Pokuta - Łuszczki Łukasz - ebook + książka

Pokuta ebook

Łuszczki Łukasz

0,0

Opis

Podejmij decyzję, zanim ktoś zrobi to za ciebie…

Po samobójczej śmierci swojej siostry, Marty, Anna podejmuje się opieki nad jej dwuletnią córką. Od tej pory ma tylko jeden cel: odnaleźć mężczyznę, którego imię pojawia się w dzienniku Marty. Wszystko bowiem wskazuje na to, że właśnie Adam Teodorczyk jest odpowiedzialny za to, co stało się z jej siostrą. Odnajduje go i wciąga w toksyczną relację, by dokonać zemsty, ale nie wszystko pójdzie zgodnie z jej planem.
Pokuta to frapująca opowieść o miłości i okrucieństwie, dobru i złu, które drzemią w każdym z nas. Które z nich wybierzesz? Pora zadać sobie najtrudniejsze w życiu pytanie…

Rozgrzany asfalt parzył jego łapy, słońce wkręcało się w jedno na wpół otwarte oko jak wiertło, ale wlókł się i ciągnął za sobą wnętrzności.
Pozostał zapach zdmuchnięty z drogi jak miraż. Zostało ciężkie powietrze napchane gwoździami po sam horyzont.
Lis położył się więc na kępce wypalonej trawy, opodal hałdy śmieci, i zaczął lizać pęcherze na opuszkach łap.
Lis jest cierpliwy.
Lis jest mądry.
Lis wie, że czasem trzeba stanąć, żeby pójść dalej. Lis poczeka, a zapach człowieka pojawi się dokładnie w ten sam sposób, w jaki zniknął: niespodziewanie i nagle. Bo Lis wie także, że człowiek nigdy nie znika, nie odchodzi na zawsze, choćby wszystko wskazywało, że jest zupełnie inaczej. Martwa cisza po jego odejściu jest tylko nieustannym przypomnieniem o jego obecności.

Łukasz Łuszczki
Urodził się w 1987 roku w Nisku. Trochę nomada, trochę introwertyk. Lubi długie dysputy, lubi też pomilczeć. W wolnych chwilach włóczy się z psem po bezdrożach i słucha dużo muzyki. Zapalony kinoman i pasjonat literatury.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 193

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wreszcie Hiob otworzył usta i przeklinał swój dzień. Hiob zabrał głos i tak mówił: „Niech przepadnie dzień mojego urodzenia i noc, Gdy powiedziano: poczęty został mężczyzna”.

Hi 3, 1-4

W zwiewnych nurtach kostrzewy, na leśnej polanie, Gdzie się las upodobnia łące niespodzianie, Leżą zwłoki wędrowca, zbędne sobie zwłoki. Przewędrował świat cały z obłoków w obłoki, Aż nagle w niecierpliwej zapragnął żałobie Zwiedzić duchem na przełaj zieleń samą w sobie.

Bolesław Leśmian, Topielec

W BRZUCHU OJCA-WIELORYBA

1.

– Boże! Jakie to piękne!

Dziewczyna westchnęła, a chłopak rzucił kamień do wody.

O! pomyślał, tyle pozostało z moich nadziei na coś więcej niż te standardowe przytulania w zamkniętym pokoju, z krążącą dookoła drzwi jak harpia matką, która wymyśla najmniejszy powód, by wejść, przepraszam, zastukać i wejść, nie czekając na choćby zdawkowe „proszę”, bo może jesteście głodni, a przygotowałam sernik na twoje przyjście, moja droga Elu, trzeba się poznać, nie wstydź się, skoro już przyszłaś, zamknęliście się w tym pokoju i ani widu, ani słychu… A powiedz mi, jak tam przygotowania do matury i… możesz ściszyć tę muzykę, bo przecież nie będę krzyczeć… i czy mój Rafał przykłada się do lekcji, bo twierdzi, że tak, ale mi się nie chce za bardzo w to wierzyć. No chodź, chodźcie… Rafał, coś taki czerwony?

Co za wstyd! Więc błonie i ten cholerny San, pomyślał, gdybym wiedział, to za nic w świecie bym tu nie przyszedł, tylko… sam nie wiem.

Poklepał się po kieszeni, w której miał prezerwatywę, jakby chciał nabrać pewności lub spróbować przekonać samego siebie, że jeszcze nic straconego i może nadejdzie ten moment, w którym Ela powie: a teraz mnie kochaj, kochaj, jakby miało nie być jutra. I on będzie, to znaczy wiedziałby, co robić w takiej sytuacji, przecież rozmawiał z kumplami, popijając w ukryciu ciepłe piwo, dokładnie na tych samych błoniach, gdzieś między krzakiem dzikiej róży i krzakiem głogu. Miał przecież zapał i serce waliło jak rażone prądem, tyle że wcześniej, zanim dojrzał ten cholerny notes w szuwarach. Teraz nic już nie było pewne i serce również przestało furkać w euforii, wróciło raczej do codziennego bum-bum. I dlaczego? Dlatego, że Ela całkowicie pogrążyła się w lekturze tego notesu i nic nie było w stanie ruszyć jej teraz z miejsca. Nastrój prysł jak bańka mydlana. Jak jego marzenia o straceniu dziewictwa. Był w ogóle jakiś nastrój? Ela jest dziwna i prawdę mówiąc… zaczynał mu już przeszkadzać jej wymuskany romantyzm, te wszystkie „chodźmy nad San obejrzeć zachód słońca” i cała ta reszta, wokół której kręcił się jej łzawy świat.

– Zamoczone w połowie… ciężko odczytać, bo tusz się trochę rozmył, widzisz?

Dziewczyna siedziała na pniu ściętego drzewa z notesem na kolanach i telefonem w dłoni. Włączyła latarkę i szurała pasem białego światła po sklejonych kartkach z pasją bibliotekarza, który przypadkiem odkrył w oprawie paski średniowiecznych kazań.

Rafał rozejrzał się wokół siebie i stwierdził, że wcale by mu nie przeszkadzało, gdyby stało się to właśnie w tym miejscu. Ciemniało, owszem, jednak spod skorupy zmierzchu wyzierały jak łby kleszczów puszki po piwie, kartony po niedopitych sokach, butelki, palenisko po niedawnym ognisku, zdarte reklamówki wplątane w gałęzie szumiały plastikowo lub leżały rozbebeszone w trawie, w krzakach czy nawet na tym brzegu, o który rozbijał się spieniony nurt cuchnącej rzeki pełnej ryb, pijawek i wirów.

Nie było romantycznie, ale jakoś było. Jemu wystarczało w zupełności.

– Ela?

– Mhm.

Nie dało się jej odciągnąć od tego cholernego notesu, więc wrzucił kolejny kamień do wody, bo to przecież jej wina. Ela była łasa na wszelkie estetyczne doznania, doszukiwała się w nich… czy doszukiwała się w nich czegokolwiek? Cóż, trudno stwierdzić, co jednak nie zmienia faktu, że to ona zaczęła.

To ona pierwsza wyciągnęła dłoń po zakazany owoc, gdy wyszli na błonie („przecież to rajski ostrów leżący w samym środku betonowego cmentarzyska”[1]).

On wziął plecak, a w plecaku niósł koc i dwa, no, może cztery piwa, które miały rozluźnić atmosferę, „wprowadzić czynnik przypadkowy oraz rozpędzić naszą wzajemność do prędkości kosmicznych”[2]. Ona natomiast w podręcznej torebce, oprócz bałaganu i chaosu, niosła także otwieracz do piwa, tomik poezji Krzysztofa Kamila Baczyńskiego i przede wszystkim (już nie w torebce) swój zapach i ciało obleczone w zwiewną sukienkę, unoszącą się ponad kolana przy silniejszych podmuchach wiatru, który strącał przy okazji pierwsze kwiaty z drzew oraz Rafała z cokołu narzuconej sobie powściągliwości.

Przeszli przez wał i znaleźli się pod kwitnącym drzewem jabłoni. Nieopodal płynęła rzeka, sterczała hałda śmieci i chyba (tego nie był pewien) na jej skraju leżało truchło jakiegoś martwego lisa. Wtedy był mądrzejszy, nie rzekł bowiem bezmyślnie: widzisz? coś tam leży.

Wtedy odwrócił wzrok, bo znów dmuchnęło i wiatr zwinął w rulon koc, a przy okazji szarpnął nieco wyżej kremową sukienkę Eli, związaną na wysokości bioder cienkim paskiem, i ukazał jego oczom wcale pokaźny rąbek jej pośladka oraz fragment koronkowych majtek.

Ela jednak miała w sobie spokój i skromność Penelopy, więc przycisnęła do ciała niesforną spódniczkę podszytą halką i skwitowała to czymś w stylu: jaki figlasty ten wiatr. Roześmiała się i wyjęła z torebki okulary przeciwsłoneczne oraz pomadkę (chyba bananową), którą rozsmarowała na ustach. Wyjęła również tomik poezji, przez moment trzymała go w dłoni, przyglądając mu się z wielką czcią i uwagą, po czym położyła na kocu i wystawiła twarz do słońca.

Wyglądała jak wykuta ze światła Afrodyta: zwiewna i ulotna, jednak pełna ciała, krwi i piękna, co musiał przyznać nawet taki osiedlowy chłopak jak Rafał. On stał obok drzewa, dusił w dłoni butelkę i starał się łapać powietrze, by nie upaść, a przy okazji uspokoić walące serce.

Usiedli. Oparli się o pień, trochę kłuło w plecy, drapało, lecz nie to było najważniejsze. Najważniejsze, że przylgnęli do siebie ramionami, nawet nie całymi, ot, pięcioma centymetrami kwadratowymi skóry. Goła skóra w gołą skórę. Rafał przechylił butelkę i spytał: ty nie pijesz? Ela musnęła swoje przedramię koniuszkami palców, jakby chciała strącić z niego plamkę słońca lub niewidoczny pył księżycowy, i odrzekła, że na razie nie. Za chwilę.

Sięgnęła po Baczyńskiego. Przeczytała pierwszą strofę wiersza. Biała magia, znasz? Pokręcił głową i przyssał się do szyjki.

Stojąc przed lustrem ciszy

Barbara z rękami u włosów

nalewa w szklane ciało

srebrne kropelki głosu.

– Jakie to piękne! – skwitowała z emfazą i zamknęła książkę, używając kciuka jako zakładki, a Rafał westchnął przeciągle i podrapał się po udzie. – Chciałabym, żeby ktoś napisał taki wiersz dla mnie.

Chłopak spojrzał na nią kątem oka, bo akurat kończył wlewać w siebie złote krople jęczmienia. Nie był obdarzony wyobraźnią poetycką i obce mu były takie poruszenia, jednak uśmiechnął się do siebie. Bez powodu.

– Z czego się śmiejesz?

Rafał był taki… prosty i nieskomplikowany. To ją pociągało, choć bywały dni, że miała go dość. Siła przyciągania była widocznie zbyt duża, by móc tak zwyczajnie skreślić znajomość, która spadła na nią zupełnie przypadkiem pewnego wiosennego dnia na zajęciach z WF-u, gdy zobaczyła, jak zdejmuje koszulkę i wyciera nią sobie twarz. I nie chodziło o tę prozaiczną czynność, lecz o to, co ona odkryła. A odkryła świetnie wyrzeźbione ciało, mocne i chropowate. Testosteron spływał cienką strużką potu po mięśniach jego brzucha, wsiąkał w materię spodenek, perlił się na jego barkach, ramionach i plecach, a ona stała nieopodal w grupce dziewcząt zwolnionych z zajęć i czuła, jakby ktoś uderzył ją w splot słoneczny.

– Z niczego, tak po prostu.

Wiatr szumiał, roznosząc zapach kwiatów, bzyczenie pszczół, unosił na swoim grzbiecie falujące skrzydła motyli i drobiny białego puchu. Czas wisiał nad nimi jak zamknięty w klepsydrze piasek: nagrzany i nieskończony, a Rafał przechylał butelkę raz po raz i z wolna ogarniała go pienista euforia.

– Posłuchaj tego:

Wsłuchiwałam się w głos Karola, wsiąkałam w jego błyszczące oczy i poczułam mocniejsze uderzenie serca, gdy znów ujął moją dłoń, lecz w zupełnie inny sposób niż wtedy w mieszkaniu. W tym dotyku było coś elektryzującego, coś, co sprawiło, że nie mogłam spać przez pół nocy, przekręcałam się z boku na bok i przyglądałam się swojej dłoni w świetle mdłego światła latarni, które sączyło się z wolna do hotelowego pokoju przez kremowe zasłony jak krople wody z niedokręconego kranu.

Chłopak stał z dłońmi w kieszeniach i wzdychał ukradkiem, bo wyjście nad San zamieniło się w spektakularną porażkę. Drgnął jednak przy tym zdaniu, bo przypomniał mu się tamten dzień, gdy on kończył już pierwsze piwo, a Ela wypiła ledwo kilka łyków swojego. Stanęły mu przed oczyma ta jabłoń i te plamki słońca na skórze jak mokre pszczoły, bo to wtedy, zupełnie nieoczekiwanie, Ela dotknęła jego dłoni, a jej palce zaczęły przesuwać się po jego skórze w górę i dół, od zgięcia łokcia do nadgarstka. Robiła to z właściwym jej namaszczeniem i premedytacją, zdawała sobie bowiem sprawę, że jego ciałem wstrząsają ledwo wyczuwalne drgania. Zjechała więc dłonią trochę niżej, przejechała po jego udzie, a on wyciągnął się na pniu jabłoni, jakby ktoś przerzucił sznur wokół jego szyi i mocno go naciągnął. Stało się coś? wyszeptała mu do ucha i miała ochotę wpić się w jego szyję, lecz nie chciała przerywać kokieterii, która dawała jej władzę nad tym nieokrzesanym chłopakiem z osiedla. Nie, nie, wymamrotał, więc powoli, bardzo powoli przesuwała palcami po jego udzie jak pianistka po klawiszach fortepianu, w stronę istoty, w stronę jądra testosteronu, które chciała poczuć, którego chciała dotknąć już tamtego dnia na wbitym w blokowiska orliku, gdzie chłopcy biegali za piłką, a dziewczęta udawały, że nic a nic nie obchodzi ich ten męski świat rywalizacji.

Marzyła o tej chwili już wtedy, ale w ciągu roku znajomości nie pozwoliła mu nigdy przekroczyć cienkiej granicy, nie pozwalała nawet na pieszczoty, przerywała każdy przedłużający się pocałunek, nie chciała bowiem stracić tej szczypty niewinności, która pozostała na jej skórze. Poza tym… chciała się przekonać, z jakich pobudek on się z nią spotyka. Nie dam mu swojego ciała, postanowiła wtedy, nie oddam mu się tak łatwo, będzie musiał poczekać. Jednak tamtego dnia rozsunęła rozporek i wyjęła jego już sztywną i pulsującą męskość. Przez jedną krótką chwilę poczuła to, co wtedy, gdy po raz pierwszy zwróciła na niego swoją uwagę, lecz o wiele intensywniej. Jakby upadła ze znacznej wysokości prosto na plecy. Nie widziała za wiele. Wystarczyło, że czuła, jak jego penis się pręży, jego oddech staje się coraz szybszy i płytszy, że zaciska pięść razem z kocem i fragmentem jej sukienki, przez chwilę nawet czuła jego dłoń na zewnętrznej stronie swojego uda i to mrowienie, to szarpnięcie ciepła, które wyłamało jeden z jej kręgów, gdy oparła głowę o pień i jęknęła cicho. Jego dotyk i ciepło rozlewające się miarowymi falami od wewnętrznej strony jej dłoni po całym ciele stopiło w niej ostatnią blokadę, jaką sama sobie nałożyła, lecz w momencie, gdy się poruszyła, by wejść na niego i zakosztować po raz pierwszy smaku fizycznej miłości, on jęknął przeciągle, strzelając nasieniem poza granice koca. Przywarł do niej ustami i wlewał w nią swój gorący oddech, pytał: czy mogę ci się jakoś odwdzięczyć? ale ona sięgnęła do torebki po paczkę chusteczek higienicznych i omal rzekła: tak, chcę usiąść na tobie, ale jedyne, co przyszło jej wtedy do głowy, to: nie mamy prezerwatyw.

Więc czyja to była wina? Kto pierwszy napoczął ich ciała, bo choć Ela nie pozwoliła sobie na więcej ani wtedy, ani później, jednak wspomnienie tamtego dnia tkwiło w nim uparcie jak ość w przełyku. Podrażniało. Wkurwiało.

Odtąd nosił już ze sobą prezerwatywę.

Nigdy nic nie wiadomo.

– Idziemy? Robi się ciemno i zimno – powiedział bardziej w stronę rzeki niż wciąż zatopionej w lekturze dziewczyny.

– Tak. Masz rację. Ale… poczekaj, ostatnie zdanie.

Gdy się obudziłam, było jeszcze ciemno. W kominku dogasał ogień, pojedyncze języki ognia ślizgały się po wypalonych drwach, a ciepłe struny światła wnikały w skórę śpiącego obok Karola. Pogładziłam jego twarz i okrywszy się kocem, podeszłam do tarasowego okna.

Świat znów wydawał się inny.

Lepszy.

– Ela, kurwa mać.

– Już, już.

Dziewczyna wstała, otrzepała spodnie i schowała notes do torebki.

– Przecież to jest brudne. Leżało w tej wodzie cholera wie jak długo i…

Dziewczyna stanęła na czubkach palców.

– Już się nie denerwuj. – „Zamknęłam mu usta pocałunkiem niczym słodką pieczęcią miłości”[3]. – Chodźmy.

Wsunęła swoją dłoń pod jego ramię i powoli zaczęli wspinać się na wał, a ja leżałam w wodzie, moja droga, leżałam tam w szuwarach nieomal przy stopach tego chłopaka i przysłuchiwałam się, jak ta nieznana mi dziewczyna czyta twoje zapiski, i czułam się, jakby ktoś włożył dłoń w moje wnętrzności i ją mocno zacisnął (jeśli można przyjąć, że jeszcze jestem w stanie odczuwać coś innego niż rigor mortis). Zrobiła sobie karczemną rozrywkę z jedynego świadectwa (nie licząc Zuzki i mnie) twojego istnienia i gdyby moje serce mogło jeszcze bić, pewnie biłoby jak oszalałe, bo patrzyłam w jego twarz i szeptałam do niego, żeby mnie zobaczył, szeptałam i szeptałam, by wyciągnął mnie z wody, zadzwonił po policję i zgasił mój gniew, zakończył tę naszą historię… Ale ona czytała ustępy skreślone twoją dłonią, on rzucał kamień za kamieniem i nie chciał spojrzeć w moją stronę. A we mnie kotłowały się na przemian… wściekłość, bo odzierała cię z intymności, i ta płonna nadzieja, że może mnie wreszcie zobaczą, że może zaznam w końcu ukojenia i spokoju.

Ale nie.

Jednym uchem, które nie tonie w wodzie, słyszałam jej śmiechy i strzępy rozmów, słyszałam, jak chłopak gnuśnym tonem dusił jej sentymentalny nastrój, i naszła mnie smutna refleksja, że twoja historia, moja droga, twoje całe dwudziestoletnie istnienie skończyło jako pożywka dla egzaltowanej dziewczyny.

Czy tym naprawdę się stajemy? Wypłowiałą kartką papieru? Przeżółkniętym zdjęciem w zakurzonym albumie lub obrośniętą mchem widokówką, przypiętą do wtapiającego się w ziemię nagrobka? Jeśli tak, to uważam to za największą niesprawiedliwość na świecie. Trzeba jednak przyznać, że człowiek po śmierci staje się bardziej roszczeniowy. Domaga się pamięci, jakby… ta pamięć w głowach żywych była ostatnią nicią wiążącą go ze światem. A jeśli już nie samej pamięci, to przynajmniej szacunku do niej. Bo jakże miałabym stanąć teraz w twojej obronie? Jakim cudem mogłabym wyjść z wody… poczekaj… poczekaj… przyszedł mi do głowy… czy to w ogóle byłoby możliwe…?

Drgnął jeden z jej palców, a ręka mocniej zafalowała na tafli…

– Coś się poruszyło, widzisz?

Ela się zatrzymała i spojrzała za siebie w martwą, ciemniejącą przestrzeń.

Szli wąską, szutrową ścieżką między kołtunami krzewów i sięgającej do pasa trawy.

– Wydaje ci się. Chodź.

Chodź jak najdalej od tego miejsca i obiecuję, że już nigdy mnie nie wyciągniesz na żaden spacer, rozumiemy się?

– Nic mi się nie wydaje. Słyszysz?

– Co mam…

– Ciii…

Ela przytknęła mu palec wskazujący do ust i nasłuchiwała czegoś, co według niej miało brzmieć:

– Jak przeciągłe szuranie jakiejś… nie wiem nawet, jak to nazwać… Rafał… widziałeś kiedyś film o zombie? One tak powłóczą nogami i wydają taki sam odgłos. Jakby coś szło za nami. Szurało. I szło.

– Ela… serio?

– Nie rób ze mnie idiotki! – krzyknęła mu w twarz.

Była wyraźnie wystraszona i chłopak, po raz pierwszy odkąd znalazł ten cholerny notes, przyjrzał się uważnie jej twarzy. Szeroko otwarte oczy i wpół przymknięte usta, którymi pompowała w siebie płytkie łyki powietrza. Jakby miała się zaraz udusić. Lub utopić. Niemal dokładnie tak samo wygląda głowa kogoś, kto stara się złapać oddech, zanim znów zniknie pod taflą wody, by w agonalnym skurczu wyskoczyć ten ostatni raz nad powierzchnię, krzyknąć: ratunku! i zniknąć, aż ktoś nie wyłowi jego martwego już ciała.

Wzdrygnął się. Nie widział jej takiej, a widział ją przecież w różnych sytuacjach. Znał jej twarz i potrafił prawie bezbłędnie ocenić stan jej ducha. Wystarczył jeden grymas, a on wiedział. Teraz nie wiedział. Teraz stał naprzeciw niej i czuł, że udziela mu się dziwny nastrój. Nie bał się, lecz mimo wszystko jej niepokój przenikał przez jego skórę i sprawiał, że czuł się dziwnie. Jednak gdy wyszeptała:

– Coraz bliżej…

poczuł, że wszystkie włoski na przedramieniu stają mu dęba.

– Idziemy.

Chwycił ją za dłoń i szarpnął. Dziewczyna była niemal drętwa ze strachu i nie przypominała już tamtej Eli sprzed kilkunastu dni, gdy kładła mu głowę na piersi i mówiła: bardzo cię kocham, wiesz? Podczas gdy on ocierał spocone czoło przegubem nadgarstka i szukał dłonią przewróconej butelki, z której wylewało się piwo, aż pozostały po nim cienka spieniona strużka i zapach, nic więcej, zapach rozlany wokół nich, wsiąknięty w koc i zmieszany z wonią kwitnących drzew.

Nie, nie… teraz Ela była jak pakułowa pacynka, którą poruszał niewprawny aktor chory na delirium tremens lub uleczony z delirium tremens kilkoma setkami destylatu. Oglądała się za siebie i szybciej, chodźmy stąd, Rafał, mówiła, jednak przystawała co jakiś czas wiedziona ciekawością, a może odnajdywała w tej chwili coś z nastroju powieści Edgara Allana Poego, o którym tyle razy wspominała i którego podsuwała mu do czytania, żebyśmy mieli o czym rozmawiać.

Rafał przeczytał (to była bodaj jego pierwsza przeczytana w całości książka) historię rodzeństwa z gotyckiego zamku i pamiętał, że czuł się wtedy bardzo podobnie. Sam nie bardzo wiedział dlaczego, ale pomyślał, że Ela jest pokręcona i odnajduje dziwną przyjemność w wydłużaniu tej chwili. Było w tym coś masochistycznego. Jak w podglądaniu przez palce jątrzącej się rany. Sprawiało to, że podobała mu się jeszcze bardziej, jej nieuchwytność i sprzeczność w emocjonalnym przeżywaniu świata jakby szukała kontrastów i wyłuskiwała ukryte pomiędzy nimi znaczenia.

Ale nie teraz.

Teraz wiódł go instynkt, a w głowie przesuwały się różne obrazy. Nie sądził, oczywiście, że podąża za nimi jakaś wygłodniała bestia z oczami jak dwa ropiejące bąble, gotowa rzucić się na nich, rozszarpać i skąpać się w ich krwi. Nie. Przyjmował raczej, że jeśli rzeczywiście coś czai się w tej gęstwinie (a mogło mu to umknąć, bo myślał o zupełnie innych rzeczach), to ewentualnie jakiś włóczęga lub osiedlowy żul, który wyskoczy na jednej nodze i ukłoniwszy się w pas, poprosi o zrzutkę na napój Bachusa. W końcu była to Medyna wszystkich eskapistów, zmęczonych życiem społecznych abnegatów, śniących w towarzystwie zgniecionych kartonów po tanim winie swoje wiecznie nienasycone sny o lepszym, czyli trochę mniej przegranym życiu.

Na Boga, pomyślał, to mógł być zresztą każdy, kto wypił jedno piwo za dużo i przysnął na dłuższy moment. To mógł być przypadkowy wędkarz (o tej godzinie?), onanista, ekshibicjonista… właśnie. I tu ukradkiem wchodziła na scenę wersja mniej optymistyczna… A wersja ta zakładała, że ich śladem podąża ktoś z bardzo złymi zamiarami. Ktoś, kto mógł śledzić ich od dłuższego czasu i czyhać na dogodną okazję, by ich zaatakować (okazja była wyśmienita, gdy Ela czytała notatnik, a on stał nad brzegiem zwrócony do niej plecami, ale nie pomyślał o tym, bo widział jedynie… nóż między swoimi żebrami oraz Elę… nie, o tym akurat nawet nie chciał myśleć, więc nie myślał).

Po prostu powiedział: chodź i ciągnął ją za sobą, skupiony i gotowy do walki z przekonaniem, że nie jest to strach, lecz odpowiedzialność. Nie mógł ryzykować, że ten ktoś rzuci się wpierw na nią, a on nie będzie w stanie odpowiednio zareagować. Gdyby był sam… to co innego. Stanąłby w miejscu i krzyknął: wyłaź z tych krzaków, ty chory skurwysynu! Albo wbiegłby w nie z zaciśniętymi pięściami i tłukł na oślep, dopóki tajemnicze ciało nie wydałoby z siebie jęknięcia, a wtedy on nie miałby już dlań żadnej litości.

Zresztą czytał ostatnio o wzmagającej się fali samobójstw w tym mieście nad Sanem, czytał o matkach skaczących z balkonów i przedsiębiorcach, którzy łykali garść tabletek i zasypiali snem sprawiedliwych w wannie wypełnionej ciepłą wodą, podczas gdy szalejąca recesja połykała dorobek ich życia. Skoro tak… cóż stało na przeszkodzie, by ktoś wpadł na pomysł nieco inny: by dokonać zabójstwa na przypadkowo spotkanych ludziach (weźmy na ten przykład ich, Rafała i Elę), przetrząść ich kieszenie i odwlec w czasie własny upadek. Jeszcze w zeszłym tygodniu szeroko komentowano sprawę jakiegoś mężczyzny z wioski nieopodal, który w przypływie gniewu (a może frustracji wynikającej z niemożności zapewnienia bytu własnej rodzinie, a może jeszcze z czegoś innego… któż to wie?) wziął w dłoń siekierę i zamachnąwszy się, wbił ją w plecy pochylonego sąsiada, a następnie splądrował jego dom i upłynnił co cenniejsze przedmioty w miejscowym lombardzie. Nie zdołał jednak nacieszyć się światem, gdyż sprawa dość szybko wyszła na jaw, a chwilę później za plecami nieszczęśnika zatrzasnęły się zardzewiałe drzwi więziennej celi. I wielki plan wziął w łeb.

Wszystko to stanęło przed oczami chłopaka, więc chodź, Ela, nie oglądaj się za siebie, idziemy. Już prawie wychodzimy na otwartą przestrzeń, potem wystarczy wejść w wąską ścieżkę między garażami i jesteśmy na osiedlu. Wśród ludzi.

Wyszli z alejki drzew owocowych. W oddali błyskały ślepia blokowisk i chyba ten widok uspokoił dziewczynę. Stanęła w miejscu jak żona Lota na moment przed podjęciem bardzo ważnej decyzji, która miała zamienić ją w pozbawiony jakiegokolwiek znaczenia słup soli.

– Ela… co to było?

– Nie mam pojęcia – szepnęła dziewczyna. – Ale przysięgam, że coś słyszałam.

Chłopak podszedł i przesunął dłonią po jej ramieniu. Wpatrywał się w tę samą przestrzeń, co ona, starając się doszukać śladu jakiegoś ruchu, lecz wszystko było martwe i skąpane w ciemności. Nic. Dosłownie nic nie wskazywało na to, żeby ktoś mógł się tam kryć. Chłopak się uspokoił. Objął dziewczynę i chciał jej powiedzieć, że już wystarczy na dzisiaj, lecz zanim otworzył usta, Ela powiedziała:

– Jakby… nie wiem… jakby coś mówiło i szło za nami… Ale to nie była mowa ludzka, Rafał… to był jakiś bulgot. Jakbyś nabrał wody w usta i starał się coś powiedzieć.

– Nie chcę się powtarzać, ale… chodźmy już stąd. Odprowadzę cię do domu, dobra?

Dziewczyna przytaknęła i wciąż wpatrując się przed siebie, wymacała jego dłoń, po czym wcisnęła ją sobie pod szyję, a jemu zrobiło się wstyd. Tak po prostu. Zalała go fala cierpkiego wstydu, bo ten zwykły gest Eli uświadomił mu (może nie dosłownie, było to bardziej nieokreślone uczucie niż racjonalna myśl), że jego obecność wpływa w jakiś sposób na jej poczucie bezpieczeństwa, a on przez całe popołudnie spoglądał na nią przez pryzmat jej ciała, które chciał posiąść lub wykorzystać do własnych celów.

– Dobrze.

Był już znacznie spokojniejszy, lecz nie zwolnił kroku. Nie obejrzał się także za siebie, zajął się bowiem rozładowywaniem atmosfery opowiadaniem anegdot ze szkolnego lub osiedlowego życia. Głupstwo, absolutne. Ale działało. Ela uśmiechnęła się raz, no… może nie był to uśmiech, lecz czuł, że jej dłoń nie zaciska się już tak mocno, a jego mięśnie z każdym krokiem stają się mniej napięte.

Jest dobrze, pomyślał, w przeciwieństwie do pocierającego szorstką brodę mężczyzny, który wiódł za nimi wzrokiem i miał niedoparte wrażenie, że coś przygląda mu się bardzo uważnie przez harfę kołyszących się nienaturalnie trzcin.

*

Pisanie systematyzuje i buduje. Spaja ostre krawędzie rzeczywistości, wygładza ich szorstką fakturę. Przenosi w inne rejestry. Czuję się z tym dobrze. Na tyle dobrze, że chyba odważę się pokazać moją sztukę polonistce i jeśli… spodoba jej się… może odważę się wysłać ją na konkurs dramaturgiczny. Potrzebuję impulsu, bo… muszę to jednak przyznać przed sobą… brak mi wiary w siebie. Znajduję zadowolenie i formę jakiegoś spełnienia w tym, co robię, jednak towarzyszy mi poczucie, że zdania raz już zapisane nie należą do mnie, raczej przechodzą w formę jakiegoś większego bytu. A mi brakuje właśnie tej pewności w ich ocenie. Czy są wystarczające dobre…?

– O cholera.

Ela podniosła się z łóżka i przekartkowała kilka stron.

– To jest dobre – orzekła polonistka, gdy zapytałam ją o temat swojej pracy. – Masz szansę. Myślę, że to dobry pomysł.

Wiedziałam jednak, że jowialna nauczycielka nie zrozumiała.

Sądziła, że nawiązanie do biblijnej przypowieści o Abrahamie i Izaaku będzie dodatkowym walorem tej sztuki, jednak zrozumiałam, że dla polonistki był to jedynie zabieg estetyczny, niewnoszący do przedstawionego świata niczego istotnego, metafora zaś i puenta samej sztuki leżały już całkowicie poza pasmem jej wrażliwości.

W mojej sztuce następuje bowiem nieoczekiwany twist fabularny, w efekcie którego zamiast opowieści o podporządkowaniu się woli Boga i dokonaniu próby jakiegoś zamachu na samego siebie, przedstawiłam wcale nie symboliczne zabicie Abrahama przez Izaaka. Dla mnie był to sposób na opowiedzenie wydarzenia z własnego życia, choć – rzecz oczywista – nie popełniłam na własnym ojcu żadnej zbrodni, jednak jego pogrzeb i odkrycia, które poczyniłam w tamtym czasie, były dla mnie w pewien sposób rewolucyjne. Nie wiedziałam nawet, skąd przyszły mi do głowy takie pomysły, nigdy nie myślałam o ojcu i matce w podobnych kategoriach, lecz im dłużej pogrążałam się w świecie fantazji, tym mocniej czułam, że odzywa się w niej cichy szept. Jakaś większa prawda o życiu. I właśnie wtedy zrozumiałam, że śmierć ojca – przynajmniej w moim przypadku – była ważnym elementem mojego przyśpieszonego dojrzewania.

I taka też była puenta tej sztuki. Z tym, że Izaak musiał przekroczyć zakazane granice i wyrwać własną dojrzałość wraz z sercem ojca, a potem wrócić do matki i spojrzeć jej w oczy. To był najtrudniejszy moment dla tej postaci: musiała bowiem odpowiedzieć znaczącym milczeniem na pytanie o ojca i zostawić matkę w poczuciu braku. Izaak był świadomy, że jego pełnia wymagała podwójnego poświęcenia. Przy czym to podwójne poświęcenie dotknęło matki. Nie jego. To przecież matka została skazana na żałobę po mężu i wciąż żyjącym synu. Dlatego w moim dramacie jest on postacią tragiczną w pełnym tego słowa znaczeniu i to stanowi o jego sile i uroku.

– O cholera!

Dziewczyna wymacała leżący obok telefon i wybrała numer Rafała.

– Chyba wiem, do kogo należy ten notes, Rafał. A raczej… do kogo należał.

Chłopak miał wyraźnie zaspany głos. Burknął pod nosem coś w stylu: Ela, daj już spokój, nie wiesz, która jest godzina?

– Nie dam spokoju. Kojarzysz Martę Mazur? To ta dziewczyna od sztuki, którą wystawili w Warszawie. Byliśmy wtedy jeszcze w gimnazjum. Na pewno pamiętasz. Cała szkoła jechała wtedy do stolicy. Skup się, Rafał! Ty też jechałeś.

– Może, ale na litość boską, Ela… to był naprawdę dziwny wieczór i uważam, że powinnaś się przespać. Dać już spokój. Porozmawiamy o tym jutro, co? Odpocznij. A przynajmniej postaraj się…

Dziewczyna rozłączyła się bez słowa. Zła, bo Rafał jak zwykle…

Rzuciła telefon obok poduszki i wróciła do czytania.

Często przerywałam pisanie i poddawałam się refleksjom na temat mojego Izaaka. Co czuł, gdy zimny sztylet przebijał serce jego ojca? Co czuł, gdy wracał do domu? Musiał mieć przecież świadomość, że odtąd będzie mu pisany żywot tułacza, podobny do szewca Ahasvery, który odmówił idącemu na Golgotę Chrystusowi spoczynku przed swoim domem i musiał przez to wieść tułacze życie przez całą wieczność. Czy dojrzałość Izaaka była warta takiej ceny? Czy rzeczywiście domagała się takiej ofiary?

Lampka rozświetlała miękkim półkolem martwą połać mojego biurka, a ja przerywałam pisanie i pogrążałam się w zadumie nad losami własnej postaci lub wracałam do lektury pierwszego pisarza, którego mogłam nazwać swoim największym odkryciem. Właśnie w książce Pära Lagerkvista natknęłam się na postać szewca, a koleje jego losu odcisnęły na moim umyśle nieusuwalne piętno. Z pewnością stały się impulsem do napisania własnej wersji biblijnej przypowieści i zanurzenia się w te odwieczne problemy z zachłannością, jaka obca jest dziewczętom w moim wieku.

Może dlatego sama czułam się obca? Te nocne posiedzenia i tkanie własnej historii, to uporczywe wgryzanie się w tkankę własnego umysłu i usilne próby zdefiniowania siebie przez pryzmat powoływanych do życia postaci sprawiały, że czułam się wyalienowana ze środowiska rówieśników, nie potrafiłam bowiem dzielić i przeżywać z nimi tych samych problemów. Moje problemy były dla nich niezrozumiałe, ich – mało znaczące. (nieczytelne)

Nawet matka coraz częściej spoglądała na mnie zatroskanym wzrokiem, lecz nigdy nie spytała, czy wszystko w porządku. Obserwowała. Nieraz tylko cicho otwierała drzwi mojego pokoju i z głową przyklejoną do framugi mówiła:

– Marta, połóż się już. Dochodzi pierwsza.

Posłusznie gasiłam lampkę i kładłam się do łóżka, lecz jeszcze przez długie minuty nie potrafiłam odnaleźć drogi do snu. Mój umysł żył Izaakiem, szewcem Ahasverą i Sybillą.

[1] Ela Piątek, Myśli zebrane i zapamiętane przez Rafała Wojciechowskiego podczas wspólnych spacerów, spotkań i całej reszty, „która sprawia, że dwa ciała lgną do siebie w przypływie palącego poczucia odrębności”

[2] Tamże.

[3] Ela Piątek, Myśli rozproszone, myśli romantyczne.

2.

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Spis treści:

Okładka
Karta tytułowa
W BRZUCHU OJCA-WIELORYBA
1.
2.
3.
4.
5.
TALITA KUM
6.
7.
8.
WIOSKA WYMARŁYCH

Pokuta

ISBN: 978-83-8219-834-8

© Danuta Szulczyńska-Miłosz i Wydawnictwo Novae Res 2022

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt

jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu

wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.

Redakcja: Dominik Leszczyński

Korekta: Małgorzata Giełzakowska

Okładka: Joanna Oszczepińska

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://wydawnictwo-amare.pl

Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek