Połączyły ich gwiazdy - Minnie Darke - ebook + książka

Połączyły ich gwiazdy ebook

Minnie Darke

3,1

Opis

Czasami nawet przeznaczeniu trzeba trochę pomóc...

Gdy przyjaciele z dzieciństwa, Justine (sceptyczny Strzelec) i Nick (wierzący Wodnik), wpadają na siebie w dorosłym życiu, romantyczna odmiana ich losów wydaje się nieunikniona. Przynajmniej tak sądzi Justine. Zwłaszcza gdy dowiaduje się, że Nick jest wyznawcą astrologii, którego decyzjami kierują gwiazdy, a dokładnie horoskopy w ulubionej gazecie. Do której, tak się akurat składa, pisuje też Justine. Gdy Nick uparcie się w niej nie zakochuje, Justine postanawia wziąć horoskop Nicka, i samo Fatum, w swoje ręce. Ale Nick nie jest oczywiście jedynym Wodnikiem dokonującym ważnych wyborów na podstawie tego, co napisano w horoskopie...

Połączyły ich gwiazdy to urocza, inteligentna i wzruszająca historia miłosna o przyjaźni, przypadku i tym, jak radzimy sobie z wyborami, z którymi trudno mierzyć się samotnie.

„Super książka! To powieść o ludzkim odruchu polegania na innych, gdy się zagubimy. Każdy może odnaleźć się nie tylko w pełnych życia postaciach, podobnych do odległych, a przecież tak dobrze znanych bliźnich, ale w sposobach radzenia sobie z decyzjami, z którymi nie umiemy zmierzyć się sami: w telefonach do matek, znajomych, w których przeglądamy się niczym w lustrach, w horoskopie na ostatniej stronie gazety. Wielki triumf”.

Josie Silver, autorka Jednego dnia w grudniu

Nie musicie interesować się astrologią, żeby zaczytywać się w książce Połączyły ich gwiazdy. Minnie Darke napisała przenikliwą, zabawną i ciekawą komedię romantyczną, która stopiła lód mego zimnego, sceptycznego (Bliźnięta/ księżyc w Strzelcu) serca. Przewiduję, że też się nie obronicie przed tą książką".

Lisa Gabriele, autorka The Winters

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 405

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (19 ocen)
4
1
9
2
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
joagre

Dobrze spędzony czas

agnieszkajaskolska

Nie polecam

nudna,
00

Popularność



Podobne


Minnie Darke Połączyły ich gwiazdy Tytuł oryginału Star-Crossed ISBN Copyright © Danielle Wood Pty Ltd 2019All rights reserved Copyright © for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań 2019 Redakcja Agnieszka Zienkowicz Projekt graficzny okładki Agnieszka Herman Opracowanie graficzne i techniczne Barbara i Przemysław Kida Wydanie 1 Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. 61 853 27 51, 61 853 27 67 dział handlowy, tel./faks 61 855 06 [email protected] Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione. Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w Zysk i S-ka Wydawnictwo.

Mojemu ulubionemu Skorpionowi: P.T.

Jakże cudownych trójkątów gwiazdy są wierzchołkami!

Jakie dalekie, odmienne istoty w różnych królestwach wszechświata podziwiają jednocześnie blask tej samej gwiazdy!

Henry David Thoreau1

Astrologia jest jak grawitacja. Nie musisz w nią wierzyć,

żeby zadziałała.

Zolar’s Starmates

Żadna namiętność na świecie, żadna miłość czy nienawiść, nie może się równać z pasją, z jaką zmienia się cudzy szkic.

H.G. Wells2

1 Henry David Thoreau, Walden, czyli życie w lesie, tłum. Halina Cieplińska, DW Rebis, Poznań 2010.

2 Cytat z H.G. Wellsa w tłumaczeniu Łukasza Müllera, w: Luke Dittrich, Eksperyment. Opowieść o mrocznej godzinie w dziejach medycyny, Znak Litera nova, Kraków 2018.

WODNIK

Nicholas Jordan urodził się nie pod gwiaździstym niebem, jednak w szpitalu w Edenvale — skromnym ceglanym budynku na obrzeżach miasteczka, w którym działały cztery puby, żaden bank, jeden basen i sześć klubów, a latem nakładano nieznośne dla wszystkich ograniczenia w zużyciu wody. Szpital otaczały klomby jasnoróżowych bugenwilli i prostokąty spragnionej dżdżu trawy. W chwili narodzin Nicka niebo nad dachem z rozgrzanej blachy miało barwę rozpalonego błękitu, typową dla środka lutowego dnia na półkuli południowej.

A przecież gwiazdy były. Za bezchmurnym żarem troposfery, ozonowym płaszczem stratosfery, za mezosferą i termosferą, jonosferą, egzosferą i magnetosferą znajdowały się gwiazdy. Całe miliony układające się w desenie i precyzyjną konfigurację, która na zawsze zapisze się na duszy Nicholasa Jordana.

Joanna Jordan — Baran, właścicielka salonu fryzjerskiego Uppercutw Edenvale, autorka niebywale celnego kosza dla drużyny netballowej Edenvale Stars i dwukrotna zdobywczyni tytułu Miss Eden Valley — po narodzinach syna nie rozmyślała za dużo o gwiazdach. Nieprzytomna ze szczęścia i wyczerpania, na jedynej szpitalnej sali porodowej wpatrywała się w twarz małego Nicka, szukając na niej wpływów bardziej przyziemnych.

— Ma twój nos — mruknęła do męża.

I nie myliła się. Maluch miał doskonałą, miniaturową replikę nosa, który znała i kochała na twarzy Marka Jordana — Byka, barczystego obrońcy Australian Rules, który wyrósł na doradcę finansowego w koszulce polo i wielbiciela serników, bez nadziei zakochanego w długonogich kobietach.

— Ale twoje uszy — zauważył Mark. Czuł, że ma nieproporcjonalnie wielkie dłonie, gdy odgarniał kosmyk ciemnych włosów, które porastały główkę noworodka.

Tak to Joanna i Mark przypatrywali się synowi i znajdowali źródła jego policzków, czoła, palców u rąk i nóg. Odnaleźli ślad brata Marka w szerokim rozstawieniu oczu i odrobinę matki Joanny w pełnych wyrazu ustach małego.

Nigdzie jednak nie znajdowali — i nawet nie przyszło im na myśl, żeby szukać — odcisków palców Sadalsuuda, żółtego nadolbrzyma płonącego jakieś pięćset trzydzieści siedem lat świetlnych od Ziemi. Ani mniej wyrazistego dotyku Mgławicy Ślimaka i w ogóle żadnego innego z ciał niebieskich w obrębie rozległej konstelacji Wodnika, w którego domu w czasie urodzin ich dziecka gościło Słońce.

Astrolog patrzący na zarys losu w horoskopie małego Nicka powiedziałby być może, że dziecko wyrośnie na oryginała, ba, wręcz ekscentryka, osobę twórczą i troskliwą, ale z tak mocną żyłką rywalizacji, że rodzeństwo będzie wolało zajadać brukselkę, niż grać z nim w Monopoly. Będzie przepadał za balami przebierańców i brał do domu każdego wygłodniałego psa czy zapchlonego kota, na którego się natknie.

Ten sam astrolog mógłby pozwolić sobie na ciepły uśmiech, przepowiadając, że w wieku mniej więcej piętnastu lat Nick zacznie na serio wierzyć w gwiazdy. Nickowi spodoba się to, że jest Wodnikiem. Będzie kojarzył ten znak z nowatorskim i oryginalnym myśleniem, latem z festiwalami muzycznymi i gorącymi młodymi hippiskami, które pachną paczulą i seksem.

Jednak w dniu narodzin nie było przy Nicku żadnego astrologa, a jedyna przepowiednia na jego temat wyszła z ust koleżanki Joanny Jordan, Mandy Carmichael. Mandy — Bliźniak, ulubiona pogodynka regionalnej stacji telewizyjnej, z dołeczkami w policzkach, promienna, świeżo upieczona żona oraz fanka Abby — zaraz po pracy jak dobra wróżka zjawiła się w szpitalu. Jej twarz wciąż pokrywała gruba warstwa podkładu i kobieta z trudem łapała równowagę na szpilkach, niosąc ogromnego niebieskiego misia z pluszu i wiązankę chryzantem z supermarketu. Miś po chwili wylądował wygodnie na krześle, chryzantemy w słoiku po przetworach Fowlera, a Mandy stała boso przy łóżku, z niezwykłą delikatnością trzymając na rękach pierworodnego koleżanki.

— Mały Wodnik, tak? — mówiła, a oczy zaszły jej mgiełką. — Tylko nie spodziewaj się, że będzie taki jak ty albo Mark, JoJo. Wodniki są inne. Prawda, kruszynko?

— No, byle tylko lubił sport — rzuciła lekko Jo. — Mark kupił mu już rakietę do tenisa.

— Więc prawdopodobnie zostanie artystą. Albo tancerzem. Prawda, skarbie?

Mandy wsunęła palec w zwierającą się gwiazdkę dłoni Nicka i na chwilę zamilkła, co było do niej niepodobne. Potem stwierdziła:

— Jo, on jest piękny. Po prostu piękny.

Gdy wyszła ze szpitala, zapadł już zmierzch. Przywiał wietrzyk tak delikatnie chłodny, jak melancholijny nastrój, który ogarnął ją, gdy stąpała boso po kłującej trawie w stronę parkingu. Po przydymionym granacie nieba na zachodzie snuły się niskie różowawe chmury, za to na wschodzie przez gęstniejące ciemności przebiło się już kilka gwiazd. Mandy siadła za kierownicą i przez dłuższą chwilę je obserwowała. W nozdrzach czuła woń noworodka.

W najbliższy piątek na Curlew Court — ślepym zaułku w nowej części Edenvale, pełnej betonowych krawężników i parterowych domów z dachami krytymi blachą Colorbond, pokoszonymi trawnikami i sadzonkami eukaliptusów w plastikowych osłonach — Drew Carmichael opadł na plecy z okrzykiem „Wow”.

Obok niego na trampolinie sąsiada leżały pusta butelka po baileys irish cream, dwa brudne kieliszki i jego spocona, uśmiechnięta, skąpo odziana żona. Drew — Waga, konsultant do spraw rolnych, amator lotnictwa, znawca Pink Floyd i nieustraszony gitarzysta występujący przed lustrem w sypialni — niecałą godzinę temu wrócił z dwutygodniowej delegacji i miał uczucie, że został z całym rozmysłem zgwałcony. Wręcz wyssano z niego wszystkie soki. Na szczęście sąsiedzi byli na urlopie na Złotym Wybrzeżu.

— Mmmmmm — mruczała Mandy, uśmiechając się do rozgwieżdżonego nieba.

Drew wsparł się na łokciu i popatrzył na żonę. Widział cień na jej lewym policzku w miejscu, gdzie tworzył się dołek, i czuł zapach jej wilgotnej skóry.

— O co w tym wszystkim chodzi? — zapytał, kładąc rękę na delikatnej skórze jej bladego brzucha. — Hm?

— Wypraszam sobie. — Odtrąciła rękę, ale uśmiechała się od ucha do ucha. — Jestem mężatką. Nie tykaj czegoś, na co nie możesz sobie pozwolić.

Połaskotał ją, aż zachichotała.

— Co ty knujesz?

— Ja? — powtórzyła. — Ja? Patrzę na gwiazdy.

Podpity i w stanie, w którym niczego nie brakowało mu do szczęścia, Drew umościł sobie głowę na rękach i powędrował za jej wzrokiem w przestrzeń.

Tamtego wieczoru w lutym Carmichaelowie dali życie dziewczynce, która urodzi się pewnego listopadowego dnia nad ranem pod znakiem Strzelca. Drobna i kształtna, z głową pokrytą drobniejszą wersją jasnobrązowych włosów, które z czasem otoczą kędziorami ostre rysy jej twarzy. Oczy mieć będzie orzechowe, brodę szpiczastą, a usta — jak u matki — utworzą wyraźny łuk kupidyna. Ciemne brwi będą jak u ojca, proste i niemal surowe.

Astrolog mógłby przewidzieć, że z tego dziecka wyrośnie kobieta uczciwa; figlarna, ale ze skłonnością do perfekcjonizmu. Będzie kochała słowa, jako dziewięciolatka wystąpi w telewizyjnym konkursie ortograficznym dla dzieci (który wygra), a za uchem zazwyczaj będzie nosić pióro. Nocna szafka będzie się zawsze uginać pod ciężarem książek (przeczytanych, właśnie czytanych i zaplanowanych do czytania). Wśród nich znajdzie się jakiś katalog z Howards Storage World czy Ike-i, ponieważ organizacja garderoby stanie się grzeszkiem, któremu ta kobieta przez całe życie nie będzie umiała się oprzeć. Pamięć będzie mieć nienaganną jak lśniąca szafa na segregatory ze stali nierdzewnej i nawet jej SMS-y będą mieć bezbłędną formę i interpunkcję.

Astrolog mógłby też trafnie przewidzieć, kręcąc głową ze smutkiem, że to dziecko nie będzie darzyć gwiazd zbyt wielkim szacunkiem. Mówiąc szczerze, będzie uważać horoskopy za stek bzdur.

— Justine — zamruczała Mandy, w zasadzie głośno myśląc.

— Co? — spytał Drew.

— Jus-tine — wyskandowała Mandy. — Podoba ci się?

— Kto to taki? — zapytał niczego nierozumiejący Drew.

Zobaczysz — pomyślała Mandy. Zobaczysz.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

RYBY

Czas mijał. Księżyce krążyły wokół planet. Planety obiegały najjaśniejsze gwiazdy. Galaktyki wirowały. Z upływem czasu dołączało do nich coraz więcej satelitów. Pewnego dnia, jakby za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pojawiła się ona: dwudziestosześcioletnia Justine Carmichael. Szła w piątkowy marcowy poranek ulicami przedmieścia i niosła za dużo kubków kawy na wynos. Miała na sobie pogodną sukienkę swing z zielonego płótna w białe kropki i niemal białe trampki pokryte wzorkami stworzonymi przez słoneczny blask i cień chodnika.

Ulica — około dwóch godzin drogi na wschód od Edenvale — nazywała się Rennie Street i była jedną z głównych arterii przedmieścia Alexandria Park. Dzielnica składała się z willi w stylu federacji, secesyjnych bloków, kwiaciarni i kafejek. Nietrudno było tu dostać kawę po wiedeńsku w wysokiej szklance z długą łyżeczką, a psi fryzjerzy specjalizowali się w strzyżeniu maltańczyków i west highland terierów. Justine zmierzała do siedziby „Alexandria Park Star”, gdzie pracowała. Oficjalnie jako „goniec”, choć redaktor — który miał słabość do kwiecistych przemów, w niczym nieprzypominających jego dobitnych, lakonicznych tekstów — lubił określać ją jako „naszą słodką, kochaną kandydatkę na stażystkę”. Gdyby o niej pisał, nazwałby ją „laską od wszystkiego”.

Redakcja „Star” mieściła się w zgrabnym, przebudowanym domu, nieco oddalonym od drogi. Wchodząc bez namysłu w otwartą bramę, Justine przeszła pod jednym z najbardziej kontrowersyjnych obiektów w Alexandria Park — gwiazdą. Była to brzydka i rzucająca się w oczy mozaikowa rzeźba wielkości koła od traktora, która bujała się wysoko nad chodnikiem na ramie przymocowanej do słupka. Jak na gwiazdę była gruba i wykrzywiona, a pięć nie całkiem symetrycznych wierzchołków topornie oblepiono odłamkami jadowicie żółtych płytek i fragmentami serwisu do herbaty we wzór z żółtych róż.

Trzydzieści lat wcześniej, kiedy gwiazdę zawieszono po raz pierwszy, tubylcy ochrzcili ją „żółte zagrożenie” i usiłowali użyć każdego paragrafu w regulaminach rady miasta, żeby ją zdjęto. W tamtych czasach większość mieszkańców Alexandria Park uważała „Star” za brukowca, a młodego redaktora, Jeremy’ego Byrne’a, za żałosnego długowłosego degenerata. Byli święcie przekonani, że rozpuszczony najstarszy synalek, Winifred Byrne, nie ma prawa zakładać takiego ohydnego szmatławca na Rennie Street w eleganckim domu swojej świętej pamięci matki.

Lecz Alexandria Park przyzwyczaiła się zarówno do gazety, jak i jej umieszczonego przy ulicy krzykliwego znaku. „Star”stała się szanowanym kolorowym czasopismem poświęconym polityce, sportowi i kulturze. Co miesiąc nowy numer czytano nie tylko w Alexandria Park, ale i w całym mieście oraz na przedmieściach po drugiej jego stronie. Mimo że Justine stała sporo poniżej najniższego szczebla kariery zawodowej, na pewno znalazłoby się wielu innych młodych i zdolnych absolwentów dziennikarstwa, którzy z chęcią podłożyliby jej nogę, byle zająć jej miejsce.

W pierwszym dniu pracy oprowadził ją po redakcji sam Jeremy Byrne, dziś już nie długowłosy, tylko zupełnie łysy i wyglądający raczej na patrycjusza niż pacyfistę. Postawił ją pod zwariowanym cielskiem gwiazdy.

— Traktuj ją jako symbol zasad nieustraszonego i nieustępliwie bezstronnego dziennikarstwa, na których zbudowana została nasza dzielna mała gazeta — oznajmił, a Justine starała się nie znajdować niczego dziwnego ani wstydliwego w słowach o „inspirujących promieniach gwiazdy”, które (co pokazał) padają na jej głowę.

„Star”,zgodnie z zapowiedziami redaktora, okazała się świetnym miejscem pracy. Ludzie harowali, ale nie gardzili dobrą zabawą. Imprezy bożonarodzeniowe stawały się gastronomicznymi bachanaliami, a warsztat dziennikarski był na wysokim poziomie. Sęk w tym, że pracowało się tutaj tak świetnie, iż nikt nie rezygnował. W „Star”na etacie było obecnie zatrudnionych trzech dziennikarzy w redakcji i jeden w Canberze, wszyscy związani z gazetą od kilkunastu lat. Goniec pracujący przed Justine czekał na staż trzy lata, by w końcu zrezygnować i przejść do public relations.

W dniu, w którym Justine z zaróżowionymi policzkami stała z Jeremym Byrne’em pod gwiazdą, była przekonana, że poprzednik odrobił za nią całe czekanie. Na pewno lada chwila dostanie posadę z prawdziwego zdarzenia. Ale dwa lata przeszły bez widoków na awans i Justine zaczynała dochodzić do wniosku, że doczeka się swojego nazwiska przy tekście artykułu w „Star”dopiero wtedy, gdy któryś z obecnych pracowników zestarzeje się i umrze.

Justine szła szybko ścieżką, przy której rosła lawenda, tak układając sobie piramidę kubków z tektury, żeby wolną ręką podnieść z płytek chodnika pocztę. Po wejściu na kilka schodków otworzyła biodrem drzwi wejściowe. Jeszcze nie zdążyły się zamknąć, gdy w holu rozległ się ociekający lukrem głos:

— Justine? Czy to ty?

Głos należał do Barbel Weiss, dyrektorki reklamy, która zmieniła jeden z dwóch salonów „Star” z pięknymi wykuszami w pomieszczenie równie zadbane i kobiece jak ona sama. Gdy Justine weszła do tego pokoju, Barbel — w przydymionym różowym żakiecie i z blond włosami tworzącymi konstrukcję, której nie powstydziłaby się niemiecka cukiernia — nie wstała od biurka, machając tylko w stronę Justine jakąś broszurą.

— Skarbie, zanieś to do działu grafiki, dobrze? Powiedz im, że czcionka do reklamy Brassington ma być taka. O, zaznaczyłam ją.

— Nie ma sprawy — odpowiedziała Justine, ustawiając się bokiem tak, by Barbel mogła dorzucić broszurkę do stosu rzeczy, które niosła.

— O! — Barbel zauważyła arsenał kubków i pozwoliła sobie na drobne zmarszczenie czoła. — Wracasz z Rafaello. Będziesz tak miła i pójdziesz tam jeszcze raz? Za dwadzieścia minut mam klienta i pomyślałam sobie, że makaroniki byłyby miłym akcentem. Na przykład... malinowe. Dzięki, Justine. Jesteś prawdziwym aniołem.

Salon po drugiej stronie korytarza należał do redaktora, lecz diametralnie różnił się od tego zajmowanego przez Barbel. Przypominał raczej pokój stołowy maniaka kolekcjonowania: sięgające do kolan stosy zagranicznych gazet i regały zastawione podręcznikami prawa, biografiami polityków, wydaniami Wisden Almanack i literaturą faktu na temat prawdziwych zbrodni. Jeremy, w koszuli w zasadzie oficjalnej, choć jakimś cudem kojarzącej się nieco z kaftanem, rozmawiał przez telefon. Kiedy Justine wsunęła się do środka z chai latte z mlekiem sojowym, szef wyciągnął rozwartą dłoń, chcąc dać jej do zrozumienia: „Wróć za pięć minut”. Justine uśmiechnęła się ochoczo i skinęła potakująco głową.

W następnym pomieszczeniu siedzieli autorzy tekstów. Na dźwięk kroków Justine Roma Sharples odwróciła się od ekranu komputera i popatrzyła znad jaskrawoniebieskich oprawek okularów. Znana z władczej zrzędliwości, na pewno dobiegała siedemdziesiątki, ale nic nie wskazywało, żeby wybierała się na emeryturę.

— Dziękuję. — Wzięła czarne lungo. Oderwała karteczkę samoprzylepną z bloczka na biurku i podała ją Justine. — Daj ten adres Radoslawowi i powiedz mu, że musimy się tam znaleźć punkt jedenasta. Justine? I podjedź autem od przodu, dobrze?

Justine postawiła niskokofeinową latte na pustym miejscu obok Romy. To biurko należało do Jenny Rae, która najpewniej wyszła w jakiejś sprawie, ale jako osoba przed czterdziestką nie stwarzała Justine właściwie żadnych szans na etat.

Sportem w „Star” zajmował się Martin Oliver, mężczyzna po pięćdziesiątce, który przez swój tryb życia budził w Justine najwięcej nadziei. Martin gadał przez telefon, jak zwykle otoczony odorem alkoholu i nikotyny, gdy Justine podała mu obficie osłodzone i podwójnie mocne cappuccino. Stuknął ją w łokieć. Na karteczce napisał: „W ksero zaciął się papier”, potem „Komputer znowu nie drukuje PDF-ów. Wezwij Anwen”.

— No jasne, selekcjonerzy to kretyni. Nie odróżniliby dobrego rzucającego od chorego na padaczkę — mówił przez telefon, tak mocno podkreślając słowo „znowu”, że wywiercił w papierze dziurę.

Justine wzięła długopis i narysowała pod jego tekstem uśmiechniętą buźkę.

Dalej mieścił się wąski pokoik, który kiedyś mógł służyć jako schowek na szczotki. Za biurkiem siedziała Natsue Kobayaszi, koordynatorka składu. Natsue została obdarzona wyrafinowanym gustem odzieżowym i niepodlegającą upływowi czasu cerą, wskutek czego ludzie ze zdumieniem dowiadywali się, że jest na tyle dojrzała, że może mieć trójkę wnuków. Każdego dnia poświęcała dokładnie czterdzieści pięć minut na lunch. W czasie wolnym robiła na drutach, używając luksusowych włóczek — wełny z owcy, alpaki, oposa, wielbłąda — rzeczy dla ukochanych wnucząt, które mieszkały w Szwecji. Natsue posiadała też nadprzyrodzoną umiejętność robienia wielu rzeczy naraz. Nie przerywając przepisywania listu przypiętego do uchwytu na dokumenty przy komputerze, odezwała się:

— Dzień dobry, Justine. O, twoja sukienka! Jest taka śliczna-a-a! Kawaii!

Sukienka była vintage z prawdziwego zdarzenia — należała do babki Justine.

— Jedna flat white — oznajmiła Justine.

Natsue, cały czas pisząc, odparła:

— Niech cię Bóg błogosławi. Widzę, że masz pocztę? Byłabym wdzięczna, gdybym dostała swoją, jak tylko skończysz sortowanie.

— Oczywiście.

W dziale grafiki na całe szczęście nie było nikogo, kto mógłby dorzucić coś do listy jej obowiązków. Pospiesznie napisała projektantom wiadomość i zostawiła ją razem z broszurą od Barbel, po czym zaraz się ulotniła. W dziale informatycznym po drugiej stronie korytarza drzemała techniczny anioł stróż „Star”, Anwen Corbett.

Anwen prowadziła częściowo nocny tryb życia, często przychodząc do pracy późno, żeby pogrzebać w komputerach, gdy nikt ich nie potrzebował. Teraz jej głowa i dredy leżały na poduszce z grubej instrukcji obsługi na biurku usłanym plątaniną kabli, płytek drukowanych i bohaterów Gwiezdnych wojen.

— Anwen — zawołała Justine. — An!

Anwen uniosła gwałtownie głowę, nie otwierając przy tym oczu.

— Tak, tak. Wszystko dobrze. Wszystko gra.

— Komputer Martina znów nie drukuje PDF-ów. Prosił, żebyś na to spojrzała.

Anwen opuściła głowę na zaimprowizowaną poduszkę i jęknęła.

— Powiedz mu, że to PiKNIK.

PiKNIK było ulubionym skrótem Anwen. Problem Krzesła, Nie Komputera.

— Mam kawę — przekonywała Justine.

— Tak? — Anwen zamrugała podpuchniętymi powiekami.

— Macchiato lungo. Czeka u mnie na biurku, gdy tylko zajmiesz się komputerem Martina.

— To zwykłe okrucieństwo.

— Ale działa. — Justine szeroko się uśmiechnęła.

Kolejnym przystankiem był dział fotografii. Oparta o framugę Justine zagadnęła:

— Cześć, Radoslaw. Roma kazała ci przekazać, że będziesz potrzebny o jedenastej. Tu masz adres.

Fotograf „Star” wyskoczył zza olbrzymiego monitora jak gotowy do walki kogut. W ręce trzymał puszkę red bulla, a kraciastą koszulę z krótkimi rękawami miał zapiętą aż pod schludnie przyciętą czarną brodę. Justine zerknęła na dwie już puste niebiesko-białe puszki w koszu na śmieci.

Wiedziała, że to ze względu na sposób jazdy Radoslawa Roma prosiła ją o przyprowadzenie służbowego samochodu przed redakcję. Za jego sprawą camry miała zadrapane oba boki, a w kilku miejscach na płocie przy ich uliczce widniały ślady białego lakieru Duco. Mimo to Radoslaw zawsze upierał się, że będzie prowadził w drodze na robotę i nawet Roma nie zdołała wybić mu tego z głowy.

— To powiedz Romie, że może się odpierdolić — odparł, nie starając się nawet ściszyć głosu. — Mam dzisiaj z Martinem zlecenie na torze wyścigowym. Czy oni nie mogą, kurwa, ze sobą porozmawiać? Do kurwy nędzy. Przecież siedzą w jednym pokoju. Kurwa. — A ponieważ była to typowa reakcja Radoslawa na polecenie, miał chyba szczęście, że nigdy w życiu nie zrobił złego zdjęcia.

Justine dotarła nareszcie do swojego stanowiska, które mieściło się w przybudówce na tyłach starego domu. Ściany w pokoju były niejednolite, niestarannie pomalowane. Przy jednej z nich stał rower. Martin Oliver prawdopodobnie korzystał z niego jakieś siedem miesięcy temu, kiedy po raz ostatni poczuł ochotę na odrobinę ruchu w czasie przerwy obiadowej i nie skierował się po prostu do Strumpet and Pickle. Spomiędzy kół roweru wynurzył się biały, pokryty sierścią pysk, a po nim dwoje płaczliwych, głęboko brązowych oczu. Należały one do małego kudłatego maltańczyka, który ciągnął za sobą smycz w lamparcie cętki.

— Falafel — zdziwiła się. — Co ty tu robisz?

Pies tylko zamerdał ogonem, lecz odpowiedź na pytanie Justine leżała już na biurku w postaci kartki od dyrektora działu grafiki. Swym zdradzającym zbytnią pewność siebie charakterem pisma Glynn pytał: „Zabrałabyś może F. do salonu psiej urody? Jest umówiony na 10. Fryzjerów zaleje krew, jeśli znowu się spóźni. Dzięki. G.”.

Falafel przytruchtał do nogi Justine i zaszczekał z niecierpliwością.

— Tylko nie zaczynaj — zabroniła mu.

Justine na chwilę się zatrzymała i po prostu oddychała. Nie ma powodu do paniki, tłumaczyła sobie. Gdy wszyscy chcą wszystko na teraz, trzeba po prostu ustalić hierarchię ważności. Rozumowała, że nawet jeśli Jeremy prosił ją za pięć minut i nawet jeśli był szefem, nie przeszkadzało mu to w byciu jednocześnie nieuleczalnym fantastą. Pięć minut w jego świecie mogło oznaczać od dziesięciu minut do sześciu godzin. Dlatego podzieli pocztę i dostarczy ją przynajmniej do Natsue, potem skoczy do Rafaello po ciastka dla Barbel i wróci, zahaczając o salon psiej urody, w którym zostawi Falafela. Potem wyjmie papier z kserokopiarki, wyjedzie camry na drogę i zacznie kłótnię między Martinem i Romą, przekazując ogólny sens, choć niekoniecznie dosłowną całość, odpowiedzi od Radoslawa. Potem...

— Jus-tine!

O kurwa.

W korytarzu rozległ się radosny głos Jeremy’ego.

— Bądź grzeczny — nakazała Falafelowi. — Grzeczny.

Przed drzwiami Jeremy’ego zwolniła i wygładziła sukienkę. Sprawna profesjonalistka z chłodną głową — upomniała się i wkroczyła do środka.

— Skarbie! — zawołał Jeremy. Uśmiechnął się, a na jego policzki i nos wystąpiły popękane naczynka. — Siadaj, siadaj.

Jeremy bardzo starał się grać rolę ojca rodziny i Justine wiedziała, że uznał za swój obowiązek redaktora i jej samozwańczego przewodnika urządzanie co pewien czas małych pogadanek. Lubił jej opowiadać o swym wspaniałym i pełnym niebezpieczeństw życiu, a także wygłaszać przemowy o sprawach takich jak etyka, należyta staranność, teoria prawa i delikatna maszyneria systemu westminsterskiego.

— Skarbie — pochylił się, gotowy do poruszenia wybranego akurat dziś tematu — co wiesz o trójpodziale władzy?

— Tak więc... — zaczęła, popełniając błąd. Używanie w rozmowach z Jeremym nic nieznaczących słówek nie było zbyt mądre.

— Dzięki francuskiemu oświeceniu — wszedł jej w słowo — znamy pojęcie rozdziału władzy, zgodnie z którym trzy funkcje rządu, ustawodawcza, wykonawcza i sądownicza...

W ten oto sposób Justine znalazła się przed biurkiem Jeremy’ego, który wiódł dość długi monolog. Z rękami na podołku starała się przybrać taki wyraz twarzy, jakby naprawdę uważnie słuchała i uczyła się. A nie tak, jakby myślała o makaronikach i szerokości uliczki, i problemie Martina z drukiem, i o tym, czy Falafel zjadł obiad z torebki, którą zostawiła przy swoim biurku. Wreszcie zadzwonił telefon Jeremy’ego.

— Harvey! — zawołał, łapiąc za słuchawkę. — Jedna chwilka, stary. — Przykrył słuchawkę dłonią i uśmiechnął się do Justine z żalem. — Ciąg dalszy nastąpi.

Justine wyszła na korytarz. Z wrzawy od razu domyśliła się, że Radoslaw nie czekał, aż ona przekaże jego odpowiedź Romie.

Martin też się darł:

— Jus-tine! Muszę coś wydrukować! Jeszcze w tym roku!

Justine spojrzała na zegarek. Falafel już jest spóźniony do fryzjera. Barbel wychynęła zza drzwi swojego pokoju, pod pięknym makijażem na czole pojawiły się zmarszczki niepokoju.

— Gdzie moje makaroniki? — zapytała, ale Justine mogła zdobyć się co najwyżej na blady uśmiech.

Dzień zapowiadał się interesująco.

Skończyła wpół do siódmej. Strąki włosów opadały na jej twarz, czuła się tak, jakby miała szarą cerę, a bok sukienki — z powodu zacinającej się drukarki — miała opryskany tuszem. W dodatku była głodna. Choć Falafel nie zjadł jej wrapa z kurczakiem curry, dobierał się do niego tak długo, aż lunch stał się niejadalny, a nie starczyło jej czasu na znalezienie czegoś innego.

Z wyrzutem popatrzyła na mozaikową gwiazdę.

— Inspirujące promienie — burknęła, wychodząc na Rennie Street.

Trzy przecznice dalej skręciła w lewo w Dufrene Street, gdzie ze Strumpet and Pickle wysypywali się na chodnik ludzie relaksujący się po pracy. Przeszła na drugą stronę i już miała wejść przez wschodnią bramę Alexandria Park, gdy stanęła jak wryta, odwróciła się i spojrzała na szereg magazynów po drugiej stronie ulicy, przekształconych w targowisko.

Trudno powiedzieć, co ją do tego skłoniło akurat w tej chwili. Może Słońce zadziałało na nią w swym aktualnym położeniu w Rybach albo Księżyc i Wenus wpłynęły na nią ze swego przytulnego łoża miłości w domu Wodnika. Albo Jowisz posłał jakieś wibracje z Panny, gdzie wtedy buszował. Być może jednak po prostu podświadomość Justine chytrze podpowiedziała jej, jak odsunąć nieuniknioną chwilę, gdy wejdzie do pustego mieszkania, wyszuka najnowszy odcinek Emmy produkcji BBC, pomyśli, czy nie zadzwonić do najlepszej przyjaciółki, Tary, ale zamiast tego padnie na wersalkę z tostami z vegemite zamiast kolacji.

Justine stała w bezruchu na samej krawędzi chodnika i namyślała się. Zdąży? Targ zamykają dopiero o siódmej. Spojrzała na zegarek. A tak, zdąży.

Zajrzała do plecionej torebki, którą trzymała pod pachą, i z radością zobaczyła czekające w specjalnej przegródce czarne pióro Sharpie. Zsunęła okulary przeciwsłoneczne z włosów na oczy i poszła na targowisko.

Justine rzadko chodziła na targ Alexandria Park po zakupy spożywcze. Częściej wkraczała w to chłodne wnętrze pod wysokim sufitem z nastawieniem, z jakim odwiedza się galerię sztuki. Lubiła oglądać dziwne, egzotyczne kwiecie w ogromnych słojach w kwiaciarni i podziwiać lśniące stworzenia morskie, wyłożone na lodzie w sklepie rybnym.

Minęła kwiaciarnię, masarnię i piekarnię i skierowała się do zakątka z warzywami i owocami. Dyskretnie podeszła do drewnianej skrzyni z arbuzami, uniosła okulary i popatrzyła w stronę wystawki z awokado hass. I tam właśnie dyndał na plastikowej łodydze ponad owocami. Oburzający napis. ADWOKADO.

Czy on nigdy nie zmądrzeje? Wyraźnie zdolny sprzedawca owoców. Nie, więcej niż zdolny. Potrafił ułożyć granaty tak, by wyglądały jak koronne klejnoty jakiegoś zamieszkałego w dalekich, egzotycznych stronach narodu. Umiał dobrać nieskazitelne jabłka i okryć winogrona taką mgiełką wody, że cały dzień wyglądały apetycznie. Jakim więc cudem uparcie robi błąd w nazwie awokado? A przecież tak było. Justine co tydzień go poprawiała, a sklepikarz wyrzucał zmieniony napis i ustawiał kolejną reklamę „adwokado”. Doprowadzało ją to do szału.

Ale Justine nie mała zamiaru ustępować. Czekała, aż człowiek za ladą czymś się zajmie, i wtedy wyciągała swoje sharpie. Błyskawicznie skreślała bezsensowne „D”. O tak, tak jest dobrze.

Zadowolona z przywrócenia na świecie porządku, Justine obróciła się na pięcie i zamierzała wymknąć się na Dufrene Street. Ale po kilku krokach wpadła na gigantyczną rybę.

Trudno powiedzieć, co to była za ryba. Srebrnoszara, z ustami obrzeżonymi różową satynową lamówką. Olbrzymie wypukłe żółte oczy przypominały pomalowane połówki piłeczki pingpongowej. Mocno stercząca płetwa grzbietowa zaczynała się tuż za łbem i biegła szpiczastymi falami wzdłuż grzbietu. Rolę płetw piersiowych spełniały duże srebrne rękawice. Ryba powiedziała:

— Czy tak wypada?

Już miała się najeżyć, gdy poznała ludzką twarz w owalu wyciętym w srebrnej rybiej tkaninie.

— Nick Jordan? — zdumiała się.

— O kurde. Justine?

— Cześć!

— No, cześć.

— O Boże. Nic się nie zmieniłeś — stwierdziła Justine, osłupiała i uśmiechnięta.

Nick skrzywił się z powątpiewaniem i spojrzał na swoje przebranie.

— Dzięki.

— Ile to będzie?

— Lata całe — zgodził się Nick, a gdy pokiwał głową, srebrna lamówka kostiumu zadrżała.

— Jedenaście? Dwanaście? — zastanawiała się Justine, jak gdyby zgadywała.

— Chyba nie aż tyle.

Ale tak było. Dwanaście lat, jeden miesiąc i trzy tygodnie. Justine zapamiętała to dokładnie.

Gdzieś w pudełku po butach bądź w albumie istniały zdjęcia Justine Carmichael jako kilkutygodniowego niemowlęcia. Różowa i drobna jak obdarty ze skóry królik leżała na chodniku obok dziesięciomiesięcznego Nicholasa Jordana, który w porównaniu z nią wyglądał jak sumita w śpiochach z Kubusiem Puchatkiem.

W przedszkolnej piaskownicy Justine i Nick łączyły zarówno paczki tiny teddies, jak i traumatyczne detronizacje przez młodsze rodzeństwo. Justine poszło pod tym względem bardziej gładko niż Nickowi. Rodzice mieli jeszcze syna, Austina, i dali sobie spokój. Za to po młodszym bracie Nicka, Jimmym, Jo i Mark pokusili się o trzeci rzut kostką, licząc na dziewczynkę. I pojawiła się Piper.

Gdy przyszedł czas na przedszkole przy podstawówce w Eden Valley, Nick przechodził fazę małpią i nie chciał chodzić do szkoły, nawet latem, w ubraniu innym niż pełny kombinezon lemura. Justine do południa siedziała przy nim lojalnie na macie, gdy ssał swój pasiasty ogon w trakcie czytania bajek, a po obiedzie pomagała mu wyczesać z futra wiórki kory z placu zabaw.

W pierwszych klasach szkoły podstawowej Nick miał w zwyczaju grać na przerwach w piłkę, a Justine wchodziła na drzewa albo chwilowo przyłączała się do kreatywnych zabaw dziewczynek, które zwykle polegały na tym, że ktoś kładł się na ziemię i zawodził, udając niemowlę. Za to po lekcjach Nick i Justine bawili się razem w czasie niekończących się godzin, gdy ich matki plotkowały przy filiżance herbaty czy kieliszku wina, i oboje zdawali sobie sprawę, że wypowiadane co jakiś czas przez Jo i Mandy ostrzeżenia, że „Jeszcze pięć minut!” niemal zawsze można było bezkarnie ignorować. Justine wiedziała dokładnie, gdzie w spiżarni Jordanów można znaleźć tim tamy, a Nick miał u Carmichaelów własną szczoteczkę do zębów.

Nakręcono raz wideo z nimi jako siedmiolatkami: Nick szarpie nylonowe struny starej gitary akustycznej, a Justine, w okularach przeciwsłonecznych z oprawkami w kształcie serc, nuci do mikrofonu z zestawu karaoke Małej Syrenki. Odśpiewali Big Yellow Taxi, które nie wyszło najgorzej, i Yellow Submarine, nie tak całkiem okropnie. Ale potem zaczęli niewinnie rubaszną wersję Some Girls Racey. W pewnej chwili Justine i Nick zdali sobie sprawę, że ich publiczność, złożona wyłącznie z rodziców, wybuchła niepohamowanym śmiechem. Śmiali się z nich. Dopiero po kilku latach Justine uświadomiła sobie, co według tej piosenki niektóre dziewczyny robią, a niektóre nie. Ale w wieczór koncertu nie musiała wiedzieć tego dokładnie, by się zorientować, że to z niej się śmiano.

Nickowi tamto przeżycie dodało werwy. Wkrótce potem zgłosił udział w swoim pierwszym festiwalu teatralnym Eisteddfod w Eden Valley, tylko po to, by odkryć odurzający fakt, że rywalizacja w sztuce potrafi być tak samo zażarta jak w meczu piłki nożnej. Zaczął gromadzić trofea.

Nick nie odzywał się do Justine całe trzy dni po tym, jak przyćmiła go występem w ogólnokrajowej telewizji w tym swoim sławnym turnieju ortograficznym. Ale na czwarty dzień nie wytrzymał i przestał się boczyć, po czym przyłożył Jasperowi Bellamy’emu za to, że przezywał Justine kujonem. Potem stosunki między dwojgiem przyjaciół gładko wróciły do normy.

Ale kiedy Justine miała dziesięć lat, a Nick zbliżał się do jedenastych urodzin, wszystko się odmieniło. Mark Jordan dostał pracę w dalekim zakątku kraju, więc Jordanowie spakowali manatki i wyprowadzili się z miasta. Mimo najlepszych chęci nocne rozmowy telefoniczne Mandy z Jo stawały się coraz rzadsze, a korespondencja ograniczyła się do obowiązkowego listu na święta, wetkniętego w kartkę ze Świętym Mikołajem w przyciasnych kąpielówkach na plaży.

Jednak kontakty między rodzinami nie urwały się całkowicie. Zdarzył się na przykład długi weekend przy okazji Australia Day w styczniu tego roku, w którym Nick i Justine kończyli piętnaście lat. Carmichaelowie ruszyli na zachód, a Jordanowie zjechali na wschód, by spotkać się w połowie drogi na oblanym żarem kempingu przy plaży w Australii Południowej. Mimo że Justine przez całą drogę w dusznym samochodzie odgrywała w wyobraźni godną filmowych kamer scenę spotkania z najlepszym przyjacielem z dzieciństwa, na jego widok zjeżyła się jak przerażony kot widzący psa.

Z miejsca zorientowała się, że Nick przestał być niezbyt mądrym chłopaczkiem i przeistoczył się w młodzieńca niemal absurdalnie przystojnego — z gatunku tych, których doświadczenie nakazywało Justine omijać, jeśli nie chciało się zaznać porażającego wstydu odrzucenia. Tak więc całą sobotę i niedzielę chodziła nadąsana, zajeżdżając na walkmanie Sony składankę So Fresh, którą dostała na święta, i wkurzając wszystkich zamykaniem się w łazience, gdzie mogła samotnie pogrążać się w ponurych myślach, zmieniać kolczyki i wypróbowywać rozmaite cienie do powiek. Nick także omijał ją szerokim łukiem, wypuszczając się na długie maratony plażą lub siedząc przy basenie.

Aż w niedzielę wieczorem rodzice wzięli sprawy w swoje ręce i zaciągnęli oboje, posępnych i obrażonych na cały świat, do nadmuchiwanego parku rozrywki na plaży. Być może to nostalgia wywołana zapachem parówek w kukurydzianym cieście i waty cukrowej rozbudziła w nich dzieci, którymi tak naprawdę byli. Możliwe, że z nieśmiałości wyrwały ich czołowe zderzenia elektrycznych samochodzików. W każdym razie późno w nocy znaleźli się sami na plaży, czując przez piasek wibrację dyskotekowej muzyki z parku.

Nazajutrz rano Justine leżała jeszcze w łóżku, gdy Jordanowie przyszli się pożegnać. Przez kartonowe ściany letniskowego domku Justine słyszała wszystko — swojego brata Aussie uganiającego się za Jimmym, Piper drącą się, że ją zostawiają, głosy Mandy i Jo wznoszące się i opadające jak dźwięki skrzypiec odgrywających gamę, basowe tło głosów Drew i Marka. Słyszała, jak matka mówi:

— Na pewno zaraz wstanie, Nick. Wiem, że będzie chciała się pożegnać, złotko.

Ale nawet gdy Mandy weszła do pokoju i sięgnęła na górne łóżko, żeby pociągnąć córkę za ramię, Justine tylko jeszcze bardziej nakryła się kołdrą. Było jej tak bardzo wstyd, że nie chciała nawet pokazać twarzy. Miała bowiem pewność, że wszyscy w rodzinie jej i Nicka zauważą wargi opuchnięte od całowania i policzki otarte młodzieńczym zarostem Nicka. Co gorsza, była przekonana, że każdy zobaczy na zewnątrz to, co czuła w środku: coś nowego i niepokojącego, rozkosznego i paraliżującego, odurzającego i dziwnego. Jak gdyby pękło coś podobnego do wielobarwnego popcornu. Zdawało jej się, że już nigdy nie zdoła ukryć tego w sobie.

Prawdopodobnie nawet nie pamięta — powiedział mózg Justine. Potem na wszelki wypadek powtórzył.

Mózg: Prawdopodobnie nawet tego nie pamięta.

Justine: Cicho bądź.

Mózg: Dlaczego miałby pamiętać? Tyle stron w dzienniku zapisałaś, a on prawdopodobnie po prostu wrócił do domu i całkiem zapomniał.

Mimo bezgłośnego dialogu z własnym mózgiem Justine była jednocześnie w stanie prowadzić jak najbardziej uprzejmą rozmowę.

— Co u mamy? — zagaiła.

— Bez zmian. Wcale się nie postarzała.

— Wyobrażam sobie. — Justine widziała obraz ślicznej Jo, szeroki biały uśmiech i długie brązowe włosy, które zawsze pachniały karmelem. Była pierwszą fryzjerką Justine. Sadzała ją na ławce u siebie w kuchni i na czas przycinania grzywki przekupywała herbatnikami Monte Carlo. „Frule” — tak Jo nazwała nieprzewidywalną i wrażliwą na aurę mieszankę fal i loków u Justine. Jo namówiła też Mandy, by pozwoliła siedmioletniej Justine oglądać Gwiezdnewojny mimo że zalecano oglądać film pod kontrolą rodziców. I to ona broniła Justine, która znalazła się w opałach, bo w trzeciej klasie przezwała nauczycielkę dziwką. Justine podsłuchała, jak Jo tłumaczy Mandy: „Daj jej żyć, Mands. Musisz przyznać, że wybrała trafne określenie”.

— A Jimmy? — ciągnęła Justine.

— Pewnie nie uwierzysz, zawodowo stepuje. Za to Piper poszła w ślady taty.

— Tak?

— Jest obrońcą Carlton w lidze AFLW. Cała z mięśni, nie dałbym jej już rady. A twoi? — zapytał Nick.

— W Edenvale, jak zawsze.

— Nie powiesz mi chyba, że mama ciągle jest pogodynką?

— Nie, kierowniczką w radzie miasta. Doskonale odnajduje się w roli szefowej. Za to tata jest na emeryturze. Kupił sobie cessnę skycatchera, ale ogląda z lotu ptaka tylko pola. Weszło mu to w krew.

— A ty? Mieszkasz gdzieś w okolicy?

— Po drugiej stronie parku. Dzięki Bogu babcia zostawiła tacie swoje stare gniazdko w mieście. A ty?

— Jeszcze się nie zdecydowałam, ale to dobre miasto. Można powiedzieć, że jestem tu u siebie.

Justine rzuciła krytycznie okiem na rybi kostium Nicka ze srebrnej tkaniny.

— O co tu chodzi? Reklamujesz, hm... ryby?

— Dokładnie to ostrygi — odparł, zerkając na zasypaną lodem wystawę sklepu rybnego. — Tylko na kilka dni taka specjalna promocja. Chodzę i rzucam teksty w rodzaju: „Cały świat u twych stóp, kolego. Francuski pocałunek z syrenką, przecież masz ochotę”.

Justine wzdrygnęła się.

— Słyszałam, że chodziłeś do szkoły teatralnej.

Nick wyjaśnił, że zarabianie na życie aktorstwem to ciężki kawałek chleba, że uzupełniał nieregularne dochody dorabianiem jako barista, kelner, roznosiciel ulotek, prowadzący kółko teatralne podczas szkolnych wakacji, pomocnik murarza.

— Praca znacznie cięższa od bycia rybą — stwierdził — ale nie tak upokarzająca. A ty? Czym się zajmujesz? Pilnowaniem poprawności napisów na owocach i warzywach w mieście? To chyba nie kariera dla kogoś, kto wygrał turniej ortograficzny.

Pamięta, oznajmiła zadowolona Justine mózgowi.

— Pracuję w „Alexandria Park Star”.

— Piszesz dla „Star”? Uwielbiam tę gazetę. Mogłem przeczytać coś twojego autorstwa?

— W sumie to nie... — zaczęła Justine. — Ja tylko... — Szukała właściwego słowa, ale Nick ją uprzedził:

— W sumie czuję się dziwnie, rozmawiając tu z tobą w stroju ryby. Kończę za dziesięć minut. Wiesz, moglibyśmy, jak nie jesteś zajęta... kupić rybę z frytkami i przejść się do parku. Pogadać o życiu. Ale wiesz, nie będę się upierał, jeżeli nie jesteś umówiona ani nic podobnego.

Była głodna, a ryba z frytkami załatwi sprawę. Mimo wszystko zdobyła się na chwilę namysłu. Przechyliła głowę i pokazała mu, że się zastanawia.

— Jeśli to niewłaściwa pora albo...

Uśmiechnęła się.

— Nie jestem z nikim umówiona.

Orzeźwiający wieczorny wietrzyk wywoływał meksykańską falę w górnych partiach koron majestatycznych drzew w Alexandria Park, gdy przechodzili między żelaznymi słupami wschodniej bramy. Nick jedną ręką pchał zdezelowany rower. Chociaż nie miał już na sobie kostiumu ryby, od jego szortów, koszulki z napisem Gdzie mieszkają dzikie stwory i skóry bił odór morza.

Po parkowych alejkach truchtali ludzie ćwiczący po pracy, a pieski w drogich obrożach ganiały po trawie za piłkami. Nick wybrał miejsce na łagodnie opadającym stoku, skąd mieli widok na miasto, a trawa w promieniach zachodzącego słońca przybrała barwę miedzi. Oparł rower o donicę pełną pomarszczonej ozdobnej kapusty i wyciągnął się na trawie. Wsparty na łokciu rozdarł biały papier, w którym zapakowane było jedzenie, i nabrał wielką garść frytek.

— Przepraszam, jem bez umiaru, wiem. Ale nie jadłem ryby z frytkami od lat — tłumaczył z niemal pełnymi ustami.

Siedząca naprzeciwko Justine wzięła jedną frytkę i nadgryzła zębami końcówkę. Umierała z głodu, a frytka była idealna — chrupiąca i jasnobrązowa z zewnątrz, za to biała i miękka wewnątrz.

Przy drugiej garści frytek Nick zapytał:

— Więc „Star”, tak? Jak się tam pracuje? O czym ważnym ostatnio pisałaś?

— O niczym — westchnęła Justine. — Jeszcze. W chwili obecnej jestem zaledwie gońcem.

— Czyli...

— Tak, dokładnie. Jestem oficjalnie osobą od wszystkiego. Liczyłam, że z czasem znajdzie się dla mnie prawdziwe stanowisko, ale...

— A tak w ogóle czy to nie czas na nowy numer „Star”?

— Od jutra w sklepach — oznajmiła Justine głosem aktorki z reklamy. — Choć czasem można zdobyć egzemplarz wcześniej. — Wskazała na swoją torebkę, z której wystawało zwinięte w rulon czasopismo.

Oczy Nicka rozszerzyły się na znak autentycznej dziecięcej radości.

— Mogę? — spytał.

— Proszę bardzo.

Z roztargnieniem wytarł tłuste palce w koszulkę i sięgnął po gazetę. Zaczął od końca i przewracał strony — zdaniem Justine z dużą wprawą — aby zatrzymać się na horoskopach. Z uśmiechem przypomniała sobie jego młodzieńczą obsesję na punkcie astrologii: zakładała, że wyrośnie z niej tak, jak z kombinezonu lemura.

Dziwne — myślała Justine. Z jednej strony czuła się przy Nicku całkowicie swobodnie, jakby znała go od zawsze, co było poniekąd prawdą, ale z drugiej strony był dla niej zupełnie obcym człowiekiem. Niewiele wyższy, niż go zapamiętała, i tylko odrobinę mniej tyczkowaty. Za to twarz. Twarz była inna. Pod jakim względem? — zadawała sobie pytanie, jak gdyby trzymała długopis i miała za zadanie precyzyjnie uchwycić delikatne różnice w tym nowym, starszym Nicku Jordanie.

Najpierw pomyślała o rosyjskich matrioszkach. Być może ten Nick był największą lalką w komplecie, a znało się tę nieco mniejszą, trochę inną, ukrytą w środku. Ale nie — pomyślała Justine. Nie w tym rzecz. Wyglądało to raczej tak, jakby starszy Nick wykluł się z młodszego — kości szczęki i czoło stały się bardziej wyraziste. Oczy miał cały czas szerokie i niebieskie, rysy ruchliwe i pełne wyrazu, uśmiech przesunięty odrobinę w bok.

Czytał uważnie, ciemne brwi zbiegły się na znak skupienia. W końcu zamknął gazetę i zastukał palcami w tylną okładkę. Robił wrażenie zdziwionego, kręcił nieznacznie głową, jakby chciał zebrać myśli.

— Jaki on jest? — zapytał.

— Kto? — Nie zrozumiała.

— Leo Thornbury. — Ton Nicka świadczył, że jest to więcej niż oczywiste.

Justine zorientowała się dopiero po chwili. Sama raczej pomijała stałe rubryki, które jej zdaniem były bezsensowne, na przykład ogrodniczą. I horoskopy. Napisane przez rzekomo wybitnego astrologa, Leo Thornbury’ego. Justine wiedziała o nim tylko trzy rzeczy. Po pierwsze, jak wyglądał na czarno-białym, miniaturowym zdjęciu nad rubryką, o ile jej wiadomo, ani razu niezaktualizowanym. Miał na nim gęste srebrne włosy i wydatne czoło nad głęboko osadzonymi oczami, przez co wyglądał — uznała kiedyś — jak krzyżówka George’a Clooneya i Frankensteina. Wiedziała też, że bardzo lubi włączać do swoich horoskopów cytaty sławnych pisarzy, filozofów i mędrców. Po trzecie i ostatnie, wiedziała, że Leo Thornbury jest zatwardziałym odludkiem.

— Nigdy go nie widziałam. Chyba w ogóle nikt go nie zna.

— Co? Nigdy? Nikt?

— No, chyba że Jeremy. Swego czasu. Jest redaktorem. Ale pozostali nie. Leo Thornbury nie przychodzi nawet na świąteczne imprezy. I to jest najbardziej podejrzane. Jedzenie na tych przyjęciach jest tak smaczne, że nawet autorka porad ogrodniczych raz do roku przezwycięża swoją nieśmiałość. Leo mieszka podobno na wyspie, ale nie wolno nam się dowiedzieć gdzie.

— A telefon? Ktoś musi z nim rozmawiać.

— Wątpię. Nigdy o czymś takim nie słyszałam. Mówiąc zupełnie szczerze, wątpię, czy on jest tak do końca... rzeczywisty. Być może Leo Thornbury nie jest człowiekiem, tylko maszyną. Komputerem gdzieś w jakimś pokoju, wyrzucającym z siebie przypadkowe słowa.

— Ale z ciebie cyniczka.

— Cyniczka? Zdawało mi się, że jestem Strzelcem.

Nick zastanowił się przez chwilę.

— To prawda. Data urodzenia dwudziesty czwarty listopada.

Pamiętał, kiedy się urodziła. Pamiętał. Słyszałeś? — Justine spytała mózg, jeszcze bardziej zadowolona z siebie. Pamiętał, kiedy się urodziłam. Czując, jak piekące ciepło napływa jej do szyi i policzków, w myślach podziękowała za nadejście zmierzchu, który sprawi, że Nick nie będzie w stanie zauważyć, iż się czerwieni.

Wrócił do horoskopu w „Star”. W mroku trudniej było czytać. Ale wtedy gdzieś jakaś niewidzialna ręka zapaliła światła w Alexandria Park — mleczne kule zawieszone wysoko nad ścieżkami na słupach z kutego żelaza.

— O, wielkie dzięki — powiedział Nick. — Gdzie to jesteśmy, gdzie to jesteśmy? Waga, Skorpion... Strzelec. Proszę bardzo. Przygotujcie się napiąć łuki. W ciągu roku Saturn w Waszym znaku uruchamia ruchy sejsmiczne w głębi Waszego systemu wartości; w tym miesiącu gotujcie się na drobne wstrząsy. Koniec marca sprzyja awansom w pracy, choć jej zmiana pozostanie istotnym wątkiem najbliższych miesięcy.

Nick popatrzył na Justine i kiwnął głową, jakby był pod wrażeniem jej osiągnięć.

— No i? — zapytała.

— No, chyba dobrze, nie? Wręcz bardzo dobrze.

Justine parsknęła.

— Ruchy sejsmiczne w systemie... co to ma niby znaczyć?

— Nie to, mam na myśli awans w pracy. Zmiany.

— W „Star” nie zmienia się nic. Nic. Chyba że Jeremy niespodziewanie przyjdzie do pracy w krawacie.

— W każdym razie Leo zapowiada zmianę w pracy. A on wie wszystko. — Mimo że w uśmiechu Nicka dało się wyczuć nutkę autoironii, Justine miała nieodparte wrażenie, że przynajmniej po części mówił serio.

— A co takiego głębokiego przewiduje w tym miesiącu dla ciebie?

— No, nie do końca wiem, co ma na myśli — przyznał Nick. Pisze tak: Wodnik. „Jaką okropną rzeczą jest człowiek — pisze Steinbeck — ta masa podziałek liczbowych tarcz i registratorów, z których umiemy odczytać tylko nieliczne, a i to pewno niedokładnie”1. To miesiąc korekt, w którym przekonasz się, że tajemnicze mogą być nie tylko mechanizmy działania innych, lecz także knowania własnego ja. W chwilach spokojnej uważności możesz zacząć lepiej rozumieć motywacje własnego działania. Co to może oznaczać?

Justine wzruszyła ramionami.

— Hm... że generator cytatów Leo Thornbury’ego jest nastawiony na S.

— Nie, co to oznacza w odniesieniu do mnie?

Według Justine to nie ona była prawdziwym adresatem tego pytania.

Ale nim zdążyła wygłosić mały monolog o ogólnikowości astrologicznych przepowiedni i o tym, jak to ich sztuka polega na składaniu zdań, które odnoszą się praktycznie do każdego w dowolnej sytuacji, ujrzała, jak do głowy Nicka przychodzi myśl: ukazała się na jego twarzy jak powiadomienie o otrzymanym e-mailu.

— Zaraz — powiedział.

Wyjął z kieszeni telefon i Justine patrzyła, jak wpisuje coś kciukiem w Google’u i błyskawicznie przewija wyniki.

— Tak, tak, tak! Już wiem, co Leo chce mi powiedzieć!

— Tak?

— Każe mi zagrać Romea!

— Romea? — Justine zmarszczyła czoło.

— Tak, Romea. Leo chce, żebym zagrał Romea.

— Że co? Jak na to wpadłeś?

— Cytat. Ten cytat!

— Ze Steinbecka — przypomniała Justine.

— Tak, tak. Ale — Nick energicznie stuknął w ekran telefonu — nie z jakiegoś tamSteinbecka, tylko z Zimy naszej goryczy.

Justine zastanawiała się, by w końcu potrząsnąć głową.

— Nie rozumiem.

— Zima naszej goryczy. Zima naszej goryczy. Wiesz, skąd to jest wzięte, prawda?

— O ile się nie mylę... z Ryszarda III.

— I?

— I co?

— Kto napisał Ryszarda III? Szekspir. — Nicka zaczynało ponosić, wpadał w tony aktorskiej deklamacji. — Rozumiesz? Na pewno rozumiesz.

— Eee... ciężko.

— Mam taką możliwość. Szykuje się inscenizacja Romea i Julii. Dowiedziałem się, że mogę wziąć rolę Romea, jeśli chcę. Ale... to nie będzie wystawiane w dużym teatrze, nic podobnego. Przedstawienie nie będzie nawet w pełni profesjonalne. Ale przecież jeszcze nigdy nie grałem Romea. Inne ważne postacie zagrają prawdziwi zawodowcy. Tak mało jest pracy dla aktorów.

— Więc masz na to ochotę? — podchwyciła Justine.

— W sumie zawsze pragnąłem tej roli. Ale zapłacą marnie. Albo wcale. Będziemy dzielić się zyskami, co oznacza zwykle, że na imprezę po ostatnim przedstawieniu będziemy mogli kupić sobie beczkę wina. — Po chwili milczenia Nick stwierdził: — Horoskopy Leo są zwykle nieziemsko trafne. Jeżeli radzi mi wziąć tego Szekspira, na pewno ma po temu powód. Leo po prostu wie. Kiedy idę za jego radą, wszystko się układa... wiesz... w całość.

Justine otworzyła szeroko oczy.

— I w ten sposób podejmujesz w życiu ważne decyzje?

— Często. — Nick wzruszył ramionami.

— Czy to nie Steinbeck pisał, że przyjmujemy rady tylko wtedy, jeżeli zgadzają się z tym, co i tak mieliśmy zrobić? — zapytała Justine.

Nick potrząsnął głową z niedowierzaniem.

— Jasne, pamiętam tę twoją wariacką pamięć. Jesteś jedyną osobą, jaką znam, która byłaby zdolna do przytoczenia czegoś takiego ot, tak sobie.

Reakcją Justine na ten komplement było wzruszenie ramionami.

— Moim zdaniem, jeśli chcesz grać Romea, po prostu graj Romea. Nie musisz przekręcać słów jakiegoś zapatrzonego w gwiazdy pomyleńca, żeby sobie na to pozwolić.

— Leo Thornbury to nie jest zapatrzony w gwiazdy pomyleniec. On jest bogiem. — Jak gdyby to stwierdzenie napełniło go raptem energią, Nick zerwał się z trawy; stok stał się dla niego sceną. — Szekspir był Bykiem. Pożądliwym jak Ziemia. Ale Romeo... no, był spod znaku Ryb.

— Co? Twierdzisz, że znasz znak zodiaku Romea?

— Znam.

— A gdzie dokładnie mowa w tekście o dacie jego urodzenia?

— To po prostu widać. To marzyciel, wspaniały marzyciel. I nikt tak jak Ryby nie jest skłonny do poświęcenia się.

— Ten rybi kombinezon chyba ci dzisiaj zaszkodził.

— Cicho! Cóż to za światło błysło w oknie? To brzask na Wschodzie, a słońcem jest Julia...2

— Może i powinieneś zagrać Romea — stwierdziła Justine ze śmiechem. — Podejmowanie decyzji nie było również i jego mocną stroną.

— Możesz się śmiać, ale Leo tak radzi. Mówi, że muszę to zrobić. A Leo na pewno wie dlaczego.

Nick niespodziewanie wskoczył na stojącą w pobliżu donicę, ostrożnie stawiając stopy na krawędziach, żeby nie zgnieść kapusty. Trzymając rulon „Star”jak niezapaloną pochodnię, przyjął bohaterską pozę na tle nieba. Justine pokręciła głową, uśmiechając się.

— Niech Ten, kto dzierży ster mojego losu, pilnuje kursu! — zakrzyknął Nick.

KONIUNKCJA

Pod koniec marca Słońce na wielkiej kosmicznej planszy Monopoly przesunęło się o jeden kwadrat z Ryb do Barana, tym samym kończąc cały cykl zodiaku i bez chwili przerwy rozpoczynając kolejny. Tuż po dwunastej w nocy oddzielającej Ryby od Baranów młoda kobieta wyszła tylnymi drzwiami wynajętego dwupokojowego mieszkania na maleńki dziedziniec z ogródkiem.

Zwróciła twarz w stronę nocnego nieba i pozwoliła duszy na wykonanie w ciele powolnego salta o sto osiemdziesiąt stopni. Poczuła, że zwisa z powierzchni ziemi: ludzki żyrandol przyczepiony stopami do sufitu z brzydkiej kostki brukowej, na którą nie było już powodu patrzeć. Wzrok zaczął błądzić wśród gwiazd.

Przeważnie była Nicole Pitt — Wodnikiem, samozatrudnioną stylistką paznokci, samotną matką dwójki dzieci, zdecydowaną przeciwniczką (kolejnych) niezaradnych facetów i spokojną dostawczynią narkotyków dla chudego kota sąsiada, co do którego musiała przyjąć, że faktycznie wabił się Shithead. W mieszkaniu dwaj chłopcy Nicole spali na karimatach na podłodze, a ich delikatne nóżki wystawały spod kołder. Na stole w kuchni — kurde, jedynym jej stole — walała się konstelacja przedmiotów, która wiernie odzwierciedlała chaos i dezorganizację jej życia: leki starszego syna na ADHD, kilka prawie pustych buteleczek popularnych odcieni lakieru do paznokci, które od dawna wymagały uzupełnienia, astrologiczne kalendarze z zagiętymi rogami, masywny stary laptop z pękniętym ekranem i marcowe wydanie „Alexandria Park Star” otwarte na stronie z horoskopem.

Za to na zewnątrz, z głową w gwiazdach, w tej wykradzionej godzinie spokoju wisiała bynajmniej nie Nicole Pitt, tylko Boska Davina — dyskretny astrolog. Żadna matka, tylko koneserka luksusowej płóciennej pościeli, mieszkanka wystawnego, inspirowanego Bali domu, od czasu do czasu pełna rezerwy i obojętności ukochana świty uroczych amantów. Zdystansowana, wyciszona i zadbana przewodniczka po niezliczonych ścieżkach, którymi usiane było rozgwieżdżone niebo, delficka wyrocznia, która zarówno instynktownie, jak i dzięki przygotowaniu wiedziała, jak zadziałają wirujące siły niebieskie.

Akurat — pomyślała.

Rzecz w tym, że od dnia, w którym pocztą przyszedł dyplom z astrologii — a minęło już kilka lat — o wiele więcej czasu zajmowały jej marzenia o zostaniu sławną astrolożką niż godne uwagi próby znalezienia klientów.

W chwilach spokojnej uważności możesz zacząć lepiej rozumieć motywacje własnego działania. To były słowa Leo Thornbury’ego dla Wodników na stronach bieżącego numeru „Alexandria Park Star”. Przepowiedział, że najbliższy miesiąc przyniesie zodiakalnym mieszkańcom wody korekty: czas na przyjrzenie się knowaniom własnego ja. A w stosunku do Leo, Davina nie wstydziła się uwielbienia.

Leo powiadał, że trzeba zmierzyć się z rzeczywistością. Ale jak? Mogłaby na przykład zapisać się na astrologię dla zaawansowanych i zacząć się reklamować. Przypiąć ulotki na tablicy w najbliższym supermarkecie. Za darmo postawić horoskopy urodzinowe krewnym i znajomym, prosząc o polecenie. Po stworzeniu takiego planu umysł Daviny zaczął snuć fantazje na temat poznania Leo Thornbury’ego we własnej osobie. Lecz wtedy w jej myśli wdarło się nieznane zawodzenie, na tyle głośne, że oderwało jej głowę od gwiazd i zmusiło duszę, by wróciła do codzienności.

Stwierdziła rozczarowana, że stoi na paskudnym podwórku wyłożonym kostką, z której wyrastała tylko tania obrotowa suszarka na bieliznę. Ku swemu jeszcze większemu zawodowi przekonała się, że znów jest tylko i wyłącznie Nicole Pitt. Zawodzenie wydobywało się z wąskiego paska kręgów i rudego futra, który lgnął do jej kostek. Ręka z paznokciami pomalowanymi lakierem o zielonkawofioletowym odcieniu mieniącego się jedwabiu o nazwie „Marzenia Syreny” podrapała kota za postrzępionymi uszami.

— Cześć, Shithead, pewnie jesteś głodny.

Kiedy Nicole Pitt nakładała łyżką trochę przecenionej kociej karmy, którą zaczęła ostatnio dorzucać do wózka w supermarkecie, Nick Jordan szedł ulicą w centrum z marynarskim workiem pełnym ubrań, które śmierdziały — jak obecnie wszystko inne w jego świecie — rybą.

Nick znał moc węchu i wiedział, że za sprawą niektórych zapachów można błyskawicznie powrócić do konkretnego momentu w swoim życiu. Aromat pewnej marki szamponu przenosił go do pierwszego rozkosznego porannego prysznica po nocy z dziewczyną. Istniał też nierozerwalny związek między zapachem naftowej lampy a wakacjami pod namiotem, za którymi przepadał w dzieciństwie. Wiedział więc, że odtąd odór ryb będzie kojarzył mu się z tym akurat okresem życia: pełnymi tęsknoty, ale i pewnej nadziei miesiącami po zerwaniu z Laurą Mitchell.

Dziś mijał jego ostatni dzień pracy w sklepie rybnym na targu Alexandria Park. Jutro pierwszy dzień pracy kelnera w wykwintnym bistro w Alexandria Park i właśnie z tej okazji urządził sobie nocne pranie.

Wysokie, puste okna samoobsługowej pralni świeciły jasno na ciemnej ulicy. Wchodząc, Nick z pewnym rozczarowaniem zauważył, że nie ma tam nikogo. Mimo pracowitego szumu jednej z suszarek żadni klienci nie siedzieli na ławkach ani nie przeglądali zaczytanych czasopism: z nikim nie można nawiązać niezobowiązującej rozmowy, dzięki której pobyt tu mógłby być nieco mniej przygnębiający.

Nick wysypał zawartość worka na ławkę i zaczął sprawdzać wszystkie kieszenie, tak jak zawsze uczyła go matka. I było warto, bo oto w tylnej kieszeni jego najlepszych czarnych spodni znalazła się papierowa serwetka, która podczas prania na pewno pobrudziłaby wszystkie rzeczy.

Coś było na niej napisane.

Za zakrętem może czeka

Droga nowa i daleka...3

Nick przepisał ten cytat z Tolkiena przeciekającym długopisem, który zostawił na miękkiej powierzchni serwetki niebieskie plamy tuszu. Był to fragment styczniowego horoskopu Leo Thornbury’ego dla Wodnika: Gdy Wenus znajduje się w duchowym znaku Ryb, zajmiesz się delikatnym problemem samooceny. Tylko spokojnie, Wodniku. Merkury w regresie wprowadza ducha chaosu, przez co podróże stają się niezbyt mądrym wyborem. Wykorzystaj pierwsze miesiące roku do odrobienia zaległości w śnie i ćwicz intuicję, pomny, że, jak mówi nam Tolkien: „Za zakrętem może czeka/Droga nowa i daleka...”.

Leo miał rzecz jasna rację. Jak zawsze. Była to niedobra pora na podróże, ale wszystko zostało ustalone długo przedtem. Tak więc w Nowy Rok Nick wybrał się z Laurą na północny kraniec Queensland, żeby odegrać rolę torebki, gdy ona będzie polowała na nowe perfumy. Mimo że zatrzymali się w przepięknym ośrodku, woda w basenie stanowiła doskonałą przeciwwagę dla wilgotnego powietrza, a piña colady w barze nad basenem były przepyszne i bez dodatkowych opłat, Nick czuł się okropnie.

— Chyba nadszedł czas prawdy — oznajmiła Laura pewnej pachnącej plumerią nocy w hotelowym pokoju. Nigdy nie zapomni, jak pięknie wyglądała, gdy to mówiła, stojąc w nogach łóżka tylko w niezapiętym kremowym jedwabnym szlafroku. — Jeżeli dotąd ci nie wyszło... no, chodzi mi o to, że chyba pora na plan B.

Nie była nieprzyjemna. I nie powiedziała niczego, o czym sam by wcześniej nie pomyślał. W lutym skończy dwadzieścia siedem lat, a Hollywood nie przybliżyło się ani o cal. Nawet miejscowe teatry znajdowały się ciągle poza jego zasięgiem. W ciągu poprzedniego roku zapłacono mu tylko za epizodyczną rólkę w telewizyjnej operze mydlanej, występ na targach zdrowej żywności, gdzie zagrał pieprzowca w olbrzymim nadmuchiwanym kostiumie, i rolę w objazdowym przedstawieniu kukiełkowym o zarazkach i znaczeniu mycia rąk. Nick obsługiwał kukiełkę o nazwie Glut i kilka razy porwał widownię w szkolnych aulach doskonałą synchronizacją dowcipów o dłubaniu w nosie.

— Szczególnie jeżeli — dodała znacząco Laura — chcemy traktować nasz związek poważnie. W co wierzę.

Ale — pomyślał Nick, leżąc w pościeli ultraluksusowego łóżka — Za zakrętem może czeka/Droga nowa i daleka...

— Nie jestem gotowy sobie odpuścić — powiedział. Ślicznej Laurze, gibkiej Laurze, Laurze o długich, długich nogach. Koziorożcowi Laurze Mitchell, która w wieku dwudziestu sześciu lat posiadała już kilka lokat w banku, portfel akcji i ubezpieczenie od utraty dochodów.

— Nie chcę cię stracić, Nick. Ale jeśli mamy być razem, najwyższy czas, żebyś... Tak, musisz sobie uświadomić, że nie jesteś już nastolatkiem. Nie możesz całe życie jeść zupek w proszku i jeździć na rowerze.

— A jeśli lubię jeździć na rowerze? I jeść zupki w proszku?

— To mamy problem — stwierdziła ze smutkiem Laura.

Zerwanie z Laurą nie przyszło łatwo. Bynajmniej. Ale zdobył się na to, a ona zareagowała ze spokojem i godnością.

Przez całą drogę powrotną w samolocie Nick chciał ponad wszystko ją ukoić, ukoić siebie. Ale Za zakrętem może czeka/Droga nowa i daleka... — tłumaczył sobie i to pomogło mu wytrwać w postanowieniu.

Wepchnął rzeczy do pralki, włożył monety do automatu i obliczył, że kończy się czwarty miesiąc po rozstaniu z Laurą. Ciągle był w fazie przejściowej, nie znalazł sobie jeszcze domu. Chwilowo pilnował mieszkania artysty, który pojechał na Kubę szukać inspiracji do nowej wystawy. Chata była super, choć pozbawiona wygód. Bez dużego AGD, z futonem zamiast łóżka tak twardym, jak gdyby napełniono go betonem, i ścianami zawieszonymi płótnami tegoż malarza, często przedstawiającymi zwierzęta, którym obcinano głowę. Zdarzało się, że widok krwi tryskającej z tętnic szyjnych odbierał Nickowi apetyt na weet-bixy.

Każdy dzień w ciągu kilku ostatnich miesięcy był dla Nicka spacerem po linie. Z jednej strony wiedza, że Laura ma rację — że pora dorosnąć, dać sobie spokój, znaleźć porządną pracę. Z drugiej drażniąca nadzieja, że wymarzona przyszłość jeszcze istnieje.

Miło było usłyszeć radość w głosie reżysera Romea i Julii, gdy Nick zadzwonił, że przyjmuje rolę. Trudno było sobie wyobrazić, że na przedstawieniu w teatrze Alexandria Park pojawią się jacyś luminarze, którzy po obejrzeniu Nicka doprowadzą do tak wyczekiwanego przełomu w jego karierze. Ale Nick nauczył się ufać Leo Thornbury’emu. Gdy słuchał rad astrologa, wszystko się układało.

To reżyser, ucieszony decyzją Nicka, powiedział mu o pracy w Cornucopia, bistrze w dogodnej odległości od sali prób w teatrze Alexandria, znanym z tego, że płacą ponadprzeciętne stawki. Ale Nicka intrygowało coś jeszcze. Właścicielem bistra był Dermot Hampshire, piszący o jedzeniu dla „Alexandria Park Star”, gdzie pracowała Justine Carmichael. Najpierw natknął się na nią na targowisku. Teraz coś takiego. Co to oznaczało?

Prawie się nie zmieniła przez te dwanaście lat, od kiedy widzieli się ostatnio. Ciało wciąż drobne, w orzechowych oczach nadal można było dostrzec złośliwe iskierki. Umysł ostry jak brzytwa, przez co zastanawiał się — być może za długo — nad każdym jej słowem. I te brwi: one się też nie zmieniły. Gęste i proste, a jednak zdolne do różnego rodzaju zręcznych manewrów, przez co nigdy nie wiedział, czy ona w głębi ducha sobie z niego nie kpi.

Cały wieczór czekał na szansę, na zachętę do wspominania nocy, którą spędzili jako czternastolatkowie na południowoaustralijskiej plaży. Rozmawiali o wielu innych sprawach: o pracy, rodzinie, astrologii i Szekspirze. Gdy poprosił ją o numer telefonu, podała mu dość chętnie, choć stropił się, gdy nie poprosiła o telefon do niego. Niczym się też nie zdradziła, że ma ochotę porozmawiać o tamtej dawno minionej nocy.

Zdawało mu się, że będą mogli pośmiać się z tego, jak to wymknęli się rodzicom i na ulicy obok parku rozrywki znaleźli sklep monopolowy. Justine — wyraźnie wyglądająca na niepełnoletnią — nerwowo kręciła się po ulicy, podczas gdy Nick, wysoki jak na swój wiek i umiejący mówić basem, wszedł do środka i zdołał kupić butelkę nalewki imbirowej Stone’a. Wypili ponad połowę butelki, stopniowo się rozluźniając, aż Nick zaczął się popisywać, jakie akcenty umie naśladować, a Justine deklamowała wiersze.

Nick zaczerwienił się na myśl, jakim był wtedy głupcem. Taki młody i niedoświadczony. Musiał ją zamęczyć tym swoim nieporadnym całowaniem. Nic dziwnego, że nazajutrz rano ukryła się w pokoju i nie chciała wyjść, by się pożegnać. Po powrocie do domu kilka razy próbował napisać do niej list. Jednak każde uczucie, które zdołał przelać na papier, wypadało głupio. W dodatku bał się o swoją ortografię.

Ponowne spotkanie z Justine wprawiło go w niepokój. Wrócił do młodszej wersji samego siebie. Miło było przypomnieć sobie całą energię i pewność siebie z młodości. Nie było to jednak do końca przyjemne, jak gdyby Justine przyłapała go na tym, że nie wykorzystał tamtego obiecującego potencjału. Przypomniała mu o cechach, które, no co... zanikały?

Nick wyjął telefon i sam nie wiedział, czy czuje raczej ulgę czy zawód, że na ekranie nie ma już nieodebranych połączeń od Laury. W ciągu ostatnich tygodni dzwoniła kilka razy i zostawiała wiadomości, że chce porozmawiać. Przekonać się, czy jest szansa na kompromis. Ale Nick wiedział, że dla Laury kompromis oznacza tak naprawdę przekonanie go do jej decyzji.

Nick przewinął kontakty aż do „Justine Carmichael”. Dotknął ekranu, tak że litery jej nazwiska rozbłysły jasno. Zastanowił się. Było późno, za późno na telefon. Można za to wysłać SMS-a. „Fajnie było cię spotkać...” — zaczął, po czym skasował.

— Nuda — mruknął.

Justine bez trudu wydobywała z pamięci całe wiersze i pamiętała cytaty ze Steinbecka, jakby to były teksty piosenek. Jeżeli ma do niej napisać, będzie musiał wymyślić coś ciekawszego.

„Tak sobie właśnie myślałem...” —zaczął od nowa. Usunął. Westchnął.

Co ja wyprawiam? — pomyślał i musiał przyznać ze wstydem, że siedzi o północy w pustej pralni i układa wiadomość do dziewczyny, która nie wzięła od niego numeru telefonu i najprawdopodobniej prowadziła bez niego całkiem fajne życie. Tak więc przy rytmicznym akompaniamencie szumu pralki Nick wsunął telefon z powrotem do kieszeni.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1 John Steinbeck, Zima naszej goryczy, tłum. Bronisław Zieliński, Prószyński Media, Warszawa 2015.

2 Wszystkie cytaty z Romea i Julii za: William Szekspir, Romeo i Julia, tłum. Stanisław Barańczak, Znak, Kraków 2016.

3 J.R.R. Tolkien, Drużyna pierścienia, tłum. Maria Skibniewska, Muza, Warszawa 2004. (Piosenka Bilba, którą nucili Frodo, Sam i Pippin).