Piruet Mentony - Stanisław Kubajek - ebook

Piruet Mentony ebook

Stanisław Kubajek

0,0
52,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Sztuka, seks i brydż!

Szukając sposobu na dokonanie résumé swojego dotychczasowego życia, Zach postanawia napisać powieść. Dopieszcza każde słowo, zdanie, rozdział, ale ciągle coś nie daje mu spokoju. To przeklęte dwieście.

Dwieście zaginionych orgazmów dawnej ukochanej mąci mu w głowie i napawa frustracją. Gdzie się podziały? Liczył dokładnie, ale za każdym razem wynik wychodzi ten sam. Stawia przed sobą wyzwanie i kontaktuje się z przyjacielem z dawnych lat, Tyją, który jest w stanie poruszyć niebo oraz ziemię, by odnaleźć chwile rozkoszy Gosy, jednej z licznych narzeczonych Zacha.

Zakrojone na szeroką skalę poszukiwania staną się początkiem surrealistycznej podróży w głąb wspomnień młodzieńczych lat i najszczerszym dowodem miłości do gry w brydża łączącej pokolenia.

Dwieście zjawia się w ostatnim zdaniu. Bogu ducha winne dwieście. Lekkie, bezproblemowe, gawędziarskie. Przychodzi na myśl beztrosko. Kojarzy się z ilością luster, pasuje do zdania i zostaje zapisane. Stoi w tekście, chociaż właściwie nie istnieje. Jest niewiarygodne. Ta niewiarygodność też zostaje zapisana. Niemniej chodzi o dwieście. Dwieście stoi jak byk. Dziwne, że właśnie dzięki niemożliwości swojej jakby podtrzymywało na duchu, przynosiło ukojenie. Zgoła krzepi. Niestety, od kiedy wyrażone jest słowem, w dodatku drukowanym, umożliwia robienie z nim rzeczy strasznych. I wtedy tamto dwieście, przeklęte dwieście uprzykrzające Zachowi życie swoimi powrotami ze zwierzęcym uporem od niedzieli, raptownie spada na tę okazję jak jastrząb przeznaczenia na rozkojarzonego gołębia przypadku. Załatwia go w mgnieniu oka.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 632

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Bohaterowie i postacie drugoplanowe oraz sytuacje opisane w powieści są fikcyjne.

Ze świata realnego pochodzą nieliczne postacie epizodyczne jak Lodzia kierująca ruchem na warszawskich skrzyżowaniach czy Iwona Strzelczyk-Wojciechowska i Krzysztof Wojciechowski, organizatorzy Festiwalu Jazz na Starówce. Rzeczywiste są także wzmiankowane wydarzenia historyczne, jak Mundial Futbolu w Rosji w 2018 roku czy pandemia covid-19.

czwartek 5.07.2018

Dwieście zjawia się w ostatnim zdaniu. Bogu ducha winne dwieście. Lekkie, bezproblemowe, gawędziarskie. Przychodzi na myśl beztrosko. Kojarzy się z liczbą luster, pasuje do zdania i zostaje zapisane. Stoi w tekście, chociaż właściwie nie istnieje. Jest niewiarygodne. Ta niewiarygodność też zostaje zapisana. Niemniej chodzi o dwieście. Dwieście stoi jak byk. Dziwne, że właśnie dzięki niemożliwości swojej jakby podtrzymywało na duchu, przynosiło ukojenie. Zgoła krzepi. Niestety, od kiedy wyrażone jest słowem, w dodatku drukowanym, umożliwia robienie z nim rzeczy strasznych. I wtedy tamto dwieście, przeklęte dwieście uprzykrzające Zachowi życie swoimi powrotami ze zwierzęcym uporem od niedzieli, raptownie spada na tę okazję jak jastrząb przeznaczenia na rozkojarzonego gołębia przypadku. Załatwia go w mgnieniu oka. Po wypiciu krwi zajmuje jego miejsce, żeby grać pierwsze skrzypce i zagłuszać wszystko dokoła. W takich warunkach powieść nie ma szans na dalsze pisanie.

Zach już ma wygasić laptop, ale przypomina sobie o ostatnim czytaniu tego, co napisał w ciągu dnia. Dzisiaj nie ma nawet jednej całej strony nowego tekstu. Od rana przekłada zdjęcia z dwudziestu starych albumów do trzydziestu nowych. Z nieprzeoczonej okazji handlowej na wczorajszej wyprzedaży w sklepie papierniczym na rogu Puławskiej i Dąbrowskiego na poczekaniu przyrządzona zostaje gratka kolejnej ucieczki od pisania. Nic dziwnego, że ucieka, w końcu żaden z niego pisarz. Wysokiego lotu zamiary autora ogrywane są popisowo w grze z rzeczywistością.

Podczas przekładania każde zdjęcie zawraca głowę. Odgrzewa swoją opowieść. Bez pośpiechu. Rozpusta wspominania. Konsekwentnie unikający pisania rozkoszny demon wagarowicza natchniony nowym bodźcem, nazywanym wykrętnie „czerpaniem pisarskiego tworzywa”, wygrywa dla siebie cały dzień. Wagarowanie od pisania to jest to, co pisarze lubią najbardziej. Jacy pisarze?! To, co piszący pierwszą powieść fraszkopisarze lubią najbardziej. Dopiero pod wieczór nudzący się do tej pory laptop ożywa. Technicznie jest bez zarzutu, niemniej sam nie pisze. Dzień za dniem czeka na Zacha. Jego cierpliwość nie zna granic, a niepisanie nawet dobrze mu robi. Świetnie się składa, bo i tak nie wiadomo, co pisać. Zastanawiające, że zawsze wiadomo, co poprawiać. W końcu po trzech godzinach szamotania się ze słowami i z dwusetką Zach czyta nowy tekst na głos. Głośne czytanie łatwiej wyławia kulawy styl.

„Jest 21:30, dobra pora, żeby poszukać Bajecznej Nocy w butelce czerwonego Côtes du Rhône – myśli Jan. Butelki z winem stoją w kuchni na podłodze za rowerem. Na parterze we wspólnym pomieszczeniu dla rowerów stoi jego rower miejski z bagażnikiem i błotnikami do praktycznej jazdy po Warszawie, czyli dla załatwiania spraw bytowych z zakupami na czele. Droższy, szosowy, prawdziwa kolarzówa – tak nazywał jego syn w pierwszej klasie podstawówki szosowe rowery wyczynowe – do trenowania podjazdów na Agrykoli i dłuższych wypadów za miasto nadaje kuchni sportowy aspekt. Dla nastolatka, którym Jan pozostaje od czasu, gdy był nastolatkiem, rower w kuchni jest tak samo na miejscu jak lodówka, czajnik elektryczny i talerze. Dzisiaj drugi dzień bez roweru. To znaczy, że jutro półtorej godziny na siodełku. Żeby był kochany, rower trzeba dozować. Jak wszystko.

Dwa korkociągi z dźwignią nie dają tyle emocji, co trzeci najprostszy, z matowej, nierdzewnej stali. Samo obejmowanie gładkiego walca rączki zachęca do demonstrowania siły. Jan odcina nożem czubek plastikowego kapturka przykrywającego korek i wkręca korkociąg. Lewa ręka trzyma butelkę ściskaną między udami. Przed wyciąganiem korka uśmiecha się do niej lubieżnie. Zazwyczaj smukła szyjka butelki nie ma nawet dwóch sekund, żeby rozgrzewać się w dłoni. Tym razem wyciąganie przedłuża się. To przez ten plastikowy korek. Zaparty, jakby uczepiony czterdziestokilogramowej walizy. Ale i tak siłowanie z walizą łatwiejsze od zapasów z kobietą. Za trzecim zniecierpliwionym szarpnięciem rączka walizy urywa się i korek czkając, wyskakuje z butelki. Dwie ciemnobordowe krople karkołomnie spadają na podłogę. Stracone dla Jana, wypite zostają przez zadowolony kawałek papiernika.

Jan nalewa wino do kieliszka, kroi dwa grube na centymetr plastry sześciomiesięcznego cheddara z Biedronki przy Dolnej i przechodzi ze wszystkim do Flagowego. Wino z serem gotowe do przytomnego lądowania tam, gdzie ich miejsce, zastopowane zostają górnolotnymi rozważaniami, co dzisiaj wybrać – Bajeczną Noc czy Bajeczny Wieczór. Wygrywa przyzwyczajona do zwyciężania Bajeczna Noc, czyli jeden kieliszek wina, sto siedemdziesiąt pięć mililitrów. Dobrze wiedzieć, ile się pije. W butelce mieszczą się cztery Bajeczne Noce. Można mieć albo jedno, albo drugie. Bajeczny Wieczór zaczyna się od drugiego kieliszka i niestety eliminuje Bajeczną Noc. Przykrego wybierania między nimi można sobie oszczędzić. Wystarczy nie sięgać po butelkę. Wtedy ma się święty spokój. Ale czy dzisiaj potrzebny jest aż taki?

– Napijemy się do lustra. – Jan beztrosko puszcza oko do kieliszka. – Kieliszek wina do lustra, też mi coś!

Kieliszek odbija się w pierwszym lustrze, potem w drugim, w trzecim… do szesnastego.

– Cholera, nie wiem, do którego się napić. – Puszczane oko przestaje się puszczać, robi rundę po ścianach.

We Flagowym wisi szesnaście wielkich luster.

– Nie piję do każdego. To nie jest Bajeczny Wieczór! Szesnaście luster ma powiększać przestrzeń, nie picie. Po jednym kieliszku do każdego, to by robiło… to by robiło cztery butelki wina! Po takiej dawce urwałby mi się film definitywnie, zwyczajnie gryzłbym ziemię. Szesnaście – mówi jeszcze raz – dobrze, że nie dwieście”.

Podczas czytania Zach zawsze znajduje coś do poprawienia. Nie musi szukać, żeby znaleźć. Takie ma do tego zamiłowanie, że jak nic nie znajduje, też coś poprawia, jakby żarty sobie z pisania stroił. Teraz jedno zdanie złożone rozmienione zostaje na dwa proste. Na końcu nowej strony dwieście wprasza się do tekstu powieści. Dwieście. Znowu dwieście. Sakramenckie dwieście jeszcze raz przypomina o sobie, chyba dwusetny od niedzieli. Przyczepia się jak rzep i najpierw zdrowo się z Zachem pobawi, zanim mu odpuści, żeby za niedługo znowu wejść mu na głowę. Pisanie ma wolne do jutra. Po zapisaniu poprawki laptop idzie spać, ale diabelskie dwieście nie przestaje wiercić dziury w brzuchu.

***

Dwa tygodnie przed Wielkanocą 2017 Zachowi zakotwicza się w głowie dwanaście zdań strumienia świadomości przepływającego zazwyczaj bez przestojów. Zdania wpadają w wir. Nie płyną dalej. W sumie nic nadzwyczajnego. Zdarza się tak przynajmniej raz w miesiącu. Myśli kręcą się jak koła samochodu na nagłej gołoledzi. Krócej, dłużej, jak im się podoba. Dwunastu zdaniom dotyczącym konkretnego roku 1998 podoba się opcja „dłużej”. Zachowują się tak, jak gdyby w ogóle zrezygnowały z opuszczenia głowy Zacha i – co raczej u niego niezwykłe – trzymają się oryginalnej wersji, kręcą się dokładnie w takiej samej formie, w jakiej przypłynęły. Zach zna swoją mechanikę. Daleki od niepokoju gra na przeczekanie. Jak z katarem. Nie zna lepszej metody. Po tygodniu, chcąc nie chcąc, zna dwanaście zdań na pamięć. Brzmią nieźle. Pasują na początek powieści. Ciekawe, jaki byłby ciąg dalszy. Wystarczy dopisać dwieście stron tekstu i będzie wiadomo. Najlepsze z dwunastu zdań jest pierwsze. Początek początku. Kluczowe zdanie otwierające sezam. Z pierwszego rozwija się cały tekst. W księgarniach i bibliotekach widać, jak amatorzy pierwszych zdań polują na ciekawe okazy. Półka po półce otwierają powieść za powieścią. Łowcy smakowitych pierwszych zdań. Niektórzy po spróbowaniu pierwszych smakują ostatnie i już gotowi pisać recenzję. Zach nie ma pojęcia, jak rozwija się tekst powieści. Nie przejmuje się, żadnej powieści nie pisze, ale pamięta z Gombrowicza, że człowiek nigdy nie wie, co mu się napisze.

– Jak nie wiesz, co malować, to maluj! – poradził pewnego razu Picasso narzekającemu na brak weny Braque`owi. Z pisaniem jest podobnie.

Dwa tygodnie później, podczas przyjęcia wielkanocnego w Żelazowej Woli u Sary i Miłosza, synowej i syna Malusieńki Sobieskiej, Zach zapowiada zgromadzonym, że zaczyna pisać powieść. Jest w doskonałym usposobieniu po przedpołudniowych podchodach w pobliskiej Puszczy Kampinoskiej z Buntem, Malusieńką i wytropionym przez Bunta łosiem. Łoś idiotycznie niezdecydowany, w którą stronę uciekać, nieruchomy wpatruje się w psa, jakby uderzony obuchem w głowę albo zahipnotyzowany szczekaniem. Przy okazji zalicza sesję zdjęciową z psem, chociaż się na nią nie pisał. Natomiast zapowiedziana powieść od razu przybiera pozę idiotycznie zdecydowanej, chociaż na żadne pisanie sama się nie pisała. Ale co tam, w końcu jest Wielkanoc. Jak świętować, to świętować!

Po diabła mówić o pisaniu?! Nie można podchodzić spokojnie nawet do tak grubego zwierza jak powieść bez trąbienia wszem i wobec? Przy stole jak zawsze siedzi naprzeciwko siebie dwóch belwederskich profesorów. Jeden jest wybitnym znawcą, a jednocześnie amatorem protestantyzmu, drugi też protestant, chociaż bardziej sceptyczny, za to niedościgły bibliotekoznawca. Wygadane bestie, to mało powiedziane. Nadają nieumiarkowanymi pakietami werbalnej kanonady. Ich niewyczerpane magazynki z amunicją słów i wiedzy obsługują dwie konwersacyjne maszynerie nie do zdarcia. Reszta towarzystwa też mocna w gębie. Rezolutni, hartowani latami w profesorskim ogniu: profesorska narzeczona, profesorska córka, profesorski zięć, matka profesorskiego zięcia, profesorskie wnuczki i jeszcze para profesorskich dzieci – syn i córka – z innych związków, bo pierwszy dzień Wielkanocy spędzają tego roku z ojcem. Każdy wie, o czym mówi. Znają tematy na wyrywki. Obkuci na blachę. Nie to, co my!

Zacha korci nagle, żeby zaistnieć w krótkiej przerwie profesorskiego ognia. Zostało ustalone, że Malusieńka Sobieska prowadzi tego dnia samochód w drodze powrotnej do Warszawy, czyli nie pije. Dla niemieckiego wina przyniesionego przez profesora od protestantyzmu Zach nie znajduje żadnych formalnych przeszkód. Po winie, w wyuzdanym ferworze, za dużo mówi. Jak zawsze. Profesorowie popełnili dziesiątki tekstów adresowanych do garstki specjalistów ze swoich wąskich dziedzin, przeczytanych przez ułamek tej garstki, jednak żaden z nich nie napisał powieści dla normalnych ludzi. Zach też nie napisał, ale zażyje tych mądrali i całe towarzystwo samą zapowiedzią pisania. Tak ich zażyje, że w rozpaczliwym zaskoczeniu rozdziawią gęby, czymś się udławią albo chociaż coś rozleją. Uczuleni wyłącznie na siebie, zajęci własną erudycją, szacowaniem jeden drugiego, który bardziej oczytany, bardziej błyskotliwy, którego dziedzina ważniejsza i przede wszystkim, który ma większe względy u Elwiry, profesorowie nie zwracają najmniejszej uwagi na zapowiedź pisania powieści przez Zacha, a pozostali biesiadnicy idą dokładnie ich śladem.

Elwira, zgrabny, chociaż w ogóle niewysportowany pączek nadziany dwadzieścia cztery godziny na dobę uśmiechniętą, nieumiarkowaną słodyczą tak, że nieprzywiązujący wagi do traktowania się makijażem choćby umiarkowanym, metr sześćdziesiąt na wysokim obcasie, matka Sary, wszystko w jednym kawałku elastycznego luterskiego granitu, gustuje w profesorach. Przyjeżdża do córki na święta, imieniny, urodziny i rocznice w obstawie dwóch. Profesor od protestantyzmu jest jej byłym mężem i ojcem Sary. Jego wielkie życiowe namiętności – pierwsza do kupowania i sklejania modeli, od lokomotyw do sterowców, i druga, jeszcze większa, do żeńskiej młodszej kadry dydaktycznej – nabierają w końcu takich rozmiarów, że w swoich dwóch obszernych mieszkaniach nie ma miejsca dla żony. Namiętność profesora bibliotekoznawstwa, aktualnego narzeczonego od lat piętnastu, swobodne sportowe ubrania, a szczególnie sportowe buty, nie jest namiętnością rujnującą związek z Elwirą. Przeciwnie, wzmacnia go. Niewielka między nimi różnica gabarytów sprawia, że narzeczona często zadaje graniczącego z ekstrawagancją wyzywającego szyku w towarzystwie, nosząc markowe sportowe stroje bibliotekoznawcy. Z racji swojej aktualności na pozycji narzeczonego bibliotekoznawca w każdych warunkach czuje się Elwiry numerem pierwszym. Na terenie Sary, niezakochanej w nim tak jak mamusia, jego pozycja staje się jednak mniej wyraźna. Odzyskiwać jej wyrazistość przychodzi mu w ustawicznych pojedynkach słownych ze znawcą protestantyzmu, który ciągle byłą żonę kocha. Ten znawca mądrych kobiet cieszy się u nich wzięciem tak dużym, że rozstanie z Elwirą nastąpić musiało ze względu na jej dumę i pozycję towarzyską. Ale czy prawdziwa kobieta zdolna jest winić mężczyznę za jego naturalny urok, jakiemu ulega cała płeć piękna? Uleganie w dwóch przypadkach tak mocne, że owocujące raz córką, raz synem. Elwira bez pewności, którego z nich pożąda bardziej, pożądana przez obu, niemieszkająca z żadnym, nabiera wyrafinowanej pikanterii, kiedy obstawiona z każdej strony po jednym przystojnym, wygadanym profesorze sekunduje ich zmaganiom o nią właśnie. Mimo swojej filuterności niezmienna od lat formuła zaczyna nabierać cech rutyny. Przy rodzinnym stole Miłoszów zauważalnie rośnie apetyt na przyjazdy Elwiry do Żelazowej Woli z większą liczbą profesorów. Od ćwierćwiecza piastuje wysokie administracyjne stanowisko w największym polskim środowisku uniwersyteckim. Zmienia się władza w kraju albo władze uczelniane, a podtrzymywany długimi rękami samego Lutra stołek pod apetycznym pączkiem ani drgnie, jak pod Cyniem – o którym będzie później – w Największym Polskim Instytucie Przemysłowym. Będąc w serdecznych relacjach z dziesiątkami profesorów, mogłaby Elwira przyjeżdżać do córki swoim siedmioosobowym SUV-em z sześcioma.

– Oby znalazła na to ochotę! Byłoby bardziej interesująco i nawet znacznie opłacalniej niż obecnie – wzdychają gospodarze.

Potrafiący znaleźć się w każdej sytuacji profesorowie nie zjawiają się z pustymi rękami. Bibliotekoznawca, wielbiciel kuchni francuskiej, od kiedy ma syna i francuską synową w Le Vieux Colombes na zachodnich przedmieściach Paryża, przed przyjazdem z Elwirą do Miłoszów miałby za każdym razem chęć zaopatrzyć się w naręcza francuskich smakowitości u jednego z dwóch francuskich traiteurs, u droższego na Nowym Świecie albo u tańszego na Hożej, ale tylko o nich słyszał, nie zna adresu i w efekcie przyjeżdża z naręczami wiktuałów typowo polskich własnej roboty, wśród których królują śledzie i inne ryby w fantazyjnych kombinacjach. Znawca protestantyzmu, największy w tym gronie koneser i amator trunków, w szczególności win i nalewek, a także słodyczy, zjawia się u córki z pudełkami łakoci i paroma butelkami czegoś mocniejszego. Pochłonięci rozmową, przypominającą zrazu przygotowania do pojedynku i sam pojedynek przechodzący z wolna w regularny wykład prowadzony dla całego towarzystwa, profesorowie nie mają głowy do jedzenia ani picia. Są wartością dodaną wszystkich przyjęć. Nikt się nie nudzi, jedni wykładają, drudzy słuchając, jedzą i piją. Jeszcze paru takich profesorów, a przyjęcia można byłoby urządzać wyłącznie z tego, co przyniosą i czego nie spożyją, zajęci potyczkami na przekonywające wywody, trafne argumenty oraz wykładami popijanymi wodą, co im się nigdy nie przejada.

Zapowiedziane nagle, w trakcie nieumiarkowanego delektowania się dwuletnim Rieslingiem serwowanym na wielkanocnym stole najpierw do śledzia po śródmiejsku, potem do karpia po żydowsku, ryby po grecku i na końcu do pieczonego sandacza po żelazowo-wolsku, pisanie powieści świta Zachowi nie od czasu zakotwiczenia się w głowie dwunastu początkowych zdań, dwa tygodnie przed Wielkanocą, tylko od czasu przejścia Malusieńki Sobieskiej poprzedniej jesieni na wcześniejszą emeryturę. W jej przypadku na tak wczesną, że Zach po długich latach spędzonych we Francji odsyłającej kobiety na emeryturę z całą bezwzględnością w tym samym wieku co mężczyzn, nie może uwierzyć, jak to możliwe.

Biedne Francuzki nad wejściami do wszystkich urzędów, szkół i przedszkoli w kraju nad Sekwaną czytają: Liberté égalité fraternité. Wśród trzech najważniejszych zasad funkcjonowania społeczeństwa wykutych w kamieniu égalité niestety stoi jak byk. Nic dziwnego, że nasączone od małego republikańską równością nie buntują się. W kraju nad Wisłą już od piaskownicy słychać przechwalanie się dziewczynek, że przejdą na wcześniejszą emeryturę, jak przeszła babcia i jak mama przejść zamierza.

– Jesteśmy matkami, babciami, narzeczonymi i żonami. Żaden chłop niezdolny do odgrywania roli matki, babci, narzeczonej czy żony niech się nie dziwi, że przechodzimy na emeryturę wcześniej, bo to jest sprawiedliwe – tłumaczą pięcioletnie sikorki przewijanym w wózkach lalkom na spacerze.

Na emeryturze nic się nie robi i jeszcze za to płacą. Nawet dla przedszkolaków jasne jest jak słońce, że czym wcześniej, tym lepiej.

Malusieńka Sobieska wyzwolona od księgowania, któremu poświęcała się w pracy, po przejściu na niewiarygodnie wczesną emeryturę może z dnia na dzień do zatracenia poświęcać się narzeczeństwu z Zachem.

– Jej niedoczekanie! – zaklina się świadomość Zacha zmuszonego do kombinowania nad sposobami obrony przed rozpędzonym, żywiołowym nadmiarem narzeczonej, nad którym nie mógłby zapanować, i wyczuwalnym zagrożeniem utraty wolności.

Nie żałuje zapowiedzi pisania powieści. Od początku wiedział, że będzie musiał zapłacić za zawarte w niej wyrachowanie. Nic za darmo! Powieść można pisać i pisać, a dobrą powieść jeszcze dłużej.

– Moja ma być dobra! Wystarczy jedna, ale dobra. Taka do czytania jednym tchem od rana do nocy.

Podobno dla Toni Morrison jedna powieść to sześć lat. Przez ten czas sam fakt pisania może bronić Zacha przed wymaganiami Malusieńki Sobieskiej, żeby coś z nią robił, gdzieś chodził, jeździł albo tylko był w zasięgu jej wzroku i głosu, na co nie miałby akurat ochoty. Jak ktoś pisze, rozgrzeszany jest automatycznie z braku czasu na inne rzeczy. Literatura – rzecz święta. Piszącym wybacza się wszystko. Mają zagwarantowany spokój z bezkarnością.

Na Wielkanoc 2017 Malusieńka Sobieska jest narzeczoną Zacha od dwóch i pół roku. Nie wchodziła mu zbytnio na głowę, kiedy w dni robocze szła do pracy, żeby zajmować się księgowaniem, i pozwalała narzeczeństwu rozwijać się w wersji ulgowej dla narzeczonego. Później narzeczony zmuszony jest zatroszczyć się o siebie.

Zach nie wymaga spokoju raz na zawsze. Gdyby wymagał, w ogóle nie zabiegałby o narzeczoną. Człowiek odczuwa potrzebę narzeczonej i spokoju. W dobrych proporcjach. Można mieć więcej jednego albo drugiego. Każdy ustala najlepszą dla niego równowagę między dwoma podstawowymi składnikami szczęścia. Dusza fraszkopisarza bardziej potrzebuje spokoju, jego ciało – narzeczonej. Ach, ta alchemia błogostanu! Te poszukiwania magicznej formuły! Inny punkt widzenia rano, po drugiej kawie, w rozpędzone pisaniem przedpołudnie, inny wieczorem po prysznicu w rozochoconej pościeli. Intelekt niekoniecznie pomaga deszyfrować tę łamigłówkę, ale dobrze jest mieć pod ręką instrument zapewniający dokładnie tyle spokoju, ile akurat potrzeba. Myśląc o zagrożonym spokoju, Zach znajduje nowy dozownik narzeczonej. Pisanie powieści dozuje jedno i drugie. Czy przypadkiem nie stąd się bierze ta ogólnoświatowa epidemia pisania?

Malusieńka Sobieska, narzeczona dozowana pisaniem powieści – brzmi romantycznie, jak opis na opakowaniu leku, i Zach nie przechwala się znalezieniem nowego dozownika narzeczonej.

Oficjalnie jest narzeczonym romantycznym, a pisanie powieści przedstawia jako ambitne przedsięwzięcie tworzenia dzieła literackiego dużego kalibru. Zapowiedź pisania zadomawia się w otoczeniu Zacha. Stopniowo nabiera mocy urzędowej. Niestety, po jakimś czasie coś z tym fantem trzeba zrobić. Zaczyna się płacenie uczciwej ceny. Bez specjalnej okazji padają teraz z różnych stron rzeczowe pytania, jak o rozwój noworodka. Największą dociekliwość przejawiają byłe narzeczone i niewiele im ustępujący przyjaciele z Łapy. Rodzina i znajomi też trzymają rękę na pulsie i sprawdzają, czy nie zostali zrobieni w trąbę.

– Na jakim jesteś etapie? Jak ci się pisze? O czym akurat piszesz? Kiedy myślisz skończyć? Czy możesz przeczytać fragment, bo trudno wytrzymać z czekaniem do publikacji całości?

W 1998, na początku szóstego narzeczeństwa z Gosą, kiedy ją jako pierwszą zaczyna dozować w sensie dociskanym – jakby nie powiedział Jerzy Pilch – używa jako dozownika, samotnych trzydniowych wyjazdów na wieś, do domu w Normandii raz w tygodniu. Wtedy także idzie w zaparte, nie nazywając ich dozownikiem narzeczonej, tylko wyjazdami do Izy, pięcioletniej suki rasy pinczer średni odgrywającej w tamtej epoce rolę jego praktycznego trzeciego dziecka, a przy okazji do fabrykowania na pęczki fraszek.

PINCZER ŚREDNI FCI 184

Zlicza punkty psom katalog:

duch sportowy

zdrowie

czystość

opiekuńczość

wierność

śmiałość

z sumą punktów:

spory nikną

pies praktyczny:

się wyszukał

trzyma świat praktycznie:

w ryzach

praktyczniejsza od psa:

suka

imię też praktyczne:

Iza

praktyczności szczyt:

gdy pości

dobermana:

bliski krewny

niedoberman:

z oszczędności

pies praktyczny:

pinczer średni

***

Żeby znaleźć Malusieńkę Sobieską, Zach posługuje się Internetem. Pierwszy raz w życiu szuka narzeczonej tą drogą. Bardzo mu odpowiada określenie „narzeczona”, czyli kobieta, z którą coś jest na rzeczy. Żywy, konkretny język polski może być szelmowski i jednocześnie brzmieć stosownie, a nawet romantycznie. Jak go nie kochać?

Gdy wAndzia Co-chciała-Niemca, narzeczona Zacha z okresu poprzedzającego epokę Malusieńki Sobieskiej, wyrzuca go z trzeciego piętra na bruk wieczorem w sobotę czternastego listopada 2014 roku, jest wściekły i upokorzony. Dyszy wieloma żądzami, ale przede wszystkim czuje niewiarygodnie silną, natychmiastową potrzebę nowej narzeczonej, chleba powszedniego i zaskakującej przygody w jednym.

Zbiera do kupy kawałki, jakie z niego zostały po twardym lądowaniu na bruku, i w te pędy leci do domu wypić całą butelkę Côte du Rhône. Najpierw musi uspokoić wzburzenie. Otwiera laptop, łączy się z Internetem, kupuje sześciomiesięczny abonament portalu randkowego dla aspirujących. Portal nie precyzuje, do czego powinni aspirować. O północy zaczyna przebierać wśród kandydatek na narzeczoną. Bierze pod lupę tylko te z Warszawy. Jeszcze przed dziewczynami eliminuje dojazdy. Portal wie, jak skutecznym wabikiem dla mężczyzny jest widok urzekającej kobiety, i bez przerwy prezentuje mu zdjęcia kobiet z całej Polski oraz wielu Polek z zagranicy. Wypisał właśnie różności na swoim profilu i algorytmy wiedzą, co mu oferować. Nie wiedzą, że najbardziej nie lubi dojeżdżać. Tego nie napisał. Pełne wyszukanego wdzięku, kunsztownie wykonane zdjęcia zastanawiająco pięknych dziewczyn w niebiańskich sceneriach nie są w ogóle przez Zacha rozpatrywane, jeśli mieszkają poza Warszawą. Nawet te najurodziwsze z Żelazowej Woli albo z Otwocka. Za daleko. Na szczęście warszawianek szukających narzeczonego nie brakuje.

Po wyeliminowaniu dojazdów zaczyna się rzeź Bogu ducha winnych kandydatek. Wirtualnym toporem delikatnego kliknięcia odrzucane są w niebyt, jedna po drugiej, warszawianki chętne zostać narzeczoną. Unikalne dzieła ewolucji i sztuki dekoracyjnej ustawione na półkach portalu jak towary w hipermarkecie. Na półce MA: Mariole, Marleny, Maryle, Matyldy i Marianny. Malusieniek tymczasem brakuje, imię wymyśli Zach za tydzień dla Sobieskiej. Każde unikalne dzieło ze szczegółowym opisem, danymi technicznymi, instrukcją obsługi i gwarancją z opcjami przedłużenia. Ceny tymczasem trzeba się domyślać. W całym pakiecie informacji najważniejsze są zdjęcia. Im więcej, tym lepiej. Jedna kandydatka po drugiej zalicza ścięcie gilotyną za to, jak wygląda na zdjęciu. Bez wątpienia mniej przekonywające niż widok w realu zdjęcie okazuje się dużo poręczniejsze przy ścinaniu głów. Pięć stron interesujących, gwarantowanych informacji tekstowych bez dobrego zdjęcia miałoby jakąś wartość przy szukaniu kandydatki na obsadę stanowiska pracy, gdyby szukającą była kobieta. Facet szukający narzeczonej przede wszystkim ogląda zdjęcia. Zdjęcie to konkret, reszta jest literaturą. Oczywiście, prawdomówność wizerunków dziewczyn tymczasowo ułaskawionych trzeba będzie zweryfikować na spotkaniu w cztery oczy, ale zaczynamy mokrą robotę od zdjęć.

Można odnieść wrażenie, że większość warszawianek szuka narzeczonego, tyle jest tego towaru na portalu dla aspirujących. Po całej dobie przeglądania tysięcy zdjęć uwagę Zacha przykuwa jedno portretowe i jedenaście plenerowych rozśmieszanej żartami fotografa ciemnej szatynki, bezczelnie prezentującej się jako naturalna pszenicznowłosa blondynka. Wyróżnia się bardzo korzystnie na warszawskim rynku kandydatek na narzeczoną. Już na pierwszy rzut oka widać, że jadalna i pożywna. Tu fika koziołki z dwiema wnuczkami – kibicują im wyhaftowane na bluzach imiona Pattaya i Pogoda – tam stoi z wpatrzonym w nią jak w obraz Buntem, psem rasy dogue de Bordeaux, gdzie indziej wącha kwiaty bzu w ogrodzie. Biust na wygimnastykowanym, szczupłym ciele najgłośniej oznajmia, że „obecny!”. To Malusieńka Sobieska ze swoim nosem na zdjęciach zrobionych przez Miłosza, jej syna, zapalonego informatyka i niezgaszonego fotografa. Kochające dziecko patrzy na nią okiem mężczyzny dla oka innego mężczyzny, żeby ten inny miał chęć ją złowić. Dobra robota. Nos Malusieńki na żadnym z dwunastu zdjęć nie jest widoczny z pełnego profilu. Trudno się domyślić, ile gimnastyki wymagać będzie całowanie ust umiejscowionych pod tym nosem. Kiedy jej nos będzie na godzinie dwunastej, Zach będzie musiał swoim wskazywać trzecią albo dziewiątą, żeby wpiąć się najlepiej w buźkę Malusieńki. Szczęściem, że przy całowaniu na leżąco wpinanie ust w usta nie gra roli pierwszoplanowej. Od uśmiechniętej twarzy i całej figury kobiety płynie serdeczne ciepło. W ciągu ostatniego roku złowiona przez sześciu poszukujących narzeczonej, sama urywa się z haczyka po pierwszym spotkaniu w realu, ale raz dopiero po trzecim, kiedy trafia na dobrze maskującego się, niebezpiecznego, seryjnego poszukiwacza narzeczonych.

Rok wcześniej Zach kończy pisać czterysta trzydzieści fraszek o każdej rasie psów. Uznanych ras jest trzysta osiemdziesiąt, ale napisał też o wielu nieuznanych przez FCI (Fédération Cynologique Internationale). Książka z tymi fraszkami jest ciągle w sprzedaży. W poniedziałek pisze do Malusieńki, via portal dla aspirujących, maila z propozycją, że może jej dać w prezencie swoją książkę z fraszką o jej psie, który później okaże się należeć do Miłosza.

DOGUE DE BORDEAUX FCI 116

Część kufowa dogue`a z Bordeaux

zapłaconego za dużo

zawsze być powinna buzią,

a po roku jest już mordą.

Za dwa dni spotykają się w połowie drogi od siebie – żeby było sprawiedliwie – w małej restauracji na rogu Chmielnej i Żelaznej. Zachowi z fryzurą na strusie jajo, preferowaną przez jego głowę od półrocza, brakuje włosów ze zdjęcia zrobionego rok wcześniej, umieszczonego na jego profilu portalu randkowego.

– Masz kształtny globus, dobrze ci z wysokim czołem – zapewnia pełna seksualnych obietnic blondynka, ta sama co na dwunastu zdjęciach.

Zach je rybę z ryżem i fasolką, a naprzeciw wyborny zestaw połączonych kości, mięśni, chrząstek, piersi, włosów, uśmiechu i nosa rozsiewa woń kobiety przy dzbanku dwugodzinnej zielonej herbaty. Dba o figurę. O każdej porze dnia jest najedzona. Potem idą do Kinoteki w Pałacu Kultury obejrzeć ostatniego Woody Allena. Przez pół filmu badana jest z aptekarską dokładnością lewa dłoń Malusieńki. W szczególności przegub. Uaktywnia się niezwykła wrażliwość Zacha, granicząca z opętaniem, na potrafiące rozpalić mu krew w żyłach i usprawiedliwiać całą resztę, finezyjne przeguby i pęciny kobiety. U Malusieńki nie ma czego usprawiedliwiać. Właściwe badanie przeradza się po jakimś czasie w zabawę tym samym przegubem, idealnie pasującą do zabawnego filmu. W połowie seansu Zach siada z drugiej strony i najpierw bada wnikliwie, a potem do końca filmu bawi się przegubem jej prawej ręki. Nie ma dużo ludzi na widowni. Możliwe byłoby zdjęcie Malusieńce krótkich kozaków i przebadanie pęcin jej nóg, ale mimo wielkiej pokusy – po rozważeniu za i przeciw – zostaje to przełożone na następne spotkanie.

Na drugiej randce pęciny Malusieńki okażą się jej asem atutowym. Swoją średniej wielkości dłonią Zach będzie mógł całkowicie objąć jej nogę nad kostką tak, żeby dotknąć palcem środkowym kciuka. Nawet Gosa nie ma subtelniejszych pęcin. Nogi w całości ma lepsze, bo najwspanialsze na świecie ale nie w tym detalu. Najsubtelniejsze na świecie przeguby rąk i pęciny nóg posiada bezapelacyjnie Malusieńka Sobieska. Po kinie Zach odprowadza jeszcze nie całkiem narzeczoną do tramwaju linii dwadzieścia sześć na przystanek przy kinie Femina, po którym zostaje tylko nazwa przystanku. Na koniec przelotnie całuje ją w usta, bez zagłębiania się w temacie całowania. Pięć godzin spotkania mija jak pięć minut. W niedzielę rano są już po kolacji w indyjskiej restauracji na skrzyżowaniu Trasy Łazienkowskiej z Marszałkowską i po śniadaniu u Zacha na Mokotowie. Na sobotnie spotkanie Malusieńka przychodzi bez szczoteczki do zębów i bez ręcznika. Zastanawiała się, czy je zabrać. W końcu nie zabiera. To by jednak trąciło bezceremonialnością kawy na ławę. Dwie nowe nierozpakowane szczoteczki i czysty ręcznik z czystą pościelą zamiast niezapowiedzianej kolekcji motyli czekają na nią u Zacha.

– Jedna Marysieńka Sobieska już była i wystarczy, ty jesteś Malusieńka Sobieska – informuje ją Zach po śniadaniu w niedzielę. – Malusieńka jak fraszka, a tak się składa, że z fraszkami radzę sobie najlepiej.

Metr siedemdziesiąt Malusieńki bez konfekcyjnej rozrzutności z lubieżną wiedzą ukrytą jedynie w koszulce na ramiączka sięgającej pępka, chociaż już po śniadaniu i po drugiej kawie, kupuje ten pomysł szybciej niż pomysłodawca, bo pali się do zdobywania dla siebie całego zachwytu Zacha i do ponownego sprawdzenia, czy z Malusieńką radzi sobie równie dobrze jak z fraszkami. Po kolejnym sprawdzeniu jest spacer, obiad i najnowszy Almodóvar w kinie Atlantic. Malusieńkę można jeść łyżkami i dwadzieścia cztery godziny drugiego spotkania mijają jak pół minuty.

W czasie dwóch pierwszych spotkań Zach, któremu po czterech semestrach studiowania statystyki w SGPiS na zawsze pozostaje mania zliczania wszystkiego co popadnie, próbuje zliczać Malusieńce Sobieskiej plusy i minusy. Potem myśli bilansować jedne z drugimi. Jest wynik, to człowiek wie, czego się trzymać podczas jego interpretacji. Ale jak ocenić, że z przodu jest atrakcyjniejsza niż z tyłu? Dać minus za brak symetryczności czy plus, bo tak jest ciekawiej? Plusy i minusy kobiety – temat na oddzielne opowiadanie. Nie wiadomo, czego więcej, a jeszcze plus plusowi nierówny. Z minusami podobnie. Jeden duży plus bilansuje trzy mniejsze minusy czy tylko dwa? Chaos podniecenia towarzyszy rozważaniom. Wszędzie nierówna waga ocenianych kategorii. To wszystko nie sprzyja rzetelności. Nie sposób tego ogarnąć nawet po dwusetnym rachowaniu. Zach przestaje zliczać plusy i bilansować z minusami, kiedy rozumie, że nieodparcie rośnie mu chęć do następnych spotkań. Coraz mocniej odczuwalna ochota oznacza, że między nim i Malusieńką Sobieską jest coś na rzeczy. Tym samym zostaje uznana za narzeczoną. Dokonuje się akt stworzenia. Zach również tworzony jest od nowa. Jako narzeczony Malusieńki wstępuje w nową sferę bytu. Z nowym tchnieniem życia niosącym niewiarygodną masę innych nowości odmienia się wszystko dookoła. Powstaje nowy obraz świata.

Nie szuka innych narzeczonych. Jedna wystarczy aż nadto, bo Malusieńka od razu zajmuje w życiu Zacha okropnie dużo miejsca. Po szaleńczej oscylacji między kalkulacją a instynktem, odczucie, że coś jest na rzeczy, po raz kolejny zwycięża z cierpliwymi dążeniami do poważnych rozważań bazujących na zdobyczach nauki i rachunkowości. Dla Zacha, rasowego autostopowicza kochającego podróże bez sprecyzowanego celu, dopasowanie narzeczonej do narzeczonego nie należy do zjawisk możliwych. Dopasowana może być żona kojarząca się z biletem na pociąg do konkretnej stacji.

Do końca wykupionego abonamentu na portalu dla aspirujących zostaje pięć miesięcy i trzy tygodnie. Zach przestaje szukać narzeczonej, ale na portalu zachowuje się, jak gdyby ciągle szukał. Wykorzystuje udawane szukanie do nakręcania sprzedaży swojej książki z fraszkami o psach. Wyjaśnia mailowo paniom szukającym narzeczonego, że podobne poczucie humoru jest według niego sprawą najistotniejszą przy budowaniu trwałego związku między kobietą i mężczyzną. Jakie poczucie humoru ma on, mogą ocenić po przeczytaniu jego fraszek o wszystkich rasach psów dostępnych w książce i tutaj podaje tytuł. Sporo pań kupuje. Lubią kupować. Inne skarżą się administracji portalu, że Zach łamie regulamin i zamiast szukać narzeczonej, prowadzi marketing swojej książki. Otrzymuje ostrzeżenie i dalej nakręca sprzedaż książki, ale teraz nie podaje tytułu i w ogóle nie wspomina o książce, co jest zakazane, tylko swoje nazwisko i fakt parania się fraszkopisarstwem, co jest dopuszczalne. Dostają je, jak leci, wszystkie dziewczyny z całej Polski i wszystkie Polki z zagranicy. Nawet najgorsze zdjęcia i największe oddalenie od Warszawy nie są teraz żadną przeszkodą, żeby podać dziewczynom nazwisko fraszkopisarza. Polki w każdym wieku mieszkające od Ziemi Ognistej po Kamczatkę i od Nowej Kaledonii po Żelazową Wolę, szukające narzeczonego na portalu dla aspirujących, nawet te niezałączające żadnego zdjęcia, otrzymują via portal zagadkowo sformułowaną informację, z której wynika, że Zach się nimi interesuje. Wpisują nazwisko Zacha w wyszukiwarce internetowej, a ta automatycznie podpowiada im tytuł jego ostatniej książki o ciągle niewyprzedanym nakładzie. Dziewczyny ciekawe fraszkopisarza jako kandydata na narzeczonego kupują książkę, bo przez Internet kupisz wszystko z dostawą pod dowolny adres, a gdy cały nakład jest po trzech miesiącach sprzedany, Zach przestaje udawać, że szuka narzeczonej o podobnym poczuciu humoru.

Przed wyszukaniem Malusieńki Sobieskiej na portalu dla aspirujących musiał widywać i ocierać się o nią setki razy. W dzieciństwie przez piętnaście lat mieszkają na sąsiednich podwórkach w warszawskiej dzielnicy Wola, ona przy ulicy Sokołowskiej, on dwieście metrów dalej, przy ulicy Syreny. Jest wtedy dziewczyną, na dodatek trzy lata młodszą i dlatego nie zwraca na nią uwagi. Teraz też jest dziewczyną, na dodatek trzy lata młodszą, i dlatego zwraca na nią uwagę.

Dwa i pół roku ich narzeczeństwa poprzedzające zapowiedź pisania powieści dowodzą Zachowi, że Malusieńka jest kobietą ze szlifem. Nadobna, czarująca, pełnokrwista. Typ sportowy, świetny kompan do wycieczek rowerowych i jeszcze lepszy do włóczęgi po górach ze szczególnym upodobaniem wycieczek mogących człowieka sponiewierać. Czysta, elegancka, miła, pogodna, ze zdecydowanym charakterem, nieupierająca się zanadto przy swoich racjach, gospodarna, robi wyśmienite konfitury (najlepsze z wiśni i czarnej porzeczki), tolerancyjna, nieradykalna politycznie i przede wszystkim posiada coś, co Zach kocha całować na leżąco, a sama całuje w sposób nadający życiu sens. Poza tym jest Malusieńka Najpiękniejszą z kobiet. Nie jest to najważniejsze, ale też się liczy. Wcześniej na pozycji Najpiękniejszej gra po kolei Gosa, Wanda szybowniczka, Grażyna, Boska O`Raany i wAndzia Co-chciała-Niemca. Teraz z całym przekonaniem jest nią Malusieńka. To nie żadne czcze gadanie. Chodzi o Najpiękniejszą w swojej kategorii. Ile kobiet, tyle kategorii. Kategoria Malusieńki, to kobieta ze szlifem, nadobna, czarująca, pełnokrwista, typ sportowy, świetny kompan do wycieczek rowerowych… i tak dalej, jak wyżej.

Nie najgorzej oczytana podszeptuje Zachowi prozę Joanny Bator, o której istnieniu nie miał pojęcia. Malusieńka posiada wszystkie jej książki, między innymi Piaskową Górę, której akcja toczy się w Wałbrzychu, skąd pochodzi jego synowa Marlena. Jaki ten świat mały! Zaliczony na plus zostaje Malusieńce fakt, że miała wcześniej dwóch mężów i bukiet narzeczonych. Nie mogłaby się tym pochwalić kobieta nieatrakcyjna, to po pierwsze, a po wtóre, że zaznawszy przedawkowania mężczyzną, nie hoduje nostalgii po sztywnej ramce małżeńskiej i solidnie zaszczepiona przeciwko skłonnościom do walki o swoje za wszelką cenę wie, kiedy odpuścić. Przychodzi czasem Zachowi na myśl pytanie, jak to się dzieje, że iskrzy między nimi. Mimo silnego magnetyzmu właściwie nie jest w jego typie. Wystrychnięty na dudka przez własnego ptaka głodnego nowości? Może nie zauważył, jak rozszerzyła mu się gama ulubionych typów?

W dzieciństwie bawią się na sąsiednich podwórkach, chodzą do tej samej szkoły, uczy ich ta sama Zofia Baj przesadnie wierna swojemu panieństwu, w tym samym kościele Świętego Wojciecha na rogu Wolskiej i Sokołowskiej przyjmują pierwszą komunię. Mówią tym samym językiem i rozumieją się bez słów, co jest niezłe, bo Malusieńka nie dysponuje najlepszą dykcją. Sporo jej tekstu gubi się po drodze do ucha. Za to nie najgorzej gestykuluje, a używanie rekwizytów opanowane ma do perfekcji, o czym warto pamiętać. Nie przeszkadza wzajemnemu zrozumieniu fakt, że Malusieńka jak każda dwustuprocentowa kobieta pozostaje wielkością nieobliczalną, ale kobiety nie są po to, żeby je rozumieć, nawet jak mówią do rzeczy. Niezrozumiałe nabierają większej autentyczności, a to jest to, co mężczyźni lubią u kobiet najbardziej. Na początku narzeczeństwa Malusieńka nie gra w brydża. Rzecz niebywała w dzisiejszej Polsce. Pieszczoszka tatusia nie gra od dziecka na złość matce, zapalonej brydżystce, z którą ma na pieńku za to, że ta preferuje starszą córkę Nulę. Po dwunastu lekcjach brydża udzielonych przez Zacha uczennica udziela lekcji nauczycielowi. Kiedy na wiosnę 2015 zaczyna malować ciekawe rzeczy na kartonie technikami mieszanymi, ujawniając, że jest artystką, narzeczeństwo świadome tego, co trzeba robić, żeby jego kółka kręciły się bez zgrzytów, i przekonane, że nie ma nikogo, komu mogłoby zazdrościć, nabiera aroganckiej pewności siebie, ignorując fakt, że buchalteryjny system wszechświata włącza ich związek do swoich nieoczywistych rachub.

Każda chwila spędzona razem pełna jest świadomości posiadania wszystkiego, czego im potrzeba. Widać to najwyraźniej, kiedy zdarza się Zachowi wyjechać samemu na parę tygodni do Francji. Malusieńka odczuwająca głęboką z nim wspólnotę skomle wtedy niczym Bunt szarpiący się na smyczy, żeby móc jak najszybciej budować plaster miodu wokół jego niezależności i ekstrawagancji. Nie była wcześniej z typem, dla którego wszystko jest jak nie fraszką, to metaforą. I co z tego? Jej kobiecy geniusz poradzi sobie z jego fantazją. Wzajemne utarczki jak dzień długi i szeroki, stawiające tamę niebezpiecznemu spadkowi podniecającego napięcia, potwierdzają starą prawdę, że rozsądna doza zmagań między narzeczonymi jest konieczna. Na początku każdego sezonu pokazują coś innego. Nie doraźne przedrzeźnianie z zaczepkami, tylko jazdę na całość, prawdziwe trzęsienie ziemi. Bez najmniejszej pomocy z zewnątrz. To duża gratka. Nie ma wtedy nic świętego. Ponosi ich zupełny brak taktu i kawaleryjska fantazja. Wnętrze drugiego jest celem ataku. Nie patyczkują się. Ciężkimi słowami dalekiego zasięgu kłócą się wtedy straszliwie. Nie wiadomo o co, ale to bez znaczenia, bo chodzi o porządne przejechanie się jednego po drugim. O to, żeby poczuł, z kim ma do czynienia, o wyciągnięcie jak najwięcej przyjemności z samej szalejącej emocjami kłótni naładowanej piorunującymi groźbami. Jako starzy wyjadacze narzeczeństwa, a przy tym kombinatorzy, potrafią ranić się śmiało, nie przekraczając nigdy śmiertelnej granicy i tylko jeden raz dźgnięty zostaje Zach widelcem w pierś przez ubranie za zbyt późne zajęcie miejsca przy gorącym obiedzie gotowanym przez Malusieńkę nie po to, żeby był jedzony po wystygnięciu. Najbardziej gorący jest początek wiosny. Otępiali, zamroczeni ciemnicą zimy dają sobie okrutnie do wiwatu. Nagłe udobruchanie wycina im niezły numer, rozbrajając wspaniałe, miotające nimi tornado. Śmieją się potem w kułak, karmią mleczkiem z biszkoptami, spacerują za rękę pod modrym niebem i oddają baśniowym rojeniom o słodkich przygodach i pawich piórach. Jednym słowem jest to narzeczeństwo idealne. Zach przytomny ze szczęścia i pewny, że znalazł skarb, osobom zauważającym, że stanowią nader udaną parę, przyznaje rację w połowie:

– Jako kobieta, wspaniałą w parze jest wyłącznie Malusieńka, a najwspanialsza jest jej wyrozumiałość dla moich niedomagań.

Zapowiedź pisania powieści rodzi się szybko i ochoczo. Rodzi ją osobiście Zach, ale po porodzie jego otoczenie pilnuje noworodka sumienniej niż on sam. Malusieńka, przed zaborczością której noworodek ma bronić, robi wrażenie kochającej go najmocniej. Bez oporu ustępuje mu miejsca. Nie mówi tego na głos, ale zżera ją ciekawość, jak Zach poradzi sobie z powieścią, którą z zasady pisze się nie dość, że pełnymi zdaniami, to jeszcze dużą ilością pełnych zdań. Przez dwa i pół roku ich narzeczeństwa zdążyła doświadczyć jego brewilokwencji, tego wysławiania się skrótami myślowymi, zdaniami niepełnymi i równoważnikami zdań. Jego słuchacz sporo musi sobie dopowiadać. Ale to nie wszystko, bo zdarza się, że Zach zwyczajnie urywa zdanie, które zawisa gdzieś w przestrzeni, kiedy on gdzieś się gubi, albo zaczyna coś z innej beczki.

– Z takimi predyspozycjami chce pisać powieść? Oczywiście nie jest zabronione pisanie samymi skrótami myślowymi, niepełnymi zdaniami i równoważnikami zdań, jak nie jest zabronione pisanie bez interpunkcji, czy w ogóle bez żadnej spacji, ale co z poczytnością takich eksperymentów?

Podczas wysłuchiwania popisów jego braku cierpliwości do kwiecistego języka, Malusieńka może zapytać, co to znaczy, co masz na myśli, rozwiń to albo dokończ, proszę, Zachu. A co w takiej sytuacji zrobi czytelnik jego powieści?

– Może urodzi się nowy Zach piszący inaczej, niż mówi? Jeżeli nauczy się pisać pełnymi zdaniami, to może w końcu zacznie mówić pełnymi zdaniami? Ciekawe, ciekawe. – Sceptycyzm Malusieńki usadawia się na czubku jej wcale nie tak bardzo haczykowatego nosa, jak to się wydaje jej przyjaciółkom.

Brak cierpliwości Zacha nie jest ograniczony wyłącznie do wysławiania się, towarzyszy mu wszędzie. Jego narzeczona sądzi, że bywa zabawny.

– Ta jego niecierpliwość przygotowywania posiłków! Przeurocza!

Czytając informację, którą Zach umieszcza na portalu dla aspirujących, że nie znosi przygotowywania posiłków dłuższego niż pięć minut, Malusieńka od razu drży z podniecenia.

– Czy to nie zapowiada ogiera z krwi i kości?

Jej poprzedni narzeczony kochał spędzać długie godziny przy kuchni – jak baba – i szybko stracił posadę.

Zachowi, chcąc nie chcąc, wypada skłonić się wreszcie ku pisaniu. Wrodzona niepowaga, mimo ciągot w tym kierunku, nie decyduje się na przekształcenie całej sprawy w żart, ale i tak robi wszystko, żeby metodami partyzanckimi przed pisaniem Zacha bronić. Nieźle jej to wychodzi. Trudno powiedzieć, że pisanie postępuje wolno i niechętnie. W ogóle nie widać, żeby posuwało się do przodu. Zach nie siada do pisania, to jak ma się posuwać? Może ma nieodpowiednie krzesła? W każdym razie coś go systematycznie i skutecznie odwodzi od tego, żeby usiąść i pisać. To i owo przypomina mu się i odwraca uwagę. Wykonuje jedną za drugą czynności bez znaczenia. Czuje się pozbawiony solidnej treści jak polny konik skaczący na łące.

Mimo dominującej w jego życiu niecierpliwości od początku liczy na swoją skłonność do rozpędzania się w wybranych tematach. Rozpędzić się w dobrym kierunku, to jest to, co koniki polne lubią najbardziej. Gdyby udało mu się rozpędzić w temacie pisania powieści, zostałaby napisana, zanim by się obejrzał. Jednak dotychczasowe jego rozpędy miłosne, czytelnicze, sportowe czy kolekcjonerskie były niezamierzone i samozapalne, a pisanie powieści jest uknute, skalkulowane i jako takie nie chce się zająć płomieniem pasji.

Przed zapowiedzią pisania powieści nie wie, co go czeka. Od dwudziestu lat pisze fraszki. Zna ból tworzenia. Przy fraszkach rozprawia się z nim łatwo. Mała fraszka to mały ból, a właściwie żaden ból. Pisanie powieści okazuje się obciążone bólem tworzenia ogromnym, bezkresnym, bez początku i końca. Twórca się znalazł! Tworzenie rzeczy wielkich to zadanie na skalę boską. Nieraz myśli o ciężkim losie Stwórcy. Wszechmogący po sześciu dniach musi odpocząć. Tyle roboty, tyle włożonego serca i wylanego potu, a większość ludzi niezadowolona. Bez przerwy modlą się o poprawki. Wałkują te modły wzdłuż i wszerz z oślim uporem. Gotowi nawet polec męczeńsko, żeby swoje osiągnąć. Niby grzecznie proszą:

– Boże, proszę, załatw mi to i owo, a przede wszystkim dobre zdrowie i jeszcze, żeby syn skończył wreszcie studia, a córka drugi raz dobrze wyszła za mąż.

Bóg ma im sprawy różne załatwiać! Zdrowotne w pierwszym rzędzie. Oni będą pić, żreć, lulki palić, a Bóg ma ich potem reperować. Jeżeli dla nich nie ma zmiłowania, to chociaż dla dziecka! Chcą, żeby było lepiej, czyli uznają, że spartaczył. Dla niepoznaki błagają. Na kolanach. Ale o poprawienie rzeczywistości. Do tego Bóg im potrzebny. Nic dziwnego, że nie odpowiada. Wiecznie niezadowolone typy. Miliardy modłów, zaklęć i ponagleń. Całe to niekończące się biadolenie do jednej pary boskich uszu! Spraw bieżących tyle, że szkoda gadać. A ile wysłuchiwanych w poprzednich generacjach? A te wszystkie, których przyszłe generacje nie darują? Chciał być Bóg Bogiem, musi grać swoją rolę. Pomyśleć tylko, ile trosk z zarządzaniem naszego świata, a tych światów więcej niż ziarenek piasku na Saharze. Ręce muszą Bogu opadać. Zacha nie pociesza, że Bóg ma ciężej niż on przy pisaniu powieści. Ból tworzenia jest uniwersalny. Każdy ma tego na swoją miarę i orze jak może.

Radość tworzenia?

Raczej tortury tworzenia!

Dobra, nie ma co przesadzać, pisanie powieści to nie katorga. Bywają gorsze. Mimo to w pogodny dzień, gdy dobrze wyspany, w świetnej formie, w doskonałym nastroju, bez żadnych innych obowiązków, mógłby całkowicie poświęcić się pisaniu, przypominają się Zachowi najróżniejsze sprawy. Ucieka do nich raźnie od nieprzyjaznej mieszanki czarnych liter na ekranie laptopa, jakby dostał na nie uczulenia, i starał się, żeby nic mu z pisania nie wyszło, bo mógłby dostać większego. Wpadają mu do głowy nowe pomysły i przypominają dawniejsze niezrealizowane. Wykonuje tysiące nieistotnych ruchów. Błahostki, dziecinada i zawracanie głowy. Niekończąca się krzątanina zamiast pisania potrafi go zajmować od rana do nocy. Niewygody wymyślania tekstu unika jak się da, a jednak łudzi się samą możliwością napisania czegokolwiek. Poranna odmiana optymizmu ma najwięcej wigoru do łudzenia się możliwościami pisarskiej potencji. Kiedy po śniadaniu ma przed sobą od siódmej rano dziesięć godzin do dyspozycji, czuje, że o siedemnastej będzie się cieszył dużą porcją nowego tekstu. Potem zje późniejszy obiad, bo lepiej nie przerywać ferworu kreacji, i jeszcze będzie miał sporo czasu na inne sprawy. O każdym poranku jest tego pewien. O ósmej przy drugiej kawie bierze do ręki coś do czytania, bo kawa idealnie pasuje do czytania. A tak kocha czytać, że tylko patrzeć, a już południe. Trzeba coś przegryźć, a jak trzeba, to dlaczego nie mieć od razu z głowy obiadu? Jakiś telefon albo list przypomina o zrobieniu tego i tamtego. Zbliża się siedemnasta i ani jednej linijki nowego tekstu! Wieczór to nie pora na pisanie. Ale jutro czeka nowy dzień i pisanie od siódmej!

– Może przy zachowywaniu większej elegancji pisze się lepiej? – zapytuje się Zach, po czym przed siadaniem do pisania goli się codziennie zamiast co drugi dzień jak dotychczas, zakłada wyprasowaną koszulę, wiąże krawat, wskakuje w marynarkę dopasowaną do spodni, wyjściowe buty i po tygodniu odpowiada na pytanie: nie pisze się lepiej pod krawatem!

Przyszłość powieści nie wygląda wesoło. Sytuacja staje się tak groźna, że pomocną rękę stara się wyciągać instynkt samozachowawczy autora.

– Muszę się jakoś w to włączyć, bo może po Zachu nic naprawdę wartościowego nie zostanie, jeżeli nie napisze tej powieści, nicość jest straszna. – Niepokoi się instynkt i odnawia śluby swoich dobrych chęci za każdym razem, gdy mu się sprawa przypomina (zapominalski jest, to mało powiedziane), po czym póki go nie znudzi, straszy Zacha okropnościami niebytu.

Ból pisania powieści jest trudny do opisania. Nie boli Zacha w konkretnym miejscu. Już doświadczanie bólu umiejscowionego nie należy do rzeczy sympatycznych, a jak nie wiadomo, gdzie boli, to szkoda gadać. Od bólu się ucieka. Spontaniczne uciekanie od pisania wymyka się świadomości. Przytomna świadomość chciałaby pisać, ale jej chęć jest zbyt mała, posiada wybrakowaną samodyscyplinę i przede wszystkim bez sprzeciwu ulega wolności.

– Ta sakramencka wolność!

Zach jest zirytowany samym sobą, serdecznie ma siebie dosyć. Kiedy piętnaście lat temu kończy mu się ciężki wyrok między udami Gosy i odzyskuje wolność, natychmiast zakochuje się. Tylko zakochanie potrafi kopnąć jak koń i człowiek nie chce, żeby przestał. Zakochuje się nieprzytomnie. Nie wie, w kim jest zakochany. Nie szkodzi. Jest wspaniale. Nie ma głowy ani potrzeby, żeby szukać, do kogo pała miłością. Właściwie dopiero pisanie powieści uświadamia mu, że od piętnastu lat spędzonych z trzema kolejnymi narzeczonymi najbardziej zakochany jest we własnej wolności. Żyje z wolnością w ścisłym związku. Duchowo i cieleśnie Jego dopieszczana latami wolność rośnie i umacnia się. Coraz większa, w końcu ogromna, rozpasana, wchodzi mu na głowę. Staje się posesywna i zazdrosna. Zwyczajnie pazerna, chce go tylko dla siebie. To ona odciąga Zacha od pisania powieści. Dla niepoznaki posługuje się wyszukanymi przez siebie pretekstami, które niby to same spadają na niego ze świata zewnętrznego. To ona właśnie wytwarza ból pisania i batoży tym bólem jak opętana. Na początku Zach nie wyklucza, że pisanie powieści może mu zająć wiele lat. Dziesięć? System dziesiętny ma swoje zalety, ale dziesięć lat na pisanie jednej powieści, to chyba przesada. Dwa lata – niedostatecznie, trzy – dostatecznie, cztery – dobrze, pięć – bardzo dobrze, sześć – celująco. Jego bezczelna wolność szybko zdaje sobie sprawę, że straciłaby go na tak długo i wszelkimi sposobami odciąga od pisania.

Zbyt duża wolność staje się toksyczna, że ciężko ją strawić – dwieście razy dochodzi do tego wniosku – na okazję pisania powieści trzeba wolność jakoś okiełznać – konkluduje.

Jednak wolność nie ma zamiaru ustąpić. Codziennie wyjeżdża Zachowi z mądrościami, że przecież wyzwolił się i niczego nie musi. Niech się cieszy wolnością. Gołą, ponętną, lubieżną wolnością, niech tylko z nią wyżywa się i zaznaje radości życia. Ona jedna zdolna jest mu dogodzić najlepiej. Wolność walczy o swoje jak lwica. Przez piętnaście lat obrosła w pióra, nabrała osobowości i utrwaliła swój piekielny charakter. Skłonna do awantur łatwo nie odpuści i za grosz nie ufa uwodzeniu przez najponętniejsze anioły literatury.

– Muszę wziąć wolność w ryzy! Pisaniem właśnie!

Zach musi pokochać pisanie bardziej niż wolność. Jak serce nie sługa, tak związek z pisaniem powieści będzie oparty na rozsądku. Od zapasów jednego „ja” z drugim nie idzie się wymigać.

Henia, matka Zacha, przekonana, że nie zaszkodzi pomagać rozsądkowi dobrym słowem, wspierać chlubne intencje rymem, a nawet wzmacniać im pamięć haftem, zawieszała na ścianach kuchni mieszkania na Woli makatki z maksymami:

Miłość i zgoda – domu ozdoba.

Dobra gospodyni dom wesołym czyni.

Pilne ręce, twarz wesoła, sieją szczęście dookoła.

Pełne optymizmu gwarancje zawarte w maksymach utrwalały związek Heni z Kazikiem lepiej niż podpisany w urzędzie stanu cywilnego i przypieczętowany w kościele akt ślubu. Gdy po piętnastu latach mieszkania na Woli Henia doprowadza do przeprowadzki na Mokotów – gdzie dwa pokoje z piękną panoramą za oknami zamiast jednego na parterze z widokiem na piaskownicę i śmietnik, ale kuchnia dużo mniejsza i brak w niej miejsca na budujące makatki – jej ognisko domowe przygasa odczuwalnie. Niewielka w tym pociecha, że przygasanie nie grzeszy konsekwencją. Przygasa, przestaje przygasać, znowu przygasa. Za każdym razem rozwód, potem ślub, znowu rozwód. Nie sprzeczają się na Mokotowie więcej niż na Woli. Właściwie w ogóle się nie kłócą, bo Kazik ma swój pokój. Dziedziczy go dosyć szybko po Zachu mieszkającym od ślubu z Gosą u teściowej, a potem u siebie. W swoim pokoju można się zamknąć i trzymać pikietę milczenia przy czytaniu książek z zatyczkami w uszach, żeby Heni nie wysłuchiwać. Jednak takie zamykanie się Kazika Henia znosi jeszcze gorzej niż jego riposty podczas kłótni w cztery oczy na Woli, podczas których wykrzykiwaniem z rozjuszonymi emocjami groźby: „złapię noża, łeb urżnę!” rozładowywała nadmiar wewnętrznego napięcia. Dla kobiety z temperamentem czującej się na huśtawce nastrojów jak ryba w wodzie, ciszej niekoniecznie znaczy zgodniej, a zgodniej niekoniecznie znaczy lepiej.

Harmonię ich związku mógłby zagwarantować wspólny brydż, ale na Mokotowie mają kłopot ze znalezieniem dwóch chętnych do gry mężczyzn, a Henia nie znosi przy stoliku brydżowym drugiej kobiety. Ich ognisko domowe nigdy zupełnie nie gaśnie, w czym najbardziej pomaga brak chęci, żeby podzielić mieszkanie, które kochają bardziej niż samych siebie, i rezygnować z widoku, jaki mają z siódmego piętra – plus skarpa – na Kuligów i Las po drugiej stronie Wisły, gdzie spędzili beztrosko dwie pierwsze szczęśliwe dekady życia, zanim się poznali. W sumie rozwodzą się na Mokotowie czterokrotnie. Bez specjalnego wysiłku nie tylko pokonują, ale dublują w tej konkurencji własnego syna z Gosą i Richarda Burtona z Liz Taylor posiadających zaledwie po dwa wspólne śluby i dwa rozwody. W czasie tych perypetii matrymonialnych zdarza im się zastanawiać, czy są aktualnie po ślubie, czy po rozwodzie, i sprawdzać stan rzeczywisty w aktach, a nawet upewniać się co do tego w urzędzie stanu cywilnego. Na sam koniec pobierają się jeszcze raz, tak że ostatecznie leżą na cmentarzu obok siebie poślubieni, jak Pan Bóg przykazał. Pięć ślubów cywilnych i jeden kościelny w tej samej ekipie. Qui dit mieux? Tyle matrymonialnego rozgardiaszu potrafił narobić w życiu jednej pary późnogomułkowski architekt preferujący pokoje kosztem kuchni. Jedyne pocieszenie w tym, że w Polsce Ludowej mógł się rozwodzić człowiek za grosze i szło to piorunem. Mimo wszystko ta rozrywka na cztery fajerki dostępna dla ubogich nie cieszyła się tak dużym powodzeniem jak obecnie, ponieważ sama darmocha nie wzbudza wystarczającego zaufania w narodzie.

– Jeżeli przekonywające maksymy na makatkach w kuchni na Woli skutecznie mobilizowały Henię do utrzymywania ciepła rodzinnego, dlaczego hasło równie sugestywne jak te na makatkach nie miałoby mobilizować do pisania powieści? – zadaje sobie pytanie Zach, kiedy latem 2017 będąc podejmowanym cynaderkami z kaszą gryczaną i kwaszonymi ogórkami przez ciotkę Halinę na Kole, której nawet teraz należy się obawiać w przypadku dwuminutowego spóźnienia na obiad, zauważa w jej kuchni identyczne makatki gwarantujące powodzenie małżeństwa.

Ciotka Halina, stryjeczna siostra Heni, z tym samym co Henia gustem, owdowiała, ale nie rozwiodła się ani razu, bo od początku małżeństwa mieszka w tym samym mieszkaniu z epoki Bieruta, gdzie w kuchni wielkiej jak pokój nie brakuje miejsca na makatki. Wpływ wielkości kuchni na liczbę rozwodów dobrze byłoby rozpracować w jakimś doktoracie.

Makatki jako napęd do pisania powieści? Dlaczego nie spróbować? Jednak w mieszkaniu po rodzicach na Mokotowie ta sama mała kuchnia oferuje teraz jeszcze mniej miejsca dla haseł na ścianie. No to co, że powyrzucane są wszystkie szafki, których Zach nie znosi, bo duszącym sposobem zamykają przestrzeń, skoro zamiast nich stoi tam rower wyścigowy i nie wiadomo, jakim cudem wisi pięć wcale niemałych luster między otwartymi półkami, a oprócz tego spora część kuchni robi za piwnicę win, bo we Francji odzwyczaił się od kupowania po jednej butelce. Kuchnia odpada. Pokój Flagowy z całymi ścianami w lustrach i obrazach również. W mniejszym pokoju stoją wprawdzie biblioteki z książkami, rozkładana sofa i telewizor, ale na ścianach między wszechobecnymi lustrami powinno znaleźć się trochę miejsca na jedną mobilizującą maksymę. Mógłby ją napisać w formie fraszki.

– Nie, fraszka nie! Za dużo czytania. To musi być superkrótkie, motywujące hasło, parę słów na krzyż. Czym się zażyć? Jakie słowa poskutkują? Afirmacja? Pochwała?

Na białym kartonie kaligrafuje: Kocham pisać powieść. Przykleja przy drzwiach, między mniejszym pokojem i centralnym przedpokojem, na wysokości głowy, która nie będzie już spała i może czytać, a ciało jeszcze nie wstanie, tylko siedzi i zastanawia się, czy jednak nie położyć się z powrotem. Takie hasło poderwie ciało do pierwszej kawy, a potem skieruje pisanie na właściwe tory. Nawet się nie obejrzy, jak powieść będzie skończona.

Mija tydzień i nic. Hasło sobie wisi, a Zach nie pisze w sumie nawet jednej strony powieści. Miga się przed pisaniem jak poprzednio. Po dwóch tygodniach nabiera podejrzeń, że hasło nie rzuca się w oczy tak, jak powinno się rzucać. Wobec tego kaligrafuje w dwa razy większej skali sześć napisów dużymi literami: KOCHAM PISAĆ POWIEŚĆ!!! Jeden wisi w małym pokoju i kosztem częściowego przykrycia luster, jeden we Flagowym, jeden w kuchni, jeden w przedpokoju centralnym, jeden w przedpokoju wejściowym i ostatni w łazience na drzwiach, doskonały do kontemplowania podczas korzystania z sedesu. Rzucanie się hasła w oczy jest zapewnione. Po kolejnych dwóch tygodniach jest jasne, że pisaniu nie pomaga, chociaż rzucać się w oczy na każdym kroku nie przestaje. Ale zaraz, nie pomaga to hasło, dokładnie to. Chyba za miękkie. Słodkie jak miód, aż mdli. Na samą myśl człowiek się lepi. Kto widział posmarowanego miodem z piórem w ręku? Już lepiej potraktować się kijem. Ale tak od razu kijem?

Zach znajduje kompromis i tylko podnosi ciśnienie ostrzeżeniem. Sześć napisów NIE MA MNIE BEZ POWIEŚCI zastępują poprzednie. Rzucają się w oczy na sześciu ostrzegających stanowiskach. I co? I też nie motywują jak należy. W ogóle nie motywują. Bo zamiast zdrowego, mocnego ciosu w łeb, zero-jedynkowe, oderwane od rzeczywistości, niewiarygodne stwierdzenie.

– To co do diabła robić? Mam się walić po łbie we własnym domu?!

Przyszpiliłby chętnie swoją ambicję, ale ta już wiele lat temu w całości oddana została zadaniu napisania ćwierci miliona fraszek. Nie wie, czym się skusić, jakiego użyć podstępu, żeby się zachęcić do napisania tej jednej jedynej pieprzonej powieści, której pisanie tak zuchwale zapowiedział.

– Trudno, będą musiały wystarczyć napominania płynące od bliskich będących pod ręką i tych dalszych z drugiego rzędu. Niech mnie napominają do skutku! Bez tego nie będzie im dane czytanie.

Nie ma zmiłuj dla wiernych! Jeżeli uwierzyli w zapowiedź pisania powieści przez Zacha, muszą wykazać siłę swojej wiary!

– Dobra, ale o czym pisać? Co wziąć na kieł?

Też pytanie. Pisze się o tym, co się zna. O tym, co znasz najlepiej. W pierwszej powieści pisze się o sobie. Po co szukać dalej? Siebie znasz na wylot. Że temat nieobcy, to mało powiedziane. W tym temacie jesteś ekspertem. Wprawdzie twoja narzeczona z zajadłością twierdzi, że zna cię lepiej – szczególnie od tej gorszej strony – ale to ty piszesz powieść. No właśnie, powieść, nie biografię. W powieści nie fakty są istotne, istotne jest, co napiszesz. Liczy się to, w co uwierzy powściągliwy czytelnik patrzący z rezerwą na bezwstyd gołej prawdy. Prawda w oczy kole, niedobrze patrzeć prawdzie w oczy. Bezczelna jest! I ten jej subiektywizm – nie do wytrzymania! Troski o oczy czytelnika nie należy bagatelizować! A najważniejsze, żeby powieść była atrakcyjna, ma zachwycić, przemówić do wyobraźni, uwieść.

– OK, jeżeli tego domaga się Literatura Piękna, kobieta z charakterem, w której się kocham, to na jej terenie będę się zmyślał. Dla dobra Literatury. Skojarzenia puszczone samopas wytropią najlepszą historię. Ta powieść mnie stworzy.

O wszystkim decyduje styl. Przebiegle dobierać słowa, to jest to, co powieść lubi najbardziej. Każde bezeceństwo zatryumfuje pod warunkiem dobrego stylu. Jeżeli autostop uznać za styl podróżowania, Zach jest w tym nie najgorszy. A czym jest pisanie powieści? Niczym innym niż nieznającą celu podróżą pióra na papierze. Zach od dwóch dekad pisze fraszki. Tony fraszek. Właściwie tylko trzyma pióro, a fraszki piszą się same. Nie jest żadnym pisarzem. Nie wiadomo nawet, czy jest fraszkopisarzem, bo z tego nie żyje, ale tyle tego pisze, że niech mu będzie.

Fraszkopisarz przypomina sobie, że oprócz fraszek popełnił również tony nie prozy, bo to za piękne określenie, tylko knedli. Można byłoby coś z nimi zrobić, wykorzystać do zmyślania. Nikt się przecież w całości nie zmyśla, bo przestałby być sobą. Zach nie nazywa knedli dziennikiem. Inni nazwaliby je dziennikiem, ale nikt inny żadnego knedla na oczy nie widział i knedle pozostają knedlami. Pisanie dziennika wielce oryginalne nie jest. W naszych czasach każdy człowiek pisze dziennik albo zamierza pisać. Ale Zach nie pisze dziennika, on zapisuje knedle. Autorska kuchnia podlana sosem od czapy. I bardzo dobrze! Zaczyna pisać knedle dziesięć lat przed fraszkami. Krótsze, dłuższe notatki na papierze, jaki akurat jest pod ręką. Papier wyrwany z kołonotatnika, z zeszytu, podaniowy albo karteluszki maleńkie nie wiadomo skąd. Różne formaty, kolory. Papier jest cierpliwy. Dostępna dla wszystkich naszych dziwactw czysta kartka, z chytrą miną niby zaaferowanej swoją nieruchomą pozą, oddaje się bez żadnych pertraktacji dywizjom prestidigitatorskich żołnierzyków Frywolnej Stalówki. Ale uwaga! Wszystko, co napisze, może być użyte przeciwko piszącemu.

Najlepiej pisze się dobrym piórem wiecznym. Jednak pisać, leżąc na kanapie ze stalówką do góry, nie jest praktyczne i w sumie wygrywa poręczniejszy ołówek. Fotografie stanu ducha, refleksje od banalnych bytowych do głębszych przemyśleń o ludzkiej kondycji, o samotności, o związku z kobietą, o literaturze, jakieś nagle wymyślone hasła, oryginalne wyrażenia, nawet pojedyncze ciekawe słowa, wszystko, co Zach widzi, czym żyje, ląduje w knedlu za knedlem. Zdanie wypełnione treścią jak kawałek ciasta z nadzieniem – to knedel. Symbolem knedla jest gruby, zakręcony serdelek narysowany na początku każdej stroniczki. Dwa końce serdelka często stykają się, wychodzi wtedy bajgiel. Datowane knedle łatwo porządkować. Całe szczęście. Inaczej nie odnalazłby się w tym zamęcie różnych formatów. Czytane po latach na wyrywki bawią jak dobra komedia innego autora. Tak, innego, bo Zach każdego dnia jest inny, jak miotająca się gęstwina splątanych pokus, monologów, świtań, żywiołowej pracy, szeptów, statystyk i kolorowych nocy poszatkowanych na migotliwe smugi.

– Ja to napisałem? – zadaje sobie pytanie, gdy czyta wypełnione wyjątkowymi emocjami knedle sprzed dwunastu lat. – Jakie sformułowania, jakie napięcie! Celne strzały i skoki na głęboką wodę. Wszystko związane ze mną, z Zachariaszem Bajskim. Ciekawy temat. I jaki bliski. Dobrze się czyta. Autopsychoanaliza.

Potrzebuje jej po drugim rozwodzie z Gosą. Rozwód nie wyzwala go z potrzasku między jej udami i na dwanaście lat przed rzeczywistym uwolnieniem dzieją się rzeczy, które chcą być notowane na papierze. Na początku produkuje knedle obficie. Narzeczeństwo z Wandą, potem z Grażyną dla zapomnienia o udach Gosy, które nie puszczają… To nie są nudne rzeczy. Jest o czym pisać. Potem jeszcze ciekawsze cztery ostatnie narzeczeństwa z Gosą. Codziennie nowe knedle. Tą samą ręką, z tej samej głowy, a każdy jak od innej matki.

Ostatnio w sielance z wolnością realizuje się przede wszystkim we fraszkach i rzadko pisze knedle. Dopiero po zaliczeniu dramatycznego zdarzenia, jak wybicie dziesięciu zębów przy upadku z roweru godzinę po jego zakupie, podczas zjazdu ulicą Rodier w Paryżu w sierpniu 2012, zapisuje w knedlu otrzymaną lekcję, żeby się ustrzec przed następnym podobnym upadkiem. Jest to tak zwany knedel praktyczny. Co do ustrzegania, to się okaże, a tymczasem bawi jak te niepraktyczne.

Myśl o wykorzystaniu knedli jako materiału wyjściowego do powieści przelatuje Zachowi przez głowę wielokrotnie i to na długo przed poznaniem Malusieńki Sobieskiej. Za każdym razem mknie z szybkością spadających gwiazd w sierpniową noc. Knedli jest więcej niż gwiazd spadających z niespadającymi razem i Zach zapomina o tej myśli szybciej niż o gwiazdach. Widocznie jednak wielokrotne przelatywanie błyskotliwej myśli zostawia ślad, bo dwa miesiące przed Wielkanocą 2017 odczuwa nieodzowność przeczytania knedli od pierwszego do ostatniego. Chce spróbować i posmakować wszystkie. Po kolei. Jednak diabeł byłby bardziej skory do kąpieli w kropielnicy, niż je wszystkie czytać, bo tych knedli jest ocean. Nie zdawał sobie sprawy, że tyle tego napisał. Bez powściągliwości! Tysiące stron do czytania. Właściwie nie wiadomo ile, bo nie są numerowane, tylko datowane. Czasem pięć stron jednego dnia i wtedy na każdej stronie godzina z minutami rozpoczęcia strony, czasem trzy linijki albo dwa soczyste słowa na krzyż, a potem tydzień bez jednej litery. Do tej pory nigdy nie czytał wszystkich knedli w jednym podejściu. Otwierał, gdzie popadnie i syty poprawionym humorem po kilku knedlach odkładał resztę na miejsce. Jakość materiału źródłowego może rzutować na jakość powieści. Nie ma co odwlekać, trzeba wszystkie knedle przeczytać, ocenić, czy jako materiał do czegoś się nadają, i zostawić najbardziej przydatne, najsmaczniejsze.

Na stanowisku badacza własnego życia czyta knedle od rana do nocy. Wychodzą z tego dwa tygodnie czytania. Oko fraszkopisarza ma pełne ręce roboty. Bada bez pośpiechu, czego nawarzył. Każdego knedla ogląda przez lupę i bierze na ząb. Nie po to, żeby się z nim cackać. Żadnego poprawiania. Od razu zdecydowane porządki. Te z kiepskim nadzieniem, zbyt wodniste, mało smaczne, lądują w koszu. Średnio co drugi. Żadnej apelacji dla wyrzuconych. Dla pewności, zawartość kosza wynoszona jest dwa razy dziennie do pojemnika na papier pod domem. Zostaje materiał najsmaczniejszy, najbardziej treściwy. Musi od niego odpocząć.

Po dwóch tygodniach kąpieli w oceanie knedli, wysycha przez dwa tygodnie przy czytaniu po raz drugi Stu lat samotności Marqueza, po raz trzeci Kosmosu i Dziennika Gombrowicza, po raz nie wiadomo który Zamku Kafki i po raz pierwszy Podziemi Dona DeLillo. Osuszony prozą, co się zowie, wraca do uratowanych z pogromu knedli. Nieoszlifowana masa daje wizję czegoś nieforemnego, ale barwnego i wyrazistego. Naładowane szaloną, chaotyczną dynamiką, przykuwają, fascynują. Emocje. Prąd. Cug. Jak prawdziwe dzieło sztuki.

Moje życie dziełem sztuki? – Myśl, trzeba przyznać, bezwstydna. Śmiała. Kokietka. Wie, jaka ponętna, i od razu rozkosznie wypolerowana mości sobie gniazdko w pełnej innych gniazdek głowie Zacha. Jego życie zapisane w knedlach, jaki to styl? Zaraz, zaraz, coś to przypomina. Jasne! Przypomina obrazy Jacksona Pollocka. Ekspresjonizm abstrakcyjny. Życie Zacha jest właśnie w tym stylu. Wszystko, co robi, robi ad hoc. Kocha ten styl. Jak ma nie kochać? To jego styl. Ekspresyjnie abstrakcyjny Zachariasz Bajski. Pogrążony w pomieszaniu od stóp do głów. W lustrze, na talerzu, we śnie, w działaniu. Dwadzieścia cztery godziny na dobę. Od urodzenia jest taki. Jego życie nie może być inne.

Ale czy to w ogóle jest jakiś styl? W encyklopedii stoi, że jest. Uznawany za pierwszy czysto amerykański ruch artystyczny o światowym znaczeniu. Dostał się do encyklopedii. To najważniejsze. Może spać spokojnie. W dodatku amerykański. Bazuje na żywiołowym, podświadomym akcie twórczym poddanym instynktowi, a w żadnym stopniu rozumowi twórcy. Ma różne odmiany.

Do Zacha najbardziej pasuje action painting, w którym tworzył Jackson Pollock. Jak opisać jego obrazy? Orgiastyczne machanie kijem. Na końcu kapanie z kija. Normalnie orgazm. Orgazm za orgazmem. W dwustu miejscach na jednym płótnie, po dwieście w każdym miejscu. Na największych obrazach po dwieście tysięcy. Jackson Pollock rżnie z takim rozmachem, że to nabiera stylu. Z wyuzdanego, rozpasanego, lubieżnego machania kijem rodzi się pierwszy czysto amerykański ruch artystyczny o światowym znaczeniu. Rozmach, to jest to, co Amerykanie lubią najbardziej. Ceremoniał arcypłodnego rodu rozpryskujących się usposobień, wytłumaczony przez knedlową księgę nabiera posmaku i poetyki skarbów króla Salomona.

***

Myśl o stylowym artystycznie życiu Zacha sprzymierza się z inną, szukającą nowego dozownika narzeczonej. Tak powstaje nieaktywny na razie pomysł pisania powieści. Uaktywnia się zakotwiczeniem w głowie dwunastu zdań strumienia świadomości dwa tygodnie przed Wielkanocą 2017. Od początku pisania, a właściwie od początku unikania pisania, Zach widzi jasno koncept skończonego dzieła. Ma dopiero połowę pierwszej strony, a już migocze mu widok całości. Przyciąga jak latarnia morska świecąca w nocy na horyzoncie. Latarnia jego książki w odróżnieniu od morskiej rozbłyskuje w dzień i w nocy, ale nie jest podobna do żadnego obrazu Jacksona Pollocka. W jego obrazy można się wpatrywać godzinami, tygodniami, ale kto mądry spróbuje opowiedzieć, co widzi? Nawet jak jest zachwycony odnajdowanym w nich pięknem, trudno mu to wyrazić słowami. Powieść do czytania, zdanie po zdaniu, od początku do końca, musi mieć oprócz dynamiki, plastyki i wyrazistości, w miarę sensowną konstrukcję fabuły. Musi trzymać się kupy. Jak świąteczna choinka. Świąteczną choinkę dekorowaną ekspresjonizmem abstrakcyjnym da się opisać gałązka za gałązką jak książkę – strona za stroną. Solidne drzewko fabuły z wiarygodną chronologią jest bezwzględnie konieczne. Od niego trzeba zacząć. Dopiero na nim będzie można dokazywać z ozdobami.

Przez lunetę wyobraźni dostrzega ciekawski Zach, jak na latarni jego książki migoczą ozdoby gotowe do wzbudzania zachwytu. Zawieszone na dwustu stronach drzewka fabuły świecą najróżniejsze figury stylistyczne, od rozkojarzonych metafor, wycinankowych aliteracji, narkotycznych aluzji, szurniętych amplifikacji, frankensteinowskich animizacji, lekkomyślnych antytez i roztrzepotanych apostrof, poprzez zegarmistrzowskie dialogi, filozoficzne elipsy, rozpędzone enumeracje, piorunujące epifonemy, dotknięte rozwolnieniem epifrazy, manipulujące epitety, rozpięte pod szyją eufemizmy, odświeżającą grę słów, wpuszczoną w labirynt gradację, galopującą groteskę, wypatrującą sensu inwersję, połataną na łokciach ironię, grożące maczugą kolokwializmy, drutowane morfizacje, węszące niedomówienia, kieszonkowe nagromadzenia, neologizmy spod ciemnej gwiazdy, nabite w butelkę oksymorony, wykute na blachę onomatopeje, nieprzewinięte paradoksy, pustogłowe paronomazje, różańcowe powtórzenia, kudłate przekleństwa i półgębkiem głoszone przysięgi, aż do wykręcających kota ogonem rymów, tumanowatych wyznań i temperamentnych zaklęć, wśród których największe wrażenie robią haftowane alkoholem symbole, kandyzowane alegorie, cmokające personifikacje, kręcące młynka przysłowia, dalekowzroczne parabole, dmuchane porównania, lukrowane bajki, łobuzerskie parafrazy i bombki grawerowane fraszkami.

– Bez przesady z tą wyobraźnią! Już ćwiartka z tej kolekcji byłaby przedozowana. Ile figur na jednej stronie? Jedna? Sześć? W każdym razie nie mogą te cuda przesłaniać samego drzewka fabuły. Zieleń ma trzymać ozdoby w ryzach. Po odłożeniu rozpanoszonej lunety imaginacji, do latarni robi się daleko jak do zbawienia. Pozostaje zakasać rękawy i wiosłować piórem.

Po Wielkanocy 2017 Zach zapisuje z pamięci pierwszych dwanaście zdań, dopisuje trzydzieści sześć nowych i ma pierwszą stronę. Przez miesiąc poprawia pierwszą stronę. Poprawia, pisze na nowo, znowu poprawia. Z dnia na dzień jest lepsza. Coraz bardziej mu się podoba. Po miesiącu ma bardzo dobrą pierwszą stronę. Może zaczynać drugą.

– Dwieście stron w tym tempie to siedemnaście lat pisania. Przed śmiercią skończę. Jeśli miałoby to być równie dobre co Sklepy cynamonowe, warto pisać jedną stronę nawet trzy miesiące. Wtedy mógłbym nie zdążyć przed śmiercią. I bardzo dobrze. Nie będę konkurował z Schulzem. Jak nie zaspokoisz zwykłego głodu samym kawiorem, tak nie zaspokoisz głodu czytania prozą najbardziej w literaturze polskiej nafaszerowaną metaforami. Co za wspaniała bryła złotego, ledwie przezroczystego bursztynu! Większa od Drohobycza! Niezrównany skarb. Ale wątków fabularnych zatopionych jak inkluzje skamieniałych organizmów trzeba się doszukiwać z lupą w ręku. Tego zawstydzającego rozmiarami klejnotu z kunsztownych polskich słów i łacińskich sentencji nie sposób nie podziwiać, ale głodu czytania naszego powszedniego zaspokoić nie jest on w stanie. Schulza degustujemy w małych racjach, a moja powieść ma być do czytania jednym tchem, tak jak przeżywam życie. Wystarczy dwieście stron dobrego tekstu. Fakt, że literatura przesycona jest powieściami. Arcydziełami też jest przesycona. Ale co nowość to nowość. Moja powieść zachwyci jak czekoladowo-genialny urodzinowy tort od paryskiego Lenôtre`a dla nadzianej ciotki. Bo o to chodzi w literaturze, o smakowitość wartą grzechu. Smaczny tekst musi się obronić! Nie ma takiej opcji, żeby się nie obronił!

Zach jest w komfortowej sytuacji. Nikt nie domaga się od niego pośpiechu. Nawet Malusieńka Sobieska. Śpieszą się pisarze, których książki dały zarobić wydawcom. Po złapaniu wiatru w żagle, chcą zarobić jeszcze więcej i cisną pisarzy. Pióra niedochodowe piszą, jak im się podoba. Po co miałyby się śpieszyć? Ludzie porażeni książkowstrętem w ogóle nie czytają. Jak mają czytać z głową w telewizorze albo w Internecie? Nawet najlepsze powieści napisane w dziewiętnastym i dwudziestym wieku odchodzą w zapomnienie. Nikt nie rozumie, dlaczego w tej sytuacji coraz więcej osób łapie za pióro. Z nudów? Z nadmiaru szuflad do zapełniania? Dozują narzeczeństwo? Kto żyw, pisze! Przybiera to rozmiary epidemii. W końcu dosięga Zacha. Inni piszący nie przeszkadzają mu, nie mówiąc o pomaganiu. Nie zna ich, nie widuje, ale zdaje sobie sprawę z ogromu zjawiska. W „Polityce” czyta od czasu do czasu kolejny artykuł na ten temat. Gdyby wśród znajomych ktoś pisał, Zach chętnie wymieniłby z nim uwagi na temat pisania. Nie zna takiego. Może się nie ujawnia?

Z pierwszą stroną cacka się najdłużej. Potem przyspiesza, pisze nową co tydzień.

Pisałby szybciej, gdyby nie dwie prześladujące go manie. Pierwsza odciąga go od pisania do robienia czegoś innego, druga zmusza do ciągłego poprawiania napisanego już tekstu. Na każdym kroku jest odciągany albo bez przerwy poprawia.