.

Jakby świadoma dręczących mnie myśli, Farrah Hope ponownie kładzie mi dłoń na ramieniu.

Hope*.

Kiedyś wierzyłem, że to idealne nazwisko dla takiej dziewczyny jak Lucy, ale teraz wydaje się ono tylko ze mnie kpić.

– To nie twoja wina – mówi łagodnie, zbyt łagodnie jak na ciężar tych słów.

Unoszę głowę, opieram łokcie na kolanach, a podbródek na złożonych dłoniach.

– Ja to wszystko zapoczątkowałem – mamroczę ponuro. – To moja wina.

– Nie rób sobie tego, Callahanie. Ona nigdy by nie chciała, żebyś tak myślał.

– Nie ma znaczenia, czego by chciała. Taka jest prawda.

– Prawda jest taka, że Lucy przez całe swoje życie zmaga się z chorobą serca. To jedyna prawda w tej sytuacji. – W jej znużone westchnienie wkrada się smutny jęk. – Ciągle odkładała wizytę u kardiologa. Bardzo się martwiłam, że dojdzie do czegoś takiego.

Zamykam oczy i zaciskam zęby.

– Lucy powiedziała mi, że do czegoś takiego dojdzie. Powiedziała, że jej serce ma datę ważności, a ja tylko skróciłem ten czas. To nie jest zbieg okoliczności.

Do moich uszu dociera kolejne westchnienie. Jej dłoń się zaciska, próbując przeciwstawić się prawdzie.

– Powiedziała mi, że umiera! – dodaję. Wściekłość i nienawiść do samego siebie to jedyne, co napędza krążenie mojej gorącej krwi. – Umiera! A ja skupiłem się tylko na sobie i na tym, jak ja się z tym czułem. Pieprzony egoista!

– Co? – Jej dłoń ponownie opada, jakby samo to słowo ją oparzyło, tak samo jak przeszyło mnie swoimi trzema jadowitymi sylabami. – Powiedziała ci, że umiera?

– Tak.

– Nie mogę uwierzyć, że ci tak powiedziała… Ani że w ogóle tak myślała! – Słowa Farrah przepełniają emocje, przesyca je ogień. – Jej choroba była pod kontrolą. Nie mieliśmy powodu sądzić, że nie ma przed sobą długiego, szczęśliwego życia. Zawsze pilnowała wizyt kontrolnych, ale w tym roku była taka zapracowana…

– Ona tak nie uważała. I najwyraźniej miała rację.

Przez kilka uderzeń serca atakuje nas cisza, a potem odgłos szlochania powraca. Pochylam się i zakrywam uszy, żeby się od niego odciąć. Siedzimy tak przez jakiś czas: płacząca Farrah u mojego boku, lejąca łzy mieszające się z radosną świąteczną muzyką, i ja, kompletnie na wszystko znieczulony.

Jakiś czas później – upływają może minuty, a może godziny – na linii mojego wzroku pojawia się lekarz. Najpierw widzę nogi w niebieskich spodniach, które częściowo zakrywa biały kitel. Na jego plakietce z nazwiskiem widnieje jakaś zbitka liter, których nie potrafię odszyfrować, bo za bardzo zaślepiają mnie żal i poczucie beznadziei.

– Dobry wieczór. Jestem doktor Malcom.

Moje wnętrzności się skręcają, jakby dźgnął mnie rozgrzanym do czerwoności pogrzebaczem.

Malcom.

Pieprzony Malcom.

Facet o nazwisku Malcom przekazujący wieści o losie Lucy – to przecież uosobienie pokręconej ironii.

Farrah chwyta mnie za kolano, jej niepokój przelewa się we mnie, kiedy prostuje się gwałtownie na krześle.

– Czy z moją córeczką wszystko w porządku? – krzyczy. I to naprawdę krzyk, same słowa są drugorzędne wobec kryjącego się w nich przerażenia. Jej dłoń zaciska się na moim kolanie dwa razy mocniej, aż w końcu czuję, jak paznokcie przebijają się przez dżins.

Wpatruję się beznamiętnie w lekarza w oczekiwaniu na informacje.

W oczekiwaniu na informacje, że Lucy odeszła. Że ją straciłem. Że ją zabiłem.

Tymczasem on oznajmia:

– Stan panny Hope jest stabilny.

Z gardła Farrah wyrywa się kolejny okrzyk, tym razem pełen radosnego zdumienia.

Doktor mówi coś i wyjaśnia, zasypując nas szczegółami, które nie mają krzty sensu. Medyczne terminy i żargon. Bełkot. Wydobywam z niego to, co zdołam. To, co jestem w stanie przetworzyć.

Zatrzymanie akcji serca.

Niedomykalność zastawki.

Szczęście.

Długa droga.

Tygodnie rehabilitacji.

Ona żyje, ona żyje, ona żyje.

Dławię się własnym oddechem, co przypomina mi, że nadal mam w płucach tyle powietrza, że mogę się dławić.

To dobra wiadomość.

– To cud! – szlocha Farrah, biorąc mnie w objęcia.

Moja ręka unosi się instynktownie, otaczając lekko jej plecy, podczas gdy mój umysł odlatuje.

Nie wierzę w cuda. Przestałem w nie wierzyć, kiedy miałem piętnaście lat, kiedy gwiazdy straciły swój blask, świetliki przestały świecić, a każda piosenka zaczęła brzmieć smutno.

Ona mówi o cudzie, a ja o fałszywej pozytywności.

Ale Lucy żyje, przekonuje doktor. Wyjdzie z tego, mówi.

I chociaż nie wierzę w cuda, czerpię z jego słów jedyną iskierkę nadziei, jaką jestem w stanie wykrzesać.

Dostałem drugą szansę.

To więcej, niż dostałem w przypadku mojego ojca.

To więcej, niż dostałem w przypadku Emmy.

To więcej, niż zasługuję…

Ale to jedyne, co mam.

* Hope (ang.) – nadzieja (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

Rozdział 3

Lucy

Kwiaty.

Mnóstwo kwiatów. Wszystkich gatunków, we wszystkich kolorach.

Myślę, że pod pewnymi względami spektrum miłości przypomina spektrum kolorów. Bo czym jest miłość, jeśli nie wachlarzem barw i uczuć? Barwy ciepłe i zimne, pastelowe i ciemne. Ognisty szkarłat jako odpowiednik namiętnych, krwawiących serc, róż – słodkich pocałunków, żółć – przyjaźni, zieleń – zazdrości.

Blade indygo pasujące do zimnych, samotnych chwil, które są tego wszystkiego pozbawione.

Obrywam płatki róż w doniczce.

Kocha.

Nie kocha.

Dociera do mnie, że nie potrzebuję oberwanych płatków, żeby poznać odpowiedź. Odpowiedź jest jasna jak słońce, rozbrzmiewa nią otchłań jego milczenia.

Moja matka odwraca się do wyjścia ze szpitalnej sali. Jej palce zaciskają się na chabrowej zasłonie, żeby ją odsunąć.

– Jutro też jest dzień – mówi. Jej uśmiech jest blady, oczy załzawione. – Zostanę z tobą tak długo, jak będziesz mnie potrzebować, skarbie.

Zmuszam się do uśmiechu.

– Będę musiała przygotować dla ciebie pokój gościnny. – Pokój gościnny to pokój Emmy, i nie jest jeszcze gotowy. Zamieszkują go duchy. Zwykle sypiam w starym pokoju Cala, ale nie ubiegłej nocy, nie w Wigilię, kiedy to zasnęłam z włosami i policzkami mokrymi od łez, pozwalając umysłowi uciec do przeszłości, kiedy wszystko było jeszcze piękne. – W domu jest straszny bałagan.

– Nie martw się tym. Nie martw się niczym poza powrotem do zdrowia.

Wyrywa mi się westchnienie. Pierś mam obolałą, kończyny drżące. Potakuję, zaciskając kciuk i palec wskazujący na różowym płatku.

– Rozmawiałaś z nim?

Zmiana tematu jest tak gwałtowna jak to, co wydarzyło się w tamten oprószony bielą bożonarodzeniowy poranek – w jednej chwili Kiki obwąchiwała łachę śniegu na trawniku, a w kolejnej byłam podłączona do przewodów, igieł i monitorów, zdezorientowana i samotna w szpitalnym łóżku.

Tak nagle. Jak piorun z jasnego nieba.

Nigdy wcześniej jakoś nie zastanawiałam się nad tym powiedzeniem. Jasne, niebieskie niebo, niebieskie morze, niebieskoszare burzowe chmury. Szafiry są niebieskie, ale sińce również. Ptaki, jagody, kwiaty.

Niezapominajki.

Obrywam kolejne dwa płatki róży.

Zapomniał o mnie.

Nie zapomniał.

Mama odwraca się w moją stronę. Jej dłoń odrywa się od zasłonki i opada, kiedy słyszy pobrzmiewającą w moim głosie melancholię.

– Z Callahanem wszystko w porządku, skarbie. On… próbuje.

– Próbuje? – Mój ton nie jest oskarżycielski, tylko zdezorientowany. Zagubiony, badawczy.

Co to znaczy?

Próbuje uruchomić motor, żeby przyjechać mnie odwiedzić?

Próbuje naładować komórkę, żeby do mnie zadzwonić?

Próbuje zmusić swoje nogi do rytmicznego, celowego poruszania się, żeby do mnie dotrzeć?

Nie, nie, żadna z tych opcji nie ma sensu, choć wybrzmiewa z nich prawda.

Minęły dwa tygodnie.

Dwa tygodnie bez niego. Dwa tygodnie zastanawiania się, czy w ogóle go obchodzę.

– Lucy… On czuje się za to odpowiedzialny – wyjaśnia mama. – To ciężkie brzemię do udźwignięcia. Próbuje to jakoś przepracować, żeby móc spojrzeć ci w twarz.

Przełykając ślinę, odchylam głowę i spoglądam w sufit, w ostre, drażniące szpitalne światła. Cal nie musi „spojrzeć mi w twarz”. Ja chcę go po prostu zobaczyć.

– Ale on nie jest za to wszystko odpowiedzialny. Jestem chora, mamo. Zawsze byłam chora i w końcu kiedyś musiało do tego dojść. – Kolejne płatki oderwane od jasnozielonych łodyg opadają na wykrochmaloną pościel.

– Powiedziałaś mu, że umierasz?

Drżenie jej głosu przy ostatnim słowie sprawia, że na nią spoglądam i widzę rozpacz wydobytą przez światło jarzeniówki. Wydaje się bledsza, chudsza. Cienie pod jej oczami mają ciemniejszy odcień siności od tego, do którego przywykłam. Bardziej podobny do mojego.

– Tak – wyduszam.

Może i powiedziałam to w nieodpowiedni sposób – zbyt chłodno, zbyt okrutnie – ale miałam rację.

Jak widać, miałam rację.

– Lucy… – wymawia moje imię z westchnieniem, niemal tak samo jak Cal. To jedno z tych westchnień sygnalizujących kończącą się cierpliwość, zbijających sylaby w ciasne supły. – Dlaczego miałabyś powiedzieć coś takiego?

Nie potrafię na nią spojrzeć. Światła są byt jasne, zbyt obnażające. Odsłaniają całą jej rozpacz. Sufit nie jest tak natarczywy, więc skupiam się na jego chropowatej powierzchni.

– Musiał poznać prawdę. Chciał więcej, niż byłam w stanie mu dać.

Chciał więcej, ale nie wszystko.

Ale… nawet „więcej” to było zbyt dużo.

Więcej skradzionych pocałunków, więcej zmysłowych słów szeptanych mi do ucha. Więcej skóry, więcej jęków, więcej chwil słabości.

Ja również chciałam więcej. Ale chciałam też wszystkiego.

A moje serce nie zostało stworzone do tego wszystkiego, czego chcę.

Zagrzebuję się głębiej w pościeli, z trudem podpierając chwiejną tamę powstrzymującą łzy.

– Odwiedzili mnie Alyssa, Gemma, Knox i Greg. Nash. Nawet chłopacy z warsztatu wpadli, żeby zobaczyć, jak się mam. – W drewnie pojawia się szczelina i wyślizguje się przez nią łza. – Ale nie Cal.

Tyle kwiatów, a żadne od niego.

Tęcza kolorów przechodzących w ponurą szarość.

Zapomniał o mnie.

Nie kocha.

Odkładam doniczkę z różami na szafkę przy łóżku i ponownie się kładę. Mój ojciec powiedział mi kiedyś, że jedyny garniec złota na końcu tęczy to skarb, który sami tam położymy. I że jeśli nic wartościowego tam na nas nie czeka, powinniśmy poszukać innej tęczy.

Ale ja nie chcę innej tęczy.

Chcę tylko jego.

Mama również pozwala sobie na łzę. Kropla ześlizguje się po jej policzku i zatrzymuje w kąciku ust.

– Jest tu codziennie – wyznaje cicho. – W poczekalni. Siedzi na tym samym krześle, z tym samym bukietem kwiatów i tą samą udręczoną miną. – Na widok mojego zdumionego spojrzenia uśmiecha się z wysiłkiem. – Przysięgam, że on naprawdę próbuje, Lucy. Przysięgam, że mu zależy.

W mojej piersi pojawia się kula żaru, która rośnie i rozlewa się na całe ciało. Robi mi się gorąco, brakuje tchu. Jej słowa palą jak łzy pod powiekami. Jakby w gardle utkwiło mi gniazdo szerszeni. Kiwając głową, przygryzam dolną wargę, żeby nie wydobył się ze mnie jakiś paskudny dźwięk. Wzrok wbijam w sufit, palce zaciskam na sztywnej pościeli.

– Porozmawiam z nim – ciągnie mama, przesuwając zasłonkę na miejsce. – Odpocznij, skarbie.

Zostawia mnie samą. Próbuję odpocząć, próbuję zdusić płomienie, które wciąż mnie liżą, ale dręczy mnie niepokój.

Tydzień temu przeniesiono mnie z intensywnej terapii do zwykłej sali po operacji niedomykającej się zastawki, która niemal mnie zabiła. Zastawki, której niedomykanie się zostałoby wykryte, gdybym nie odwlekała wizyty kontrolnej u kardiologa.

Potrzebny był defibrylator, żeby przywrócić mojemu sercu normalny rytm po tym, jak Cal znalazł mnie leżącą na chodniku.

Tak mi przynajmniej powiedziano.

Moje wspomnienia z tamtego poranka są w najlepszym razie niewyraźne. Jak przez mgłę pamiętam pochylającego się nade mną Cala, podświetlonego od tyłu promieniami słońca, wykrzykującego moje imię. Ale to mógł być tylko sen. To mogło być delirium. W końcu nie ma go tutaj.

Ja nadal żyję, ale jego tu nie ma.

Poruszam palcami stóp pod kołdrą. Zachęcano mnie do chodzenia, spacerowania po pokoju tak często, jak to możliwe, ale jestem ospała i słaba. I smutna.

Smutna i samotna.

Chcę wrócić do domu i zobaczyć moje psy. Chcę znów śpiewać piosenki na sześciokątnej scenie i chcę, żeby ludzie znów się śmiali, klaskali i śpiewali razem ze mną. Każda cząstka mnie tęskni za każdą cząstką świata na zewnątrz tego szpitalnego pokoju.

Kiedy mój umysł odtwarza wszystkie te cząstki i fragmenty, każdy cenny milimetr mojego życia, słyszę dźwięk odsuwanej zasłonki. Myślę, że to pielęgniarka, więc przyklejam do twarzy uśmiech i przechylam głowę w lewo.

To nie pielęgniarka.

To lekarstwo, remedium, antidotum, tak, ale nie pielęgniarka.

– Cal… – Dźwięk, który wydobywa się z mojego ochrypłego gardła, niknie, jakby starty papierem ściernym. On stoi tuż przy drzwiach, z jedną dłonią wsuniętą w kieszeń dżinsów i drugą zaciśniętą na wiązance więdnących kwiatów. Nie ma swojej czapeczki, więc widzę, że urosły mu włosy. Potargane i rozczochrane, wiją się za uszami. Jego zarost przybrał formę koziej bródki, cienie pod oczami są głębsze niż kiedykolwiek. Nie wiem, co powiedzieć, żeby skłonić go do podejścia, więc tylko ponownie szepczę jego imię: – Cal.

To najwyraźniej wystarczy. Zbliża się z trudem, każdy długi krok podszyty jest wahaniem. Knykcie zaciśniętych na łodygach kwiatów dłoni ma pobielałe z wysiłku, brwi ściągnięte od emocji. Nic nie mówi. Po prostu przyciąga krzesło do boku mojego łóżka i opada na nie, jakby był wyczerpany. Jakby te pięć kroków w moją stronę kosztowało go tyle, ile dziesięciomilowa wędrówka po nierównej ścieżce wiodącej górskimi szczytami.

Wygląda na wycieńczonego.

– To dla ciebie. – Wręcza mi kwiaty.

Kiedy po nie sięgam, zauważam, że drży mi dłoń. Ale – drżącą czy nie – i tak ją wyciągam.

Wycieńczony czy nie, to nadal ten sam Cal.

– Kiedy ostatnim razem dałem dziewczynie kwiaty, ich płatki zwiędły i obróciły się w proch na moim biurku, bo tamta dziewczyna nigdy nie wróciła.

Ból przeszywa moją pierś – i nie jest to efekt niedawnej operacji na otwartym sercu, tylko jego łamiącego się głosu i malującej się na twarzy desperacji. Jego słów, jego bólu.

Ale i tak wyciągam rękę, omijam kwiaty i zamiast nich chwytam jego dłoń. Jest zimna i wilgotna, niczym lodowiec topniejący pod moim dotykiem, aż w końcu jego palce rozluźniają się i splatają z moimi. Oboje jednocześnie chwytamy oddech; ten kontakt wykracza poza granice fizyczności. Czuję go wszędzie, nawet w miejscach, w których czuć go nie powinnam.

– Dziękuję, że mnie odwiedziłeś – mówię w końcu i ściskam jego dłoń, jakbym stawiała wykrzyknik na końcu zdania.

Przełyka ślinę i odpowiada pojedynczym skinieniem głowy.

– Chciałem przyjść wcześniej, ale… – Odkasłuje, a wdech, który bierze, wydaje się drżący. – Po prostu nie mogłem.

W jego oddechu czuję bourbon, na skórze – dym.

A w jego słowach kryje się trucizna.

Podobne słowa wypłynęły z niego na szczycie diabelskiego młyna ostatniej jesieni, kiedy zapytałam go, dlaczego nigdy nie spróbował mnie odnaleźć.

„Nie miałem wyboru” – powiedział mi wtedy.

Zabrzmiało to, jakby istniał jakiś namacalny powód jego nieobecności, i przypuszczam, że pewnie tak było.

On sam jest przeszkodą, jego demony – barykadą.

Ściskam mocniej.

– Ale jesteś tu teraz – mruczę, odnajdując jego oczy w zalanym jasnym światłem pomieszczeniu. Obserwuję, jak wirują w nich złoto i brąz, kiedy moje słowa do niego docierają. – Tylko to się liczy.

Nie jestem zła.

Nie mogę potępić kogoś, kto już sam się potępił.

Cal puszcza moją dłoń i podnosi się z krzesła.

– Kurwa – szepcze. – Przepraszam. Przepraszam, że tyle czasu zabrało mi przyjście tutaj.

W mgnieniu oka kładzie się obok mnie na łóżku.

Moje tętno szaleje. Cal wsuwa się pod kołdrę, obejmuje mnie ramieniem i wtula twarz w moją szyję. Nieruchomieję – nieważka, bez tchu, zamykam oczy, ogarnięta falą czystej ulgi, kiedy czubek jego nosa muska moją skórę tuż za uchem, przyprawiając mnie o gęsią skórkę. Czuję, jak jego kostka oplata się wokół mojej pod kołdrą, i chwytam krótkie, urywane oddechy, dławiona zdenerwowaniem i pragnieniem.

Ciepło jego ciała jest słońcem dla mojej skóry.

Jego oddech jest nowym życiem wypełniającym mnie od środka.

A jego słowa, jego słowa...

Są wszystkim.

– Tak cholernie mi przykro – chrypi w moje poplątane włosy. – Myślałem, że już nigdy nie dostanę szansy, żeby cię dotknąć, poczuć, odetchnąć tobą. – Głęboko nabiera powietrza i niemal jęczy przy wydechu. Jego chwyt na mojej talii przybiera na sile, kiedy Cal przyciąga mnie do siebie. – Każdego dnia musiałem słuchać w pracy tych świątecznych dzwonków i myśleć o tym, jak wchodzisz do środka z tym swoim pieprzonym idealnym uśmiechem, zastanawiając się przy tym, czy jeszcze kiedyś cię zobaczę.

– Jestem tu – wykrztuszam, kiwając stanowczo głową. – Nadal tu jestem.

– Ja również – wzdycha mi prosto do ucha, a to westchnienie brzmi jak pełna udręki obietnica.

Cal leży wygodnie na łóżku obok mnie i otacza mnie w talii jednym muskularnym ramieniem, a ja przeczesuję palcami jego włosy i nawijam miękkie, jedwabiste pasma na palec wskazujący. Jego oddech się wyrównuje, mój również. Wolną ręką sięgam po odłożony bukiet, który leży po mojej drugiej stronie. Płatki są wyblakłe i matowe. Mocno zaciskam dłoń na łodygach.

Są zwiędłe, ale jeszcze nie martwe.

Nadal jest dla nich nadzieja.

Spoglądam na leżącego obok mnie mężczyznę – oczy ma zamknięte, minę bardziej zadowoloną – i promienny uśmiech powraca na moją twarz niczym promień słońca przebijający się przez zasłonę chmur na niebie.

Nadal jeszcze jest nadzieja.

Rozdział 4

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 5

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 6

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 7

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 8

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 9

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 10

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 11

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 12

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 13

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 14

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 15

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 16

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 17

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 18

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 19

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 20

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 21

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 22

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 23

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 24

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 25

Dostępne w wersji pełnej

Rozdział 26

Dostępne w wersji pełnej

Epilog

Dostępne w wersji pełnej

Od autorki

OD AUTORKI

Dostępne w wersji pełnej

Podziękowania

PODZIĘKOWANIA

Dostępne w wersji pełnej

Playlista

PLAYLISTA

Dostępne w wersji pełnej