Piorunochron - Daria Shualy - ebook + książka

Piorunochron ebook

Shualy Daria

0,0
39,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Wciągająca opowieść o odwadze, desperacji i poszukiwaniu sprawiedliwości w świecie, gdzie granice między dobrem a złem zacierają się w upale izraelskiego lata.

W pulsującym sercu Tel Awiwu, gdzie echo rakiet z Gazy stanowi ponurą symfonię codzienności, prywatna detektyw Mazi Morris podejmuje się zadania, które odmieni jej życie. Zdesperowana i pozbawiona licencji, ale pełna determinacji, wyrusza na poszukiwanie Jasmin Szechter. Mazi zanurza się w mroczne zakamarki miasta, gdzie przestrzeganie zasad jest luksusem, na który nie może sobie pozwolić. W świecie, w którym bogactwo gwarantuje bezkarność, a spryt staje się walutą przetrwania, detektyw prowadzi śledztwo balansując na krawędzi prawa. Konfrontując się z bezwzględnymi przeciwnikami i własnymi demonami, Mazi odkrywa, że każdy krok w stronę prawdy może ją kosztować więcej, niż jest gotowa zapłacić. W labiryncie kłamstw i niebezpieczeństw, gdzie nic nie jest takie, jakim się wydaje, cena odkrycia może okazać się zbyt wysoka.

Daria Szuali (Shualy)

Urodziła się w 1973 roku w Tel Awiwie, i tam dorastała. Jej ojciec, Amacja Szuali, był jednym z założycieli izraelskiej Jednostki Specjalnej do Walki z Terrorem (JAMAM).

Po ukończeniu służby wojskowej studiowała filozofię na Uniwersytecie Tel Awiwu, i rozpoczęła pracę w mediach. Po odejściu z branży mediów poświęciła się przedsiębiorczości, między innymi założyła platformę internetową, przeznaczoną dla młodych projektantów mody. Zajmuje się także przekładami literackimi z angielskiego na hebrajski i redakcją. Piorunochron to jej pierwsza powieść.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 388

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tytuł ory­gi­nału: LIGHT­NING ROD

Copy­ri­ght © 2022 by Daria Shu­aly Ori­gi­nally publi­shed by Kin­ne­ret, Zmora-Bitan, Dvir -Publi­shing House Ltd. Publi­shed by arran­ge­ment with Cur­tis Brown UK and Graal Lite­rary Agency. Copy­ri­ght © 2025 for the Polish edi­tion by Wydaw­nic­two Czarna Owca Copy­ri­ght © for the Polish trans­la­tion by Mag­da­lena Som­mer, 2025

All rights rese­rved

Redak­cja: Anna Brze­ziń­ska Korekta: Beata Wój­cik, Marta Stoch­mia­łek Pro­jekt okładki: Daniel Rusi­ło­wicz Zdję­cie na okładce: © Robert_em / Unsplash Redak­tor ini­cju­jący: Kata­rzyna Monika Słup­ska Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer

Wszel­kie prawa zastrze­żone. Niniej­szy plik jest objęty ochroną prawa autor­skiego i zabez­pie­czony zna­kiem wod­nym (water­mark). Uzy­skany dostęp upo­waż­nia wyłącz­nie do pry­wat­nego użytku. Roz­po­wszech­nia­nie cało­ści lub frag­mentu niniej­szej publi­ka­cji w jakiej­kol­wiek postaci bez zgody wła­ści­ciela praw jest zabro­nione.

Wyda­nie pierw­sze ISBN: 978-83-8252-246-4 War­szawa 2025

Dedykacja

Moim czworgu rodzi­com, jede­na­ściorgu bra­ciom i sio­strom, trojgu dzie­ciom i jed­nemu Noamowi

Wprowadzenie

Wil­got­ność zale­gła nad mia­stem, nade­szła nie­spo­dzie­wa­nie, jak złe wie­ści, o wpół do siód­mej wie­czo­rem, trzy dni przed koń­cem maja. Kiedy Mazi Mor­ris wyszła z salonu na taras na dachu, poczuła, jak cała staje się lepka. Od tam­tej pory minął mie­siąc, a wil­got­ność osia­dła na dobre. Teraz aż do paź­dzier­nika, roz­my­ślała Mazi, nie będę mogła wyle­gi­wać się w łóżku do szó­stej, będę zmu­szona iść bie­gać już o pią­tej. Ale nie jutro. Jutro są jej uro­dziny. Minęły dwa lata od tam­tej nocy, o któ­rej zbyt wiele wie­działa, a zbyt mało pamię­tała, i przez którą utra­ciła wszystko. Wło­żyła blond perukę, zie­lone soczewki kon­tak­towe, buty na obca­sach i wyru­szyła na ulicę Allenby, żeby napić się i odprę­żyć, aż znów zapo­mni o wszyst­kim.

Rozdział 1

Oto co było wia­domo na pewno: w ponie­dzia­łek dru­giego lipca, o trze­ciej po połu­dniu, Jasmin Szech­ter, z tych Szech­terów, sie­działa w kawiarni Toce­ret Ha-Arec przy ulicy Masa­ryka w Tel Awi­wie w towa­rzy­stwie swego męża Dawida (Dodiego) Pereca oraz trzy­ipół­let­niej córeczki. Wia­domo ponadto, że roz­ma­wiała z czło­wie­kiem w sre­brzy­stym samo­cho­dzie, a potem wsia­dła do środka. Od tam­tej pory nikt jej nie widział. Na zewnątrz było trzy­dzie­ści pięć stopni w cie­niu, wil­got­ność wyno­siła osiem­dzie­siąt dwa pro­cent. Pół godziny póź­niej roz­legł się pierw­szy alarm. Na tym koń­czą się rze­czy, które wia­domo na pewno.

Jasmin Szech­ter znik­nęła bez hałasu. Nikt nawet nie zauwa­żył. W każ­dym razie nie natych­miast. Może dla­tego, że nikt nie spo­dziewa się, że piękni i bogaci tak zwy­czaj­nie mogą znik­nąć. Można ocze­ki­wać raczej, że wypadną za burtę luk­su­so­wego jachtu czy wręcz zostaną zepchnięci. Ale Jasmin Szech­ter nie miała zamiaru speł­niać niczy­ich ocze­ki­wań i w tym sen­sie sta­no­wiła roz­cza­ro­wa­nie, a nawet była zakałą rodu Szech­terów, jed­nej z pię­ciu naj­bo­gat­szych dyna­stii gospo­dar­czych i bez wąt­pie­nia cie­szą­cej się naj­sil­niej­szą pozy­cją.

Według męża zagi­nio­nej, Dodiego Pereca, ich córka Lili wylała na stół szklankę soku z mar­chwi, dla­tego wbiegł do środka po papie­rowe ser­wetki, żeby wytrzeć sok, zanim poplami sukienkę z eko­lo­gicz­nej bawełny w natu­ral­nym kolo­rze. Wytarł sok, który spły­nął tym­cza­sem na chod­nik, przy­cią­ga­jąc cztery zie­lone let­nie muchy, i z pewną iry­ta­cją, ponie­waż pano­wał nie­zno­śny upał i pocił się cał­kiem nie­wy­twor­nie w lnia­nej koszuli, poszedł wyrzu­cić ser­wetki do kosza na śmieci przy ławce pod figow­cem. Rozej­rzał się też za ospałą kel­nerką z błę­kit­nymi wło­sami, żeby posprzą­tała porząd­nie sto­lik i chod­nik. Z całym sza­cun­kiem, to nie jego obo­wią­zek. Jasmin pro­siła już trzy­krot­nie, by otwo­rzyła ten cho­lerny para­sol od słońca, i tego też nie zro­biła. Pod­szedł, sam roz­ło­żył para­sol i wtedy dopiero zauwa­żył, że Lili sie­dzi sama, a Jasmin ni­gdzie nie ma. Nie ma jej z Lili, nie sie­dzi z papie­ro­sem na ławce pod drze­wem ani nie roz­ma­wia z wyso­kim, wąsa­tym wła­ści­cie­lem kawiarni. Dodi przy­po­mniał sobie, że po śmierci ojca myślał, jakie to dziwne, że gdy ktoś żyje, zaj­muje tylko jedną prze­strzeń w danej chwili, ale gdy go nie ma dłuż­szy czas, jego nie­obec­ność wypeł­nia całą prze­strzeń, cią­gle. Odrzu­cił tę przy­gnę­bia­jącą myśl i wró­cił do sto­lika.

– Kocha­nie, gdzie mama?

Lili trzy­mała w buzi trzo­nek dłu­giej łyżeczki, balan­su­jąc pomi­dor­kiem cherry. Pokrę­ciła głową powoli, sta­ra­jąc się nie zrzu­cić pomi­dorka.

– Powiedz, gdzie jest mama?

Lili zdjęła pomi­do­rek z łyżeczki i wyjęła ją z ust.

– Poje­chała autem.

– Jakim autem?

– Srebr­nym.

– Jakim srebr­nym autem? Naszym?

– Nie, tato, nie dżi­pem. Autem.

Dodi ode­tchnął głę­boko.

– A może mama powie­działa, że idzie po papie­rosy?

– Nie, tato, poje­chała srebr­nym autem – ziry­to­wała się dziew­czynka.

– Dobrze, kotku. Czy mama coś mówiła?

– Tak. Powie­działa: „Powiedz tacie see you bed in”.

Dodi kolejny raz wziął głę­boki oddech i powie­dział sobie, że powi­nien prze­rwać roz­mowę w tym momen­cie. Usiadł obok córki, upił duży łyk napoju gazo­wa­nego, który zdą­żył się już zagrzać, i wybrał numer żony. Z torebki Jane Bir­kin, leżą­cej na krze­śle obok, dobiegł sygnał imi­tu­jący pobrzę­ki­wa­nie dzwon­ków kóz. Dodi nie pamię­tał sytu­acji, by Jasmin nie miała przy sobie tele­fonu. Potarł kil­ka­krot­nie szczękę. Czuł, jak pod lewą łopatką mię­śnie zaczy­nają sztyw­nieć od napię­cia.

– Chodź, poszu­kamy mamusi – powie­dział do córki.

Poło­żył stu­sze­klowy bank­not pod tale­rzy­kiem z saszet­kami cukru i z Lili na rękach i torebką Jasmin na ramie­niu ruszył w kie­runku kio­sku, w któ­rym jego żona kupo­wała papie­rosy na sztuki po dwa sze­kle, by poczuć się jak praw­dziwa miesz­kanka dziel­nicy. Pierw­sza syrena zła­pała ich w dro­dze. Głę­bo­kie wycie, jak zawo­dze­nie dusz w otchłani pie­kiel­nej. Obok nich zatrzy­mał się auto­bus linii osiem­na­ście, za nim kilka samo­cho­dów oso­bo­wych. Ludzie wysy­pali się z pojaz­dów, a ponie­waż nie pamię­tali, czy należy przy­kuc­nąć, czy poło­żyć się z rękami na gło­wie, na wszelki wypa­dek sta­rali się połą­czyć obie te czyn­no­ści. Młoda kobieta wyjęła nie­mowlę z fote­lika i pobie­gła do naj­bliż­szego budynku. Star­sza pani otwo­rzyła jej drzwi wej­ściowe. Dodi wpadł do budynku w ślad za nimi i zbiegł na dół, do schronu.

– To skur­wy­syny, gnoje, niech smażą się w pie­kle – syczał z prze­ję­ciem spo­cony chło­pak.

– Jasne, bo Gaza to wcale nie pie­kło – zare­ago­wała dziew­czyna w stroju do pila­tesu. – A jakby cie­bie ostrze­li­wano z powie­trza przez tydzień?

Chło­pak zdą­żył powie­dzieć tylko „ty cho­lerna naiw­niaczko”, gdy prze­rwała mu po angiel­sku matka trzy­let­nich bliź­nia­ków, pro­sząc, by prze­stali mówić o ostrzale, bo jej syn­ko­wie mają kosz­mary. Spo­cony rzu­cił jej z ukosa wro­gie spoj­rze­nie. A pila­tes odwró­ciła demon­stra­cyj­nie wzrok, wpa­tru­jąc się w stos pla­sti­ko­wych krze­seł i dwa rowery, prze­cho­wy­wa­nych w schro­nie mię­dzy kolej­nymi woj­nami.

– Tato, po co tu przy­szli­śmy? – zapy­tała Lili.

Anglo­ję­zyczne bliź­niaki natych­miast pod­chwy­ciły pyta­nie, ale Dodi nie miał goto­wej dobrej odpo­wie­dzi. Kil­ka­krot­nie potarł mocno szczękę, odtwa­rza­jąc w myślach wszyst­kie roz­mowy z Jasmin z dwóch ostat­nich dni, a także ich wielką awan­turę. W schro­nie pach­niało jak w szkol­nej prze­bie­ralni: let­nim potem, stę­chłymi mate­ra­cami, stra­chem. Młoda matka pła­kała bez­gło­śnie, a wszy­scy cze­kali na dźwięki z zewnątrz. Czy usły­szą, jak rakieta upada? Czy zosta­nie prze­chwy­cona? Zbio­rowo pod­sko­czyli na dźwięk sygnału tele­fonu Dodiego. Na wyświe­tla­czu poja­wiło się imię „Jasmin” i Dodi poczuł, jak ulga roz­luź­nia mu napię­cie w szczęce i klatce pier­sio­wej.

– Skar­bie, gdzie jesteś? – wyszep­tał do tele­fonu.

Jasmin nie odpo­wie­działa.

– Kocha­nie. Jasmin.

Cisza.

Dodi przy­mknął oczy, po czym wło­żył swój tele­fon do tyl­nej kie­szeni, wolną ręką wyjął tele­fon Jasmin z jej torebki i roz­łą­czył uru­cho­mione przy­pad­kiem połą­cze­nie. Powie­dział innym „dzię­kuję” czy też „powo­dze­nia” i wyszli na ulicę, która zaczęła zapeł­niać się zmę­czo­nymi ludźmi w wymię­tych ubra­niach. Posta­wił córkę na ziemi, czu­jąc, jak ogar­nia go przy­tła­cza­jące, nie­znane uczu­cie bez­rad­no­ści.

Rozdział 2

– Siostro, pro­szę, odbierz, plis, odbierz – mam­ro­tała do sie­bie Tilly, dwu­dzie­sto­let­nia dziew­czyna, podobna nieco z urody do Kró­lewny Śnieżki, kiedy sta­rała się dodzwo­nić do Mazi po raz czwarty tego ranka.

Potem napo­mniała sama sie­bie racjo­nal­nym tonem, że sta­ty­stycz­nie rzecz bio­rąc, nie ma żad­nego powodu do zmar­twie­nia. Także jeśli wziąć pod uwagę tamtą noc sprzed dwóch lat. Potem zasta­no­wiła się przez moment, czy w grun­cie rze­czy, natu­ral­nie pod wzglę­dem sta­ty­stycz­nym, można przy­jąć, że Mazi należy do grupy zagro­że­nia, i jak to wpływa na praw­do­po­do­bień­stwo tego, czy wszystko jest w porządku, czy też nie. Potem doszła do wnio­sku, że nie ma do dys­po­zy­cji dość fak­tów, by zde­cy­do­wać, i pomy­ślała, że powinna spraw­dzić to przy pierw­szej oka­zji. Wje­chała na swoim zwy­kłym, nie elek­trycz­nym rowe­rze pod górę Sde­rot Chen. Na rogu ulicy Necach Israel w powie­trzu uno­sił się ostry smród padliny i Tilly wstrzy­mała oddech, by nie wcią­gnąć do płuc czą­ste­czek zde­chłego kota, cho­ciaż wie­działa oczy­wi­ście, że to tak nie działa. Z obrzy­dze­niem czuła, jak pot ciek­nie jej pod sta­nik i dalej ku pęp­kowi dwoma struż­kami, i wcią­gnęła brzuch, by ogra­ni­czyć powierzch­nię styczną z koszulką.

Prze­stała nucić pod nosem man­trę: „Odbierz, sio­stro”, a zaczęła mru­czeć: „Pro­szę, żeby nie było alarmu, pro­szę, niech nie będzie alarmu”. W cza­sie poprzed­niej wojny alarm zła­pał ją pew­nego dnia na rowe­rze przy Rot­schild, z jakie­goś powodu zsia­dła i usi­ło­wała biec, pro­wa­dząc rower, osta­tecz­nie zawa­dziła o pedały, runęła na zie­mię i skrę­ciła nogę w kostce. Na samo wspo­mnie­nie chciała zapaść się pod zie­mię. Dodat­kowo, co było typowe dla niej, przy­po­mniała sobie, że kie­dyś pod zie­mią znaj­do­wał się tu schron prze­ciw­ato­mowy, zaczęła zasta­na­wiać się, czy użyt­ko­wano go zamiast par­kingu i czy ozna­cza to, że na­dal można wyko­rzy­stać go jako schron prze­ciw­ato­mowy. Plac jarzył się bielą, kamienne płyty szo­ro­wali dwaj ciem­no­skó­rzy robot­nicy, z któ­rych jeden trzy­mał w ręku gumowy wąż, a drugi ogromną szczotkę. Prze­szła na drugą stronę ulicy Mar­mo­rek, zatrzy­mała się w nie­mi­ło­sier­nie palą­cym słońcu i nie­zdar­nie przy­pięła rower do ławki, bo bez­myślne typy w ratu­szu uznały, że cztery sto­jaki wystar­czą dosko­nale dla czter­dzie­stu rowe­rów par­ku­ją­cych tam co rano. Roz­draż­niona weszła do cukierni Lach­ma­nina kupić tort uro­dzi­nowy dla Mazi.

Gwał­towne przej­ście do kli­ma­ty­za­cji spra­wiło, że Tilly poczuła się jak puszka coli, która cze­kała długo, aż ktoś ją otwo­rzy. Odro­binę spo­koj­niej­sza usta­wiła się w cha­otycz­nej kolejce i przy­słu­chi­wała wymia­nie zdań; gdzie kto był, gdy zawyły syreny o dzie­wią­tej wie­czo­rem, a gdzie w cza­sie alarmu o pierw­szej w nocy, o rany, ale upał, to nie upał, to wil­got­ność, za mojego dzie­ciń­stwa nie bywało aż tak gorąco, pamię­tam, że mie­li­śmy tylko wia­trak, podobno to naj­go­ręt­sze lato od pięć­dzie­się­ciu lat, to wła­śnie mają na myśli, gdy mówią o glo­bal­nym ocie­ple­niu. Co za śmieszne istoty, pomy­ślała, znowu zasko­czył nas upał, i to aku­rat latem. Nie cier­piała izra­el­skiego lata, Izra­el­czy­ków i Izra­ela, cho­ciaż była rodo­witą Izra­elką. Zadzwo­nił tele­fon.

– Tak – ode­zwała się opry­skli­wym tonem, który tego ranka przy­szedł jej z łatwo­ścią.

– Dzień dobry, szu­kam Mazi Mor­ris – ode­zwał się kobiecy głos.

– Nie może w tej chwili roz­ma­wiać.

W jej gło­wie mimo­wol­nie poja­wiła się wizja poło­wicz­nie ubra­nej Mazi.

– Mogę w czymś pomóc?

– Z kim roz­ma­wiam? – dopy­ty­wała kobieta wład­czym tonem.

– Z Tilly – odparła Tilly.

– Pro­szę wyba­czyć, Cili, ale kim pani jest dla pani Mor­ris?

– To mam jej w końcu coś prze­ka­zać?

– Tak – przy­stała roz­mów­czyni z pewną iry­ta­cją. – Pro­szę prze­ka­zać, że Dawid Perec prosi o spo­tka­nie dzi­siaj o trze­ciej. Hotel David Inter­con­ti­nen­tal. Apar­ta­ment King Club. To pilne.

– Prze­każę. Bye.

Tilly prze­wró­ciła oczami i napi­sała rze­czo­wego ese­mesa z życze­niami uro­dzi­no­wymi, zawie­ra­ją­cego także szcze­góły przy­szłego spo­tka­nia. Po dzie­się­ciu minu­tach była w budynku i wrę­czyła tort sąsia­dowi z naprze­ciwka, chło­pa­kowi, któ­rego jej sio­stra z pew­no­ścią uwa­żała za przy­stoj­nego, a który rzu­cił jej uśmiech prze­zna­czony bez ogra­ni­czeń dla wszyst­kich kobiet w prze­dziale wie­ko­wym od dwu­dzie­stu jeden do trzy­dzie­stu pię­ciu lat. Kiedy pociła się na rowe­rze w dal­szej dro­dze do biura, tele­fon zadzwo­nił ponow­nie. To była znowu jej wynio­sła roz­mów­czyni.

– Czy mówię z Cili? Pan Perec prosi prze­ka­zać, że to sprawa życia i śmierci.

* * *

Mniej wię­cej o tej samej porze Mazi obu­dziła się w obcym łóżku, obok męż­czy­zny, który wyda­wał się jej zna­jomy poło­wicz­nie, a może zresztą tylko w jed­nej czwar­tej. Nawet nie­brzydki. Spo­kojną, jak wyrzeź­bioną w mar­mu­rze twarz ota­czały bujne jedwa­bi­ste loki. Nie pamię­tała jego imie­nia i nie sta­rała się nawet sobie go przy­po­mnieć. Chciała ubrać się i znik­nąć, zanim on zrobi sen­ty­men­talny lub zauważy, że poszedł do łóżka z zie­lo­no­oką blon­dynką, a obu­dził obok dziew­czyny z brą­zo­wymi oczami i ogo­loną głową. Miała kaca. Powoli pod­nio­sła się do pozy­cji sie­dzą­cej. Pod­łogę wokół tap­czanu zaście­łały nuty, ubra­nia, książki, kable, kostki do gry na gita­rze i popiel­niczki. Wstała powoli, kom­bi­nu­jąc, jak naj­le­piej dostać się do bia­łej ską­pej sukienki i maj­tek na dru­gim końcu pokoju.

„Na miej­scu zbrodni macie poru­szać się z taką ostroż­no­ścią jak przy grze w bierki”, powta­rzał im Halewi na zaję­ciach w aka­de­mii poli­cyj­nej.

Mazi poru­szała się zatem z wyćwi­czoną ostroż­no­ścią, odda­la­jąc od ubrań w kie­runku łazienki, która oka­zała się odra­ża­jąco brudna. Kurwa mać. Umyła ręce, igno­ru­jąc oble­śny nalot na umy­walce, i wyczy­ściła zęby pastą wyci­śniętą na palec. Przyj­rzała się sobie w lustrze. Peruka się prze­krzy­wiła, ale poza tym mogło być gorzej. Zdjęła perukę, ochla­pała twarz wodą i wyszła.

Na dwo­rze ude­rzyło ją wil­gotne, nie­ru­chome powie­trze, jakby ktoś spo­licz­ko­wał ją mokrą ręką. Uno­sił się zmie­szany zapach nie­uprząt­nię­tych śmieci i owo­ców dzi­kiego figowca, które zaście­łały chod­nik przy ulicy Ema­nu­ela Haromi lepką, soczy­stą war­stwą, przy­kle­ja­jącą się do pode­szew i wno­szoną do domów. Mazi przy­po­mniała sobie, że ma uro­dziny, i posta­no­wiła nie włą­czać od razu tele­fonu. Z roz­tar­gnie­niem poszu­kała swo­jego moto­cy­kla, hondy CBR 250, gdzie miała ubra­nia na zmianę. Ale ni­gdzie go nie było. Mazi zaczęła zasta­na­wiać się, odświe­ża­jąc wspo­mnie­nia poprzed­niej nocy, i przy­po­mniała sobie, że była zbyt pijana, by pro­wa­dzić. Pew­nie zosta­wiła go obok deli­ka­te­sów. Szła ostroż­nie, sta­ra­jąc się nie poru­szać głową bar­dziej, niż to konieczne, skrę­ciła w prawo w ulicę Eliahu Bechora i po pół minu­cie była na Ibn Gwi­rol. Pod­nio­sła rękę i zatrzy­mała się tak­sówka, lśniący mer­ce­des.

Zajęła miej­sce z tyłu w nadziei, że uda się jej unik­nąć roz­mowy. Zarówno kli­ma­ty­za­cja, jak i radio były nasta­wione na pełną moc. Drugi pro­gram radia. Komen­ta­to­rzy Tali Kaha­now i Ofer Wajs roz­ma­wiali o „afe­rze sta­cji Mamilla”.

– Dziś rano – powie­działa Kaha­now – Amir Goeta, repor­ter śled­czy, usta­lił, że…

– Ten sam, który odkrył aferę koper­tową – dorzu­cił Wajs.

– Koper­tową, budow­laną, aferę w prze­my­śle lot­ni­czym, afer mamy pod dostat­kiem. Teraz z kolei ujaw­nił, iż rze­komo…

– Rze­komo, natu­ral­nie.

– …otóż to. Zatem pre­mier rze­komo wziął łapówkę, by firma Szech­ter wygrała prze­targ na budowę pod­ziem­nej sta­cji kole­jo­wej w Jero­zo­li­mie…

– Czyli wła­śnie sta­cji Mamilla – uści­ślił Wajs.

– W cza­sach, gdy jesz­cze pia­sto­wał sta­no­wi­sko, jak z pew­no­ścią pań­stwo pamię­tają, bur­mi­strza Jero­zo­limy.

– Ja jestem auten­tyczny jero­zo­lim­czyk. – Kie­rowca ści­szył radio i roz­po­czął nie­unik­nioną poga­wędkę. – Wiesz, co to zna­czy? Rodo­wity jero­zo­lim­czyk. Osiem poko­leń w Jero­zo­li­mie. A twoja rodzina od kiedy tu mieszka? Dwa poko­le­nia? Mój pra­dzia­dek pocho­dził pro­sto z linii króla Dawida. Daję słowo. Możesz spraw­dzić w Muzeum Dia­spory. I pytam cię, czy nie powi­nie­nem w takim razie móc kupić moim cór­kom miesz­ka­nia w Jero­zo­li­mie? A jak ci się wydaje, mogę? Gdzie?

Mazi przy­ci­snęła moc­niej na nosie ciemne oku­lary i zacho­wała swoje myśli dla sie­bie.

– Po co mu jesz­cze wię­cej kasy?

Jej mil­cze­nie by­naj­mniej nie zbiło go z tropu.

– Facet tarza się w for­sie. Ma cztery budynki. Nie miesz­ka­nia. Budynki. Pew­nie nie wie­dzia­łaś, co? Mogę ci poka­zać. Mój sio­strze­niec robił u nich hydrau­likę, opo­wie­dział mi wszystko. Mogę cię opro­wa­dzić. Za darmo, chcesz?

– Może innym razem. Dzi­siaj się spie­szę.

– Dokąd się spie­szysz? Te dzi­siej­sze dziew­czyny, wiecz­nie gdzieś się spie­szą. A czasu na uro­dze­nie dzieci nie zna­la­złaś?

Z powro­tem pogło­śnił radio, gdzie mówiono teraz o woj­nie.

– Niech oni wszy­scy zabie­rają się tam, skąd przy­szli. Won do Gazy. Jak tam ich tak bar­dzo kochają, niech ich sobie wezmą. Czemu nie.

– Pro­szę się zatrzy­mać – powie­działa Mazi. – Nie­do­brze mi.

Kie­rowca skrę­cił gwał­tow­nie w prawo, bez wąt­pie­nia myśląc o czy­ściut­kim tyl­nym sie­dze­niu samo­chodu, i zatrzy­mał się aku­rat w odpo­wied­nim momen­cie, by umoż­li­wić jej otwo­rze­nie drzwi i wychy­le­nie się na zewnątrz. Po trzech ata­kach tor­sji, z gorz­kim sma­kiem w ustach, podała kie­rowcy pięć­dzie­siątkę i wysia­dła, nie cze­ka­jąc na resztę.

Po kilku minu­tach mar­szu ulicą Allenby dotarła do miej­sca, w któ­rym zosta­wiła moto­cykl. Z bagaż­nika wyjęła dżinsy i wło­żyła je na kró­ciutką sukienkę, zapa­liła sil­nik i ruszyła na połu­dnie, do biura, wziąć prysz­nic i zoba­czyć, co Tilly i Benji przy­go­to­wali jej na uro­dziny. Kiedy weszła do mrocz­nego loftu przez meta­lowe drzwi, czu­jąc się jak prze­żuta guma do żucia, która leżała przez całą noc na pod­ło­dze klubu, rodzeń­stwo opa­dło ją, jak naka­zy­wała rodzinna tra­dy­cja, obrzu­ca­jąc ener­gicz­nie cukier­kami i śpie­wa­jąc Happy bir­th­day to you na dwa głosy. Potem Benji wró­cił do grze­ba­nia przy prze­no­śnym kli­ma­ty­za­to­rze, który zna­lazł na ulicy, a Tilly oznaj­miła:

– Musisz wziąć prysz­nic. Wyglą­dasz jak zmięta chu­s­teczka.

– Naprawdę, chu­s­teczka? A co z tor­tem?

– Tort czeka u two­jego sąsiada. Zakła­dam, że się zna­cie?

Mazi uśmiech­nęła się lekko i poszła pod prysz­nic.

– Cze­kaj, odsłu­cha­łaś wia­do­mość? – krzyk­nęła za nią Tilly. – W spra­wie Dawida Pereca? Chce się pil­nie spo­tkać.

Mazi obró­ciła się na pię­cie.

– Dawid Perec? Jesteś pewna?

– Tak, dzwo­niła jego sekre­tarka. Prosi o spo­tka­nie za dwie godziny, podobno to kwe­stia życia i śmierci.

Cie­kawe, pomy­ślała Mazi, bo jak widzie­li­śmy się ostat­nim razem, nazwał mnie kurwą na oczach połowy Lon­dynu.

Rozdział 3

– Cześć, pokrako.

Z tymi sło­wami Dodi otwo­rzył jej drzwi apar­ta­mentu.

Wyglą­dał jak wybla­kła wer­sja samego sie­bie, lecz wciąż bar­dziej impo­nu­jąco od naj­lep­szych wer­sji więk­szo­ści męż­czyzn na świe­cie.

– Hej, Dodi.

Wymi­nęła go i skie­ro­wała się pro­sto do ogrom­nego okna, z któ­rego na wyso­ko­ści osiem­na­stego pię­tra roz­ta­czał się atrak­cyjny widok na Morze Śród­ziemne. Co za nuda, pomy­ślała, kwe­stia życia i śmierci, aku­rat. Na twa­rzy ma wypi­sany roz­wód. Pew­nie ocze­kuje, że zdo­będę jakieś brudy o jego żonie, żeby móc się usta­wić na całe życie.

– Dzięki, że przy­szłaś – zwró­cił się Dodi do jej ple­ców.

– Zawsze przy­cho­dzę, kiedy dzwo­nią klienci.

Dodi powstrzy­mał się od ripo­sty. Był wysoki i atle­tycz­nie zbu­do­wany, jego czarne włosy wła­śnie zaczy­nały lekko siwieć, jak na zamó­wie­nie, roz­ta­czał wokół sie­bie aurę, która spra­wiała, że faceci chcieli cho­dzić z nim na piwo i roz­ma­wiać o Puti­nie, Arse­nalu albo o nie­ru­cho­mo­ściach w Buka­resz­cie, albo o czym­kol­wiek, o czym zechce. Byle nie o cho­le­ste­rolu.

– Dzwo­ni­łem w spra­wie Jasmin – zaczął.

– Co z nią?

– Znik­nęła. Nie ma jej.

– Mówisz serio?

Mazi odwró­ciła się do niego.

Dodi kiw­nął głową.

– Mówimy o Jasmin Szech­ter, tak? Ni­gdzie o tym nie pisali.

– Po to ty tu jesteś. Bądź tak dobra, usiądź na chwilę.

Mazi usia­dła na fotelu, a Dodi przy­siadł na sto­ją­cym obok sto­liku kawo­wym i nachy­lił się bli­sko. Górny guzik popie­la­tej jedwab­nej koszuli miał roz­pięty. Spoj­rzał jej w oczy.

– Posłu­chaj – powie­dział, a w jego odde­chu można było poczuć whi­sky. – Wiem, że zacho­wa­łem się jak ostatni gnój, i wiem, że nie popro­si­łem cię jesz­cze o wyba­cze­nie. – Zaczerp­nął głę­boko powie­trza. – Ale znamy się nie od wczo­raj, nie­jedno prze­szli­śmy…

– Daj spo­kój – prze­rwała mu. – Naprawdę. – Dała znak, żeby się odsu­nął. – Usiądź na chwilę nor­mal­nie i opo­wiedz, co się stało.

Dodi pod­niósł się i usiadł na skraju fotela naprze­ciwko. Teraz roz­dzie­lał ich nie­wielki sto­lik.

– To jakiś obłęd… Sza­leń­stwo. Jak w tam­tym fil­mie, Zagi­niona bez śladu, widzia­łaś? Z tym, jak mu tam, Donal­dem Suther­lan­dem. Pamię­tasz?

– Chyba raczej z Kie­fe­rem – popra­wiła Mazi, któ­rej edu­ka­cja skła­dała się głów­nie z edu­ka­cji fil­mo­wej.

– Fak­tycz­nie, z Kie­fe­rem. Jasmin znik­nęła. Nie ma jej ni­gdzie. Znik­nęła. Nikt nie wie, gdzie jest.

Znowu potarł szczękę zna­jo­mym ruchem.

– Kiedy?

– W ponie­dzia­łek. Po połu­dniu. Dokład­nie przed pierw­szym alar­mem.

– Ponie­dzia­łek? Dodi! Jak to? Pra­wie czter­dzie­ści osiem godzin, to prze­cież…

Nie chciała powie­dzieć: „To bez­na­dziejne”. Nie chciała powie­dzieć: „Idź do domu, ni­gdy jej nie znaj­dziemy”. Ale tak wła­śnie pomy­ślała.

– Wiesz, że mamy córkę?

– Nie, nie wie­dzia­łam. Ile ma lat? Co jej mówisz?

– Trzy i pół. Nic nie mówię. Mówię, że mama wyje­chała do pracy.

– A to moż­liwe, że wyje­chała w spra­wie pracy?

– Jak? Jak mogła tak po pro­stu wyje­chać? W jed­nej chwili sie­dzimy w kawiarni, sekundę potem hokus-pokus, nie ma jej.

– Co na to poli­cja?

Dodi prze­cią­gnął dło­nią po wło­sach jak z reklamy szam­ponu.

– Nie poszli­śmy na poli­cję. To nie­re­alne. No can do. Impos­si­ble. Szech­te­ro­wie tak nie dzia­łają. Prę­dzej mnie zabiją, niż pozwolą mi pójść na poli­cję… To… To skom­pli­ko­wane.

Pie­nią­dze zawsze wszystko kom­pli­ko­wały.

– Żebym tylko dobrze zro­zu­miała. Chcesz, żebym ja jej szu­kała? To nie jest moja spe­cjal­ność.

– Dla­czego tak mówisz? A tam­ten facet, ze śledz­twa Szi­trit? Ten świa­dek koronny, który uciekł, to nie ty go zna­la­złaś?

Mazi uśmiech­nęła się ze znu­że­niem.

– To tak nie działa. Przy­pad­kiem weszłam do miej­sca, gdzie on aku­rat był. Ale to było śledz­two, któ­rym zaj­mo­wa­li­śmy się przez dwa i pół roku całym wydzia­łem. Byłam poli­cjantką. Mia­łam zasoby, mia­łam zespół…

– Nic na to nie pora­dzimy, nie mamy wyj­ścia – powie­dział Dodi. – Słu­chaj, wiem, że zmar­no­wa­li­śmy czas, nie jestem idiotą, i wiem, że nie jesteś ide­alną kan­dy­datką. – Zro­bił wyre­ży­se­ro­waną pauzę. – Ale jesteś jedyną kan­dy­datką. Co powiesz?

Przy­su­nął się do niej tak bli­sko, jak tylko mógł, nie wsta­jąc z fotela. Przy­po­mniała sobie, jak zawsze w ten spo­sób potra­fił prze­ko­nać ludzi do zro­bie­nia roz­ma­itych rze­czy, nie owi­ja­jąc w bawełnę. Roz­po­czy­nał nego­cja­cje od ostat­niej sumy, jaką był gotów zapła­cić.

„Tyle wła­śnie mogę zapła­cić, reali­stycz­nie – mawiał, pod­kre­śla­jąc to odpo­wied­nim gestem.

To przy­po­mniało jej kary­ka­turę wiszącą nad biur­kiem Hale­wiego, jej prze­ło­żo­nego w Cen­tral­nym Biu­rze Śled­czym. Dwie owce patrzą na wielki bil­l­bo­ard kam­pa­nii wybor­czej wilka, który kan­dy­duje na pre­miera pod hasłem „Pożrę was wszyst­kich”, i jedna mówi do dru­giej: „Przy­naj­mniej nie kła­mie”.

Dodi spoj­rzał jej w oczy.

– Bar­dzo cię pro­szę. Co mam zro­bić, bła­gać? Będę bła­gać. Musisz ją zna­leźć.

Mię­dzy jego brwiami ufor­mo­wała się malutka bruzda, którą znała z czasu, gdy umarł jego ojciec i Dodi został głową rodziny. Była widoczna w chwi­lach skraj­nego zmę­cze­nia lub wiel­kiego napię­cia; gdy był winien pie­nią­dze dostaw­com albo gdy jedna z jego sióstr spo­ty­kała się z nie­od­po­wied­nim chło­pa­kiem.

– Znajdź mi ją. Dla mnie i dla Lili, ma dopiero trzy i pół roku.

– Ja pier­dolę – powie­działa Mazi.

– Zga­dzasz się?

Dodi wie­dział, o co prosi. Nie dla­tego, że był jej winien prze­pro­siny, bo w grun­cie rze­czy nie prze­pro­sił jej nawet teraz, ale ponie­waż jej ojciec, Jeho­szua Moris, znik­nął, gdy Mazi miała dwa­na­ście lat. Zało­żyła ręce za głowę i odchy­liła się na opar­cie, nie spusz­cza­jąc z niego wzroku, a potem nachy­liła się znowu.

– Opo­wiedz w takim razie, co wyda­rzyło się w dniu, gdy znik­nęła.

Dodi opo­wie­dział. O kawiarni, roz­la­nym soku, ser­wet­kach, o Lili, o srebr­nym samo­cho­dzie i o alar­mie. Przez cały ten czas Mazi nie zano­to­wała ani słowa, tylko sie­działa, ssąc wierzch dłoni, sku­piona na jego sło­wach, na mowie ciała, wyra­zie twa­rzy, szyku zdań.

– Jak wam się ukła­dało?

– Dobrze. Wiesz, jak to jest… Mał­żeń­stwo. Dopro­wa­dza­łem ją do szału, ale jeste­śmy naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi. Jeste­śmy zespo­łem.

– Zdrady?

– Na litość boską, czy my jeste­śmy dziećmi? Pamię­tasz Batię z liceum? Tę sukę, która mnie rzu­ciła dla sur­fera z Tel Awiwu?

Mazi ski­nęła z lek­kim uśmie­chem.

– Jasmin to pierw­sza kobieta, którą kocha­łem od czasu Batii. Jest dla mnie całym życiem. Ona i Lili.

Mazi zasta­no­wiła się przez moment, jakie to może być uczu­cie.

– Jakie mie­li­ście plany na póź­niej w ponie­dzia­łek?

Dodi zacmo­kał.

– Mie­li­śmy odwieźć ją do muzeum na szó­stą, otwie­rano nową gale­rię nazwi­ska jej ojca, musiała być obecna jako przed­sta­wi­cielka rodziny.

– Dotarła na miej­sce?

– Nie, jak? Zresztą odwo­łali to wszystko z powodu rakiet.

– Czyli zamiast pójść do muzeum, wsia­dła do srebr­nego auta?

– Nie mam poję­cia. Nie wia­domo na pewno, czy ist­niał jakiś srebrny samo­chód. Tak powie­działa Lili. Może go w ogóle wymy­śliła. Albo zoba­czyła na fil­mie. Może widziała Jasmin wsia­da­jącą do srebr­nego samo­chodu w inny dzień. Ona jesz­cze mówi „wczo­raj” na rze­czy, które wyda­rzyły się rok temu.

Dodi bęb­nił nie­prze­rwa­nie pal­cami w pod­ło­kiet­nik, noga mu podry­gi­wała. Jak Mazi dobrze wie­działa, te dwa nawyki świad­czyły o utra­cie zdol­no­ści do kon­cen­tra­cji.

– Na szczę­ście byłem tam. Wyobraź sobie, co by się stało, gdyby mnie nie było. Rozu­miesz, że Lili mogła być z Jasmin sama? Obdzwo­ni­łem wszyst­kie szpi­tale. I nic. Zero.

– Naprawdę dzwo­ni­łeś do wszyst­kich szpi­tali?

– Tak. Powie­dzia­łem sobie: jeśli był fak­tycz­nie jakiś samo­chód i jeśli ona wsia­dła z kimś do samo­chodu, może wyda­rzył się wypa­dek i dla­tego nie można się z nią skon­tak­to­wać. Może leży gdzieś nie­przy­tomna. Przy­cho­dzą mi do głowy prze­ra­ża­jące roz­wią­za­nia. Bo gdzie ona w końcu może być? Ale nie było podob­nego przy­padku na żad­nej izbie przy­jęć. Jak to mówią, nie przy­wie­ziono żad­nej pacjentki zgod­nej z tym opi­sem.

Wow. Jesz­cze ni­gdy nie widziała go w takim sta­nie. Przy­naj­mniej od śmierci ojca. Dodi, który umie wszystko zała­twić, nie jest w sta­nie zapa­no­wać nad sytu­acją.

– Wiesz, jak nazy­wała się wasza kel­nerka z ponie­działku?

– Nie wiem. Miała nie­bie­skie włosy.

– Dobrze. Umów mnie pil­nie z Szech­te­rami.

– Zga­dzasz się w takim razie?

– No jasne – odparła Mazi nie­cier­pli­wie. – Co by mój ojciec powie­dział, gdy­bym się nie zgo­dziła?

Dodi uśmiech­nął się sła­bym, zmę­czo­nym uśmie­chem nale­żą­cym do ich poprzed­niego życia, z cza­sów, gdy byli dziećmi, a ich ojco­wie byli naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi.

– Moja sekre­tarka przy­śle ci umowę – powie­działa, wyobra­ża­jąc sobie z uśmie­chem, co Tilly pomy­śla­łaby, gdyby usły­szała, jak nazywa ją swoją sekre­tarką.

– Co tylko chcesz. Pamię­taj, dosta­niesz wszystko, czego potrze­bu­jesz, jasne? Koszty są bez zna­cze­nia.

– W porządku. Umów mnie z Szech­te­rami.

– Przyjdź dzi­siaj dokład­nie o wpół do siód­mej, nie spóź­nij się.

Dodi wycią­gnął tele­fon.

– Wysła­łem ci już adres. Wie­dzą, że masz przyjść.

Nawet ja tego nie wie­dzia­łam, pomy­ślała Mazi.

Dodi odpro­wa­dził ją do drzwi. Prze­kro­czyła próg zde­cy­do­wa­nie, nie dając mu oka­zji do uści­sku.

– Jakim samo­cho­dem jeź­dzisz?

– Range rove­rem. Srebr­nym. Pyta­łem Lili, czy Jasmin wsia­dła do naszego auta. A ona mówi: „Tato, to nie dżip, to auto”. Rozu­miesz? Moja trzy­let­nia córka ma mnie za idiotę.

– Będę cię infor­mo­wać. Pa, Dodi.

Zje­chała na dół na par­king, zlo­ka­li­zo­wała srebr­nego range rovera, zro­biła zdję­cie tablicy reje­stra­cyj­nej i wysłała Ben­jemu.

– Sprawdź, czy ten samo­chód należy do Dawida Pereca, czy do firmy Szech­te­rów. Jeśli tak, to pilna sprawa. Wyso­kie ryzyko.

Rozdział 4

Wydłu­żona syl­wetka Amira Goety wyro­sła nagle nad biur­kiem Malki, wydaw­czyni dodatku. Była w trak­cie roz­mowy, wysłu­chu­jąc wymó­wek repor­tera, który spóź­nił się z dostar­cze­niem tek­stu na czte­ry­sta słów o życiu płcio­wym cho­mi­ków w nie­woli. Dała znak, żeby usiadł na chwilę, prze­wra­ca­jąc oczami, i dalej wyda­wała pomruki do słu­chawki.

– Aha – powie­działa, prze­glą­da­jąc zdję­cia cho­mi­ków prze­słane z archi­wum. – Aha. – Wycią­gnęła z szu­flady torebkę pestek i dała znak Ami­rowi, by się poczę­sto­wał. – Po kolej­nym „aha” pod­su­mo­wała: – Już dobrze, prze­ślij naj­póź­niej za godzinę. Pa.

Była fili­gra­nową kobietą z dłu­gimi ciem­nymi wło­sami, o wiel­kich oczach i minie kogoś, kto widział wszystko i na kim nic nie robi więk­szego wra­że­nia. Była zain­te­re­so­wana Goetą, który odno­to­wał ten fakt gdzieś na obrze­żach świa­do­mo­ści, co skut­ko­wało tym, że miała zaszczyt wystę­po­wać gościn­nie w jego ero­tycz­nych fan­ta­zjach raz na kilka mie­sięcy. Ale ponie­waż więk­szość jego ener­gii i pasji sku­piała się na kwe­stiach zawo­do­wych, sytu­acja pozo­sta­wała nie­roz­wią­zana. Teraz, gdy skoń­czyła roz­mowę, sta­nął nad nią znowu i poka­zał pomyłkę w swoim pasku wyna­gro­dze­nia. Księ­go­wość znowu „zapo­mniała” o jed­nym ze skład­ni­ków pakietu.

– Jacy kre­atywni – sko­men­to­wała. – Lior z redak­cji wia­do­mo­ści nie­dawno opo­wia­dał mi, że co mie­siąc zapo­mi­nają wypła­cić im za jedną zmianę, a jed­no­cze­śnie zwra­cają to, o czym „zapo­mnieli” w poprzed­nim mie­siącu.

Jej kolega zachi­cho­tał. Dzien­ni­kar­stwo pisane coraz mniej przy­po­mi­nało pracę będącą źró­dłem utrzy­ma­nia, a coraz bar­dziej kosz­towne hobby. Zgod­nie z gorz­kim żar­tem krą­żą­cym wśród pra­cow­ni­ków wydawca pła­cił im te gro­sze, bo chciał, by główną zaletą ich pracy był pre­stiż. Ale dzie­sią­tego każ­dego mie­siąca nikt się nie śmiał. Nawet Amir Goeta, naj­star­szy rangą repor­ter śled­czy i jedna z dwóch osób, które miały zapew­niony etat. Drugą był ambitny wydawca wer­sji elek­tro­nicz­nej, który sta­rał się ze wszyst­kich sił, by mło­dzi ludzie świeżo po redak­cji woj­sko­wej, jak swego czasu on sam, nie rzu­cali się pro­sto w obję­cia start-upów, usi­łu­ją­cych wymy­ślić od nowa tele­wi­zję.

– Poga­dasz z nimi? – zapy­tał teraz Amir obo­jęt­nym tonem, który wiele kobiet nie pozo­sta­wiał obo­jęt­nymi.

– Jasne, nie ma pro­blemu. Ale prze­cież nie po to przy­sze­dłeś.

Oboje zer­k­nęli na szybę dzie­lącą jej biurko od pokoju redak­tora naczel­nego dodatku, Joniego Zaka, który flir­to­wał wła­śnie z recen­zentką fil­mową, młodą kobietą o wydat­nym biu­ście, rudo­blond wło­sach i mięk­kim, powol­nym spo­so­bie mówie­nia, nieco podob­nym do jej stylu pisa­nia. W tej chwili wyszła z pokoju, Goeta porzu­cił więc Malkę i wpadł do gabi­netu naczel­nego.

– Dosta­łem kolejny – poin­for­mo­wał i usiadł, wycią­ga­jąc przed sie­bie dłu­gie nogi, spra­wia­jąc wra­że­nie, że jego koń­czyny wypeł­niają cał­ko­wi­cie cia­sne pomiesz­cze­nie.

– Kolejny donos od two­jego głę­bo­kiego gar­dła?

Redak­tor dodatku lubił się z nim draż­nić, choć skry­cie sza­no­wał jego wiel­kie zaan­ga­żo­wa­nie. Dla Zaka była to tylko praca – jedyna rzecz, w któ­rej przy­pad­kiem był bar­dzo dobry. Ale nie zabie­rał jej ze sobą do domu. W wol­nym cza­sie wolał obser­wo­wać gwiazdy i pro­wa­dził dłu­gie i pozba­wione zna­cze­nia romanse z mło­dymi, nie­od­po­wied­nimi dla niego dziew­czy­nami.

– Tak, słu­chaj.

Goeta otwo­rzył gruby koło­no­tat­nik zapeł­niony żół­tymi kar­tecz­kami.

– Prze­syła ci to gołę­biami pocz­to­wymi?

– Bar­dzo śmieszne. Słu­chasz?

I naprawdę zaczął czy­tać gło­śno z zeszytu. Nie cier­piał wszel­kich urzą­dzeń, które trzeba włą­czać, zawod­nych i nie­prze­wi­dy­wal­nych.

– Tym razem mówi, żebym obej­rzał raporty sto­wa­rzy­sze­nia Złote Serce.

– No i…?

– I tyle.

– To już wszystko?

– Tak. Zaczą­łem się tym zaj­mo­wać. To nic spe­cjal­nego, orga­ni­za­cja poza­rzą­dowa, zasad­ni­czo jej doku­menty są dostępne publicz­nie, ale on prze­ka­zał, żebym przyj­rzał się róż­nym rze­czom sie­dem lat wstecz, więc to dużo mate­riału. Krótko mówiąc, kilka sum jakoś się nie zga­dza.

– Co na przy­kład?

– Z jed­nej strony otrzy­mują dużo dat­ków poni­żej dwu­dzie­stu tysięcy sze­kli…

– I co to zna­czy?

– To, że wpła­ca­jący może zostać ano­ni­mowy w rapor­tach finan­so­wych. W ciągu ostat­nich dwóch lat były dzie­siątki takich wpłat, do gra­nicy dzie­więt­na­stu tysięcy dzie­wię­ciu­set, więc to mi wygląda na celowy zabieg.

– Coś jesz­cze?

– Z dru­giej strony mają roz­ma­ite wydatki na infra­struk­turę, utrzy­ma­nie budyn­ków, prace kana­li­za­cyjne, rze­komo w ich głów­nej sie­dzi­bie w Jero­zo­li­mie. To wszystko jest pozor­nie porząd­nie prze­pro­wa­dzone, z prze­tar­giem, prace prze­pro­wa­dza firma Nako­baj – Tiom­kin, rze­telny i uznany wyko­nawca, i tak dalej, ale co ci będę mówić, nie jestem inży­nie­rem budow­la­nym, ale sumy i czę­sto­tli­wość wydat­ków jakoś mi się nie podo­bają.

– I co teraz?

– Sam jesz­cze nie wiem, ale coś tam śmier­dzi. Trzeba poszpe­rać jesz­cze tro­chę i połą­czyć fakty.

– Daj mi rzu­cić okiem na line-up.

Zak otwo­rzył plik, w któ­rym zapi­sy­wał wszyst­kie tek­sty zapla­no­wane na nad­cho­dzące mie­siące.

– Nie ma pro­blemu. – Ziew­nął. – Jeste­śmy usta­wieni. Poza tym podobno były pre­zy­dent ma kop­nąć w kalen­darz. Wyj­dzie spe­cjalny doda­tek i wszystko prze­su­nie się o tydzień.

– On ni­gdy nie umrze, jesz­cze nas wszyst­kich pochowa – odparł Goeta, wpy­cha­jąc z powro­tem koło­no­tat­nik do torby na ramię.

– Bez obaw, będę cię infor­mo­wać, co dalej.

Wyszedł, prze­mie­rza­jąc dłu­gimi kro­kami kró­ciutki kory­tarz na pię­trze.

– Poga­daj ze mną po zamknię­ciu! – zawo­łał za nim Joni Zak.

Zasta­na­wiał się, kto jest owym tajem­ni­czym infor­ma­to­rem. A wła­ści­wie o co mu naprawdę cho­dzi. Ale to jesz­cze nie było nic pil­nego. Wstał, wyszedł z biura i przez sąsied­nie szklane drzwi wszedł do pokoju recen­zenta teatral­nego, star­szego męż­czy­zny, który podob­nie jak reszta pra­cow­ni­ków w piw­nicz­nych pomiesz­cze­niach, gdzie pano­wał strasz­liwy chłód od nasta­wio­nej na pełną moc kli­ma­ty­za­cji, sie­dział w środku lata przy grzej­niku. Ten życz­liwy czło­wiek zawsze trzy­mał w szafce drogą whi­sky i cze­ko­ladę z sie­dem­dzie­siąt pro­cent kakao.

– Wiesz – zagad­nął kry­tyk, któ­rego pokój od gabi­netu Joniego Zaka oddzie­lała jedy­nie gip­sowa ścianka – że pre­zes sto­wa­rzy­sze­nia Złote Serce to wice­bur­mistrz Jero­zo­limy?

– Chyba nie sądzisz, że mnie to obcho­dzi – uciął Zak. – Wycią­gnij butelkę, muszę zerwać z taką jedną.

Rozdział 5

Benji i Tilly pocili się na cza­tach pod hote­lem David Inter­con­ti­nen­tal. Tilly obser­wo­wała główne wej­ście, a Benji wyj­ście od strony par­kingu, i by nie wzbu­dzać podej­rzeń, roz­ma­wiali w tym cza­sie ze sobą przez tele­fon, jak nauczyła ich Mazi. Po jakiejś godzi­nie, gdy Tilly sta­rała się nie spraw­dzać, czy pot nie­po­cho­dzący z wysiłku fizycz­nego także ozna­cza spa­la­nie kalo­rii, a Benji prze­kli­nał swój zarost, który od nie­dawna pie­lę­gno­wał, dostrze­gła męż­czy­znę, który musiał być Dodim. Zasta­na­wiała się nad opi­sem, który dostali od Mazi: „metr dzie­więć­dzie­siąt, bar­czy­sty, gęste, lekko siwie­jące włosy, wydatna szczęka, pro­sta syl­wetka”. Z jakie­goś powodu zabra­kło w nim słów „obłęd­nie przy­stojny”. Dodi wsiadł do samo­chodu cze­ka­ją­cego przed wej­ściem i odje­chał.

– To on – poin­for­mo­wała Tilly. – Leć na róg, zgarnę cię tam.

Pod­je­chała sku­te­rem i zabrała Ben­jego, nie odry­wa­jąc wzroku od sre­brzy­stego range rovera, który gładko sunął na zachód, a potem na pół­noc, wjeż­dża­jąc w ulicę Hajar­kon, gdzie – jak można było się spo­dzie­wać – utknął w korku.

– Kto jeź­dzi tędy o tej porze?! – krzyk­nęła do Ben­jego, sie­dzą­cego za nią.

Posu­wali się za Dodim z nużącą powol­no­ścią, mokrzy od potu, auto­busy wokół nich buchały jesz­cze goręt­szym powie­trzem i spa­li­nami. Tilly przy­po­mniała sobie, jak pew­nego razu w zimie, gdy pierw­szy raz śle­dziła kogoś na pole­ce­nie swo­jej sio­stry, zgu­biła swój obiekt i czuła się bez­u­ży­teczna i prze­mar­z­nięta, gdy nagle z rury wyde­cho­wej auto­busu linii dwa­dzie­ścia pięć buch­nęła na nią chmura gorą­cych spa­lin. Wtedy była za to ser­decz­nie wdzięczna. Teraz śle­dze­nie ludzi szło jej już dość dobrze, ale czuła się jak dżach­nun. Zasta­na­wiała się, skąd Dodi i Mazi się znają. Z jego wyglą­dem i z tym wszyst­kim, co wie­działa o swo­jej sio­strze – a co gor­sza, z tym wszyst­kim, czego o niej nie wie­działa – to musiał być jakiś dawny kocha­nek. Zazdro­ściła Mazi. Dla niej rela­cje z face­tami były skom­pli­ko­waną sprawą.

W jakiś spo­sób, mimo śli­ma­czego tempa, doje­chali do celu. Na mari­nie Dodi wysiadł z dżipa, nie gasząc sil­nika, i odda­lił się z wdzię­kiem, rzu­ca­jąc po dro­dze klu­czyki chło­pa­kowi, który wybiegł na zewnątrz.

– Do licha – prych­nęła Tilly. – Nie wpusz­czą nas tam. To „dla człon­ków”.

– Nie szko­dzi, pojedźmy kawa­łek dalej wzdłuż ogro­dze­nia i zoba­czymy, co uda nam się wychwy­cić. Wzią­łem mikro­fon para­bo­liczny – pocie­szył ją Benji, który uwiel­biał wszel­kie dzi­waczne urzą­dze­nia, które poja­wiły się w jego życiu, gdy zaczął pra­co­wać u Mazi.

Zatrzy­mali się przy falo­chro­nie na połu­dnie od mariny. Nad morzem kłę­biły się tłumy. Jakby był to zwy­czajny lipiec, bez żad­nej wojny. Na plaży Gor­don lice­ali­ści w grup­kach po pię­ciu–sied­miu chło­pa­ków plus dwie dziew­czyny słu­chali z gło­śni­ków pio­senki Małe poda­runki, a fran­cu­skie mał­żeń­stwa w iden­tycz­nych kostiu­mach kąpie­lo­wych, każde z dwójką dzieci, które potra­fią nie prze­szka­dzać doro­słym w roz­mo­wie, wyle­gi­wały się na płat­nych łóż­kach pla­żo­wych.

Zdjęli kaski, licząc na to, że nad­mor­ska bryza osu­szy im spo­cone czoła, ale powie­trze stało nie­ru­chome i duszne. Popa­trzyli w stronę mariny i zoba­czyli Dodiego na jed­nym z pomo­stów, obok naj­wyż­szego i naj­biel­szego jachtu na przy­stani, jak wcho­dzi lekko po tra­pie i znika w środku. Cze­kali dalej, aż coś się wyda­rzy. Dla wielu detek­ty­wów śle­dze­nie obiek­tów było nudne. Im to nie prze­szka­dzało. Benji zawsze chęt­nie roz­my­ślał o róż­nych rze­czach, a Tilly lubiła obser­wo­wać ludzi. Przy­po­mniała sobie pewną randkę w ciemno, gdy spo­tkała się z soli­stą zespołu muzycz­nego, który zaczął odno­sić suk­cesy i wró­cił z trasy kon­cer­to­wej w Niem­czech.

– To cię naprawdę kręci? – zapy­tała.

– Naj­czę­ściej cze­kamy – odparł mar­kot­nie soli­sta. – Cze­kamy na próbę, a potem cze­kamy, aż się skoń­czy. Cze­kamy w gar­de­ro­bie na roz­po­czę­cie występu. Cze­kamy, aż nam zapłacą. Cze­kamy, aż doje­dziemy do hotelu. Cze­kamy w auto­bu­sie, żeby doje­chać do kolej­nego mia­sta. Cze­kamy na klu­cze do poko­jów. Cze­kamy na dzien­ni­ka­rza. Wiecz­nie na coś cze­kamy.

Dodi wyszedł z powro­tem na pokład, w bia­łych szor­tach i gra­na­to­wej koszulce, ze szklanką piwa w ręku.

– Chęt­nie napi­ła­bym się z nim cze­goś na tym jach­cie – zauwa­żyła Tilly.

– Mnie on się wydaje jakiś podej­rzany – odparł Benji. – Patrz, ktoś idzie.

Z tymi sło­wami otwo­rzył bagaż­nik sku­tera, przy­krył siatką masku­jącą i umie­ścił w środku wielki mikro­fon para­bo­liczny. Włą­czył go, usta­wił i zało­żył słu­chawki.

– Chyba odkry­łem zaletę braku wia­tru – zauwa­żył. – Przy­naj­mniej usły­szymy, co mówią.

Dał jej znak i oboje obser­wo­wali męż­czy­znę, nad­cho­dzą­cego kro­kiem, który – jak uznała Tilly – miał w sobie jakąś sku­pioną agre­sję. Był niż­szy od Dodiego o jakieś dwie głowy, szczu­pły i wyspor­to­wany, ubrany ze spor­tową ele­gan­cją. Kiedy już się zbli­żał, Dodi przy­tknął palec do warg na znak, by się nie odzy­wał. Męż­czy­zna rozej­rzał się, a potem spoj­rzał z powro­tem na Dodiego.

– Co się dzieje? – zapy­tał.

– Wszystko odwo­łane – odparł Dodi.

– Na pewno?

Dodi ski­nął głową pota­ku­jąco.

– Co mam zro­bić z miesz­ka­niem?

– Co chcesz. Sły­sza­łeś coś?

– Nie.

– Okej.

– Wszystko w porządku?

Dodi kiw­nął głową.

– Daj mi znać, jak cze­goś się dowiesz.

Odwró­cił się ple­cami i wró­cił do kabiny, a jego roz­mówca odwró­cił się także i odszedł. Benji usły­szał war­kot sil­nika i ury­wany dźwięk plu­sku wody. Zdjął słu­chawki i oboje ze zdu­mie­niem obser­wo­wali, jak jacht gładko odrywa się od pomo­stu i zaczyna sunąć przed sie­bie.

* * *

Dwa­dzie­ścia po szó­stej wie­czo­rem Mazi zapar­ko­wała pod posia­dło­ścią Szech­te­rów w Herze­liji. W Tel Awi­wie ulice dopiero zaczy­nały zapeł­niać się ludźmi idą­cymi znad morza albo nad morze, wra­ca­ją­cymi z biur swo­ich start-upów, przy­sta­ją­cymi przy kio­skach i skle­pi­kach z prze­ką­skami. Ale w Herze­liji chod­niki były opu­sto­szałe i w pobliżu nie było widać żywego ducha poza cudzo­ziem­ską pomocą domową, wypro­wa­dza­jącą na spa­cer małego pie­ska i roz­ma­wia­jącą w tym cza­sie przez tele­fon. Po chwili ona także znik­nęła za meta­lową bramą i wyso­kim murem posia­dło­ści.

Dom Edu­ardo Szech­tera, ojca Jasmin i zało­ży­ciela rodzin­nego impe­rium, był oto­czony wyjąt­kowo wyso­kim murem z wyjąt­kowo sze­roką drew­nianą bramą. Mazi zasta­na­wiała się, z jakiego gatunku drewna ją wyko­nano. Jej ojciec zawsze inte­re­so­wał się drew­nem. Zdjęła kask, otarła pot chu­s­teczką, obcią­gnęła białą wypra­so­waną koszulkę nad wypra­so­wa­nymi dżin­sami i naci­snęła guzik wide­ofonu. Roz­legł się brzę­czyk i brama roz­chy­liła się bez­gło­śnie, uka­zu­jąc tunel utwo­rzony przez gęste zaro­śla jaśminu. Mazi prze­szła mię­dzy nimi, weszła po trzech stop­niach i zna­la­zła się na dróżce pro­wa­dzą­cej wśród kwit­ną­cych krze­wów, posa­dzo­nych w zapla­no­wa­nym nie­ła­dzie. Naprze­ciw niej wzno­sił się sze­roki dwu­pię­trowy budy­nek bez okien, z drzwiami pośrodku frontu.

Młoda kobieta otwo­rzyła je, zanim Mazi zdą­żyła zapu­kać.

– Pani Mor­ris?

Mazi poszła za kobietą, która skrę­ciła z holu na lewo, i wpro­wa­dziła ją do prze­stron­nej, wytwor­nie urzą­dzo­nej jadalni. Na dal­szym krańcu stołu, lecz nie u jego szczytu, pili w mil­cze­niu her­batę kobieta i męż­czy­zna. Naj­wy­raź­niej Szech­te­ro­wie fak­tycz­nie jej ocze­ki­wali, jak powie­dział Dodi. To ją zanie­po­ko­iło. Tacy jak oni nie zwy­kli cze­kać na takich jak ona.

Męż­czy­zna pod­niósł się od stołu.

– Bar­dzo mi miło.

– Pan jest star­szym bra­tem Jasmin?

– Zga­dza się.

Usie­dli. Męż­czy­zna miał czter­dzie­ści kilka lat i bujną czu­prynę jak na Izra­el­czyka w tym wieku, lecz poza tym nie było w nim nic god­nego uwagi. Gdyby był poszu­ki­wa­nym prze­stępcą, przy­szło jej do głowy, świad­kom byłoby trudno go opi­sać. Śred­niego wzro­stu. Śred­niej tuszy. Wod­ni­ste nie­bie­skie oczy, jasne rzęsy, nos nie­godny cesa­rza i cien­kie wargi. Rysy przy­datne dla kogoś, kto chce być taj­nym agen­tem albo przy­wódcą par­tii cen­trum.

Z kolei Ester każdy świa­dek naoczny opi­sałby bez trudu. Była w wieku męża, niska i krępa, o wydat­nym biu­ście pod szytą na miarę nie­bie­ską sukienką. Jej twarz ota­czały ciem­no­brą­zowe napu­szone włosy. Nic nie umy­kało przed spoj­rze­niem jej orze­cho­wych oczu. Ope­ra­cja skró­ciła jej i wyostrzyła nos, a wyso­kie kości policz­kowe były jedyną rze­czą, która spra­wiała, że sze­ro­kie usta nie się­gały aż do uszu. Nie­duża kobieta z wielką pre­zen­cją.

Mazi nalała sobie her­baty z dzbanka i sta­rała się nie ini­cjo­wać roz­mowy. Nie wsty­dziła się ucie­kać do pod­sta­wo­wych metod prze­słu­chań.

Mil­cze­nie przy­no­siło suk­ces w dzie­więć­dzie­się­ciu dzie­wię­ciu pro­cen­tach przy­pad­ków, a gdy podej­rzani lub świad­ko­wie łamali się i zaczy­nali pozor­nie nie­winną roz­mowę, wybrany temat zawsze osta­tecz­nie pro­wa­dził do cze­goś istot­niej­szego. Ale naj­wy­raź­niej rów­nież w tym Szech­te­ro­wie nale­żeli do osła­wio­nego jed­nego pro­centa. Może, roz­my­ślała Mazi, nauczono ich odzy­wać się wyłącz­nie wtedy, gdy ktoś się do nich zwraca. A może zwy­kli nie dawać niczego od sie­bie, nie otrzy­mu­jąc nic w zamian. Kiedy Szaul zer­k­nął na luk­su­sowy zega­rek, Mazi była zmu­szona uczy­nić pierw­szy krok. Jak widać, poza poli­cją to prze­słu­chi­wani nada­wali rytm prze­słu­cha­niu.

– Kiedy widział pan sio­strę po raz ostatni, panie Szech­ter?

Para uśmiech­nęła się z lek­kim skrę­po­wa­niem.

– Pan Szech­ter to mój ojciec. Pro­szę mi mówić po pro­stu Szaul. W pią­tek wie­czo­rem.

– Gdzie?

– Tutaj, na rodzin­nej kola­cji.

– Pani też ją widziała wtedy po raz ostatni?

– Nie. Byłam u nich w sobotę.

– Z wizytą towa­rzy­ską?

– Powiedzmy.

– Pamięta pani, o czym roz­ma­wia­ły­ście?

– Tak. Pla­nu­jemy nowy basen i chcia­łam rzu­cić okiem na ich.

– Dawid był przy tym?

– Nie.

– Wie pani, gdzie wtedy był?

– Może na jach­cie. Nie inte­re­so­wa­łam się tym.

– Był z wami ktoś jesz­cze?

– Lili, natu­ral­nie, i Ari.

– Ari? – Zdzi­wiła się Mazi.

Nie zna­la­zła żad­nej infor­ma­cji o tym, że w rodzi­nie Szech­te­rów był jesz­cze ktoś.

– Nasz brat – odpo­wie­dział prędko Szaul, nie doda­jąc wyja­śnie­nia.

Mazi znała wysoko posta­wio­nych człon­ków orga­ni­za­cji prze­stęp­czych, któ­rzy byli bar­dziej gada­tliwi.

– Ester, czy Jasmin nic nie dole­gało?

– Wyda­wała się taka sama jak zawsze.

– Ari też przy­szedł oglą­dać basen?

Coś prze­mknęło przez twarz Ester. Drobna, prędka zmiana wyrazu.

– Nie, głów­nie bawił się z Lili.

– Rozu­miem. Hmm… Gdzie Jasmin obec­nie pra­cuje?

– Zarzą­dza kolek­cją dzieł sztuki Joela Maj­mona.

– On wie?

– Kto wie o czym?

– Joel Maj­mon. Wie, że Jasmin znik­nęła?

Szech­te­ro­wie wymie­nili szyb­kie spoj­rze­nia i Ester odpo­wie­działa z wymu­szo­nym uśmie­chem, nie­roz­cią­ga­ją­cym w pełni jej sze­ro­kich ust.

– Pro­szę nie odnieść błęd­nego wra­że­nia, że jeste­śmy obo­jętni – powie­działa chłod­nym, nie­po­zo­sta­wia­ją­cym miej­sca dla nadziei tonem. – Ale lepiej, żeby pani nie uży­wała tego słowa.

– Jakiego?

– Znik­nię­cie – odparł zmę­czo­nym gło­sem Szaul.

– Prze­pra­szam, naj­wy­raź­niej cze­goś nie zro­zu­mia­łam – powie­działa Mazi.

Szech­te­ro­wie znowu wymie­nili spoj­rze­nia, a potem Szaul wstał.

– Muszę już iść. Ester dokoń­czy roz­mowę z panią. Było mi miło.

Stał już w drzwiach, gdy Mazi coś sobie przy­po­mniała.

– Wie pan przy­pad­kiem, z jakiego drewna jest zro­biona brama pań­stwa domu?

– Z cedru libań­skiego. Drzewa, z któ­rego zbu­do­wano Pierw­szą Świą­ty­nię. Nasza firma je impor­tuje.

Po tych sło­wach wyszedł.

– Ja też mam tylko kilka minut – oznaj­miła Ester.

– Dobrze. Wcale nie wyda­je­cie mi się obo­jętni. Ale w mojej pro­fe­sjo­nal­nej opi­nii nie wyda­je­cie się także szcze­gól­nie zatro­skani. Mówi pani, że nie chce­cie, bym uży­wała słowa „znik­nęła”. Pro­szę w takim razie wyja­śnić mi to jak głu­piej.

Mazi była pewna, że Ester zwy­kła czę­sto wyja­śniać różne rze­czy innym ludziom, jakby byli idio­tami.

Ester zaczerp­nęła powie­trza.

– Ona robi coś podob­nego nie pierw­szy raz.

Pod nie­obec­ność męża mówiła prak­tycz­nie dwu­krot­nie szyb­ciej.

– Znika, nikogo nie infor­mu­jąc. Zro­biła to w prze­szło­ści co naj­mniej trzy czy cztery razy. Ostat­nim razem fak­tycz­nie poszli­śmy na poli­cję. Skoń­czyło się tak, że cała histo­ria wycie­kła do mediów i jakiś dzien­ni­karz ją odna­lazł. Pra­co­wała jako kel­nerka w Pałacu Eli­zej­skim, ni mniej, ni wię­cej. Przy­nio­sła wstyd całej rodzi­nie. Tak więc może pani jest w sta­nie zro­zu­mieć, że po pro­stu jeste­śmy ostrożni. To wszystko. Jestem prze­ko­nana, że Jasmin nie­ba­wem gdzieś wypły­nie. Teraz ja też muszę koń­czyć.

– Natu­ral­nie. Rozu­miem. Tylko… Jak mogę nawią­zać kon­takt z biu­rem Joela Maj­mona?

Mazi posta­no­wiła w dal­szym ciągu grać idiotkę.

– Pani chyba nie rozu­mie.

Ester pod­nio­sła się z miej­sca.

– Pro­szę, by nie kon­tak­to­wała się pani z biu­rem Joela. Nie ma abso­lut­nie potrzeby nie­po­koić go spra­wami Jasmin. A na pewno nie ma potrzeby, żeby pra­cow­nice zaczęły plot­ko­wać.

– One nie zadają sobie pyta­nia, gdzie ona jest?

Ester wyda­wała się nie­mal prze­ra­żona tą wizją.

– Jasmin nie opo­wiada im, gdzie jest.

– Zro­zu­mia­łam. Dzię­kuję. To jak mogę się z panią ponow­nie skon­tak­to­wać?

– To nie będzie konieczne. Julia panią odpro­wa­dzi. Miłego wie­czoru.

Julia istot­nie odpro­wa­dziła ją aż na ulicę, by upew­nić się, że Mazi nie została na tere­nie posia­dło­ści, by powę­szyć, życzyła jej dobrej nocy i zamknęła za nią drew­nianą bramę.

Mazi o mało nie zapy­tała o Jasmin, ale udało się jej opa­no­wać odruch, który zaczy­nał ją kłuć, gdy wci­skano jej bul­l­shit. Nie prze­ko­nało jej przed­sta­wie­nie Szech­te­rów, któ­rzy uda­wali, że się nie przej­mują, bo wie­rzą, że Jasmin w każ­dej chwili gdzieś się pojawi. Wie­rzyła wyłącz­nie w to, że nie chcieli, by była w pobliżu i zada­wała pyta­nia. Ale ona pozo­sta­nie w pobliżu. Zosta­nie, bo potrze­buje pie­nię­dzy i ponie­waż ona i Dodi byli kie­dyś jak rodzeń­stwo. Był jesz­cze jeden powód, który draż­nił teraz skraj jej świa­do­mo­ści, ale nie udało się jej na razie zorien­to­wać, co to takiego.

Rozdział 6

W powrot­nej dro­dze do Tel Awiwu, kawa­łek za Gali­lot, młoda poli­cjantka zatrzy­mała ją do ruty­no­wej kon­troli i Mazi przy­po­mniała sobie swoje pierw­sze dni w poli­cji i to, jak bar­dzo chciała zostać detek­ty­wem. Przy­po­mniała sobie, jak weszła znie­na­wi­dzo­nym wej­ściem od dworca auto­bu­so­wego do bramy aka­de­mii poli­cyj­nej w Szi­fraam w ostat­nim tygo­dniu kursu, po któ­rym miała roz­po­cząć kurs dla ofi­ce­rów docho­dze­niowo-śled­czych. Nie ofi­ce­rów kry­mi­nal­nych. Śled­czych. Nie będzie śle­dzić podej­rza­nych, brać udziału w dzia­ła­niach ope­ra­cyj­nych, prze­pro­wa­dzać zatrzy­mań. Będzie prze­słu­chi­wać zatrzy­ma­nych, podej­rza­nych i świad­ków w poko­jach prze­słu­chań. Będzie „kie­ro­wać” docho­dze­niem. Posta­no­wiła poroz­ma­wiać z Hale­wim, który był wtedy komen­dan­tem kursu. Szansa na zmianę decy­zji była zerowa, ale nie miała nic do stra­ce­nia. W aka­de­mii mówiono, że dziew­czyny ni­gdy nie idą na kursy dla kry­mi­nal­nych.

Ostat­niego dnia wkro­czyła do jego gabi­netu i zasa­lu­to­wała.

Halewi powie­dział „spo­cznij” i się uśmiech­nął.

– Sądzi­łem, że przyj­dziesz do mnie w pierw­szym tygo­dniu.

Mazi chciała sfor­mu­ło­wać odpo­wied­nio pyta­nie, ale była w sta­nie wykrztu­sić jedy­nie:

– Dla­czego?

– Nie ma takiego stan­dardu, Mor­ris. Przy­naj­mniej nie w Cen­tral­nym Biu­rze Śled­czym w Tel Awi­wie.

– To może być gdzie indziej.

– Już masz przy­dział. I ja prze­no­szę się za kilka mie­sięcy.

– Dokąd?

– Do Cen­tral­nego Biura Śled­czego w Tel Awi­wie, do wydziału docho­dze­nio­wego.

– Chce pan mieć mnie na oku? O to cho­dzi?

– Nie gadaj bzdur, chcę mieć u sie­bie naj­lep­szą poli­cjantkę. Jak skoń­czysz prze­szko­le­nie wstępne, zgłoś się do mnie.

Mazi zamil­kła na chwilę. Usi­ło­wała dojść, czy zgod­nie z regu­łami może powie­dzieć coś jesz­cze, i z żalem doszła do wnio­sku, że nie.

– To osta­teczna decy­zja?

– Tak, Mor­ris. Osta­teczna. Możesz odejść.

Mazi wyszła z gabi­netu Hale­wiego z wysoko pod­nie­sioną głową. Każ­demu, kto pytał, czy udało się jej prze­nieść, dawała znak głową, że nie, a oni wie­dzieli, że nie ma sensu pró­bo­wać roz­po­czy­nać z nią o tym roz­mowy. Po dwóch tygo­dniach była już na kur­sie dla ofi­ce­rów docho­dze­niowo-śled­czych, a po czte­rech mie­sią­cach w Cen­tral­nym Biu­rze Śled­czym w Tel Awi­wie, gdzie dołą­czono ją do dwóch doświad­czo­nych ofi­ce­rów i posłano na oglę­dziny miej­sca zbrodni, gdzie – jak podej­rze­wano – doszło do zabój­stwa w ramach pora­chun­ków kry­mi­na­li­stów.

Na dywa­nie w salo­nie leżał sześć­dzie­się­cio­sied­mio­letni męż­czy­zna z kulą w sercu, obok niego na wózku inwa­lidz­kim sie­działa zszo­ko­wana kobieta. To był pierw­szy trup Mazi, lecz zamiast mdło­ści poczuła eks­cy­ta­cję gra­ni­czącą z rado­ścią. Starsi poli­cjanci, któ­rym towa­rzy­szyła, Kaplan i Segew, powie­dzieli, że może przy­glą­dać się wszyst­kiemu i zapi­sy­wać uwagi. Nie wolno jej niczego doty­kać i nie wolno się odzy­wać.

Przy­glą­dała się więc. Zapi­sy­wała w gło­wie wra­że­nia, aby nie stra­cić pier­wot­nego kształtu myśli, zanim zostaną prze­two­rzone w słowa. Beni Perec – genialny śled­czy, ojciec Dodiego – nauczył ją tego, gdy była mała. Nic nie mówiła i nie­mal niczego nie doty­kała. Słu­chała, jak Kaplan i Segew prze­py­tują żonę zabi­tego i sąsia­dów. Słu­chała, jak roz­ma­wiają z ekipą tech­ni­ków kry­mi­na­li­stycz­nych. Była tak cicho, że zapo­mnieli o jej ist­nie­niu i spoj­rzeli zdzi­wieni, gdy otwo­rzyła drzwi, wsia­da­jąc na tylne sie­dze­nie samo­chodu, gdy zdą­żyli już zapa­lić sil­nik i pra­wie odje­chali bez niej. Ale po minu­cie znowu o niej zapo­mnieli albo nie obcho­dziło ich, że sły­szy, jak mówią, że jedna ze spe­cja­li­stek kry­mi­na­li­stycz­nych ma piersi, które można dostrzec z kosmosu, a inwa­lidka w miesz­ka­niu znaj­do­wała się „na dokład­nie odpo­wied­niej wyso­ko­ści”.

Na dokład­nie odpo­wied­niej wyso­ko­ści. Mazi zwi­zu­ali­zo­wała to sobie. Naj­pierw musiała pozbyć się wizji wdowy, robią­cej loda Sege­wowi. Potem odtwo­rzyła w pamięci miej­sce zbrodni, ale tym razem przyj­rzała się jej „z odpo­wied­niej wyso­ko­ści”, bada­jąc wszystko z wyso­ko­ści metra dwu­dzie­stu cen­ty­me­trów, zatrzy­mu­jąc się nad wypra­so­wa­nymi koszu­lami wiszą­cymi na dol­nej klamce drzwi szafy na ubra­nia w sypialni.

W tym dniu odby­wała się coty­go­dniowa narada śled­czych rejonu, w ramach eks­pe­ry­men­tal­nej for­muły, którą nowy komen­dant główny poli­cji obmy­ślił pew­nego wie­czoru, gdy sie­dział na bal­ko­nie z kie­lisz­kiem chianti i z namy­słem czy­tał arty­kuł pod tytu­łem „Jak zna­cząco obni­żyć sta­ty­styki prze­stęp­czo­ści: przej­rzy­stość i współ­praca w poli­cji mia­sta Bran­don w Połu­dnio­wej Dako­cie”. Nie­stety Tel Awiw to nie senne Bran­don, a tutejsi ofi­ce­ro­wie byli mniej skłonni do współ­pracy, a bar­dziej nasta­wieni na współ­za­wod­nic­two. Ale wła­śnie dla­tego coty­go­dniowe narady odnio­sły suk­ces, a poli­cjanci wyko­rzy­sty­wali je, by dawać sobie nawza­jem poży­teczne rady, któ­rych celem było pod­kre­śle­nie doświad­cze­nia i mądro­ści mówią­cego albo naj­le­piej wytknię­cie głu­poty innych. Mazi pogra­tu­lo­wała sobie, że ma moż­li­wość usiąść z boku i przy­glą­dać się, kto jest prze­ciwko komu. Zawsze ktoś był prze­ciwko komuś.

Kiedy przy­szła kolej Kaplana i Segewa na przed­sta­wie­nie sprawy, oświad­czyli, że z ich pierw­szego wra­że­nia wynika, iż męż­czy­zna zgi­nął w trak­cie sprzeczki z opie­ku­nem dziew­czyny do towa­rzy­stwa w sza­rej stre­fie. Kaplan odczy­tał zezna­nie jed­nego z sąsia­dów, star­szego pana bez dwóch pal­ców u pra­wej ręki.

– Nie zauwa­ży­łam – rzu­ciła Mazi, bez zasta­no­wie­nia, nie­stety.

Wow. Poli­cjantka śled­cza, która nie zwraca uwagi, że ktoś nie ma dwóch pal­ców. Wszy­scy obecni męż­czyźni oraz dwie kobiety od lat nie bawili się tak dobrze. Pokła­dali się dosłow­nie ze śmie­chu, opa­no­wu­jąc się na moment tylko po to, by kon­ty­nu­ować opo­wia­da­nie dow­ci­pów, takich jak: „prze­pra­szam, nie zauwa­ży­łam, że napast­nik nie miał głowy” albo „jak Helen Kel­ler roz­wią­zuje zagadkę zbrodni?”. Potem, gdy śmiech już pra­wie ucichł i Mazi zro­zu­miała, że uwaga wszyst­kich jest sku­piona na niej, choć być może z zupeł­nie nie­wła­ści­wego powodu, zaczerp­nęła powie­trza i powie­działa:

– To żona go zabiła. Otruła go, a potem strze­liła. Użyła jakiejś domo­wej tru­ci­zny. Przyj­rza­ła­bym się rośli­nom w miesz­ka­niu.

Zapa­no­wała chwila ciszy. Potem śmiech wybuchł na nowo, następ­nie zaczęło się gada­nie, a na końcu zapa­no­wała złość. Na koniec ich dowódca, Wer­sano, wrza­snął:

– Cisza!

Zapa­dło mil­cze­nie.

– Jak się nazy­wasz? Mor­ris? Masz pięć minut.

Mazi zaczęła mówić.

– Ta kobieta jest inwa­lidką poru­sza­jącą się na wózku, ale mimo to pra­so­wała mężowi koszule. Wiemy, że to ona pra­suje, bo wie­sza koszule na dol­nej klamce, dokład­nie na swo­jej wyso­ko­ści. Ale koszula ofiary była bar­dzo wygnie­ciona. Dla­czego miał na sobie nie­upra­so­waną koszulę? Dla­tego że musiał prze­brać się poza domem.

– Dla­czego musiał prze­bie­rać się poza domem?

– Bo miał romans.

– Kochanka dała mu pognie­cioną koszulę?

– Nie powie­dzia­łam kochanka. Kocha­nek. Młody, nie ma w domu żelazka. Koszula też była na ofiarę za mała o jeden roz­miar i pach­niała inną wodą po gole­niu niż ta, która stała w łazience. Spo­ty­kają się co środę. Kobieta zazna­cza to w kalen­da­rzu nad biur­kiem. W szu­fla­dzie szafki noc­nej leżały próbki wód po gole­niu.

– Widzia­łem – wtrą­cił Segew. – I co z tego?

– Pró­bo­wała ziden­ty­fi­ko­wać zapach.

– Albo kupiła mężowi per­fumy i dostała, jak to się nazywa… Próbki.

– Dobrze, wystar­czy – powie­dział Wer­sano. – Kaplan, Segew, Mor­ris, zostań­cie ze mną. Wszy­scy inni, przed­sta­wie­nie skoń­czone.

Występ Mazi prze­szedł do legendy. Oka­zało się, że miała rację co do wielu rze­czy: kocha­nek, koszula, woda po gole­niu i pra­so­wa­nie. Odga­dła słusz­nie, że żona wie­działa o roman­sie, acz­kol­wiek oka­zało się, że w kalen­da­rzu zazna­czała dni, w które grała w bry­dża. I pra­wie miała rację, twier­dząc, że kobieta jest zabój­czy­nią, ale pomy­liła się co do przy­czyny śmierci. W dal­szym ciągu docho­dze­nia oka­zało się, że jej mąż zmarł na atak serca na widok żony mie­rzą­cej do niego z pisto­letu. Miała zamiar tylko go nastra­szyć i wycią­gnąć z niego prawdę o roman­sie. Kiedy ku jej osłu­pie­niu padł mar­twy na zie­mię, zamiast wstać i ją prze­pro­sić, strze­liła do niego w gnie­wie i fru­stra­cji. Tak czy owak, nikt nie doku­czał Mazi wię­cej w kwe­stii bra­ku­ją­cych czę­ści ciała i zaczęła szczę­śli­wie swoją pracę w Cen­tral­nym Biu­rze Śled­czym, uwa­żana nawet za wscho­dzącą gwiazdę. Cho­ciaż na koniec oka­zało się, że była gwiazdą spa­da­jącą.

Wra­ca­jąc do upal­nej teraź­niej­szo­ści, z głową pełną gorz­kich wspo­mnień, zapar­ko­wała pod tyl­nym wej­ściem do budynku, od strony ulicy Michal, i prze­czy­tała wia­do­mość od Ben­jego: „Zgu­bi­li­śmy D. Potrzebny adres domowy”. Kurwa, syk­nęła, rozu­mie­jąc nie po raz pierw­szy, że nie­za­leż­nie od tego, jak bły­sko­tliwi i lojalni są Tilly i Benji, na­dal są jej młod­szym rodzeń­stwem, a nie ofi­ce­rami poli­cyj­nymi.

„To jego adres” – odpi­sała. „Spo­tkamy się jutro w biu­rze o 7.30”.

Wspięła się po dzie­więć­dzie­się­ciu pię­ciu stop­niach na swoje pię­tro z nadzieją, że Gaj, sąsiad z naprze­ciwka, jest sam, by mogła upra­wiać z nim rze­czowy, pozba­wiony głęb­szego zna­cze­nia seks. Po wszyst­kim z reguły drze­mali razem, a potem ten, kto obu­dził się w cudzym łóżku, wsta­wał i czła­pał z powro­tem do sie­bie. Ale gdy dotarła na swoje pię­tro, usły­szała, że w miesz­ka­niu Gaja roz­brzmiewa Lovage, uzgod­niony sygnał, że ktoś u niego jest. Nie miała siły na seks z obcymi face­tami w ubi­ka­cji jakie­goś baru, a sta­rała się nie spro­wa­dzać do domu chło­pa­ków do wyna­ję­cia. Zamiast tego włą­czyła porno, ona­ni­zo­wała się, doszła prędko, potem zja­dła na sto­jąco miseczkę płat­ków z mle­kiem i zasnęła sekundę po tym, jak jej głowa dotknęła mate­raca.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki