Półmrok. Tom I Kronik Półmroku - Katarzyna Staniszewska - ebook
NOWOŚĆ

Półmrok. Tom I Kronik Półmroku ebook

Staniszewska Katarzyna

5,0

29 osób interesuje się tą książką

Opis

Nie każda krzywda niszczy.
Nie każda miłość buduje.
Nie każda droga prowadzi do jasności.

Eriena jest wyjątkowa. Urodzona z rzadkim błogosławieństwem, posiada moce niezwykłe nawet w świecie pełnym magii. Jednak dorastając w Zakonie Czuwania, zaznała tylko jednego – oczekiwania na ponowne nadejście zagłady.

Gdy cesarz nakazuje Zakonowi rozwikłać zagadkę opętanego więźnia, na jaw wychodzi przerażająca prawda: Ciemność, która kiedyś prawie zniszczyła świat, wraca – lecz tym razem ktoś nią kieruje.

Jak walczyć z wrogiem, którego nie da się pokonać?
I czy cena za ocalenie najbliższych może okazać się zbyt wysoka?

W starciu z przeznaczeniem nie ma łatwych wyborów, a każdy z nich może kosztować więcej niż życie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 504

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Samotny usiadłem na zewnątrz

U podnóża góry

Gdy światło dnia zaczęło gasnąć

Przybył gość

Nazywał się Cień

Patrzyłem wprost na niego

Cień odwzajemnił spojrzenie

W moją najgłębszą istotę

W moją najdalszą powłokę

Obaj wytrzymaliśmy spojrzenia

Wardruna, „Skugge”

Rozdział I

Najpierw zabili mi matkę. Nie pamiętam tego, lecz jej ostatni krzyk co noc rozlegał się w mojej głowie, wyrywając z niespokojnych snów. Nie wiem, kim byli zabójcy, kto ich nasłał ani co chciał dzięki temu osiągnąć. Po tamtym życiu nie został już zresztą żaden ślad.

Oddano mnie pod opiekę ojcu, który, ogarnięty żądzą zemsty, zniknął na całe lata. Gdy powrócił, ukrył się w fortecy wzniesionej z żalu po utracie kobiety, którą kochał ponad wszystko inne. Zaopiekował się mną Elhan – mistrz Elhan Artamand z Zakonu Czuwania, a Przełęcz Wędrujących Cieni stała się moim domem. Dał mi na imię Eriena – Stokrotka, od najpiękniejszej rzeczy, jaką można zobaczyć w tym ponurym i jałowym miejscu. Od pospolitego kwiatu, który ledwie wyrasta spośród traw.

W murach Chmurnego Zamku upłynęło mi dziesięć spokojnych i wypełnionych nauką lat, w trakcie których powoli zaczęłam zmieniać się w kobietę. W twierdzy pełnej odizolowanych od świata mężczyzn było to jak iskra rzucona w stóg suchego siana.

Jako dziecko byłam ignorowana i cieszyłam się względną swobodą. Na dziewczynę patrzono w taki sposób, że swoją komnatę opuszczałam dopiero zmuszona przez głód lub obowiązek. Kiedy do spojrzeń dołączyły dłonie, natarczywe i zbyt silne, by je odtrącić, zaczęłam ryglować drzwi i spać z nożem pod poduszką, ale nikomu się nie poskarżyłam. Nie doczekałam czternastych urodzin.

To wydarzyło się na szlaku, gdy wracałam do twierdzy z Jesiennej Wieży, ruin strzegących zachodniej drogi na przełęcz. Natknęłam się na dwóch moich „braci”. Nate i Avaray byli dużo starsi ode mnie, a przy tym świetnie wyszkoleni. Służyli od dziesiątek lat pod doświadczonym komendantem Calahanem. Nate był valkiem – człowiekiem umiejącym posługiwać się magią, a ja tylko głupią, bezbronną dziewczynką, która nie wiedziała wtedy, co jeden człowiek może zrobić drugiemu. Co mężczyzna może zrobić kobiecie.

Ścieżka do zamku wiedzie głównie graniami i skrajami urwisk. Dwa konie z trudem mogą się na niej wyminąć, kiedy więc zajechali mi drogę, musiałam się zatrzymać. Później wszystko stało się niezwykle szybko. Nate uderzył mocą. Lekko, jakby od niechcenia. Nie celował we mnie, ale w wierzchowca. Ten, zaskoczony, stanął dęba. Spadłam na ziemię z siłą, która na chwilę odebrała mi świadomość.

Nie było gróźb ani śmiechu. Nie padło nawet jedno słowo. Avaray doskoczył do mnie, uderzył w policzek otwartą dłonią i przycisnął ją do moich ust. Pamiętam ich gwałtowne ruchy, pośpiech, ekscytację. Nerwowe chrapanie koni, mój strach i ból. Promieniował od kości, rozlewając się po skórze. Pamiętam gorąc, wrzaski i swąd palonego ciała. I słońce w zenicie świecące tak jasno, że całe niebo zdawało się płonąć.

~~~

Obudził mnie blask wdzierający się do komnaty przez kolorowe szkła w oknach wieży. Zerwałam się z łóżka, strącając z siebie puchową pościel i narzutę z wilczych skór. Zbiegłam po schodach, ubierając się i pokonując po kilka stopni naraz. Choć nie byłam formalnym członkiem Zakonu i nigdy nie złożyłam przysięgi, wymagano ode mnie niewiele mniej niż od reszty. Spanie do południa było absolutnie nie do przyjęcia, nawet jeśli zasnęłam dopiero przed świtem.

Zamek zdawał się niepokojąco cichy i odgłos moich kroków niósł się echem po pustych korytarzach. Dopiero przy wrotach Wielkiej Sali natknęłam się na braci.

Kerian stał pochylony nad siedzącym na ziemi Jesuppem, który, obejmując ramionami kolana, przyglądał się krwi skapującej mu leniwie z rozbitego nosa na kamienną posadzkę.

Obaj wyglądali na moich równolatków. Zdawali się dojrzali, a jednocześnie pełni młodzieńczej witalności. Wiedziałam jednak, że byli ode mnie starsi o co najmniej kilka dekad. Wszystkich mieszkańców tego zamku łączyło ze sobą niezwykłe błogosławieństwo. Przekazywane w procesie zwanym namaszczeniem, czyniło niemal nieśmiertelnym i zmieniało wiek w pozbawioną znaczenia liczbę.

Zwolniłam kroku, a Kerian uniósł na mnie płonące oczy i uśmiechnął się blado.

– Witaj, piękna – powiedział.

– Co się dzieje?

Słyszałam dobiegający zza uchylonych wrót nieprzyjemny głos Pradagara Argoriona, który właśnie wyzywał kogoś od durni i kretynów.

– Prada egzaminuje was z walki? – zdziwiłam się.

– A gdzie tam! – odparł, zerkając do wnętrza. – Zebrał braci po porannym apelu i zaczął maglować. Wywołuje każdego z osobna, zadaje pięć pytań z historii, medycyny i wszystkich innych rzeczy, jakich kiedykolwiek nas uczono. Każda zła odpowiedź to pół tuzina batów.

– Najwyraźniej w końcu znudziła go bezczynność – stwierdziłam cierpko – i postanowił nas po prostu zabić.

– Mów za siebie – warknął milczący do tej pory Jesupp. Wysmarkał skrzep, po czym wytarł palce w brudne spodnie. Spojrzał mi w oczy, a na jego zakrwawione wargi wpełzł drapieżny uśmiech. – Ja nie popełniłem żadnego błędu.

Uniosłam brwi, ale Kerian, widząc moje zdziwienie, tylko pokiwał głową. Jesupp był popędliwy. Najpierw działał, a później myślał, choć nigdy o konsekwencjach. Nieustannie wdawał się w bójki, pyskował, dostawał kary i nie wyciągał wniosków. Jego smoliście czarne, zaczesane na tył głowy włosy kontrastowały z jasnymi oczami, a ostre rysy i wydatny, kilkukrotnie złamany nos idealnie pasowały do impulsywnego charakteru. Tylko wargi miał kształtne i kusząco wypukłe.

– A skąd krew?

– Elhan zauważył, jak pokazałem Cohenowi środkowy palec. Drań chciał się ze mną zakładać, przy którym bacie Beren zacznie płakać.

– Przy odrobinie szczęścia to on zbierze cięgi. – Kerian zmrużył gniewnie poczernione sadzą powieki.

Cohen słynął z arogancji. Dobrze radził sobie w walce, był bystry, a do tego dość przystojny. Potrafił też postępować z kobietami, co w połączeniu z typową dla braci muskularną sylwetką sprawiało, że w czasie patroli cieszył się wielkim zainteresowaniem napotkanych przypadkowo wieśniaczek. Wszystko to czyniło z niego całkowite przeciwieństwo Berena, który był impotentem, o czym, niestety, wiedział każdy w twierdzy. Fakt ten miał druzgocący wpływ na jego samoocenę. Prawdopodobnie w czasie namaszczenia coś poszło nie tak, a Elhan, choć był mistrzem w posługiwaniu się magią i dysponował przeogromną wiedzą z zakresu medycyny, albo nie potrafił, albo nie chciał mu pomóc.

Odwróciłam się i przecisnęłam przez uchylone wrota. Wielka Sala była pełna. Bracia siedzieli przy ławach, rozstawionych pomiędzy kolumnami z górskiego kamienia. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek wcześniej widziała tu ich wszystkich. W palenisku huczał ogień, ale po śniadaniu nie pozostał nawet zapach. O ile w ogóle je dziś podano.

W najodleglejszym końcu pomieszczenia, pod pokrytą freskami ścianą zajęli miejsca moi najdrożsi przyjaciele. Jako pierwszy nasze nadejście zauważył siedzący na stole Anaren. Był całkowitym przeciwieństwem Keriana. Wysoki, szczupły i z jasnymi włosami opadającymi na plecy, zawsze odznaczał się rozsądkiem i pełnił funkcję rozjemcy w toczonych przez braci sporach.

Obok niego przystanął Ulfar. Włosy miał niemal białe i splecione na czubku podgolonej wysoko głowy w elegancki, dobierany warkocz. Zawsze skory do żartów i pewny siebie mężczyzna uśmiechnął się do mnie szeroko, a później wskazał dyskretnie na kraniec sali.

Obejrzałam się. U szczytu komnaty, przy stole ustawionym w poprzek podwyższenia, siedział mistrz Elhan Artamand, rozświetlony słonecznym blaskiem sączącym się przez wielkie, witrażowe okno. Gdyby ktoś zapytał, kim jest dla mnie ten mężczyzna, znalazłabym tysiące pasujących słów, ale żadnej zadowalającej odpowiedzi. To on zaopiekował się mną, gdy trafiłam do Zakonu, a później uczył, starając się przekazać jak najwięcej z posiadanej przez siebie wiedzy. Mimo to więź, która się między nami zrodziła, w niczym nie przypominała relacji dziecka z jego opiekunem. Łączyły nas szacunek, zaufanie i troska. I coś jeszcze, coś bardziej nieuchwytnego.

Jemu także czas oszczędził zgubnego wpływu. Mistrz Wojny zyskał nieśmiertelność w pełni wieku męskiego. Włosy miał ciemne, barki szerokie, a plecy proste i jedynie w zimnym błękicie jego oczu odbijał się porażający ogrom wiedzy i doświadczenia.

Popijając od czasu do czasu z cynowego kielicha, całą uwagę poświęcał rozłożonym na stole dokumentom. Przed nim, oparty swobodnie o blat, z ramionami skrzyżowanymi na piersi, stał on, Pradagar Argorion. Mężczyzna od niemal czterech wieków piastujący tytuł Wielkiego Mistrza Zakonu Czuwania. Tak, to właśnie on był moim ojcem.

Ponoć byliśmy do siebie podobni, zwłaszcza z postury i ciemnej barwy włosów, choć większość fizycznych cech, jak mi się zdawało, odziedziczyłam po matce. Nie wiedziałam, jak wyglądała. Ojciec nie miał jej portretu i nigdy o niej nie mówił. Nie dlatego, że jej tożsamość była tajemnicą. To on, mimo upływu lat, wciąż nie pogodził się z jej śmiercią.

– Moment najsilniejszego stężenia kadaweryny w zwłokach? – zapytał.

– Około pół doby od chwili zgonu – odparł Cohen. Zęby miał zaciśnięte tak mocno, że niemal nie dało się zrozumieć odpowiedzi.

– Mięśnie grupy tylnej uda?

– Dwugłowy, prosty…

– Źle! Metody działań opóźniających?

– Ciągłe, przemienne, kombinowane.

– Podstawowa metoda walki z ożywieńcem?

– Ogień i materiały wybuchowe.

– Dwanaście batów – oświadczył Prada.

Skóra na karku Cohena stała się tak czerwona, że zlała się z ciemnokasztanową barwą jego włosów. Odwrócił się i odszedł nerwowym krokiem w kąt sali.

– Eriena! – zawołał ojciec, a mnie przeszył dreszcz. – Skoro już postanowiłaś zaszczycić nas swoją obecnością, zapraszam na środek.

Zmusiłam nogi do ruchu, czując na sobie kilkadziesiąt par ciekawskich oczu. Nie sądziłam, że zostanę wywołana. Kiedy Elhan wyciskał ze mnie siódme poty, gnębiąc i przetrzymując w infirmerii nieraz przez całą dobę, Prada do mojej obecności na swoich zajęciach miał stosunek raczej obojętny.

Stanęłam przed komendantami tkwiącymi w oczekiwaniu u stóp podwyższenia. Dopiero teraz zauważyłam, że wszyscy czterej trzymają w dłoniach grube kańczugi.

Najstarszy, łysy i pobliźniony Berick, posłał mi pełne wściekłości spojrzenie. Nie licząc mistrzów, to właśnie on był najstarszym z żyjących członków Zakonu. Może była to kwestia straszliwych wspomnień, jakie wyniósł z bitew toczonych przed laty u ich boku, lecz nie widziałam, by on lub któryś z jego podkomendnych kiedykolwiek się uśmiechali. A może, jak większość braci, którymi dowodził, nie mógł ścierpieć obecności kobiety. Wszyscy oni uważali moje przyjście na świat za hańbę Zakonu, a sprowadzenie do Chmurnego Zamku za osobistą zniewagę. Jak dotąd żaden z nich nie odważył się jednak otwarcie wystąpić ani przeciwko mi, ani przeciwko mojemu ojcu. Lęk i szacunek, jakim go darzyli, wciąż były silniejsze od żywionej urazy.

Nieco młodszy od Bericka Calahan udawał, że w ogóle nie istnieję. Był postawny, oczy miał błękitne, a włosy długie i jasne jak słoma. Surową twarz przecinała gęsta sieć starych blizn, a całości nieprzyjemnego wyglądu dopełniał straszliwie zniekształcony nos, lata temu zniszczony przez Pradę. Choć nigdy nie spotkała mnie z jego strony żadna przykrość, wiedziałam, że nie tylko przyjaźni się z Berickiem, lecz także w pełni podziela jego poglądy. To właśnie on był przełożonym braci, którzy niegdyś mnie skrzywdzili, lecz nikt nigdy nie zdołał dowieść, że wiedział cokolwiek o ich zamiarach.

Był i Riodan. Ten uśmiechnął się zachęcająco. Wysoki i czarnowłosy, z elegancko przystrzyżonym zarostem, dowodził drużyną niewiele bardziej doświadczoną od naszej. Nigdy dotąd nie zetknął się z Ciemnością, lecz jego oddanie mistrzom było tak wielkie, że bez wahania ruszyłby na ich rozkaz w ogień najstraszliwszej bitwy.

Reivan był najmłodszym komendantem, jakiego od wieków znało cesarstwo. Nadal jednak znacznie starszy niż ja, rosły i barczysty. Niezwykle poważny, przeszywał mnie spojrzeniem, które paliło jak ogień. Odwzajemniłam je z tą samą intensywnością, a wtedy kąciki jego warg zadrżały nieznacznie. Nie miałam pewności, czy poruszył je hamowany z trudem uśmiech, czy też pragnęły wyrazić coś zupełnie innego. Wiedziałam, że jeśli zawiodę, to on, jako mój dowódca, będzie zmuszony mnie ukarać. Wśród zebranych zapanowało poruszenie, jakby wszyscy zastanawiali się, czy Reivan zdołałby to zrobić i czy ojciec rzeczywiście by na to pozwolił.

Prada nie przepadał za chłostą jako formą wymierzania kary, mimo to miałam nieszczęście kilkukrotnie być jej świadkiem. Po dziesiątym ciosie skóra zaczynała pękać, a pięćdziesiąt oznaczało zazwyczaj mięśnie oderwane od kości, trwałe kalectwo lub śmierć w męczarniach. Zacisnęłam usta, uniosłam wzrok na ojca i czekałam.

– Pierwszy udokumentowany przypadek Czarnego Moru?

– Wedle Adriana Flaubera był to w 654 roku szesnastoletni giermek na służbie barona Zarzecza, członek sześcioosobowej grupy patrolowej, którego towarzysze zmarli wkrótce po nim. Jednak Aremin Tellemeh wskazuje elfią dziewczynę, uchodźczynię z Białych Wież, którą owa grupa kilka dni wcześniej porwała – odpowiedziałam, czując, jak opuszcza mnie pierwsza paraliżująca fala lęku.

Ojciec przechylił głowę i zmrużył płonące zimnym blaskiem oczy.

– Główne przejawy Bożej Iskry?

– Długowieczność, intuicja i rozpoznawanie kłamstwa.

Przedłużająca się cisza sugerowała, że odpowiedź nie jest wystarczająca.

– Zgodnie z legendą – zaczęłam z westchnieniem – Erlendur, po zjednoczeniu pod swoim panowaniem wszystkich wolnych królestw Altamaru, został pobłogosławiony na szczycie góry Ormorieny przez samego boga Merkara, który tchnął w niego Bożą Iskrę. Potomkowie Erlendura, okrzykniętego później Królem Prorokiem, odznaczają się niezwykłą długowiecznością, wielką intuicją, pozwalającą rzekomo na podejmowanie właściwych decyzji na podstawie znikomej ilości informacji, i bez trudu odczytują kłamstwa.

– Rzekomo? – Uniósł pytająco brwi.

– Nikt nie jest nieomylny.

Ojciec przyglądał mi się przez chwilę. Erlendur był jego pradziadkiem, a wuj Bertarion, tytułujący się Cesarzem Bogiem, pragnący pod każdym względem przewyższyć słynnego przodka, najechał Vanador i jego skłócone królestwa. Kiedy wojenny obłęd sięgnął zenitu, coś się stało. Nie było wybuchu ani żadnej wielkiej katastrofy. W absolutnej ciszy z serca północnego królestwa elfów, jak krew ze śmiertelnej rany, wypłynęła Ciemność. Nie zgasło słońce, nie nadciągnęła nieskończona zima. Było szaleństwo, dławiąca groza, moc, która wszystko wypaczała i wywołany nią Czarny Mór, pożerający dom po domu i miasto po mieście.

Bertarion nie chciał się pogodzić z nadchodzącą klęską. Zamiast tego dostrzegł w Ciemności okazję do umocnienia chwiejnej pozycji i udowodnienia swej boskości szlachcie sprzeciwiającej się wojnie. Gdyby znalazł sposób na powstrzymanie katastrofy, uklękliby przed nim wszyscy, nawet ci, którzy stawiali mu dotąd najsilniejszy opór. Niewielu potrafiło jednak wejść w Ciemność i pozostać przy zdrowych zmysłach, a nawet ich powalał później straszliwy Mór.

Cesarz Bóg odkrył, że najbardziej odporni są członkowie królewskiej dynastii, mający w swojej krwi najwięcej błogosławieństwa. Nakazał więc Wielkim Oświeconym dokonanie rzeczy wspaniałej i straszliwej zarazem – wyizolowanie z ich ciał Bożej Iskry. Bez wahania poświęcał własnych krewnych, by odkryć sposób na wydobycie jej i przekazanie tym, którzy się z nią nie urodzili. Proces okazał się trudny i obarczony wielkim ryzykiem, ale Bertarion słał Oświeconym okręty wypełnione jeńcami. Ich życie zostało poświęcone większej sprawie. Ormoriena, Święta Góra, kiedyś serce Imperium, stała się upadłą świątynią, w której wyrywano z ludzi ich największe błogosławieństwo.

Wiedziałam, że Wielkim Oświeconym się powiodło – dowody ich sukcesu otaczały mnie przecież ze wszystkich stron, ale bogowie opuścili Altamar i, mimo wszelkich wysiłków cesarza, jego wspaniałe Imperium upadło.

Ojciec i Elhan dawno temu chodzili jasnymi ulicami jego stolicy, do końca tocząc beznadziejną walkę o jej ocalenie. A gdy pochłonęła ją Ciemność, wylądowali w samotnej twierdzy na jałowej przełęczy Gór Bukowych, w samym sercu podbitego przed wiekami Vanadoru, z wiedzą wyprzedzającą otaczający świat o całe stulecia.

– Roślinne składniki Nowiu?

– Zimowit jesienny, kropidlak, czarna datura, lisiennik górski – wymieniłam powoli.

– Wydzielanie jakich substancji wzmacnia olej tratminowy?

– Dopaminy i noradrenaliny.

Wtedy zauważyłam niepokojący uśmiech na twarzy Elhana. Odstawił kielich, wsparł się o blat stołu i spojrzał mi w oczy. Zanim Prada zadał ostatnie pytanie, usłyszałam jego głos i od razu wiedziałam, że mnie złapał.

– Obszar mózgu współodpowiedzialny za wyzwalanie reakcji stresowej i wydzielanie noradrenaliny?

Po sali poniósł się nerwowy szept. Zaklęłam w myślach. Doskonale pamiętałam większość jego wykładów, ale akurat tamtego dnia byłam wyjątkowo zmęczona i denerwowałam go kompletnym brakiem koncentracji. Teraz postanowił mnie za to ukarać.

– Mówiłem, żebyś słuchała – powiedział bardziej chyba rozbawiony niż zły. – Powinienem był cię wtedy zbić, ale jak widać, co się odwlecze…

– Pień mózgu, miejsce sinawe! – wykrzyknęłam. – Jak twój tyłek, jeśli nie zaczniesz słuchać – dodałam, parodiując go i uśmiechając się najpiękniej, jak tylko umiałam.

Prada uniósł brew i spojrzał na Elhana, który obracając w palcach długie pióro, patrzył na mnie intensywnie i w bardzo dziwny sposób.

– Jesteś wolna – powiedział w końcu ojciec. – Kto nam jeszcze został od Reivana?

– Beren – rzekł Elhan. – Chodź do nas, chłopcze.

Odwróciłam się i ruszyłam do swojej grupy.

– Ale dostałaś zestaw – mruknął Kerian, kiedy się do nich zbliżyłam.

– Składniki Nowiu? – podniecił się Jesupp. – Przecież nam nawet myśleć o tym nie wolno!

– Ucisz się – syknął Anaren, poruszając nerwowo nogą. – Jak Beren nie skrewi, możemy mieć najlepszą średnią.

– To jakieś zawody? – zaciekawiłam się.

Usiadłam obok niego i pozwoliłam, by objął mnie ciężkim ramieniem.

– Nie wiem, ale Elhan wszystko notuje.

Prada zadawał Berenowi pytania, a on odpowiadał. Spokojnie, pewnie, rzeczowo i bezbłędnie.

– Sukinsyn.

Anaren się uśmiechnął. Nawet ojciec zdawał się zaskoczony i stopniowo podnosił poziom trudności. Przy ostatnim pytaniu zamyślił się niebezpiecznie.

– Co otrzymamy po zmieszaniu wyciągu z liści bielunia dziędzierzawy i lulka czarnego?

Jesupp zaklął, Kerian westchnął. Beren zmarszczył czoło, przymknął powieki i zwinął dłonie w pięści. Zacisnęłam kciuki z całych sił.

– No dalej – mruknął Anaren, a jego drgająca dotąd noga znieruchomiała. – Wiesz to!

– Beren? – ponaglił go ojciec.

– Serum prawdy – odparł, unosząc głowę. – Przez elfów nazywane Liam’vaen, Szczerą Wodą.

– Tak! – krzyknęliśmy jednocześnie. Mistrzowie spojrzeli na nas ostro, a kącik warg Reivana uniósł się w uśmiechu. Gdy tylko odwrócili wzrok, Jesupp zerknął w stronę opartego o ścianę Cohena i ponownie pokazał mu środkowy palec.

– Jesteś wolny – powiedział w końcu Prada. – Tobias, zapraszam.

Beren zbliżył się do nas rozpromieniony tak rzadką u niego pewnością siebie i od razu został wciągnięty w plątaninę ramion, ściskających go i poklepujących.

Nie byłam zaskoczona jego wynikiem. Wiedziałam, że tak jak ja większość wolnego czasu poświęcał na naukę, lecz nie była to kwestia wrodzonej ambicji czy głodu wiedzy. Po prostu w pewnym momencie życia oboje znaleźliśmy się w tym samym miejscu, choć z zupełnie różnych powodów. Kiedy ja odnalazłam schronienie w księgach, on tkwił w nich już od kilkudziesięciu lat.

Spośród niewielu rozrywek dostępnych w Zakonie zdecydowanie najważniejszą był alkohol. Mnogość alchemicznej aparatury i powszechna wiedza, jak go uzyskać, sprawiały, że mimo wszelkich wysiłków mistrzów, by zahamować wezbraną falę pokątnego bimbrownictwa, stał się on niemal nieodłącznym elementem towarzyskich spotkań.

Drugą stanowiły napotykane na patrolach kobiety, stanowiące niewyczerpane źródło przechwałek i rywalizacji między braćmi. Licytowali się niemal wszystkim – od liczby zębów wybranki po najbardziej oryginalne metody zwrócenia na siebie jej uwagi.

Te dwie rozrywki nieuchronnie prowadziły do trzeciej – drwin i okrutnych żartów. Ich najczęstszą ofiarą padał właśnie Beren. I ja. Poczucie wyobcowania zbliżyło nas do siebie, stając się podwaliną naszej przyjaźni.

Wymknęłam się, by uspokoić pusty żołądek, ale zgodnie z moimi przypuszczeniami w kuchni nie zostało zbyt wiele strawy. Złapałam zimny kawałek kiełbasy z wczorajszej kolacji, niemal całkiem już czarny od zbyt długiego wylegiwania się na ruszcie, i resztkę chleba. Zjadłam je i nalałam piwa do obtłuczonego kufla. Było świeże i pieniste, a intensywna gorycz chmielu doskonale zmywała nieprzyjemny posmak starego tłuszczu. Kiedy wróciłam do sali, wszystko dobiegało już końca.

– I jak? – zagadnęłam.

– Gwel utopił – odparł Kerian, poklepując po plecach niskiego mężczyznę o rudej czuprynie.

– Utopiłem? – parsknął ponuro Gwel. – Byłem chyba najgorszy. Dwadzieścia cztery baty.

Uśmiechnęłam się współczująco, a później spojrzałam na spienione piwo. Podałam mu kufel ze świadomością, że najprawdopodobniej już go nie zobaczę. Gwel upił łyk i, zgodnie z moimi przewidywaniami, po prostu podał go dalej. Westchnęłam i uniosłam wzrok na mistrzów. Skończyli odpytywanie i teraz rozmawiali cicho, pochyleni nad dokumentami. Miałam wrażenie, że nie podoba się im to, co w nich widzą. W końcu Pradagar wrócił na krawędź podwyższenia.

– Cóż – zaczął z westchnieniem. – Ten test dał nam pewien obraz waszej wiedzy i przygotowania. Dość niezwykły i z całą pewnością daleki od tego, jakiego oczekiwaliśmy.

Zamilkł na chwilę, a w ciszy, która zapadła, dał się słyszeć jedynie trzask palących się polan.

– Wielu nas dzisiaj zaskoczyło. Jedni pozytywnie – tu jego wzrok spoczął na Berenie i wyszczerzonym kretyńsko Jesuppie – ale większość wyjątkowo negatywnie. Nadchodzi czas próby i wasza wiedza zdecyduje o losie krain, wiosek, miast i zamków! Tarcza, którą osłonicie ludzi, będzie tak silna, jak silne będą wasze ciała! Miecz, który wzniesiecie przeciwko wrogom, będzie tak ostry, jak ostre będą wasze umysły! Gdy nadejdzie Ciemność, Zakon stanie w obronie świata, który dziś znacie, a o zwycięstwie zdecyduje to, jak ciężko pracujecie teraz, jak duży wysiłek włożycie, by się przygotować!

Znowu zamilkł, krążąc po podwyższeniu i omiatając nas spojrzeniem.

– Byłem na Równinach Vareghara niemal czterysta lat temu, walcząc z tworami plugawej magii ramię w ramię z największymi bohaterami ludzi: Arvendurem Niosącym Światło, Kalenhadem Żmijobójcą i Brandonem Aredinem – Bykiem z Brach-Tur. A przede wszystkim u boku przyjaciół i braci. U waszego boku – Rogvar, Delon, Edric, Berick i Bran!

Stara Gwardia, choć była grupą najbardziej doświadczonych braci, opuściła głowy z wyrazami wstydu i zakłopotania na twarzach, na których podobne emocje gościły bardzo rzadko.

– Staliśmy tam razem – ciągnął ojciec – gdy wokół nas była tylko Ciemność, ogień, śmierć i niekończące się szeregi wroga! A mimo to zwyciężyliśmy! Daliśmy szansę temu światu, by przetrwał, by się odrodził! Jednak historia zatoczyła koło. Otchłań znów się otwiera i będzie chciała was pożreć, zniszczyć i podzielić, bo zna już siłę Zakonu! Staję więc dziś przed wami jako weteran tamtych wydarzeń, jako zwycięzca i ocalony, mówiąc: Podejmijcie wysiłek! Ćwiczcie! Uczcie się! A gdy przyjdzie czas, przeciwstawcie Ciemności mocne tarcze i ostre miecze silni więzami przyjaźni, braterstwa i zaufania, bo jeśli wy polegniecie, ten świat także zginie.

Prada umilkł i znieruchomiał. Trwał tak przez chwilę, przenosząc wzrok z jednej twarzy na drugą, aż w końcu odwróci się i usiadł za stołem, opierając czoło o splecione ze sobą dłonie. Teraz to Elhan stanął przed nami. Uniósł wysoko plik papierów i wykrzywił usta w gorzkim uśmiechu.

– Ośmioro – powiedział w końcu. – Tylu z was nie popełniło dziś żadnego błędu. Ośmioro spośród czterdziestu dwojga. Tylko trzynastu odpowiedziało poprawnie na cztery pytania, a szesnastu zatrzymało się na trzech. O pozostałych nawet nie będę wspominać.

Cisnął dokumentami o stół tak, że rozsypały się przed nieruchomym Pradagarem.

– Co to właściwie oznacza? Że zawiedliśmy jako nauczyciele? Może. Że połowa z was okazała się albo zbyt głupia, albo zbyt leniwa, by nauczyć się więcej? Prawdopodobnie. Przede wszystkim jednak wygląda na to, że tylko część Zakonu będzie mieć realny wpływ na walkę, jaką wkrótce przyjdzie nam stoczyć, i tylko ją zdaje się to w ogóle obchodzić.

Umilkł na chwilę, pozwalając, by jego słowa wybrzmiały właściwie.

– Patrząc na te żałosne wyniki, można pomyśleć, że byliśmy dla was zbyt wymagający, że nakładaliśmy za dużo kar i obowiązków. A jednak mam tu dowód, że ich przyczyna jest zupełnie inna – powiedział, kładąc dłoń na rozrzuconych papierach. – Niech wystąpią bezbłędni.

Spojrzeliśmy na siebie z Jesuppem i Berenem. Anaren klepnął mnie nagląco w ramię i wszyscy czworo stanęliśmy w szeregu przed podwyższeniem, wraz z Ulfarem, jasnowłosym prowadzącym drużyny Riodana.

– Wszyscy bezbłędni – rozkazał chłodno Elhan.

Komendanci drgnęli i po chwili obok nas zatrzymał się także Reivan, Riodan i Calahan. Nagle stało się jasne, dlaczego Berick ma tak wściekłą minę.

– Mam nadzieję, że teraz już wszyscy widzicie kuriozalność tej sytuacji. Siedmioro spośród ośmiorga bezbłędnych należy do naszej młodzieży, przy czym pięcioro z nich jest z jednej drużyny. Z drużyny najbardziej zajmującej, kłopotliwej i niesfornej! Proszę bardzo! – kontynuował gniewnie Elhan. – Jesupp, nieustannie odsiadujący szlabany, wpadający z jednych kłopotów w drugie. Ma na swoim koncie więcej kar niż wy wszyscy razem wzięci. Jak to się stało, że ma taki wynik?

– Pierwszy raz w życiu czuję się naprawdę dumny – wyszeptał teatralnie mężczyzna.

– Wiecznie skarżyłeś się, że są głośni, wulgarni i niezdyscyplinowani, tak, Berick? Że przynoszą Zakonowi wstyd, że nie darzą was, Starej Gwardii, należytym szacunkiem. Starej Gwardii! Weteranów! Średnia 3,8!

Elhan odetchnął, choć mięśnie na jego szczęce wciąż silnie drgały.

– Okazuje się, że to oni są naszą siłą. Reivan, Riodan gratuluję. Od komendantów nie oczekiwałem mniejszej wiedzy, ale wasze grupy także okazały się najlepsze i zostają zwolnione z kary.

Pradagar dźwignął się z miejsca i stanął u jego boku.

– Calahan, od jutra obejmujesz dowództwo nad twierdzą. Berick, twoja drużyna przejmuje wszystkie obowiązki. Będziecie szorować gary i czyścić latryny tak długo, aż osiągniecie wymaganą średnią. A teraz wyprowadźcie swoje grupy na dziedziniec. Osobiście dopilnuję, by kara została wymierzona właściwie. Pozostali są wolni, odpoczną i przygotują się do wymarszu. O świcie opuszczamy Chmurny Zamek – oznajmił donośnym głosem. – Dziś w nocy przyszedł list. Jego Cesarska Wysokość nas wzywa.

Wielką Salę wypełnił pomruk zdziwienia. Od co najmniej dwóch stuleci Zakon nie zapuszczał się poza leżące kilka dni drogi na wschód ruiny Wieży Smutku lub wzgórz Hirholmu na zachodzie. A nawet to w grupach nie większych niż kilkuosobowe. Wszyscy sądziliśmy, że jesteśmy już tylko reliktem przeszłości, który cesarstwo utrzymuje na tym pustkowiu bardziej z przyzwyczajenia niż realnej potrzeby. Na północy wprawdzie Ciemność wciąż spływała po zboczach Białych Wież, zalegając na znacznych terenach Wielkiego Królestwa Angaranu, ale nawet tam wróciły, by osiedlić się na stałe, półdzikie klany Wawarków i Korkorów.

Elhan zeskoczył z podwyższenia i zbliżył się do nas.

– Pójdziecie za mną – rozkazał i ruszył w stronę wrót, całkowicie ignorując chaos, który wywołały słowa Prady.

Przemowa ojca, zamiast zachęcić do działania, wzbudziła we mnie niepokój, a w głowie bez końca rozbrzmiewały mi jego słowa. Dziś w nocy przyszedł list. Przyszedł list. Posmutniałam, a duma z osiągniętego na egzaminie wyniku zniknęła bez śladu.

Mistrz Wojny zaprowadził nas do swojego gabinetu – niewielkiego pomieszczenia z dwojgiem drzwi. Jedne prowadziły do jego prywatnych komnat, a drugie wprost do auli, w której wykładał. Pod ścianami ciągnęły się regały zawalone stertami zwojów, ksiąg i szczegółowych map anatomicznych. Elhan spojrzał na nas, stanął przed ciężkim biurkiem i zaczekał, aż wchodzący jako ostatni Riodan zamknie drzwi.

– Liczyłem, że będzie was więcej – powiedział w końcu, przywołując na twarz grymas niezadowolenia. – Jego Wysokość zażądał, by do jego dworu dołączył w roli doradcy ktoś z Zakonu. Nie muszę chyba wspominać, że to wyjątkowo ważna i delikatna misja, którą mogę powierzyć tylko najlepszym? Ulfar i Eriena nie są brani pod uwagę, valków i tak mamy zbyt mało, a Jesupp skończyłby nabity na pal, jeszcze zanim zsiadłby z konia. Musi więc to być któryś z was. Jeżeli do rana nie zgłosi się ochotnik, decyzję podejmę sam. Oczywiście otrzymacie nasze pełne wsparcie, Jego Wysokość gwarantuje pensję wysokości dziesięciu koron tygodniowo, a do tego wszelkie profity, jakie wiążą się ze wstąpieniem na służbę. Ktoś już się zdecydował, czy potrzebujecie czasu?

– Wolałbym zostać – zaczął Riodan, gdy cisza zaczęła się przedłużać – ale jeśli nikt…

– Ja pojadę – przerwał mu Beren. Spojrzeliśmy na niego zaskoczeni. – Miałem już styczność ze szlachtą, uważam też, że lepiej przysłużę się Zakonowi tam niż w terenie.

– Jesteś pewien? – zapytał Elhan, choć ton jego głosu sugerował, że w pełni popiera tę decyzję.

– Tak.

– W porządku. Przyjdź do mnie wieczorem, omówimy szczegóły. Możesz odejść. Wy też – powiedział do pozostałych braci.

Zaczekał, aż wyjdą, po czym zwrócił się do Reivana.

– Eriena będzie twoją nową prowadzącą – oświadczył nagle i bez ogródek. – Gwel zawalił egzamin. Za mało wie i nie potrafi panować nad emocjami.

Komendant kiwnął głową, a mnie zalała fala sprzecznych uczuć. Elhan natychmiast to zauważył i wyczekująco spojrzał mi w oczy. Bez trudu mógłby odczytać moje myśli, ale wiedziałam, że tym razem tego nie zrobi. Nie zamierzał mi niczego ułatwiać.

– Nie jestem gotowa – powiedziałam, starając się brzmieć rzeczowo.

– Naprawdę?

Zaplótł ramiona na piersi i przysiadł na krawędzi biurka. Jego płonące błękitem oczy zdawały się nieprzeniknione i zimne jak odłamki lodu, ale widziały wszystko i niczego nie zdradzały. Zerknęłam na nieruchomego Reivana. Było jasne, że nie wyjdzie, póki mistrz go nie odprawi.

– Nie wiem, czy powinnam jechać – poprawiłam się. – Moja obecność mogłaby stać się dla Zakonu kłopotliwa.

Komendant poruszył barkami i spojrzał w bok, udając zainteresowanie mapą ludzkiego układu krwionośnego. Ten ruch uzmysłowił mi to, co on rozumiał od samego początku. Elhan nie składał mi propozycji. Wydawał rozkaz.

– Jesteś gotowa i pojedziesz – powiedział bardzo powoli, nie odrywając ode mnie spojrzenia i silnie akcentując każde słowo. – Zrobisz to, co do ciebie należy, a jeśli przyjdzie ci stawić czoła przeszłości, to się z nią zmierzysz i nareszcie zostawisz za sobą. Radzę, byście niezwłocznie zabrali się za przygotowania.

Wpatrywałam się w twarz mistrza, poszukując w niej niemej zgody na kontynuowanie dyskusji, lecz kiedy ponownie napotkałam jego spojrzenie, przemknął mu przez oblicze grymas najprawdziwszej udręki. W mojej głowie rozbrzmiało niskie, drażniące dudnienie, które po chwili uformowało się w krótki rozkaz. A może to była prośba?

„Idź”.

Posłusznie odwróciłam się do Reivana, który stał już w otwartych drzwiach, czekając, aż przez nie przejdę. Minęłam go. Ruszyłam korytarzem w stronę swojej wieży, a komendant dogonił mnie i przez chwilę szliśmy obok siebie w całkowitym milczeniu.

Gorączkowo myślałam o tym, co powinnam zrobić i jak się przygotować. Z całego serca pragnęłam się sprawdzić, lecz w twarzy Elhana zobaczyłam echo dawnego koszmaru, który po wiekach najwyraźniej zaczął powracać do życia.

Szaloną gonitwę moich myśli przerwał dotyk i zdałam sobie sprawę, że zaciskam palce na klejnocie, który od lat nosiłam ukryty pod ubraniem. Reivan pogładził moją dłoń, pozwalając, by spłynęło z niej łagodne mrowienie – piętno wspólne dla wszystkich istot związanych z magią. Spojrzał mi w oczy.

Był wysoki, choć niewiele wyższy ode mnie i masywnej budowy. Ciemne, przycięte nierówno włosy opadały mu na wysoki kołnierz skórzanego kaftana. Nie cieszył się szczególną urodą, lecz w jego łagodnych rysach i pełnych wargach zdecydowanie kryło się coś przyciągającego wzrok.

– Wszystko będzie dobrze, Erieno – zapewnił. – Oboje znamy twoje zdolności…

– Do diabła z moimi zdolnościami – przerwałam mu, zaskoczona obcym brzmieniem swojego głosu. – Nie o to chodzi!

– O co więc?

Wyrwałam rękę z jego uścisku. Oparłam się dłońmi o kamienny filar galerii i ukryłam głowę w wyciągniętych ramionach. Czułam obecność stojącego obok mężczyzny, bijącą od niego woń stali, potu i wyprawionej skóry. Wyprostowałam się w końcu i spojrzałam na niego bezradnie.

– Nie wiem – przyznałam cicho. – O nic i o wszystko. Nie patrz tak na mnie, Reiv! Jestem teraz twoją prowadzącą i chciałabym ostrzec cię prostymi słowami, ale nie potrafię. Mam przeczucie, że stanie się coś bardzo złego, choć nie umiem powiedzieć co ani nawet kiedy.

Komendant przyglądał mi się przez chwilę.

– Już stało się coś bardzo złego – stwierdził. – Czy gdyby było inaczej, cesarz przysłałby list?

– Nie – odpowiedziałam głucho. – Oczywiście, że nie.

*

W auli unosiła się ciężka woń medykamentów i chemicznych odczynników. Zagapiłam się na uchylone okno wychodzące na niewielki wirydarz – jedyny skrawek żyznej gleby w promieniu wielu mil – pielęgnowany przez Garbatego Jora. Należał on do drużyny Bericka, lecz odniesione rany już dawno wykluczyły go z czynnej służby. Patrzyłam, jak mężczyzna pozbawiony jednego oka i znacznej części twarzy z czułością gładzi wysokie pędy kosztywału. Mżyło, a wilgoć potęgowała wdzierający się do środka przyjemny zapach ziół i ciemnej ziemi.

Nagle Jor wyprostował się i spojrzał na mnie, a jego okaleczona głowa poruszyła się nieznacznie. Odkłoniłam mu się z uśmiechem.

– Przeszkadzam?

W drzwiach auli stanął Beren.

– Nie. – Skończyłam układanie chirurgicznych narzędzi i mocno zaciągnęłam rzemień, który utrzymywał je na miejscu. – Pakuję się.

Mężczyzna podszedł do mnie, przysuwając stołek do katedry, z której zwykł wykładać Elhan. Usiadł na nim i przez chwilę obracał w zamyśleniu stojące na blacie fiolki, aż w końcu spojrzał na mnie.

– Jak się czujesz?

– Skołowana – przyznałam, zwijając pokrowiec. – Trochę podekscytowana, a trochę przerażona.

– A z tym, że Jego Wysokość jednak potrafi pisać?

– Z tym? Nijak. – Wzruszyłam ramionami. – On rozkazuje, my słuchamy.

– Rozumiem. – Przeciągnął dłonią po przyciętych tuż przy skórze włosach. – Właściwie to przyszedłem prosić cię o radę.

– W kwestii twojej misji?

– Tak. – Kiwnął głową i podał mi do spakowania starannie pozwijane bandaże. – Co mam zrobić, kiedy zaczną mnie wypytywać o Zakon, o…

– Wtedy powiesz im wszystko, z wyjątkiem rzeczy, o których mistrzowie wyraźnie mówić ci zabronią – przerwałam mu. – Cesarz bez trudu rozpozna kłamstwo i wyczuje nieszczerość, a kiedy to się stanie, wasza współpraca będzie w najlepszym wypadku trudna, w najgorszym zaś zupełnie bezcelowa.

– Nie chcę, byś miała do mnie żal.

Podeszłam do wielkiego regału zastawionego eksponatami, preparatami i laboratoryjnym szkłem. Przesunęłam wyjątkowo okropny słój, wewnątrz którego w brunatnozielonej cieczy tkwiła odcięta tuż nad łokciem ręka. Był to ulubiony okaz ze zbioru Elhana, doskonale, jego zdaniem, obrazujący efekt połączenia „wielkich ambicji z gównianą wiedzą”.

Pechowa kończyna należała do pewnego rekruta i bardzo obiecującego valka, z którym wiązano duże nadzieje. Chłopak, jak powtarzał Elhan, zachłysnął się pochwałami i postanowił mu zaimponować, czerpiąc ze Źródła bijącego pod Jesienną Wieżą. Ćwiczenie wyszło mu wprawdzie wyjątkowo imponująco – położył trupem trzech ćwiczących z nim braci – niestety, jemu samemu energia usmażyła mózg, a kości rozszczepiła w drzazgi, które porozrywały ciało na strzępy.

Sięgnęłam głębiej i wyciągnęłam gliniany gąsiorek. Otworzyłam go, pociągnęłam łyk i podałam Berenowi, który nieufnie powąchał zawartość.

– Piołunówka? – zdziwił się.

– Ćma Wieczoru. – Puściłam do niego oko. – Praca w infirmerii ma pewne zalety.

– Trafię po niej do pokoju? – zapytał, ale wypił solidny łyk, wstrząsnął się i otarł usta przedramieniem. – Straszne gówno.

– Ma odprężać, a nie smakować – odparłam i spojrzałam na niego poważnie. – Beren, nie przejmuj się mną i skup się na swoim zadaniu.

Kiwnął głową, wpatrując się w ciemny otwór naczynia, po czym znowu pociągnął łyk. Wtedy ktoś załomotał w uchylone okno. Do auli zaglądał Jor. Nie mógł wprawdzie mówić, ale jego poruszający się gniewnie palec był aż nadto wymowny. Beren westchnął, podniósł się z miejsca i podał mężczyźnie gąsiorek. Jor spojrzał na nas jedynym, błyszczącym okiem i zakołysał naczyniem, jakby oceniał poziom jego zawartości, po czym podniósł go do okaleczonych ust. Beren wzdrygnął się, patrząc na podskakującą rytmicznie grdykę mężczyzny.

– Boję się, że wszystko spieprzę – wyznał, opierając się barkiem o framugę okna.

– Nie spieprzysz – zapewniłam go. – Jesteś inteligentny, oczytany i masz szansę zobaczyć trochę świata. Jeśli będziesz szczerze wspierał cesarza i doradzał mu zgodnie z najlepszą wiedzą, to nie masz się czym martwić.

– I już? To takie proste?

Jor oddał mu gąsiorek i spojrzał wymownie w oczy. Uśmiechnęłam się, doskonale go rozumiejąc.

– Nie, Beren. To wcale nie będzie proste.

Kiedy skończyłam przygotowania, było już ciemno. Wracałam do swojej komnaty z przewieszoną przez ramię torbą, do której spakowałam wszystko, co uznałam za najważniejsze. Wiedziałam, że bracia postanowili wspólnie uczcić wyjazd, jednak nie planowałam do nich dołączać. Wolałam nacieszyć się łóżkiem.

Wspinałam się po odkształconych schodach, gdy dostrzegłam w ciemności sylwetkę siedzącego na stopniach mężczyzny. Jego oczy błyszczały w mroku, a powietrze wypełniał przyjemny zapach mięty i szarego mydła. Odetchnęłam głęboko, po czym weszłam do pokoju, nie zamykając za sobą drzwi. Położyłam torbę obok wypchanych po brzegi juków i ruszyłam na piętro, gdzie miałam sypialnię. Nim dotarłam na górę, usłyszałam skrzypnięcie i szczęk zasuwanego rygla, a później miękki krok idącego moim śladem mężczyzny.

*

Obudził mnie hałas trzeszczącego w spojeniach łóżka. W komnacie panowała ciemność i przenikliwy, nocny chłód. Ciężka dłoń odgarnęła mi włosy z karku, przesunęła się w dół nagich pleców i zacisnęła na krągłości biodra. Pozostawiała na mojej skórze delikatny, rozwibrowany ślad uwięzionej w niej energii. Nigdy nie zapytałam, co on czuje, gdy dotyka mnie.

Aura namaszczonego różni się od sposobu, w jaki emanuje valk, tak jak różni się zanurzenie dłoni w chłodnej wodzie jeziora od włożenia jej w lodowaty prąd spływającego z gór strumienia. Kiedy skóra leżącego obok mężczyzny zaledwie mrowiła, sama obecność kogoś tak potężnego jak Elhan wywoływała charakterystyczny ucisk w skroniach, a zetknięcie z jego ciałem balansowało pomiędzy bólem a przyjemnością.

– Musimy już wstać. – Musnął wargami płatek mojego ucha, po czym usiadł na krawędzi łóżka, brząkając cicho sprzączką pasa i klamrami butów.

Leżałam na brzuchu, a obok mnie na posłaniu lśnił zawieszony na łańcuszku klejnot, oprawiony w filigran z księżycowego srebra. Wpatrywałam się w pięć kamieni ułożonych na kształt gwiazdy, które jarzyły się wewnętrznym blaskiem, jakby ktoś uwięził w ich wnętrzu pierwsze światło wschodzącego słońca.

Mężczyzna wciągnął na siebie ubranie, a później przyklęknął na łóżku, które zajęczało w proteście i ugięło się pod jego ciężarem. Pocałował mnie w odsłonięty kark, a kiedy nie zareagowałam tak, jak tego oczekiwał, ukąsił tuż pod uchem.

– Niedługo zacznie świtać, Erieno – wyszeptał w moje włosy.

Milczałam. Czułam, że jeśli tym razem wypowiem choć słowo, mogą paść między nami jakieś deklaracje. Jeszcze niedawno ich pragnęłam. Chciałam, by jego nocne wędrówki do mojej sypialni stały się czymś więcej niż tylko wygodnym układem. Teraz nie byłam już tego taka pewna. Spojrzałam z goryczą na piękny kamień, walcząc z przemożną chęcią, by zerwać go z szyi.

Mężczyzna w końcu odsunął się ode mnie. Obdarzył klejnot krótkim, pełnym niechęci spojrzeniem i zniknął cicho jak duch. Wstałam, podeszłam do okna i otworzyłam je na oścież. Tam, gdzie kolorowe szkiełka zbiły się lub wypadły, wstawiono błony z wołowych żołądków, napinające się pod wpływem chłodnego wiatru, który owiał moje nagie ciało, odpędzając resztki snu. Z dziedzińca niskiego zamku dobiegało rżenie koni, co oznaczało, że szykowano się już do drogi.

Umyłam się i ubrałam w pośpiechu, a później zapięłam na biodrach pas. Był prosty i gładki. Liczyłam jednak, że pewnego dnia ozdobią je nabijki ofiarowane mi przez braci, którym zdołam ocalić życie. Zarzuciłam na ramię torbę i uniosłam ciężkie juki. Ostatni raz omiotłam wzrokiem pokój, po czym ruszyłam schodami w dół.

Wielką Salę zalewał blask bijący z paleniska i małych, kopcących kaganków porozstawianych na stołach. Pachniało pieczystym, cebulą i majerankiem, co sugerowało, że śniadanie będzie wyjątkowo sute. Jeden z podkomendnych Bericka dorzucał do ognia świeże polana, a na szarym lnie jego koszuli wyrastały szkarłatne plamy krwi. Odwróciłam wzrok.

Moi przyjaciele siedzieli przy jednym z ustawionych pod ścianą stołów. Kerian jak zawsze prezentował się bez zarzutu, ale Anaren beznamiętnie wpatrywał się w zawartość swojej miski. Policzki miał gładkie, a skórę poszarzałą ze zmęczenia. Piegowata twarz Gwela wyglądała na obrzękniętą, a on sam leżał na blacie z udręczoną miną, jakby przemocą wywleczono go z łóżka tuż po tym, jak się w nim położył. Jakkolwiek postanowili spędzić poprzedni wieczór, z pewnością uważali to teraz za zły pomysł.

Zbliżyłam się do nich i dołożyłam juki do kopiastej sterty ich pakunków.

– Jak impreza? – zagadnęłam, biorąc pustą miskę z toczonego drewna. Gwel wzruszył ramionami.

– Ciesz się, że nie byłaś – powiedział Anaren i uniósł na mnie ciemnoniebieskie oczy. – Ktoś zmieszał frustracje z alkoholem i trochę mu się ulało.

– Niech zgadnę. – Wykrzywiłam się. – Ten ktoś jest rudy.

– Ja też jestem rudy! – obruszył się Gwel.

– Ty jesteś ryży – parsknął Kerian, a valk uniósł na niego oczy w wyrazie kompletnego niezrozumienia.

– A co za różnica?

– Zasadnicza, przyjacielu. – Anaren poklepał go łagodnie po plecach. – Zasadnicza.

Podeszłam do kotła i nakładając sobie gęstego gulaszu z kaszą, zauważyłam, że mi się przyglądają.

– Ładnie wyglądasz – powiedział Anaren, próbując powstrzymać cisnący się na wargi uśmiech.

– Nie licząc tego kołtuna na głowie. – Kerian wyciągnął ze swojej torby kościany grzebień. – Siadaj, wyczeszę cię.

– Poważnie?

– A myślisz, że kto mi zawsze układa włosy? – wtrącił się Ulfar, podchodząc do mnie szybkim krokiem. Ubrany był w sięgającą kostek przeszywanicę, nitowaną kolczugę z drobnych ogniw i ozdobną skórznię.

– Gratuluję awansu na prowadzącą i witam na pierwszej linii! – Uśmiechnął się i objął mnie potężnymi ramionami. – Wiesz, jak brzmi nasze zawołanie?

– My giniemy pierwsi. – Szarpnęłam go delikatnie za wypielęgnowaną brodę. – Dzięki, Ulfar.

– Kto jest twoim przybocznym?

– Ja – odezwał się Anaren.

– To nie będzie tak źle. – Białowłosy valk klepnął w ramię.

– Będzie – mruknął wciąż leżący na stole Gwel. – Kerian zabrał bęben.

– Chcesz, żebym ci coś zaśpiewał, Ulfie? Może Piętnaście kufli Miriona? – zaproponował Kerian, wyciągając ze sterty juków bęben i owiniętą rzemieniem pałkę.

– Pewnie! – powiedział entuzjastycznie valk, natychmiast podchwytując pomysł.

– Jak on zacznie bębnić, to ja się zabiję – oświadczył Gwel udręczonym głosem. Kerian wziął teatralnie głęboki oddech i zaczął grać, drąc się przy tym na całe gardło.

Mirion strasznym bucem był

Co by w karczmie tylko tkwił

Piwo cięgiem chciałby chlać

Patrząc, komu by tu w mordę dać

Gwel zerwał się z ławy, zebrał swoje juki i klnąc pod nosem, ruszył w stronę wyjścia.

– Dziwne – mruknął Kerian, udając zaskoczenie. – Wczoraj wytrzymał co najmniej do trzynastego kufla.

– I to nie piwa – dodał Anaren, odprowadzając go wzrokiem.

– Mam nadzieję, że to nie przeze mnie. – Usiadłam na zwolnionym przez niego miejscu w cuchnących oparach na wpół przetrawionego alkoholu.

– Nie żartuj – parsknął Kerian. Rozplótł mój warkocz i rozczesał włosy energicznymi pociągnięciami grzebienia. – Gwel nadaje się na prowadzącego jak oset do podtarcia tyłka. I żeby nie było, to jego własne słowa.

Nie zdążyłam zjeść nawet połowy gulaszu, gdy do sali weszli pogrążeni w rozmowie komendanci. Obaj opancerzeni jak Ulfar, mieli na sobie dodatkowo stalowe naramienniki, a na barkach czarne wilcze futra, dopięte do pasów poprzecznie przecinających piersi. W końcu Reivan klepnął Riodana w ramię i ruszył w naszą stronę, niosąc w ręce białe zawiniątko i dzwoniąc sięgającą za kolana kolczugą.

– Jeszcze niegotowi? – zapytał, posyłając chłopcom surowe spojrzenie. – Gdzie wasz sprzęt? Ulfar, gdzie twoja skóra?

Prowadzący oddalił się, unosząc dłonie w obronnym geście.

– Myślałem, że pancerz założymy dopiero w Jesiennej Wieży – powiedział Anaren. – Bez sensu tłuc się w blachach przez góry.

– A jednak Prada chce nas widzieć w pełnym rynsztunku.

Komendant zwrócił na mnie oczy i uniósł śnieżnobiałe zawiniątko.

– Mam dla ciebie skórę – dodał. – Elhan chciał ci ją dać już dawno temu, ale ciężko było upolować wilka we właściwym kolorze. Pozwolisz?

Poczekałam, aż Kerian zwiąże mi włosy i podeszłam do Reivana, który zarzucił mi futro na ramiona. Zapiął trzymające je pasy, po czym spojrzał na mnie, uśmiechając się lekko.

– Obyś zawsze odnalazła drogę w Ciemności, prowadząca. – Cofnął się o krok i pochylił przede mną głowę.

Kiedyś marzyłam, że gdy już zasłużę na skórę, mistrzowie zorganizują dla mnie oficjalną ceremonię, a Elhan osobiście okryje nią moje ramiona w Świątyni Nieba. Jednak życie uwielbiało brutalnie weryfikować wszystkie moje plany, pragnienia i ambicje. Dlatego cieszyłam się, że w ogóle uznano mnie za godną jej noszenia, że wręczył mi ją Reivan, a bracia ufali na tyle, by milcząco przystać na moje przewodnictwo. Komendant wyprostował się i uniósł na mnie oczy. Jego wargi drgnęły, jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, zamiast tego jednak odwrócił się do reszty.

– Pośpieszcie się – warknął i odszedł szybkim krokiem, zaciskając dłonie w pięści.

Kiedy wyszliśmy na dziedziniec, większość braci była już na koniach, które tupały niecierpliwie w chłodzie przedświtu. Przemoczony Gwel kulił się w siodle i dzwonił zębami, ale wyglądał już na całkiem przytomnego. Przed stajnią czekały na nas osiodłane wierzchowce. Osobno stały tylko dwa wielkie ogiery z brokatowymi czaprakami. Uwieszony na ich ogłowiu i przygarbiony mężczyzna zdawał się drzemać, a sina opuchlizna wokół powiek sugerowała, że to jego pierwsza od zeszłej nocy mizerna dawka snu.

Podeszłam do siwej klaczy, która parsknęła przyjaźnie, obserwując mnie czarnym okiem. Pogładziłam ją po łopatce i przytroczyłam do siodła juki. Dociągałam właśnie popręg, gdy w końcu zjawili się mistrzowie. Na widok właścicieli ogiery targnęły łbami i zarżały głośno, przestępując z nogi na nogę. Zaskoczony mężczyzna na chwilę stracił równowagę, uwieszony bezwładnie między zwierzętami, aż w końcu zasyczał z bólu i szarpnięciem osadził je w miejscu.

– Na konie – rozkazał krótko Prada. Wyrwał mu wodze i wskoczył na ogniście czerwonego wierzchowca, który zatańczył pod nim, żując wędzidło. – I ogarnąć się. To nie wycieczka do burdelu!

Omiótł wzrokiem dziedziniec, gotów z całą surowością ukarać najmniejszy przejaw niesubordynacji i na krótką chwilę zatrzymał na mnie szare jak popiół oczy. Wydawało mi się, że jego spojrzenie stało się niemal czułe, a wargi zadrżały w smutnym uśmiechu.

Wtedy odezwał się dzwon, który budził się rzadko i jedynie po to, by oznajmić śmierć, oblężenie lub nadejście Ciemności. Ojciec odwrócił głowę, a czułość i uśmiech zniknęły z jego surowej twarzy, jakby nigdy ich tam nie było.

Elhan ruszył pierwszy – jako Mistrz Wojny zawsze zajmował miejsce na czele kolumny. Za nim jechał Riodan, najstarszy wiekiem komendant, a Prada i Ulfar zamykali szyk. Najsprawniejszy wojownik i towarzyszący mu valk zawsze ochraniali jadących na końcu słabszych albo rannych członków grupy, pilnując, by żaden z nich nie pozostał z tyłu.

Kiedy kary ogier Elhana wynurzył się z mrocznego tunelu Pierwszej Bramy, on sam uniósł dłoń do czoła, po czym opuścił ją na kamienny łeb stojącego przy wejściu skrzydlatego stworzenia. Posąg przedstawiał kiedyś mantikorę, herbową bestię Argorionów, ale czas i niezliczone ręce gładzące ją w poszukiwaniu szczęścia zmieniły wyszczerzony pysk w maskę z pustymi oczodołami i szeregiem popękanych zębów. Każdy kolejny jeździec naśladował gest mistrza. Wszyscy chcieliśmy dotknąć go w nadziei, że niebawem powrócimy w objęcia wysokich murów twierdzy.

*

Zeszliśmy z przełęczy w Dolinę Białego Noża, a ptaki rozświergotały się wśród drzew, zagłuszając cichnące bicie dzwonu. Jechaliśmy powoli, starając się oszczędzać konie i pozwalając im wybierać drogę pośród śliskich skał.

Przed zmrokiem dotarliśmy do Car’Dunn, a las zapłonął złotem i czerwienią. Jeźdźcy stali się niespokojni, a wierzchowce parskały, brodząc po morzu opadłych liści. Nad rozsianymi w ujściu doliny zabudowaniami niewielkiej twierdzy górowała wieża z szarego kamienia. Była dużo starsza niż warownia, niemal prymitywna, a mimo to nie nosiła żadnych śladów upływającego czasu. Wzniesiono ją na Źródle, którego energia sprawiała, że okoliczna roślinność żyła w dziwnym cyklu niekończącej się śmierci i odrodzenia. Buki gęsto porastające okolicę były tu większe niż gdziekolwiek indziej, a z ich srebrnych konarów, rozpiętych nad naszymi głowami jak baldachim, nieustannie spadały złote liście. To właśnie z powodu tego niezwykłego zjawiska nazwano ją Jesienną Wieżą.

Mimo całego piękna odczuwało się tu niepokój, potęgowany przez głuche pulsowanie Źródła, odbierane każdym nerwem ciała. I głęboką ciszę. Zwierzęta unikały Car’Dunn, nawet wiatr zdawał się omijać to miejsce. Strumień Białego Noża okrążał ujście doliny, przemykał jaskiniami, a później zmieniał się w malownicze wodospady i jeziora kilka mil od twierdzy.

Wjeżdżając na dziedziniec, zobaczyliśmy zbliżającego się do nas mężczyznę.

– Jakie wieści? – zwrócił się do niego Prada.

– Pod lasem czarno od żołnierzy – zameldował tamten. – Zapuszczają się aż po same ruiny i nawet nie uznają za stosowne, by się z tym kryć.

– Przysyłają zwiad wojskowy czy Łowców?

– Trzyosobowe oddziały lekkiej jazdy. Na kasakach mają insygnia Czarnej Armii. – Mężczyzna splunął pod końskie kopyta. – Bracia zostali pobawić się z nimi w chowanego.

– Nie taki mieliście rozkaz – warknął Prada, zeskakując z ogiera. – Znajdziesz ich i odwołasz, a jeśli do tego czasu któryś z nich zrobi coś głupiego, oddam was wszystkich cesarskim oprawcom.

Mężczyzna zacisnął zęby, skinął głową i oddalił się wyciągniętym krokiem.

– Z koni! – rzucił ojciec. – Nie mam zamiaru was niańczyć! Reivan, Riodan, odpowiadacie za swoje grupy. Sami organizujecie obozowiska, posiłki i warty. O świcie macie być gotowi do drogi.

Mistrzowie ruszyli w stronę donżonu, a kiedy okazało się, że nie zamierzają zwrócić na mnie najmniejszej uwagi, uśmiechnęłam się szeroko i zsiadłam z klaczy.

– Z czego się cieszysz? – zapytał Anaren, gdy odprowadzaliśmy wierzchowce do stajni wtulonej w mur.

– Z tego, że ojciec potraktował mnie tak samo jak was – odparłam. – Bałam się, że nie będzie spuszczał ze mnie oka, zmuszając wszystkich, by nade mną skakali.

– Zbiórka! – ryknął Riodan, maszerując u boku Reivana przez zmurszały dziedziniec. – Ruchy! Liczę do pięciu i widzę tu was wszystkich!

Rzuciłam juki na ziemię i ruszyłam w stronę komendantów. Obie drużyny ustawiły się przed nimi w równych dwuszeregach. Riodan uśmiechnął się, błyskając bielą zębów z gęstwiny starannie przystrzyżonego zarostu, i rozłożył szeroko ramiona.

– Na początku naszej wspólnej podróży coś sobie wyjaśnijmy – powiedział głośno. – My przydzielamy wam zadania, a wy wykonujecie je sprawnie i bez zbędnego marudzenia. Sprawa jasna? Doskonale! Po pierwsze – ogień. Cohen, od tej chwili odpowiadasz za opał. Ma być zawsze pocięty, suchy i gotowy do użycia. Druga sprawa – konie. To twoja działka, Arland. Mają być lśniące jak moje jajca. Mogę ci zaprezentować, jeśli nie masz porównania. Każdy z was dba o swój sprzęt. Ma być czysty i cały. Jeśli zrobi się wam dziura w gaciach, nie czekacie na dobrą wróżkę, tylko sami ją cerujecie. Jasne?

Mruknęliśmy potakująco.

– Jeśli chodzi o warty – wtrącił się Reivan. – Moja drużyna patroluje mury, Riodana bierze na siebie jaskinie. Zmieniamy się co dwa obroty klepsydry. Jeśli cokolwiek wzbudzi wasz niepokój, zgłaszacie to nam, nie mistrzom. Jasne? O każdej porze dnia i nocy. Arland, będziesz miał wartę zawsze jako drugi, Cohen jako ostatni. Pozostałe obsadzacie wedle własnych ustaleń. W razie konfliktu decydujemy my.

– W takim razie zacznijmy od razu! – zawołał wesoło Anaren. – Hej, Reivan! Ja i Eriena bierzemy pierwszą wartę.

Spojrzałam na niego wymownie.

– Witaj w prawdziwym świecie, księżniczko! – Uśmiechnął się i objął mnie ramieniem.

– W porządku. – Komendant kiwnął głową.

– Czy wszyscy wszystko zrozumieli? – zapytał Riodan. – Tak? No to szanowni panowie i ty, nadobna pani, do dzieła!

*

Wieczór był chłodny i wyjątkowo przyjemny. Spacerowałam po murze, ale mój wzrok, zamiast pilnować otaczających twierdzę ruin, raz po raz kierował się w stronę obozowiska. Wpatrywałam się w rozświetlone blaskiem ognisk sylwetki rozmawiających braci. Siedzący na kłodzie Kerian śpiewał z zamkniętymi oczami i twarzą wzniesioną do ciemniejącego nieba, a wygrywany na bębnie rytm zlewał się z miarowym pulsem Źródła.

Mury Car’Dunn były niskie i wyszczerbione, ale twierdzy nie dało się tak po prostu wziąć szturmem. Spływające z gór strumienie tworzyły bagna i rozlewiska, a stary las skutecznie opóźniałby marsz każdej armii. Źródło pod Jesienną Wieżą było potężne, ale dzikie i bardzo kapryśne. Żaden rozsądny valk, nieznający go na tyle, by spróbować się do niego dostroić, nie zaryzykowałby korzystania przy nim z mocy. Jego energia potrafiła rozerwać na strzępy nawet kogoś bardzo doświadczonego. Z tego powodu w okolicy nie dało się też otworzyć portalu. Wieża wszystko wypaczała i próba przeniesienia się w jej pobliże musiała skończyć się tragicznie.

Dostrzegłam Reivana, który samotnie wspiął się na mur i oparł o jego krawędź, wpatrując się w las.

– Co czujesz? – szepnął, gdy tylko znalazłam się u jego boku. Spojrzałam na niego zaskoczona, ale odetchnęłam głęboko i przymknęłam powieki. Chłodne powietrze wypełniała intensywna woń zbutwiałej roślinności. Słyszałam łagodny szelest opadających liści, głosy braci i rżenie koni.

– Nic, czym powinniśmy się martwić – stwierdziłam.

Kiwnął głową, ale przez twarz przemknął mu dziwny grymas i nagle zaniepokoiła mnie myśl, że mogłam źle zrozumieć jego pytanie.

– To były dobre dwa lata, Stokrotko – powiedział, a później zmusił się do uśmiechu i pochylił w moją stronę tak bardzo, że ciemne pasma włosów opadły mu na oczy.

– Mówisz, jakby któreś z nas było już na łożu śmierci – odparłam, przyglądając mu się z niepokojem.

Kątem oka zauważyłam Anarena zbliżającego się z drugiej strony patrolowanego muru. Spojrzał na nas, teatralnie wywrócił oczami i odszedł, dając nam jeszcze chwilę prywatności. Uśmiechnęłam się, a wtedy Reivan objął mnie i przyciągnął do swoich ust. Zadrżałam. Dotyk jego warg zamrowił przyjemnie, rozlewając się po ciele falą gorąca. Zawahałam się, a później przechyliłam głowę, by pogłębić pocałunek.

– To pożegnanie? – zapytałam, gdy odsunął się ode mnie z twarzą ściągniętą bólem.

– Kiedy opuścimy te mury, wszystko się zmieni – odparł i zwrócił oczy ku ruinom, które bielały rozrzucone pośród lasu jak stare kości.

– Pewne rzeczy nie zmieniają się tak łatwo.

– Wiem – przyznał z goryczą. – I tego właśnie się boję.

REDAKCJA I KOREKTA

Dagmara Adwentowska

PROJEKT GRAFICZNY

Urszula Gireń

SKŁAD I ŁAMANIE

Bogdan Suprun

DRUK I OPRAWA

Abedik S.A.

Copyright © Katarzyna Staniszewska 2023

Copyright © Nine Realms 2025

ISBN 978-83-67677-59-2

WYDAWCA

Nine Realms

ul. Sowia 6

86-005 Trzciniec

ninerealms.pl

Wydanie II

Trzciniec 2025