Gwiazdy nas poprowadzą - Jennifer Hartmann - ebook
NOWOŚĆ

Gwiazdy nas poprowadzą ebook

Hartmann Jennifer

0,0

46 osób interesuje się tą książką

Opis

Dla córki przetrwała koszmar. Czy dla miłości wyrwie się z klatki wspomnień?

Tabitha Brighton przeżyła coś, czego nikt nie powinien doświadczyć. Porwana przez seryjnego mordercę zwanego Swatem, stała się ogólnokrajową sensacją – jedyną ofiarą, którą wypuścił na wolność. Dla świata była fenomenem. Dla siebie – cieniem dawnej kobiety.

Po długim milczeniu, już jako samotna matka, po raz pierwszy zgadza się opowiedzieć swoją historię. Ale we wspomnieniach to nie twarz oprawcy nawiedza ją najczęściej... lecz oczy mężczyzny, z którym dzieliła ciemność, którego kochała i utraciła.

Te obrazy stają się intensywniejsze, gdy w jej życiu pojawia się Gabe. Czuły, oddany, gotów walczyć o nią nawet wtedy, gdy sama chce się poddać. On jednak również skrywa tajemnicę. A kiedy przeszłość puka do drzwi, wszystko, co zbudowali, może runąć.

On wierzy, że gwiazdy mogą ich poprowadzić. Ale nawet one czasem spadają. A nikt nie mówi, jak bolesny może być upadek.

Ta historia jest naprawdę SPICY. Sugerowany wiek: 18+

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 513

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



TYTUŁ ORYGINAŁU:The Stars Are On Our Side

Redaktorka prowadząca: Marta Budnik Wydawczyni: Olga Gorczyca-Popławska Redakcja: Justyna Yiğitler Korekta: Katarzyna Kusojć Projekt okładki: Wojciech Bryda Zdjęcie na okładce: © natara, © ket4up, © BanklangArtshop / Stock.Adobe.com

The Stars Are On Our Side Copyright © 2024 by Jennifer Hartmann All rights reserved.

Copyright © 2025 for the Polish edition by Papierowe Serca an imprint of Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.

Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Patrycja Wyszogrodzka-Gaik, 2025

Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.

Wydanie elektroniczne Białystok 2025 ISBN 978-83-8417-328-2

Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl

Plik przygotował Woblink

woblink.com

Dedykuję tę książkę Tobie, czytelniczko. Napisałam ją dla Ciebie.

OD AUTORKI

Przyjaciółki i czytelniczki!

Tak się cieszę, że postanowiłyście przeczytać historię o tym, jak pełna niepokoju przyjaźń Gabe’a i Tabithy przeradza się w romans. Pamiętajcie, proszę, że ta książka jest kolejną częścią po Ocalałych sercach i Lotosie. Aby czytało się ją jak najlepiej, radzę wcześniej przeczytać poprzednie powieści. Z uwagi na to, że tamte dwie wydałam przy współpracy z wydawcą, a tę wydaję niezależnie, nie udało się stworzyć serii. Ocalałe serca i Lotos nie są ze sobą powiązane i można je czytać w dowolnej kolejności. Za to Gwiazdy nas poprowadzą nawiązuje do obydwu wcześniejszych – występują w niej ci sami cudowni bohaterowie i pojawiają się tu wątki z tamtych światów.

Ta opowieść jest właściwie listem miłosnym do moich czytelniczek, które prosiły mnie o nią przez dwa lata. Mam nadzieję, że się Wam spodoba.

Nie ma znaczenia, jak wolno idziesz, tak długo, jak nie przestajesz.

– KONFUCJUSZ

PROLOG

Tabitha

Luty

Trzy miesiące.

Tyle czasu potrzebował mój nadgarstek, by się zrosnąć w dwóch miejscach. I podobno tyle właśnie trwa typowa zima na Środkowym Zachodzie, mimo że opady śniegu i lodowata temperatura utrzymują się często do maja. Tyle czasu trwały trymestry ciąży, gdy rosła we mnie córka, i tyle czasu potrzebowałam, by odbyć podróż z całą serią o przygodach Harry’ego Pottera.

I dokładnie tyle czasu on potrzebował, żeby się pochylić i mnie pocałować.

– Jak myślisz, czym one są?

Leżąc na trawie o północy, wpatrujemy się w niebo usiane gwiazdami, a podmuch wiatru próbuje zerwać mi z głowy nauszniki. Jest zimno. Od lutowego chłodu mam zaróżowiony nos, a mój oddech tworzy obłoczki pary.

– Gwiazdy? – zastanawia się, zerkając na mnie.

Potakuję.

Wzrusza ramionami i wypuszcza miękką chmurkę westchnienia.

– Olbrzymimi kulami gazu wiązanego siłą grawitacji, jak sądzę. To jakiś obłęd.

Opadają mnie wspomnienia, przez co czuję w kościach jeszcze potężniejszy chłód. Wracam myślami do zatęchłej, zawilgoconej piwnicy i wąskiego okienka naprzeciwko mnie, zbyt odległego, bym mogła do niego dosięgnąć. Gwiazdy po drugiej stronie szyby świeciły jasno, zachęcając mnie, bym pomyślała życzenie.

Zawsze to robiłam.

I nigdy go nie spełniały.

Wzdycham, zamykam oczy, a po chwili pozwalam, by powieki zatrzepotały i się otworzyły.

– Nie lubię gwiazd – wyznaję. – Przerażają mnie.

Niedorzeczne stwierdzenie, ale przy Gabie czuję się bezpieczna. Mogę mu powiedzieć wszystko.

Przed trzema miesiącami weszłam do jego domu, po blisko dwóch latach wreszcie gotowa wybrać się na pierwszą randkę. Czułam się samotna. Wychowywanie dziecka w pojedynkę jest szczególnie trudne, bo chociaż to najpiękniejsze, najbardziej satysfakcjonujące i ogrzewające duszę doświadczenie, o jakie można prosić, towarzyszy mu… poczucie osamotnienia.

Weszłam do domu Gabe’a gotowa udać się na randkę z jego przyrodnim bratem.

Lecz widziałam wyłącznie jego.

Miłość od pierwszego wejrzenia nie istnieje – wiem to. Ale bez wątpienia istnieje coś od pierwszego wejrzenia. Szarpnięcie, magnetyczne przyciąganie, drgnienie serca, zawężanie się świata, koncentracja wyłącznie na przestrzeni między tobą a tą drugą osobą. To jest chwila, w której intuicja przejmuje władanie nad rozumem, a w tobie budzą się motyle łaskoczące serce delikatnymi skrzydełkami.

W ciągu minionych trzech miesięcy Gabe i ja staliśmy się nierozłączni. Nie powiedziałabym, że chodzimy na randki. Nawet się jeszcze tak naprawdę nie całowaliśmy. Obściskiwaliśmy się na kanapie, trzymaliśmy się za ręce, cmokaliśmy niewinnie w policzki i usta – lecz prawda wygląda tak, że nadal się boję. Nie zdobyłam się na przekroczenie tej granicy, ponieważ gdy ostatnio otworzyłam serce dla mężczyzny, on zginął.

Bynajmniej nie w wypadku.

Nie z powodu choroby.

Został zamordowany.

Na moich oczach.

Gabe odciąga moje myśli od przeszłości i bierze mnie za rękę.

– Nie musisz się bać gwiazd, Tabs – mówi łagodnie.

Przełykam ślinę i kieruję twarz w stronę nieba.

Żyję w strachu. Zbyt silnym. Boję się łysiejących mężczyzn o ciemnych tęczówkach, boję się zamknąć w nocy oczy, stracić ludzi, których kocham, nie być wartościową matką… Boję się nawet gwiazd.

Boję się nocy, cieni tańczących w spowitych ciemnością kątach i masywnych dłoni, które mnie obłapiają i duszą we mnie tę odrobinę światła, którą jeszcze w sobie mam.

Boję się, że nigdy nie znajdę drogi powrotnej do tego, kim byłam.

Boję się, że nawet jeśli mi się uda, stracę tę osobę.

– Ufasz mi?

Na dźwięk tego pytania serce mi zamiera. Odwracam się, by spojrzeć na niego przez całun nocy. Udaje mi się odpowiedzieć:

– Tak.

To jedno słowo potężnie na niego działa. Wstrzymuje oddech, omiata mnie wzrokiem. Powoli potakuje i przysuwa się bliżej.

– Zrobisz coś dla mnie?

– Tak – mówię. – Jasne.

– Zamknij oczy.

Robię, o co prosi. Mrok owija się wokół mnie niczym samotny duch.

– Zrób głęboki wdech i wyobraź sobie, że latasz.

Czuję pod skórą znajome mrowienie strachu. Kłuje mnie w klatce piersiowej. Drapie w gardle.

Nie lubię latać.

Nie lubię ciemności.

Nie lubię tego, co widzę, gdy zamykam oczy.

Ciało mi tężeje i czuję, że przerażanie za moment mną zawładnie.

I wtedy jego dłonie mnie dotykają, suną po ramionach, obejmują moją twarz. Jego ciepły, delikatny oddech muska mi linię szczęki. Spokój zagłusza lęk, kiedy Gabe gładzi lekko kciukami skórę za moimi płatkami uszu. W tę i z powrotem. Powoli i czule.

– Widzisz gwiazdy? – szepcze.

Widzę je. Już raz mnie zdradziły, dlatego mocniej zaciskam powieki, żałując, że nie mogę ich odzobaczyć.

– Latają z tobą. Są tuż obok ciebie – kontynuuje Gabe. – Po prostu nie patrz w dół.

Chwytam go za nadgarstki, żeby był moją opoką. Pozwalam, by jego bliskość, jego ciepło spajały się ze światłem gwiazd, aż czuję się bezpiecznie.

I pozwalam sobie wzlecieć.

– Gwiazdy nie pozwolą ci spaść. – Gabe się pochyla, żeby pocałować mnie delikatnie w czoło. Nie odrywa ust i wciąż gładząc mnie kciukami, dodaje: – Ja też na to nie pozwolę.

Gdy otwieram oczy, widzę jego twarz blisko swojej. Przygląda mi się dwoje zielonych oczu, a ciemnoblond włosy opadają mu na czoło. Podnoszę rękę, żeby je odgarnąć.

– Dziękuję – odzywam się. – To mi naprawdę pomaga.

Uśmiecha się przez chwilę. Ta chwila się przedłuża i nasyca czymś cięższym, jego uśmiech zaczyna blednąć.

Czuję wyładowania. Prąd przeskakuje między nami, ciepło wypełnia mi klatkę piersiową, a potem wędruje w dół. Wstrzymując oddech, chwytam go oburącz za szyję i przyciągam do siebie.

W jego oczach pojawia się znaczący błysk. Płomień pożądania. Widzę, jak gardło mu faluje, jak zaciska zęby, jak spogląda na moje usta i zatrzymuje na nich wzrok.

Nie odzywamy się.

Milczę.

Boję się, że mogłyby ze mnie popłynąć słowa bez ładu i składu i zbrukać tę chwilę moim przemożnym strachem. Dlatego tylko przyciągam go do siebie, aż trzepocze powiekami i rozchyla wargi.

Jedną dłoń przytula do mojego policzka, a drugą ręką podpiera się na trawie.

I pochyla się jeszcze bardziej.

Całuje mnie.

Na początku nieśmiało. Lekko, z zaciekawieniem. Nasze usta się spotykają i rozchylają w tym samym momencie. Napiera językiem na moją dolną wargę. Wzdycham gwałtownie i przywieram do niego całym ciałem. Zaciskam mocniej dłonie na jego karku, aż wbijam mu paznokcie w skórę i oboje jęczymy. Gabe masuje językiem mój język, delikatnie mnie smakuje. Robi to ponownie, kiedy rozchylam usta szerzej i przyciągam go jeszcze bliżej.

Pożera mnie.

Westchnienie więźnie mi w gardle, gdy przechylamy głowy, on zaciska dłoń na moich włosach, strącając mi nauszniki. Całujemy się i całujemy. Obejmuję go nogą w talii, jego język wsuwa się między moje wargi i wysuwa z nich naprzemiennie, a temperatura powietrza gwałtownie rośnie.

Dryfuję.

Robię się nieważka.

Latam.

Wtem spadam głową w dół z wysokości trzech kilometrów, a serce podchodzi mi do gardła.

W chwili, gdy Gabe chwyta mnie za nadgarstki i przytrzymuje mi ręce nad głową, scena ulega zmianie. Mrok zakrada się do mojej psychiki. Mężczyzna nade mną zamienia się w mój najgorszy koszmar, śmieje mi się prosto do ucha i gwałci mnie, gdy mam ręce spętane łańcuchem za plecami.

Otwieram oczy i widzę go.

Potwora.

Mężczyznę, który mnie zniszczył.

Mojego oprawcę.

– Tak słodko smakujesz, kiciu – warczy, wciskając swoje cielsko między moje nogi i biorąc ode mnie to, co nigdy nie miało być jego.

Krzyk więźnie mi w gardle.

Betonowe ściany na mnie napierają.

Atakuje mnie woń zgnilizny i ścieków. Wiję się, opieram, błagam.

Matthew.

Matthew patrzy na to z odległości kilku metrów, przykuty do własnej rury. Nie może mi pomóc. Nie może tego powstrzymać. Lecz ja mimo to go wołam.

Matthew.

Proszę, uratuj mnie.

Matthew, Matthew… Matthew!

Wciągam gwałtownie powietrze, gdy odległy dźwięk dociera do moich uszu, wyrywa mnie z łańcuchów, z łap potwora i echa przeciekających, brudnych rur.

To jest zdławiony dźwięk.

Świadczący o obezwładniającym przerażeniu.

Gabe wpatruje się we mnie, jakby coś właśnie się w nim skuliło i umarło.

Nieruchomieję.

Wciągam głośno powietrze.

Odganiam mruganiem przeszłość i wracam do teraźniejszości.

Do chwili w objęciach Gabe’a.

Który mnie wielbi.

Całuje pod gwiazdami…

A ja właśnie wymówiłam imię innego mężczyzny.

1

Gabe

Lipiec, pięć miesięcy później

Na pewno można znaleźć godność w większości sytuacji, lecz nie ma jej w nieodwzajemnionej miłości.

To cholernie boli.

Nie ma w tym harmonii, piękna, triumfu. Nie ma nagrody, na którą można ciężko zapracować. Posunąłbym się nawet do stwierdzenia, że taka miłość jest przekleństwem – zwłaszcza w chwilach, kiedy promienie słońca otulają ją złotem, podkreślając jej doskonałość, jakby wszechświat chciał mi pomachać marchewką przed nosem i zabrać ją w momencie, gdy zbieram się do jej ugryzienia.

No, może nie marchewką, porównanie jej do marchewki ją obraża.

Ona jest jak bar taco na plaży w kurorcie all inclusive, gdzie słona bryza pieści skórę, a fale rozbijające się o brzeg wygrywają twoją ulubioną pieśń.

Wtem nadchodzi sztorm i wszystko niszczy.

Jesteś nieszczęśliwy, przemoczony i przemarznięty do szpiku kości.

I co najgorsze, nadal głodny.

Tak właśnie wygląda jednostronna miłość do dziewczyny marzeń. Sytuację jeszcze pogarsza fakt, że nie kocham jej na dystans – przyjaźnimy się.

A nawet więcej. Jestem dla niej niemal wszystkim.

To „niemal wszystko” jest szczególną torturą.

– Na bombę!

Sydney wskakuje do basenu na tyłek. Rozprysk wody odciąga moją uwagę od Tabithy, gdy odgarniam mokre włosy z twarzy. Łypię w stronę basenu. Słońce chowa się za chmurę. Moja najlepsza przyjaciółka od czasów dzieciństwa z piskiem wyskakuje z wody i otrząsa włosy.

– Zimno, zimno, pioruńsko zimno! – skanduje. Jest pokryta gęsią skórką. – Dlaczego jest tak zimno?

Jej narzeczony Oliver – który jest notabene moim przyrodnim bratem – unosi się obok niej na kole w kształcie jednorożca i sączy przez grubą słomkę mus truskawkowy.

– Woda ma tylko dwadzieścia trzy stopnie Celsjusza – stwierdza z kamienną miną. – Stawiam, że to dlatego.

Sydney go ochlapuje.

Uśmiecham się, przyglądając się dwójce moich ulubionych ludzi rozkoszujących się magią letniego popołudnia. Popijając piwo, osłaniam oczy przed ostrym światłem. Zauważam Tabithę, która podchodzi do basenu i zanurza w wodzie palce stóp. Krzywi się i cofa, czym potwierdza prawdziwość stwierdzenia Sydney, że woda jest pioruńsko zimna.

Dopijam piwo, odstawiam pustą butelkę i podnoszę się z leżaka. Tabitha spogląda na mnie, kiedy ruszam w jej stronę. Uśmiecha się.

Lecz to nie jest taki sam uśmiech jak ten, który ujrzałem przed ośmioma miesiącami, kiedy wkroczyła do mojego domu i życia, bo wybierała się na randkę z Oliverem, która do niczego nie doprowadziła.

Jej oczy się nie uśmiechają.

Ściągam okulary przeciwsłoneczne, żeby pokazać, że w moich uśmiech jak najbardziej jest obecny.

– Dalej, Tabs – rzucam, człapiąc głośno bosymi stopami po chodniku. – Wskakuj. Jeśli chcesz, mogę cię popchnąć.

– Woda jest lodowata. – Śmieje się lekko. Poprawia kucyk czarny jak skrzydło kruka. – Muszę się oswoić.

– Nie. Tak jest gorzej. Trzeba wskoczyć i przecierpieć pięć sekund. Wszyscy to wiedzą.

Dwuznaczność tej wypowiedzi wywołuje ukłucie w mojej klatce piersiowej. Ona raczej tego nie wie.

Odsuwa się od krawędzi basenu i poprawia cienkie ramiączko miętowego kostiumu jednoczęściowego. Spogląda na mnie oczami z takimi samymi zielonkawymi plamkami.

– Najpierw krem z filtrem. Potem się zastanowię.

– Dobra. – Biegnę na zadaszony taras i zgarniam tubkę kremu z jednego ze szklanych stolików.

Zawsze mam pod ręką zapas kremu z filtrem, zwłaszcza odkąd moi sąsiedzi, Sydney i Oliver, w maju zrobili u siebie basen. Nie spędzam dużo czasu na słońcu z powodu blizny po oparzeniu trzeciego stopnia, do którego doszło siedem miesięcy temu w Boże Narodzenie. Blizna zajmuje sporą część ramienia i szyi i zatrzymuje się tuż pod linią szczęki. Nazywam ją blizną wojenną, ale Sydney twierdzi, że to blizna miłości.

Uratowałem ją z płonącej sypialni. Zasłużyłem sobie tym na prawo decydowania po wsze czasy o tym, co będziemy oglądać na Netflixie podczas naszych maratonów. I na dożywotnie dostawy dipu do taco.

Tabitha idzie za mną na taras, obejmując się rękami, jakby się tuliła. Wyciskam na dłoń sporą porcję kremu i skupiam się na zadaniu, a nie na tym, że widzę kątem oka jej kostium w groszki. A gdy wreszcie podnoszę wzrok, stwierdzam, że patrzy na moją bliznę.

Żadna rewelacja, mimo to ona zdaje się zawsze gdzieś odpływać, kiedy jej wzrok chłonie widok twardej, wybrzuszonej skóry. Oczy zachodzą jej mgiełką i się wycofuje. Przenosi się dokądś.

Nigdy nic sobie z tego nie robię i często przeganiam krótkie napięcie jakimś żartem. Biorę ją za nadgarstek i przyciągam do siebie z uśmiechem.

– Odwróć się.

Mruga, by rozgonić mgiełkę w oczach, i uśmiecha się płochliwie.

– Przepraszam. Odpłynęłam.

Ostatnio często się jej to zdarza.

W ciągu tych ośmiu miesięcy, odkąd ją znam, Tabitha Brighton przygasła. W jej sile pojawiły się pęknięcia, jej barwny duch poszarzał.

Zaczęło się od pocałunku, tchnienia nowego życia.

A skończyło na złożeniu mojego serca w trumnie.

Tabitha chrząka i odwraca się twarzą w stronę basenu w chwili, gdy Sydney wskakuje na Olivera i ściąga go z koła – ledwie udaje mu się uratować koktajl. Tabitha chichocze, widząc, jak Oliver odstawia szklankę na brzegu basenu, a Sydney wskakuje mu na plecy i obejmuje go nogami. Ich śmiech zagłusza muzykę z lat dziewięćdziesiątych sączącą się z głośników.

Zaczynam rozprowadzać krem na ciele Tabithy przy dźwiękach Sex and Candy Marcy Playground. Jej biała jak śnieg skóra jest ciepła w dotyku. Przesuwam dłonie po jej ramionach, obojczyku, plecach i przysięgam, że drgnęła, chociaż to pewnie dlatego, że krem jest chłodny.

Wraca do mnie wspomnienie z początku lutego, kiedy siedziała między moimi nogami na podłodze w salonie, a ja opierałem się plecami o kanapę. Masowałem ją dłońmi rwącymi się do odkrywania, serce mi waliło z pragnienia, by się pochylić i pocałować to urocze miejsce tuż za uchem, gdzie ma małe znamię na bladej skórze. Nie przyspieszałem rozwoju naszego związku, bo znałem jej historię i wiedziałem, jakich okropności zaznała z rąk szaleńca.

Wiedziałem też, że już kiedyś kochała i nie będzie mi łatwo dorównać tamtej miłości.

Wydała z siebie westchnienie, przez które krew spłynęła mi w dół, gdy ugniatałem mięśnie wzdłuż jej kręgosłupa. Zdobyłem się na śmiałość, przesunąłem dłońmi po jej ciele, objąłem ją w talii i wtuliłem nos w jej włosy na czubku głowy. W chwili, gdy zaciągnąłem się jej zapachem i też westchnąłem przy jej głowie, zesztywniała w moich objęciach. Wyswobodziła się i mruknęła, że chyba jej córka Hope zapłakała, po czym zniknęła w przedpokoju.

Już jej tamtego wieczoru nie pocałowałem.

Czasami żałuję, że w ogóle to zrobiłem.

Zapach kremu z filtrem i szamponu jaśminowego miesza się z wonią chloru przyniesioną przez ciepły podmuch wiatru. Tabitha wtula się we mnie lekko, jej kucyk łaskocze mnie w brodę. Staram się nie dopatrywać niczego w tym geście. Nie analizuję rwącego się oddechu, który wymyka się jej, gdy przypadkowo muskam palcami bok jej piersi.

I całkowicie ignoruję żarliwe spojrzenie, jakie mi posyła, gdy się odwraca, by mi podziękować zachrypniętym głosem.

Chmury walczą z naporem promieni słonecznych nad naszymi głowami, gdy nasze spojrzenia się spotykają, a potem spuszcza wzrok na swoje klapki. Toczy własną wewnętrzną walkę.

Lubię myśleć, że ta walka ma związek ze mną, lecz nie mogę pozwolić sobie na długie rozważania na ten temat. Złożyłem broń przed pięcioma miesiącami, kiedy dziewczyna, w której się beznadziejnie zakochałem, poddała się swojej mrocznej przeszłości – duchowi innego mężczyzny – i zrezygnowała z przyszłości ze mną.

To była smutna porażka.

Jestem jednak cierpliwym żołnierzem i poczekam. Będę czekał, aż dostrzeże mnie takiego, jaki jestem, i przestanie widzieć we mnie mężczyznę zastępującego jej utraconą miłość.

– Jak już skończysz obłapiać żonkę, chodź tutaj – ryczy Sydney, podskakując w wodzie. – Chcę na barana.

Żonka.

Sydney nawet nie wie, jak mi tym dopiekła. Nie daję tego po sobie poznać. Przywdziewam maskę i puszczam do Syd oko.

– Chwileczkę.

Oliver ściąga brwi i patrzy na nas skonsternowany.

– Barana? – zastanawia się.

– To taka zabawa.

– A skąd my weźmiemy barana?

Parskam śmiechem, a Tabitha wyjmuje mi tubkę z ręki i wyciska porcję kremu na swoją dłoń.

Mój przyrodni brat to ciekawa postać. Przez dwadzieścia dwa lata był odizolowany od społeczeństwa i nadal przejawia tę niewinność kosmity, a do tego mówi z wytwornym akcentem, który wzbudza mój uśmiech nawet w najmroczniejsze dni.

Z cichym chichotem Tabitha unosi rękę. Brązowe jak espresso brwi unoszą się pytająco.

Wyciągam ręce przed siebie.

– Oddaję ci się cały.

Z rumieńcem na policzkach rozprowadza krem z filtrem na mojej bliźnie. Jej dotyk jest delikatny. Badawczy. Skóra mi się rozgrzewa pod jej dłonią, a ona spogląda na mnie za zainteresowaniem. Nie potrafię nie syknąć, wciągając powietrze, jakbym dopuszczał się grzechu.

Odsuwa się. Gardło jej faluje, gdy przełyka ślinę.

– Powinieneś nosić jakiś strój kąpielowy… żeby chronić tę bliznę przed słońcem. Martwię się.

Zawsze się o mnie martwi. I chociaż znajduję w tym pocieszenie, wiem, że to raczej matczyna miłość i że martwi się o mnie podobnie jak o swoją szesnastomiesięczną córkę, gdy włoży sobie do buzi mały, okrągły przedmiot. Nie jest przejawem miłości, jakiej łaknę.

Nie taką miłością darzyła jego.

Napięcie wciąż iskrzy między nami, ale ja nie pozwalam, by ogień zapłonął na dobre, tylko wskazuję na basen, żeby zdusić płomienie, które by mnie spaliły.

– Twoja opiekunka będzie się zbierać za dwie godziny – przypominam, pilnując, by głos mi się nie łamał. – To są dwie godziny śmiechu, muzyki, przyjaciół i noszenia dziewczyn na barana, bo, jak się zdaje, znowu mamy po czternaście lat. Zero rodzicielskich zobowiązań, zero jakichkolwiek obowiązków, zero ściągania brwi. Tylko słonko i zabawa. Kumasz?

Cienie, które przez cały dzień zasnuwały jej spojrzenie, znikają, gdy słońce przebija się przez chmury. Słońce wygrywa.

– Kumam – odpowiada i na sekundę odsłania zęby w cudownym uśmiechu. Potrząsa rękami, jakby pozbywała się ciążącej na niej ciemności. – Tylko zabawa.

Patrzę z urzeczonym uśmiechem, jak Tabitha podchodzi do basenu, ściąga japonki i zatrzymuje się przy krawędzi. Tym razem się nie waha. Zamyka oczy, zatyka nos i wskakuje do wody.

Boże…

Jakbym chciał, by tak samo rzuciła się w związek ze mną.

Ten pomysł był do dupy.

Tabitha siedzi mi na ramionach i zaciska uda na mojej twarzy tak, że czuję wdzięczność za lodowatą wodę przepływającą przez moje kąpielówki.

Oliver chwieje się naprzeciwko mnie i dźwiga swoją zawodniczkę, a dziewczyny, piszcząc i śmiejąc się, walczą ze sobą na pół gwizdka.

– Oliver, zrzucisz mnie! – skrzeczy Syd i prawie się zsuwa z jego ramion, ale winą za ten brak równowagi należy raczej obarczyć jej chichot.

– Cóż… – odpowiada napiętym głosem, a ściska jej kolana tak mocno, że aż kostki mu bieleją. – Może… powinnaś przestać się tak wiercić.

– O to chodzi w tej zabawie!

Trzymam przedramionami uda Tabithy, ona zaś splata nogi w kostkach na mojej klatce piersiowej. Kucyk się jej rozpadł jakieś dwie bitwy temu i teraz długie, ciemne włosy opadają kurtyną na moją twarz, a ich mokre końcówki mnie łaskoczą. Gdy zaciska uda, duszę jęk bulgoczący mi w głębi gardła. Sydney zdobywa przewagę i prawie zrzuca Tabithę, która chwyta mnie za włosy, żeby się utrzymać.

Wyrywa się ze mnie jęk. Maskuję go kaszlem.

– Sorki! – piszczy Tabitha przez śmiech. Luzuje dłoń. – Nie chciałam…

Znowu prawie się zsuwa, więc przytrzymuję ją dłonią po wewnętrznej stronie uda, żeby ją ustabilizować. Czuję jej napięcie, wbijam palce w niebezpiecznie miękkie ciało. Moje serce zaczyna pękać.

Dziewczyny się poprawiają i znowu chwytają za ramiona, kołysząc się niebezpiecznie w przód i w tył. Sydney śmieje się tak bardzo, że Oliver z trudem ją utrzymuje.

Wykorzystuję tę chwilę słabości, skręcam się mocno w lewo, w stronę, w którą Syd się zsuwa. Trzymam swoją dziewczynę mocno i obserwuję, jak przystępuje do ataku i ciągnie przeciwniczkę mocno, aż ta wpada do wody z piskliwym okrzykiem.

Syd wynurza się, łapie wielki haust powietrza. Jej blond włosy lśnią w słońcu.

– Cholera.

Oliver wzdycha.

– Wygląda na to, że zostaliśmy pokonani. – Rozczarowany kręci głową. – Wybacz. Złapał mnie skurcz w szyję.

Tabitha wyrzuca ręce w geście zwycięstwa, po czym zsuwam ją po plecach. Odwracamy się do siebie i przybijamy piątkę. Gdy nasze dłonie się rozdzielają, rzuca się na mnie, żeby mnie objąć za szyję i wtulić twarz w zgięcie mojego ramienia. Jej oddech ogrzewa lodowate kropelki na mojej skórze.

– Dziękuję – szepcze. – Chyba tego potrzebowałam.

Patrzę w oczy Sydney nad głową Tabithy. Syd znacząco porusza brwiami.

Wyznałem jej dopiero niedawno, że mój związek z Tabithą z romantycznego przeszedł w platoniczny. Moja najlepsza przyjaciółka od kilku miesięcy była w siódmym niebie, sądząc, że wreszcie znalazłem swoją połówkę, i to w tym samym czasie, gdy ona odzyskała swoją bratnią duszę z dzieciństwa.

Wszyscy byli szczęśliwi i rozkwitali błogo. Dlatego tak trudno było mi to wyznać.

Zawsze byłem sam. Bynajmniej nie widziałem w tym powodu do dumy, ale tak było mi łatwiej. Nigdy nie radziłem sobie z emocjami i uważałem, że prawdziwa więź jest ulotnym ideałem istniejącym wyłącznie w filmach i książkach. Do czasu pojawienia się Tabithy.

Co ciekawe, Sydney nie dała się przekonać. Stwierdziła tylko, że Tabitha potrzebuje czasu. Cierpliwości. Oznajmiła, że według niej z pewnością jesteśmy sobie pisani, a każde spojrzenie Tabithy w moją stronę wyraża coś głębszego niż platoniczne uczucie.

Chyba chciała mi dać odrobinę nadziei.

Tyle że nadzieja może albo ratować, albo dobić. Nie sposób stwierdzić, jak to się potoczy. Czas pokaże, a on jest tak samo nieprzewidywalny jak nadzieja.

Tabitha mnie puszcza. Nasze spojrzenia się spotykają, kiedy się odsuwa, a ja udaję, że nie dostrzegam takiego samego błysku nadziei w jej oczach. Odgarnia kosmyk kruczoczarnych włosów za ucho. Oddala się ode mnie tanecznym krokiem i lekko się uśmiecha.

– Pójdę sprawdzić, czy Mandy do mnie pisała – mówi. – Muszę się dowiedzieć, co słychać u Hope.

Potakuję, a ona podchodzi do drugiego końca basenu.

Gdy nie może już nas usłyszeć, Sydney podpływa do mnie i daje mi kuksańca w ramię.

– Doprowadzacie mnie do szału. Mam wrażenie, jakbym oglądała serial, w którym główni bohaterowie się w sobie kochają, ale scenarzyści przeciągają akcję, żeby nas torturować. Jesteście jak Mulder i Scully. Albo Buffy i Spike. – Wykrzywia usta. – Od tej pory będę was nazywała „Spuffy”.

Kwituję to pomrukiem zmieszanym z parsknięciem. Syd ma obsesję na punkcie lat dziewięćdziesiątych.

– Nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz.

– To się wydaje nieuniknione – przyznaje Oliver. – Serce to skomplikowane zwierzę. Czasami pragnie, a czasami cierpi z pragnienia. – Przysuwa się do brzegu basenu i opiera na łokciach. – Jeżeli w ciągu ostatnich kilku miesięcy nauczyłem się czegoś o ludziach, to tego, że pragnienie zwykle wygrywa. Jest zbyt potężne, by trwać w uśpieniu.

Nadzieja.

Przestańcie dawać mi tę pieprzoną nadzieję.

Zanim zdążę ich wykpić, piosenka się zmienia i beztroski nastrój pryska.

Nie od razu się orientuję, co się dzieje. Zauważam, że Tabitha staje nad basenem jak wryta. Sztywna jak kołek.

– Hej, Tabs! – wołam do niej z uśmiechem, bo inaczej nie potrafię. – Dobrze się czujesz?

Sydney zauważa jeszcze mniej niż ja, bo wymachuje rękami do muzyki zagłuszającej miłosne trele ptaków.

– Uwielbiam ten kawałek.

To Radiohead. Karma Police, o ile dobrze pamiętam.

– Tabs.

Nie odpowiada. Nie odrywa wzroku od telefonu Sydney leżącego na pobliskim stołku.

Podchodzę do niej szybko, kładąc po drodze okulary na brzegu, i wychodzę z basenu.

– Tabitho – powtarzam już z troską.

Nadal jest nieobecna. Mrok czai się w jej oczach, jakby czerń źrenic chciała pochłonąć każdą drobinę czekoladowego brązu i energicznej zieleni.

Sydney ryczy tekst piosenki w wodzie za mną, kołysząc się w przód i w tył.

– Odezwij się do mnie. – Dotarłszy do niej, wyciągam rękę. – Hej…

Trwa nieruchomo.

Delikatnie zaciskam palce na jej ramieniu.

– Czy…

Przeżywam szok, kiedy wydaje stłumiony okrzyk, obraca się i pcha mnie w klatkę piersiową, aż się cofam i wpadam do wody z wielkim pluskiem. Szybko się wynurzam i plując, odrzucam grzywkę z oczu. Przecieram dłonią twarz, patrząc na Tabithę z niedowierzaniem.

Oczy ma jak spodki.

Robi się blada jak ściana.

Zaczyna drżeć, trząść się, cofa się ode mnie o krok, a jej piskliwy skrzek jest przesycony przerażeniem.

– O Boże… Przepraszam…

Nie wiem, czy do niej podejść, czy się wycofać.

Wygląda, jakby się jej robiło niedobrze.

– Przepraszam – rzuca rwącym się szeptem, odwraca się na pięcie i ucieka.

Ruszam za nią. Muszę.

– Tabs! – W moim głosie pobrzmiewa głęboka troska, serce mi galopuje ze strachu. Wyskakuję z wody. Pędzę za nią po trawniku, w stronę mojego domu stojącego na lewo od nas. – Tabitha, zaczekaj!

Biegnie dalej. Wreszcie pada na kolana w pobliżu podjazdu, zwiesza głowę i zaciska pięści na źdźbłach trawy.

Zatrzymuję się, klękam i nie tracąc czasu, biorę ją w ramiona.

Zaczyna szlochać.

Cierpienie zalewa jej ciało, które dygocze rozpaczliwie, gdy ją tulę.

– Hej, hej, wszystko jest dobrze – szepczę przy jej uchu, całuję jej skroń. – To była tylko taka chwila. Moment. Nic ci nie jest.

Kiwa głową na boki i wbija mi paznokcie w ramiona.

– Nie. N-nie mogę już. J-jest coraz g-gorzej. – Pociąga nosem bliska hiperwentylacji. – Boże, Gabe…

Robię to, co zawsze, gdy rozkleja się w moich objęciach i zalewa mnie łzami. Obejmuję dłońmi jej twarz, gładzę kciukami skórę za uszami i się przysuwam, by szepnąć:

– Cśśś. Zamknij oczy.

Robi to. Zawsze to robi.

– Latasz – mówię delikatnie, wciąż ją gładząc i tuląc. – Jesteś wolna. Jesteś bezpieczna.

Kiwa potakująco głową, oddech zaczyna się jej uspokajać, ciało się rozluźnia, powieki lekko drżą.

– Nie patrz w dół, dobrze?

Znowu potakuje. Robi wdech.

I wydech.

– Nie patrz w dół.

Przestaje dygotać, luzuje uścisk dłoni.

Całuję ją w głowę, przytulam do niej policzek i gładzę ją kciukami tak długo, aż odzyskuje spokój.

Na początku jej ból był tylko duchem. Błyskał w jej oczach od czasu do czasu, gdy zapadało między nami długie milczenie albo kiedy zbyt długo wpatrywała się w gwiazdy.

Teraz jednak stał się żywym bytem.

Żywe byty mają puls, wolę, bijące serce. Mają pazury i ostre zęby. Nie sposób przewidzieć, co takie żywe coś zrobi.

Tabitha odchyla się do tyłu, oczy ma czerwone i lśniące od łez. Wpatruje się we mnie przez chwilę. Podmuch wiatru porywa ze sobą jej włosy, wprawia gałęzie nad nami w powolny taniec. Liście i płatki kwiatów opadają łagodnie i lądują obok nas.

Tabitha podnosi z trawy różowy pączek i gładzi go palcami.

– Zrobię to, Gabe – mruczy, patrząc na mnie. Po policzku spływa jej łza, która się zatrzymuje w kąciku ust. Zlizuje ją i rozchyla usta w rwącym się oddechu. – Porozmawiam z pisarzem. Chcę mu opowiedzieć swoją historię.

Mrugam oczami.

Nie spodziewałem się, że to zrobi. Twierdziła, że by ją to przerosło, byłoby za trudne, zbyt wiele by obudziło.

Muskam kciukiem jej policzek.

– Jesteś pewna? – pytam szeptem.

– Tak.

– A jeśli… – Dopada mnie panika. Miejscowi się na wysokości gardła, zaciska się na nim pętlą. Wgryza mi się w klatkę piersiową i sprawia, że kolejne słowa mają kwaśny posmak. – A jeśli cię stracę?

Na ustach Tabithy pojawia się cień uśmiechu.

– Już jestem stracona – odpowiada i spogląda na pączek tkwiący pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym. Nowe życie, które czeka, by rozkwitnąć. – Muszę się tam udać, żeby móc tutaj wrócić.

2

Tabitha

Dwie szklanki z sokiem pomarańczowym zsuwają się z mojej tacy w zwolnionym tempie. Z wątpliwą gracją podejmuję dramatyczny wysiłek utrzymania ich, przez co wylatują w powietrze, jakby startowały w olimpiadzie, i roztrzaskują się na kuchennej podłodze u moich stóp.

– Potrącę ci to z wypłaty, Brighton – warczy Smithers ze swojego miejsca przy blacie.

Z westchnieniem zaciskam palce na grzbiecie nosa i zerkam na zegarek. Jest jedenasta dwie – upłynęła minuta, odkąd poprzednio sprawdzałam godzinę i jestem o minutę bliżej wywiadu.

Żołądek mi się zaciska.

Nie jestem dzisiaj w formie, to prawda.

Za niecałe pięć godzin wyjdę stąd, by wyjawić swoje najmroczniejsze sekrety człowiekowi, którego nawet nie znam. Komuś obcemu. Stwierdzenie, że jestem roztrzęsiona, to niedopowiedzenie.

– Przepraszam, Smithers. – Pochylam się, by pozbierać większe kawałki szkła, i kładę je na pustej już tacy. Gdy zerkam przepraszająco na szefa, ten bezwstydnie gapi się na mój tyłek.

Prostuję się, chrząkam, żołądek zaciska mi się jeszcze bardziej z niepokoju. Schodzę z jego linii wzroku, żeby przynieść szczotkę.

Bekon skwierczy na patelni. Czuję też nutę syropu klonowego, która miesza się z zapachem naszego firmowego sosu z kiełbasą. Zbliża się pora lunchu, ale klienci nie zaglądają zbyt często po zestaw składający się z kanapki klubowej, zupy i sałatki. Jest zbyt śniadaniowy.

Happy Plates Pancake House stoi na przedmieściach Marengo w stanie Illinois, w wiosce zwanej Clancy. Populacja liczy dwieście pięćdziesiąt osób, więc panuje tu atmosfera jak w mieście duchów, jeśli nie brać pod uwagę restauracji z żółtych cegieł i maskotki w postaci uśmiechniętego naleśnika – w większość dni jedynych oznak życia.

To w tej naleśnikarni spędzam większość czasu i haruję, żebyśmy miały dach nad głową. Zasiłek, ubezpieczenie i skromny dom z dwiema sypialniami, który kupili dla nas dziadkowie Hope, pozwalają mnie i córce utrzymać się na powierzchni.

Nie powinnam narzekać.

Zważywszy na moją nieprzyjemną przeszłość i małe dziecko, które ogranicza moją dyspozycyjność, mam szczęście, że w ogóle znalazłam pracę. Większość pracodawców po zerknięciu na mój życiorys raczyła mnie wymuszonym uśmiechem cuchnącym litością i odprawiała z kwitkiem, by nigdy więcej się nie odezwać.

Jestem wdzięczna. Naprawdę.

Smithers stawia na stole dwie nowe szklanki soku, gdy kończę sprzątać bałagan. Zerkam na rachunek, uśmiecham się w ramach podziękowania i wychodzę z kuchni, tym razem mocniej dzierżąc tacę.

Zmierzam do stolika numer siedem, racząc szerokim uśmiechem stałych gości, w tym dżentelmena w średnim wieku z jego psem pomocnikiem – to mały bichon frisé ze słodkimi sprężynkami loczków wokół pyska – i do dwóch starszych pań, które co rano zaglądają do nas na kawę i twarożek z owocami i dają mi napiwki wyższe, niż można by oczekiwać po wysokości rachunku.

Kiedy się tak uśmiecham, moją uwagę przyciąga widok znajomych twarzy przy siódmym stoliku.

– O rany… – Uśmiecham się jeszcze szerzej, z autentyczną czułością. – Co tutaj robicie?

Cora macha do mnie entuzjastycznie, a Dean odwraca się, żeby posłać mi swoje firmowe oko.

Cora Lawson i Dean Asher. Moi bliscy przyjaciele. Którzy przeżyli niewyobrażalny horror… jak ja.

To żaden zaszczyt należeć do tego klubu „wybrańców”, ale los nas połączył i zdecydowanie wolę być z nimi, niż borykać się ze skutkami przeszłości sama i zagubiona.

– Niespodzianka. – Cora błyska bielą zębów. Złote włosy opadają jej na ramiona, luźne loki podskakują, gdy zrywa się z miejsca, żeby mnie uściskać. Nabrała ciała w ciągu ostatniego roku i jej miękkie krągłości otulają moją chudą sylwetkę. – Wiem, że nie lubisz niespodzianek, ale pomyślałam sobie, że tym razem może zrobisz wyjątek – wyjaśnia.

Niewiele brakuje, bym zrzuciła z tacy kolejne szklanki, gdy Cora wysuwa się z mojego jednoręcznego uścisku. Dean chwyta szklanki, ma szybszy refleks niż ja.

Kwituje oczkiem moje westchnienie ulgi.

– Ups – mruczę i śmieję się kpiarsko. Opuszczam tacę. – Jedne rozbiłam już w kuchni.

– Zastanawiałam się właśnie, dlaczego pachniesz koktajlem cream­sicle – rzuca Cora, marszcząc nos.

Oboje patrzą na moje poplamione spodnie i mokre sneakersy.

– Sok pomarańczowy i waniliowa mgiełka do ciała. – Wzruszam ramionami. – Chyba mogłoby być gorzej.

Cora się śmieje.

– Będziemy udawać, że to było zamierzone.

– Cieszę się, że mogę się dzisiaj przydać – dodaje Dean i siada wygodnie w boksie, mierzwiąc sobie ciemne włosy. – Bywam niekiedy pożyteczny.

Cora zagryza różowe wargi i powoli potakuje.

– Udało ci się założyć dziś rano rolkę papieru toaletowego, i to w prawidłową stronę.

– „Nie obawiaj się wielkości”1.

– Dean. – Wciąga głośno powietrze. – Czy ty mnie właśnie zaszekspirowałeś?

– Nie można nikogo zaszekspirować. Nie ma takiego czasownika.

Kolejny stłumiony okrzyk.

– Pouczasz anglistkę? – Mruży oczy, ale ich wyraz nie ciemnieje. Płynie z nich wyłącznie miłość, co potwierdza beztroski uśmiech.

Biorą się za ręce na stoliku. Spuszczam głowę, by odwrócić wzrok.

Cora i Dean przeżywali takie same męki jak ja. Tyle że wyszli z nich razem.

Ja zostałam sama.

Zdarza się, że kiedy to sobie uzmysławiam, odczuwam niestosowną zazdrość. W takich chwilach się zatracam. Odsuwam się jeszcze bardziej od tego, kim byłam i kim znowu pragnę być. To uczucie jest paskudne, bo patrzę na odważnych, kochających się ludzi, a ogarniają mnie mroczne myśli.

To nie fair.

Przed dwoma miesiącami przeżyłam załamanie na podwórku Cory pod niebem roziskrzonym fajerwerkami, gdy proste pytanie odbijało się w nocy echem i wywołało u mnie oślepiający atak paniki. Dean mnie podtrzymał. Cora mnie tuliła.

Stali przy mnie objęci, przyglądając się bezradnie, jak się rozpadam na kawałeczki.

– Dean wraca dziś do Bloomington – informuje mnie Cora. Cofa rękę i kładzie ją na szklance z sokiem. Spogląda na mnie. – Przyjdę do ciebie po wywiadzie. Nie chcę, żebyś była sama.

To stwierdzenie ściąga mnie z powrotem do restauracji. Kręcę głową ze słabym uśmiechem.

– To słodka propozycja, ale nie będę sama. Będzie ze mną Gabe.

Kiwa głową. Na jej twarzy maluje się ulga – a może nadzieja.

Gdy uświadomiłam sobie, że zaczęłam coś do kogoś czuć, od razu opowiedziałam o tym Corze.

Czuć coś do kogoś nowego.

Do kogoś… innego.

Także przed nią się otworzyłam, kiedy się załamałam.

– Co byś zatem powiedziała na kawę jutro po pracy? Jestem wolna po czwartej.

– Świetny pomysł. Wezmę ze sobą Hope.

– To jeszcze lepiej. – Uśmiecha się życzliwie. – Trochę zazdroszczę siostrze, że widuje ją częściej niż ja. Zastanawiałam się, czy nie rzucić uczenia i nie zostać nianią Hope na stałe. Nie miałabyś nic przeciwko, prawda? Jestem świetną współlokatorką. Pranie to moja specjalność.

Chichoczę.

– Gotujesz?

Łypie w stronę Deana.

– W weekendy jemy domowe jedzenie, bo wtedy gotuje Dean.

– Widzisz? – Dean puszcza do niej oko. – Jestem przydatny.

Cora i Dean są obecnie w związku na odległość z powodu skomplikowanych okoliczności. Widują się tyko w weekendy, co się zmieni dopiero wtedy, gdy firma Deana będzie mogła przenieść go znowu do jego rodzinnego miasta.

Nie wyszli bynajmniej bez szwanku ze swojego horroru. Coś, co powinno być błogim szczęściem, okazało się kolejnym bolesnym koszmarem.

Dean był wtedy zaręczony z siostrą Cory, Mandy.

To było… skomplikowane.

Już mam odpowiedzieć, ale słowa więzną mi w gardle. Odwracam głowę w prawo, gdzie klient zaczyna kasłać. Takim gardłowym, mokrym, głębokim kaszlem. Dziwię się, na jakie bodźce ostatnio reaguję. Zrobiłam się wrażliwa na nieistotne zdarzenia.

Szereg znajomo brzmiących słów. Piosenkę. To, jak wiatr całuje moją twarz, gdy wychodzę z domu.

Kaszel.

Patrzę na kaszlącego i widzę, jak kawa skapuje z filiżanki na stolik. Jest masywny i łysiejący, ma na sobie białą koszulkę z plamami potu. Chrząka, opanowuje kaszel i zerka na mnie w chwili, gdy wyczuwa, że patrzę w jego stronę.

Lubieżny uśmiech wykrzywia jego usta.

Blednę, ucisk na klatce piersiowej sprawia, że się duszę, krew zamarza mi w żyłach.

Podnosi się od stolika. Patrzy na mnie.

Chwiejnym krokiem podchodzi, a znajomy odór atakuje moje zmysły i sprawia, że w żołądku wszystko mi się wywraca. Benzyna i rozkład. Coś dziwnego, jakby zapleśniałe warzywa. Marchewki gnijące w kuble z odpadkami.

Mężczyzna staje tuż przede mną.

W ciemnych, paciorkowatych oczach wirują wszystkie odcienie szarości. Pochyla się, a jego ohydny oddech osadza mi się mgiełką na policzku, gdy szepcze:

– Tęskniłem za tobą, kiciu.

Widzę gwiazdy i taca upada z brzękiem na winylową podłogę.

A może na zimny beton.

Łańcuchy… Chyba widzę łańcuchy.

Krew i ciemność.

Brak nadziei.

Nie, nie, nie.

On nie żyje.

Ten człowiek nie żyje i nie może mnie więcej krzywdzić.

To się nie dzieje naprawdę, to się nie dzieje naprawdę…

– Tabitha?

Brzmienie mojego imienia przebija się przez gęstą mgłę, która mnie dusi. Mrugam oczami, wciągam gwałtownie powietrze, nogi się pode mną uginają. Cora przygląda mi się serdecznie i z troską.

– Słucham? – mruczę skołowana. Kiedy spoglądam w stronę mężczyzny, siedzi nadal w boksie i sączy kawę.

Owszem, uśmiecha się do mnie, ale życzliwie.

Przyjaźnie.

– Dobrze się czujesz? – pyta Dean.

Więcej życzliwości, więcej troski, więcej dowodów, że nie jest ze mną dobrze.

Zaciskam powieki i kręcę głową, jakbym chciała się pozbyć wspomnień.

– Przepraszam. To jeden z tych poranków. – Pochylam się, podnoszę tacę i wyprostowawszy się, przywdziewam uśmiech, który wymaga ode mnie zbyt wiele wysiłku.

Cora i Dean przyglądają mi się badawczo. Oni już przestali się uśmiechać.

– Naprawdę doceniam to, że przyjechaliście – rzucam w popłochu i przeczesuję palcami kucyk spięty z boku. – Muszę wracać do pracy, ale za kilka minut przyjdę i przyjmę od was zamówienie.

Obracam się na pięcie i uciekam szybko przed ciemną chmurą, która ochoczo rzuca się w pogoń za mną.

Potrzebuję terapii.

To dlatego skontaktowałam się z pisarzem, który mieszka trzy domy od Gabe’a. Pisze psychologiczne thrillery, co czyni go pierwszorzędnym kandydatem do wysłuchania mojej historii.

I opisania jej.

Niestety mój plan ubezpieczeniowy nie obejmuje terapii. Moja pensja również nie pozwala na wygospodarowanie funduszy, jakich potrzebuję, by zadbać o zdrowie psychiczne.

Przerwana edukacja i brak historii zatrudnienia nie pozwalają mi objąć żadnej przyzwoicie opłacanej posady ponad sprzedawczynię w sklepie czy kelnerkę w barze.

Na początku jedynym źródłem terapii była dla mnie ciąża, a potem narodziny córki, Hope. Świadomość, że Hope jest w części nim – nami – wystarczyła przez pewien czas, by mnie ugruntować. Jak by nie było, życie samotnej matki nie zostawia dużo przestrzeni na skupianie się na czymś więcej niż malutki człowiek, który jest od ciebie w pełni zależny.

Hope jednak rośnie.

Chodzi. Mówi kilka słów. Ma przyjaciół w żłobku. Zajmuje się zabawkami i kreskówkami.

A ja… się osuwam.

Odlatuję. Zawieszam się. Zbyt często milknę na chwilę.

Nie patrz w dół, nie patrz w dół.

Leć dalej.

Słowa Gabe’a przemykają mi przez głowę, pomagają odzyskać równowagę, kiedy wchodzę do kuchni i biorę uspokajający wdech. Gdy świat robi się zbyt głośny, a w głowie mam zbyt wiele myśli, Gabe każe mi zamknąć oczy i wyobrażać sobie, że latam.

Szybuję nieważka nad tym wszystkim.

On mnie uskrzydla.

Dociera do mnie…

Może i nie mam terapeuty z wygodną sofą i cichym gabinetem, w którym mogłabym wylać z siebie ból.

Ale mam Gabe’a.

1 William Shakespeare, Wieczór Trzech Króli, akt II, scena V, przekł. Stanisław Barańczak.

3

Tabitha

Obracam na palcu obrączkę z wolframu, która odbija odrobinę światła wpadającą przez okno. Nie wiem, dlaczego ją włożyłam. Jest o wiele za duża, zsuwa mi się z palca za każdym razem, gdy opuszczę rękę wzdłuż boku. Może to znak. Może mam zrozumieć, że powinnam schować ją z powrotem do szuflady w komodzie i zapomnieć o chwili, kiedy położył mi ją na dłoni.

Szuflada jest uchylona, więc zerkam na wypełniający ją bałagan. Mój wzrok zatrzymuje się na starym, mechanicznym zegarku. Gdy odpływam, dźwięk uszkodzonego mechanizmu budzika rozbrzmiewa wokół mnie echem jak kakofonia cykad. Nadal jest zepsuty, nadal tak samo nieszczęsny.

Szczęście. Jaka to ironia, że tak wierzył w szczęście i miał go na koniec tak mało.

– Jesteś gotowa?

Potrząsam głową, by pozbyć się dzwonienia w uszach, energicznie zamykam szufladę i przywołuję na usta uśmiech. Odwracam się na pięcie twarzą do Mandy i zsuwam obrączkę z palca do drugiej dłoni.

– Tak sądzę. Choć szczerze mówiąc, nie wiem, na ile można być na coś takiego gotową.

Rozjaśnione do białości włosy – jej znak firmowy – zwykle pozbawione koloru, lśnią żółtym poblaskiem w świetle lampy w przedpokoju. Zostaję uraczona uśmiechem Mandy. Uśmiech Mandy to wyszczerzone zęby, iskierki w oczach, pomarszczone policzki i nos.

– Według mnie to okropny pomysł. – Żując gumę pachnącą marakują, wyrzuca w górę pięść, jakby chciała krzyknąć „do boju!”, i dalej się uśmiecha. – Ale ci kibicuję. Z pomponami, miniówą i strasznymi rymowankami… Z całym tym blichtrem.

– Dzięki? – Chichoczę. – Chyba…

– Bo wiesz, potrafię sobie wyobrazić wyłącznie zmieniający umysł stres pourazowy, który wypłynie na powierzchnię i będzie cię dusił tak długo, aż właściwie przestaniesz funkcjonować w społeczeństwie. I nie wygląda to dobrze. – Mimo to utrzymuje uśmiech. – Ani trochę.

Blednę lekko w obliczu tej wizji.

Czy ma rację?

Narażam się na jeszcze większe emocjonalne szkody, wracając do najgorszych wydarzeń w moim życiu? Wydaje się to możliwe.

Nawet prawdopodobne.

Strach wypełnia mi klatkę piersiową.

Zanim to wyobrażenie na dobre się we mnie zagnieździ, Hope biegnie do mnie z salonu, przeciska się między nogami Mandy i pędzi ku mnie z piskliwym:

– Mama!

Mrugam, by odgonić zdenerwowanie, wsuwam pierścionek do przedniej kieszeni dżinsów i kucam, by wziąć w objęcia dziecko, które wpada na mnie chwiejnie. Jej ciemnobrązowe loczki pachną zasypką i lawendą. Oczy zachodzą mi mgiełką.

Zapach lawendy zawsze tak na mnie działa.

– Mama idzie? – mruczy Hope w zgięcie mojej szyi.

Zalewa mnie fala poczucia winy i wstydu.

Odebrałam ją ze żłobka zaledwie przed godziną, a znowu muszę wyjść. Mandy opiekuje się nią, gdy nie pracuję, a potrzebuję godziny lub dwóch, by zadbać o siebie albo udać się na sesję z Netliflixem do Gabe’a. Zawsze mnie wtedy ratuje.

Nasza przyjaźń jest dziwna, ponieważ diametralnie się od siebie różnimy. Ona prowadzi salon fryzjerski, zawsze jest idealnie ubrana, zgodnie z najnowszymi trendami, ma perfekcyjny makijaż. Pachnie świeżo wymodelowanymi włosami i pomarańczowym wiciokrzewem.

Ja pachnę zazwyczaj mlekiem i krakersami rybkami i mam szczęście, jeśli uda mi się dobrać pasujące do siebie, niepogniecione ubrania. O ile moja relacja z siostrą Mandy, Corą, jest przesycona głęboką więzią i silna, przyjaźń z Mandy jest łatwa i wesoła. Dziewczyna mówi, co myśli, a ja doceniam ten rodzaj szczerości.

Czasami jest niezbędny.

Zaproponowała, że zaopiekuje się moją córką, kiedy udam się na rozmowę z Evanem Hartem – autorem powieści, który zgodził się wysłuchać mojej historii i wpleść ją w nową książkę.

To był mój pomysł. Hart bynajmniej nie chce zrobić sensacji z mojej traumy i zarobić pieniędzy na mojej największej stracie.

Ja tego chciałam.

Potrzebuję tego.

Hart nawet podzieli się ze mną tantiemami, co ogromnie mi pomoże w pokryciu życiowych wydatków.

– Niedługo wrócę, pączusiu – mówię do Hope i całuję jej pulch­ny policzek. – Mandy się z tobą pobawi. Na kolację zrobi ci twoje ulubione kluseczki, położy cię do łóżka i… – Spoglądam na Mandy, która unosi perfekcyjnie wyregulowane brwi i przygląda mi się, zastanawiając się, w co ją zaraz wrobię. – Pośpiewa ci kołysanki.

– Hura! – Hope podskakuje jak króliczek.

Mandy stojąca w progu piorunuje mnie wzrokiem.

Uśmiecham się dwa razy szerzej, gdy się prostuję i głaszczę Hope po miękkich loczkach.

– Uwielbia piosenkę Gummi Misia.

– Jesteś złem wcielonym.

– I dinozaura Barneya.

– Bezduszna istoto.

Rechoczę. Po raz ostatni zerkam w lustro, przeczesuję długie włosy palcami i stwierdzam, że loki, które sobie zrobiłam, nie utrzymują się długo.

Podobnie jak mój uśmiech nie jest już tak promienny jak niegdyś.

Ale nauczyłam się go udawać.

Mandy przesuwa się na bok, żebym mogła przejść i włożyć sandały rozrzucone w przedpokoju – dzięki Hope.

– Są nie do pary. – Mandy idzie za mną do wiatrołapu, w którym mieści się tylko wycieraczka z nadrukiem sowy i wieszak na płaszcze. – Nie zgadzam się, żebyś wyszła tak z domu.

Zerkam na sandały i dociera do mnie, że ma rację.

Nie zwróciłabym na to uwagi.

Rozglądam się w poszukiwaniu jednego z brakujących sandałów. Gdy chwytam torebkę, w tylnej kieszeni spodni dzwoni mi telefon. To melodia piosenki Bad Omens, ulubionego zespołu Gabe’a.

Odbieram z uśmiechem.

– Cześć. Właśnie wychodzę.

Słyszę w tle hałasy. Odgłosy wiertarek i młotów pneumatycznych. Gabe jest nadzorcą w firmie budowlanej – zamienił beżowe spodnie i pracę przy biurku menedżera projektów na rzecz czegoś bardziej fizycznego, czego pragnął.

Teraz próbuje przekrzyczeć budowlany rejwach.

– Tabs? Słyszysz mnie?

– Tak jakby. – Wciąż szukam brakującego sandała i przyciskam telefon do ucha barkiem. – Co słychać w pracy?

– Jak to w pracy. – Zdaje się, że się odsuwa od zgiełku. – Nie tu chcę teraz być.

– Poradzę sobie. Zresztą mam wrażenie, że to jest coś, co powinnam zrobić sama.

– Chciałem być z tobą.

Rozlewa się we mnie ciepło i uśmiecham się łagodnie. To Gabe miał dzisiaj posiedzieć z Hope, ale na budowie pojawiły się komplikacje i musiał zostać dłużej, żeby wszystko uporządkować.

– Wiem, ale nie martw się. Możemy się spotkać w tym tygodniu przy tłustej pizzy, poużalać się nad sobą i obejrzeć sprośne seriale komediowe – mówię z beztroską w głosie, jakbym mogła w ten sposób wynagrodzić mu incydent, do którego doszło wczoraj nad basenem u jego przyrodniego brata.

Minęły zaledwie dwadzieścia cztery godziny, odkąd pozwoliłam sobie na chwilę zabawy na słońcu, która zakończyła się tym, że wciągnęła mnie ciemność, z której nie mogę się wyrwać.

Popchnęłam go.

Położyłam na nim dłonie i wepchnęłam go do wody, zdezorientowana i przerażona, a sprowokowała mnie do tego piosenka.

Poczucie winy wbija we mnie ostre, bezlitosne pazury.

Gabe.

To człowiek, który zawsze okazywał mi wyłącznie cierpliwość i stabilność, przy którym nigdy nie musiałam się obawiać o bezpieczeństwo czy zdrowie.

Zrobiłam mu krzywdę.

Nie powiedział tego, ale widziałam to w jego oczach.

Czuję, jak żołądek skręca mi się z wątpliwości: może Gabe tak naprawdę nie musiał zostać na budowie dłużej, może… tego chciał.

Przecież mógł się mnie przestraszyć. Mojego skołowanego umysłu, utraty kontaktu z rzeczywistością. Zamazanej granicy oddzielającej teraz od wtedy.

Nie potrafię wyobrazić sobie większej tragedii.

Mój niepokój słabnie, gdy uśmiech pobrzmiewa w jego słowach.

– Uwielbiam pizzę – stwierdza.

Zrobiłam głośniej, żeby go lepiej słyszeć, więc ta odpowiedź dociera do uszu Mandy, która triumfalnie pokazuje kciuki skierowane do góry, porusza brwiami i zagryza dolną wargę.

Nazwałabym ją naszą miejscową swatką, gdyby to określenie nie miało innego, boleśnie zdradzieckiego wydźwięku.

Z głośnym westchnieniem odwracam się od wtrącalskiej przyjaciółki i udaję, że mogę znaleźć odrobinę prywatności w moim małym domu o powierzchni niespełna osiemdziesięciu czterech metrów.

– Chyba się trochę denerwuję – wyznaję Gabe’owi, wciąż, bez powodzenia, starając się zachować lekki ton. – Boję się powrotu do przeszłości, ale… powiedziałeś mi kiedyś, że pokonanie strachu wiąże się z nagrodą.

Milczy przez chwilę, a ja zastanawiam się, czy żałuje wygłoszenia tej mądrości. Chrząka.

– Bo tak jest – odzywa się głębokim głosem, nieco schrypniętym. – Tyle że nagroda musi być warta tego, by piąć się po nią pod górę.

Serce mi wali. Zastanawiam się, czy będzie warto.

Mam nadzieję, że tak.

– Obiecaj mi, że wrócisz – dodaje błagalnym tonem. – Przysięgnij, że cię nie stracę.

Wciągam gwałtownie powietrze.

– Wrócę.

– Obiecaj mi to, Tabs. Bo już się czuję, jakbym stracił… – Przerywa w pół zdania.

Przez głowę przemykają mi gorzkie wspomnienia przemieszane ze słodyczą. Jego usta na moich, poczucie, że znowu żyję, odrodziłam się i to, jak jednym bezwstydnym słowem zaprzepaściłam wszystko.

Jemu się wydaje, że mnie stracił w tamtej chwili, ale prawda jest taka, że nigdy się w pełni nie zaangażowałam.

To wszystko było fortelem. Zasłoną dymną. Całunem, za którym kryłam swój ból.

Teraz jest inaczej.

Tym razem przystępuję do akcji, zamiast próbować się ukryć.

Łzy pieką mi oczy, gdy kiwam potakująco głową i robię głęboki wdech.

– Obiecuję.

Słyszę jego westchnienie – nie wiem, czy ulgi, czy zwątpienia.

– To dobrze – szepcze. – Zadzwoń, jak tylko będziesz wolna, dobrze? Nie wyłączę dźwięku.

– Dobrze. Dzięki, Gabe.

Kończymy rozmowę i spoglądam za otwarte okno salonu. Patrzę na opuszczone gniazdo wróbli pośród gałęzi drzewa. Pisklęta rozpostarły skrzydła dawno temu i gniazdo pozostaje puste, czekając na nowe życie.

Mała rączka ciągnie mnie za perłowobiałą bluzkę, więc odrywam się od okna, wsuwam telefon do torebki i zarzucam ją sobie na ramię. Hope patrzy na mnie, trzymając w dłoni kubek niekapek z sokiem.

– Mama wróci – mówi z ciemnoniebieskimi szeroko otwartymi oczami wyrażającymi troskę.

Niebieskimi jak jego.

Zatroskanymi jak moje.

Pochylam się, żeby ją przytulić, i zasypuję jej policzki całusami, chociaż serce mi się ściska. Robię to dla niej. Robię to, by wreszcie pozbyć się tego, co nie pozwala mi być najlepszą matką, jaką mogę być. Łza płynie mi po policzku.

– Mama wróci – odpowiadam tonem na tyle pewnym, na ile mnie stać.

– Chodź tutaj, maleństwo. – Mandy odciąga Hope ode mnie, szeleszcząc foliówką pełną chrupek. – Przed nami wieczorna hulanka. Mamy w planach babskie ploteczki, żartobliwe telefony do Reida, wodę z dodatkiem oranżady w proszku i jeden lub dwa filmy dla starszych dzieciaków.

Chichoczę. Moja melancholia pryska.

Mandy macha do mnie z tym swoim uśmiechem, bierze Hope w ramiona, a ja idę do wyjścia. Pierścionek z brylantem od Reida lśni na jej palcu, odbijając światło niemodnego żyrandola. Odruchowo poklepuję kieszeń, szukając w niej źródła siły.

Odmachuję i wychodzę z domu w sandałach nie do pary.

4

Gabe

Telefon ciąży mi w dłoni, gdy kończymy rozmowę i ekran robi się czarny.

Jest ciężki jak moje serce.

Przesuwam grzbietem dłoni po czole spoconym od letniego słońca i po kilku godzinach harówki, którą wraz z moim zespołem wkładamy w sprowadzenie tego projektu z powrotem na właściwe tory.

Czas jest całkowicie do dupy.

Bo chciałbym być z Tabithą, trzymać ją za rękę, koić jej nerwy i chronić jej skołatane serce. A zamiast tego tkwię na placu budowy, który przypomina plac zabaw szatana, i zajmuję się naprawianiem sprzętu, którego usterki opóźniają nieskomplikowany poza tym projekt.

To przez tę cholerną pogodę.

Betoniarka nie działa, bo układ hydrauliczny się przegrzał.

– Te, Mason!

Podnoszę wzrok. Darius zmierza w moją stronę, ściąga po drodze kask. Nazywa mnie Mason, bo najwyraźniej jestem podobny do modela, który podoba się jego dziewczynie, niejakiego Christophera Masona.

Pewnie nie bez powodu owej dziewczyny nigdy nie poznałem.

Jego hebanowa skóra lśni od potu, zalewana promieniami lipcowego słońca odbijającego się od neonowej kamizelki.

– Jest, kurwa, do bani. Przecież siedzimy tu od świtu.

Potakuję ze współczuciem.

– Słyszę, co mówisz, ale będziemy tu tkwili tak długo, aż skończymy. Nie stać nas na kolejne opóźnienie. I tak przekroczyliśmy budżet.

– Cholera – burczy. – Zasługujemy na drinka po tym wszystkim. Może wskoczymy potem do The Oar?

– Dzisiaj nie mogę. Mam plany.

Szczerze mówiąc, nie wiem, czy je mam, bo przecież nie mam pojęcia, o której skończymy robotę i czy Tabitha nie padnie z wyczerpania, ale muszę być do jej dyspozycji. Może mnie przecież potrzebować.

Mały rogaty popierdoleniec na moim ramieniu rechocze mi wprost do ucha i kwituje parsknięciem moje myślenie życzeniowe.

Darius rozczarowany ściąga usta w dzióbek.

– Musimy niebawem wyskoczyć na zimne piwko. Kiedy urządzasz znowu imprezę?

Poprzednia odbyła się przed trzema tygodniami, czwartego lipca.

Musiałem całą wieczność patrzeć, jak Syd i Oliver obściskują się na kanapie w moim salonie po bajecznych zaręczynach pod deszczem fajerwerków, i zazdrość pożerała mi serce. A potem zawlokłem się wcześnie do łóżka, tonąc w poczuciu winy, bo nie potrafiłem nad tą zazdrością zapanować.

Dociera do mnie, że mam zaledwie dwadzieścia osiem lat. Nadal jestem młody i mam masę czasu, by się ustatkować i stworzyć idealną rodzinę, o której marzę.

Tyle że znalazłem już kobietę, z którą chcę tak żyć – i nie mogę jej mieć.

– Nie wiem. – Poprawiam kask, wystawiam twarz do słońca i mrużąc oczy, przyglądam się rodzince ptaków szybującej na tle samotnej chmurki. – Ale chętnie się wybiorę na piwo. W następny weekend będzie dobrze?

– Jasne, bracie.

Przybijamy żółwika i Darius się oddala, a jego odblaskowa kamizelka świeci na nim jak reflektor.

Zbliża się do mnie drugi współpracownik i też mnie klepie, ale bynajmniej nie przyjaźnie. To takie lodowate szturchnięcie, przez które aż się potykam o żwir na nierównej ścieżce.

Patrzy na mnie skrzywiony, jakbym osobiście mu czymś dopiekł.

Co ciekawe, nawet nie wiem, jak się nazywa.

Za to on wie, kim ja jestem.

Wszyscy znają moje imię, bo jestem synem przestępcy.

Płynie we mnie krew człowieka, który trafił do krajowych wiadomości, bo podpalił dom sąsiadki i próbował zamordować moją najlepszą przyjaciółkę i mojego przyrodniego brata, żeby w ten sposób ukryć swoje chore, zboczone sekrety.

Tak… Jestem tym gościem. Jestem synem Travisa Wellingtona, a nie wszyscy są tak wyrozumiali jak Darius.

Niektórych gówno obchodzi, że ryzykowałem życie i wbiegłem do płonącego budynku, by wyciągnąć z niego dwoje ukochanych ludzi. Niektórzy zapominają, że potem przez kilka tygodni leżałem w szpitalu, gdzie zrobiono mi przeszczep skóry.

Ignorują fakt, że nie jestem nim.

Nigdy nim nie będę.

Skłamałbym, gdybym powiedział, że nieufne spojrzenia, szepty w miejscu pracy i złośliwe kuksańce nigdy mi nie dopiekają. Dopiekają, i to do żywego. Mój ojciec jest zimnym jak głaz skurwielem i to, że jestem z nim porównywany, kojarzony, spokrewniony, jest źródłem kolejnej rany, która zostawi po sobie trwałą bliznę.

Skłamałbym też, gdybym stwierdził, że się nie zastanawiam, czy i Tabitha nie widzi we mnie kogoś takiego, gdy na mnie patrzy.

Mojego ojca.

Mężczyzny, który ją zniszczy.

Potwora.

Dźwięk kafara wbijającego stalowe pale sprawia, że się otrząsam, i przypomina mi, że ja tu się obijam, podczas gdy moi ludzie wypruwają sobie flaki.

Odganiam burzowe chmury i się skupiam.

Ocieram pot, który zalewa mi oczy, i podnoszę wzrok. Przyglądam się uważniej, gdy moje spojrzenie ląduje na obcej sylwetce stojącej kilka metrów dalej, na skraju placu budowy.

Facet ma na sobie ciemny kaszkiet i stoi nieruchomo z rękami w kieszeniach czarnych, eleganckich spodni. Jest gorąco jak w piekle, ale gość ma na sobie grafitowy trencz i wygląda, jakby zawał serca mu nie groził. Kojarzy się z jednym z tych banalnych złoczyńców ze Scooby Doo.

I gapi się na mnie.

Ściągam brwi.

Odrażający pojeb.

Znowu skupiam się na rodzince ptaków, która przycupnęła sobie na drucie. Nie potrafię powstrzymać uśmiechu. I nie pomyśleć o niej, a myśli o niej zawsze wywołują u mnie uśmiech.

Ściągam rękawicę ochronną i piszę do Tabithy wiadomość.

JA:

Pamiętaj… Nie patrz w dół.

Odczytuje tekst natychmiast i przysyła mi małe serduszko.

Uśmiecham się szeroko.

Gdy podnoszę wzrok, faceta już nie ma.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Spis treści

Okładka

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Od autorki

Prolog

1

2

3

4

Punkty orientacyjne

Okładka

Strona tytułowa

Prawa autorskie