39,99 zł
Wciągająca opowieść o odwadze, desperacji i poszukiwaniu sprawiedliwości w świecie, gdzie granice między dobrem a złem zacierają się w upale izraelskiego lata.
W pulsującym sercu Tel Awiwu, gdzie echo rakiet z Gazy stanowi ponurą symfonię codzienności, prywatna detektyw Mazi Morris podejmuje się zadania, które odmieni jej życie. Zdesperowana i pozbawiona licencji, ale pełna determinacji, wyrusza na poszukiwanie Jasmin Szechter. Mazi zanurza się w mroczne zakamarki miasta, gdzie przestrzeganie zasad jest luksusem, na który nie może sobie pozwolić. W świecie, w którym bogactwo gwarantuje bezkarność, a spryt staje się walutą przetrwania, detektyw prowadzi śledztwo balansując na krawędzi prawa. Konfrontując się z bezwzględnymi przeciwnikami i własnymi demonami, Mazi odkrywa, że każdy krok w stronę prawdy może ją kosztować więcej, niż jest gotowa zapłacić. W labiryncie kłamstw i niebezpieczeństw, gdzie nic nie jest takie, jakim się wydaje, cena odkrycia może okazać się zbyt wysoka.
Daria Szuali (Shualy)
Urodziła się w 1973 roku w Tel Awiwie, i tam dorastała. Jej ojciec, Amacja Szuali, był jednym z założycieli izraelskiej Jednostki Specjalnej do Walki z Terrorem (JAMAM).
Po ukończeniu służby wojskowej studiowała filozofię na Uniwersytecie Tel Awiwu, i rozpoczęła pracę w mediach. Po odejściu z branży mediów poświęciła się przedsiębiorczości, między innymi założyła platformę internetową, przeznaczoną dla młodych projektantów mody. Zajmuje się także przekładami literackimi z angielskiego na hebrajski i redakcją. Piorunochron to jej pierwsza powieść.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 388
Tytuł oryginału: LIGHTNING ROD
Copyright © 2022 by Daria Shualy Originally published by Kinneret, Zmora-Bitan, Dvir -Publishing House Ltd. Published by arrangement with Curtis Brown UK and Graal Literary Agency. Copyright © 2025 for the Polish edition by Wydawnictwo Czarna Owca Copyright © for the Polish translation by Magdalena Sommer, 2025
All rights reserved
Redakcja: Anna Brzezińska Korekta: Beata Wójcik, Marta Stochmiałek Projekt okładki: Daniel Rusiłowicz Zdjęcie na okładce: © Robert_em / Unsplash Redaktor inicjujący: Katarzyna Monika Słupska Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer
Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.
Wydanie pierwsze ISBN: 978-83-8252-246-4 Warszawa 2025
Moim czworgu rodzicom, jedenaściorgu braciom i siostrom, trojgu dzieciom i jednemu Noamowi
Wilgotność zaległa nad miastem, nadeszła niespodziewanie, jak złe wieści, o wpół do siódmej wieczorem, trzy dni przed końcem maja. Kiedy Mazi Morris wyszła z salonu na taras na dachu, poczuła, jak cała staje się lepka. Od tamtej pory minął miesiąc, a wilgotność osiadła na dobre. Teraz aż do października, rozmyślała Mazi, nie będę mogła wylegiwać się w łóżku do szóstej, będę zmuszona iść biegać już o piątej. Ale nie jutro. Jutro są jej urodziny. Minęły dwa lata od tamtej nocy, o której zbyt wiele wiedziała, a zbyt mało pamiętała, i przez którą utraciła wszystko. Włożyła blond perukę, zielone soczewki kontaktowe, buty na obcasach i wyruszyła na ulicę Allenby, żeby napić się i odprężyć, aż znów zapomni o wszystkim.
Oto co było wiadomo na pewno: w poniedziałek drugiego lipca, o trzeciej po południu, Jasmin Szechter, z tych Szechterów, siedziała w kawiarni Toceret Ha-Arec przy ulicy Masaryka w Tel Awiwie w towarzystwie swego męża Dawida (Dodiego) Pereca oraz trzyipółletniej córeczki. Wiadomo ponadto, że rozmawiała z człowiekiem w srebrzystym samochodzie, a potem wsiadła do środka. Od tamtej pory nikt jej nie widział. Na zewnątrz było trzydzieści pięć stopni w cieniu, wilgotność wynosiła osiemdziesiąt dwa procent. Pół godziny później rozległ się pierwszy alarm. Na tym kończą się rzeczy, które wiadomo na pewno.
Jasmin Szechter zniknęła bez hałasu. Nikt nawet nie zauważył. W każdym razie nie natychmiast. Może dlatego, że nikt nie spodziewa się, że piękni i bogaci tak zwyczajnie mogą zniknąć. Można oczekiwać raczej, że wypadną za burtę luksusowego jachtu czy wręcz zostaną zepchnięci. Ale Jasmin Szechter nie miała zamiaru spełniać niczyich oczekiwań i w tym sensie stanowiła rozczarowanie, a nawet była zakałą rodu Szechterów, jednej z pięciu najbogatszych dynastii gospodarczych i bez wątpienia cieszącej się najsilniejszą pozycją.
Według męża zaginionej, Dodiego Pereca, ich córka Lili wylała na stół szklankę soku z marchwi, dlatego wbiegł do środka po papierowe serwetki, żeby wytrzeć sok, zanim poplami sukienkę z ekologicznej bawełny w naturalnym kolorze. Wytarł sok, który spłynął tymczasem na chodnik, przyciągając cztery zielone letnie muchy, i z pewną irytacją, ponieważ panował nieznośny upał i pocił się całkiem niewytwornie w lnianej koszuli, poszedł wyrzucić serwetki do kosza na śmieci przy ławce pod figowcem. Rozejrzał się też za ospałą kelnerką z błękitnymi włosami, żeby posprzątała porządnie stolik i chodnik. Z całym szacunkiem, to nie jego obowiązek. Jasmin prosiła już trzykrotnie, by otworzyła ten cholerny parasol od słońca, i tego też nie zrobiła. Podszedł, sam rozłożył parasol i wtedy dopiero zauważył, że Lili siedzi sama, a Jasmin nigdzie nie ma. Nie ma jej z Lili, nie siedzi z papierosem na ławce pod drzewem ani nie rozmawia z wysokim, wąsatym właścicielem kawiarni. Dodi przypomniał sobie, że po śmierci ojca myślał, jakie to dziwne, że gdy ktoś żyje, zajmuje tylko jedną przestrzeń w danej chwili, ale gdy go nie ma dłuższy czas, jego nieobecność wypełnia całą przestrzeń, ciągle. Odrzucił tę przygnębiającą myśl i wrócił do stolika.
– Kochanie, gdzie mama?
Lili trzymała w buzi trzonek długiej łyżeczki, balansując pomidorkiem cherry. Pokręciła głową powoli, starając się nie zrzucić pomidorka.
– Powiedz, gdzie jest mama?
Lili zdjęła pomidorek z łyżeczki i wyjęła ją z ust.
– Pojechała autem.
– Jakim autem?
– Srebrnym.
– Jakim srebrnym autem? Naszym?
– Nie, tato, nie dżipem. Autem.
Dodi odetchnął głęboko.
– A może mama powiedziała, że idzie po papierosy?
– Nie, tato, pojechała srebrnym autem – zirytowała się dziewczynka.
– Dobrze, kotku. Czy mama coś mówiła?
– Tak. Powiedziała: „Powiedz tacie see you bed in”.
Dodi kolejny raz wziął głęboki oddech i powiedział sobie, że powinien przerwać rozmowę w tym momencie. Usiadł obok córki, upił duży łyk napoju gazowanego, który zdążył się już zagrzać, i wybrał numer żony. Z torebki Jane Birkin, leżącej na krześle obok, dobiegł sygnał imitujący pobrzękiwanie dzwonków kóz. Dodi nie pamiętał sytuacji, by Jasmin nie miała przy sobie telefonu. Potarł kilkakrotnie szczękę. Czuł, jak pod lewą łopatką mięśnie zaczynają sztywnieć od napięcia.
– Chodź, poszukamy mamusi – powiedział do córki.
Położył stuszeklowy banknot pod talerzykiem z saszetkami cukru i z Lili na rękach i torebką Jasmin na ramieniu ruszył w kierunku kiosku, w którym jego żona kupowała papierosy na sztuki po dwa szekle, by poczuć się jak prawdziwa mieszkanka dzielnicy. Pierwsza syrena złapała ich w drodze. Głębokie wycie, jak zawodzenie dusz w otchłani piekielnej. Obok nich zatrzymał się autobus linii osiemnaście, za nim kilka samochodów osobowych. Ludzie wysypali się z pojazdów, a ponieważ nie pamiętali, czy należy przykucnąć, czy położyć się z rękami na głowie, na wszelki wypadek starali się połączyć obie te czynności. Młoda kobieta wyjęła niemowlę z fotelika i pobiegła do najbliższego budynku. Starsza pani otworzyła jej drzwi wejściowe. Dodi wpadł do budynku w ślad za nimi i zbiegł na dół, do schronu.
– To skurwysyny, gnoje, niech smażą się w piekle – syczał z przejęciem spocony chłopak.
– Jasne, bo Gaza to wcale nie piekło – zareagowała dziewczyna w stroju do pilatesu. – A jakby ciebie ostrzeliwano z powietrza przez tydzień?
Chłopak zdążył powiedzieć tylko „ty cholerna naiwniaczko”, gdy przerwała mu po angielsku matka trzyletnich bliźniaków, prosząc, by przestali mówić o ostrzale, bo jej synkowie mają koszmary. Spocony rzucił jej z ukosa wrogie spojrzenie. A pilates odwróciła demonstracyjnie wzrok, wpatrując się w stos plastikowych krzeseł i dwa rowery, przechowywanych w schronie między kolejnymi wojnami.
– Tato, po co tu przyszliśmy? – zapytała Lili.
Anglojęzyczne bliźniaki natychmiast podchwyciły pytanie, ale Dodi nie miał gotowej dobrej odpowiedzi. Kilkakrotnie potarł mocno szczękę, odtwarzając w myślach wszystkie rozmowy z Jasmin z dwóch ostatnich dni, a także ich wielką awanturę. W schronie pachniało jak w szkolnej przebieralni: letnim potem, stęchłymi materacami, strachem. Młoda matka płakała bezgłośnie, a wszyscy czekali na dźwięki z zewnątrz. Czy usłyszą, jak rakieta upada? Czy zostanie przechwycona? Zbiorowo podskoczyli na dźwięk sygnału telefonu Dodiego. Na wyświetlaczu pojawiło się imię „Jasmin” i Dodi poczuł, jak ulga rozluźnia mu napięcie w szczęce i klatce piersiowej.
– Skarbie, gdzie jesteś? – wyszeptał do telefonu.
Jasmin nie odpowiedziała.
– Kochanie. Jasmin.
Cisza.
Dodi przymknął oczy, po czym włożył swój telefon do tylnej kieszeni, wolną ręką wyjął telefon Jasmin z jej torebki i rozłączył uruchomione przypadkiem połączenie. Powiedział innym „dziękuję” czy też „powodzenia” i wyszli na ulicę, która zaczęła zapełniać się zmęczonymi ludźmi w wymiętych ubraniach. Postawił córkę na ziemi, czując, jak ogarnia go przytłaczające, nieznane uczucie bezradności.
– Siostro, proszę, odbierz, plis, odbierz – mamrotała do siebie Tilly, dwudziestoletnia dziewczyna, podobna nieco z urody do Królewny Śnieżki, kiedy starała się dodzwonić do Mazi po raz czwarty tego ranka.
Potem napomniała sama siebie racjonalnym tonem, że statystycznie rzecz biorąc, nie ma żadnego powodu do zmartwienia. Także jeśli wziąć pod uwagę tamtą noc sprzed dwóch lat. Potem zastanowiła się przez moment, czy w gruncie rzeczy, naturalnie pod względem statystycznym, można przyjąć, że Mazi należy do grupy zagrożenia, i jak to wpływa na prawdopodobieństwo tego, czy wszystko jest w porządku, czy też nie. Potem doszła do wniosku, że nie ma do dyspozycji dość faktów, by zdecydować, i pomyślała, że powinna sprawdzić to przy pierwszej okazji. Wjechała na swoim zwykłym, nie elektrycznym rowerze pod górę Sderot Chen. Na rogu ulicy Necach Israel w powietrzu unosił się ostry smród padliny i Tilly wstrzymała oddech, by nie wciągnąć do płuc cząsteczek zdechłego kota, chociaż wiedziała oczywiście, że to tak nie działa. Z obrzydzeniem czuła, jak pot cieknie jej pod stanik i dalej ku pępkowi dwoma strużkami, i wciągnęła brzuch, by ograniczyć powierzchnię styczną z koszulką.
Przestała nucić pod nosem mantrę: „Odbierz, siostro”, a zaczęła mruczeć: „Proszę, żeby nie było alarmu, proszę, niech nie będzie alarmu”. W czasie poprzedniej wojny alarm złapał ją pewnego dnia na rowerze przy Rotschild, z jakiegoś powodu zsiadła i usiłowała biec, prowadząc rower, ostatecznie zawadziła o pedały, runęła na ziemię i skręciła nogę w kostce. Na samo wspomnienie chciała zapaść się pod ziemię. Dodatkowo, co było typowe dla niej, przypomniała sobie, że kiedyś pod ziemią znajdował się tu schron przeciwatomowy, zaczęła zastanawiać się, czy użytkowano go zamiast parkingu i czy oznacza to, że nadal można wykorzystać go jako schron przeciwatomowy. Plac jarzył się bielą, kamienne płyty szorowali dwaj ciemnoskórzy robotnicy, z których jeden trzymał w ręku gumowy wąż, a drugi ogromną szczotkę. Przeszła na drugą stronę ulicy Marmorek, zatrzymała się w niemiłosiernie palącym słońcu i niezdarnie przypięła rower do ławki, bo bezmyślne typy w ratuszu uznały, że cztery stojaki wystarczą doskonale dla czterdziestu rowerów parkujących tam co rano. Rozdrażniona weszła do cukierni Lachmanina kupić tort urodzinowy dla Mazi.
Gwałtowne przejście do klimatyzacji sprawiło, że Tilly poczuła się jak puszka coli, która czekała długo, aż ktoś ją otworzy. Odrobinę spokojniejsza ustawiła się w chaotycznej kolejce i przysłuchiwała wymianie zdań; gdzie kto był, gdy zawyły syreny o dziewiątej wieczorem, a gdzie w czasie alarmu o pierwszej w nocy, o rany, ale upał, to nie upał, to wilgotność, za mojego dzieciństwa nie bywało aż tak gorąco, pamiętam, że mieliśmy tylko wiatrak, podobno to najgorętsze lato od pięćdziesięciu lat, to właśnie mają na myśli, gdy mówią o globalnym ociepleniu. Co za śmieszne istoty, pomyślała, znowu zaskoczył nas upał, i to akurat latem. Nie cierpiała izraelskiego lata, Izraelczyków i Izraela, chociaż była rodowitą Izraelką. Zadzwonił telefon.
– Tak – odezwała się opryskliwym tonem, który tego ranka przyszedł jej z łatwością.
– Dzień dobry, szukam Mazi Morris – odezwał się kobiecy głos.
– Nie może w tej chwili rozmawiać.
W jej głowie mimowolnie pojawiła się wizja połowicznie ubranej Mazi.
– Mogę w czymś pomóc?
– Z kim rozmawiam? – dopytywała kobieta władczym tonem.
– Z Tilly – odparła Tilly.
– Proszę wybaczyć, Cili, ale kim pani jest dla pani Morris?
– To mam jej w końcu coś przekazać?
– Tak – przystała rozmówczyni z pewną irytacją. – Proszę przekazać, że Dawid Perec prosi o spotkanie dzisiaj o trzeciej. Hotel David Intercontinental. Apartament King Club. To pilne.
– Przekażę. Bye.
Tilly przewróciła oczami i napisała rzeczowego esemesa z życzeniami urodzinowymi, zawierającego także szczegóły przyszłego spotkania. Po dziesięciu minutach była w budynku i wręczyła tort sąsiadowi z naprzeciwka, chłopakowi, którego jej siostra z pewnością uważała za przystojnego, a który rzucił jej uśmiech przeznaczony bez ograniczeń dla wszystkich kobiet w przedziale wiekowym od dwudziestu jeden do trzydziestu pięciu lat. Kiedy pociła się na rowerze w dalszej drodze do biura, telefon zadzwonił ponownie. To była znowu jej wyniosła rozmówczyni.
– Czy mówię z Cili? Pan Perec prosi przekazać, że to sprawa życia i śmierci.
Mniej więcej o tej samej porze Mazi obudziła się w obcym łóżku, obok mężczyzny, który wydawał się jej znajomy połowicznie, a może zresztą tylko w jednej czwartej. Nawet niebrzydki. Spokojną, jak wyrzeźbioną w marmurze twarz otaczały bujne jedwabiste loki. Nie pamiętała jego imienia i nie starała się nawet sobie go przypomnieć. Chciała ubrać się i zniknąć, zanim on zrobi sentymentalny lub zauważy, że poszedł do łóżka z zielonooką blondynką, a obudził obok dziewczyny z brązowymi oczami i ogoloną głową. Miała kaca. Powoli podniosła się do pozycji siedzącej. Podłogę wokół tapczanu zaściełały nuty, ubrania, książki, kable, kostki do gry na gitarze i popielniczki. Wstała powoli, kombinując, jak najlepiej dostać się do białej skąpej sukienki i majtek na drugim końcu pokoju.
„Na miejscu zbrodni macie poruszać się z taką ostrożnością jak przy grze w bierki”, powtarzał im Halewi na zajęciach w akademii policyjnej.
Mazi poruszała się zatem z wyćwiczoną ostrożnością, oddalając od ubrań w kierunku łazienki, która okazała się odrażająco brudna. Kurwa mać. Umyła ręce, ignorując obleśny nalot na umywalce, i wyczyściła zęby pastą wyciśniętą na palec. Przyjrzała się sobie w lustrze. Peruka się przekrzywiła, ale poza tym mogło być gorzej. Zdjęła perukę, ochlapała twarz wodą i wyszła.
Na dworze uderzyło ją wilgotne, nieruchome powietrze, jakby ktoś spoliczkował ją mokrą ręką. Unosił się zmieszany zapach nieuprzątniętych śmieci i owoców dzikiego figowca, które zaściełały chodnik przy ulicy Emanuela Haromi lepką, soczystą warstwą, przyklejającą się do podeszew i wnoszoną do domów. Mazi przypomniała sobie, że ma urodziny, i postanowiła nie włączać od razu telefonu. Z roztargnieniem poszukała swojego motocykla, hondy CBR 250, gdzie miała ubrania na zmianę. Ale nigdzie go nie było. Mazi zaczęła zastanawiać się, odświeżając wspomnienia poprzedniej nocy, i przypomniała sobie, że była zbyt pijana, by prowadzić. Pewnie zostawiła go obok delikatesów. Szła ostrożnie, starając się nie poruszać głową bardziej, niż to konieczne, skręciła w prawo w ulicę Eliahu Bechora i po pół minucie była na Ibn Gwirol. Podniosła rękę i zatrzymała się taksówka, lśniący mercedes.
Zajęła miejsce z tyłu w nadziei, że uda się jej uniknąć rozmowy. Zarówno klimatyzacja, jak i radio były nastawione na pełną moc. Drugi program radia. Komentatorzy Tali Kahanow i Ofer Wajs rozmawiali o „aferze stacji Mamilla”.
– Dziś rano – powiedziała Kahanow – Amir Goeta, reporter śledczy, ustalił, że…
– Ten sam, który odkrył aferę kopertową – dorzucił Wajs.
– Kopertową, budowlaną, aferę w przemyśle lotniczym, afer mamy pod dostatkiem. Teraz z kolei ujawnił, iż rzekomo…
– Rzekomo, naturalnie.
– …otóż to. Zatem premier rzekomo wziął łapówkę, by firma Szechter wygrała przetarg na budowę podziemnej stacji kolejowej w Jerozolimie…
– Czyli właśnie stacji Mamilla – uściślił Wajs.
– W czasach, gdy jeszcze piastował stanowisko, jak z pewnością państwo pamiętają, burmistrza Jerozolimy.
– Ja jestem autentyczny jerozolimczyk. – Kierowca ściszył radio i rozpoczął nieuniknioną pogawędkę. – Wiesz, co to znaczy? Rodowity jerozolimczyk. Osiem pokoleń w Jerozolimie. A twoja rodzina od kiedy tu mieszka? Dwa pokolenia? Mój pradziadek pochodził prosto z linii króla Dawida. Daję słowo. Możesz sprawdzić w Muzeum Diaspory. I pytam cię, czy nie powinienem w takim razie móc kupić moim córkom mieszkania w Jerozolimie? A jak ci się wydaje, mogę? Gdzie?
Mazi przycisnęła mocniej na nosie ciemne okulary i zachowała swoje myśli dla siebie.
– Po co mu jeszcze więcej kasy?
Jej milczenie bynajmniej nie zbiło go z tropu.
– Facet tarza się w forsie. Ma cztery budynki. Nie mieszkania. Budynki. Pewnie nie wiedziałaś, co? Mogę ci pokazać. Mój siostrzeniec robił u nich hydraulikę, opowiedział mi wszystko. Mogę cię oprowadzić. Za darmo, chcesz?
– Może innym razem. Dzisiaj się spieszę.
– Dokąd się spieszysz? Te dzisiejsze dziewczyny, wiecznie gdzieś się spieszą. A czasu na urodzenie dzieci nie znalazłaś?
Z powrotem pogłośnił radio, gdzie mówiono teraz o wojnie.
– Niech oni wszyscy zabierają się tam, skąd przyszli. Won do Gazy. Jak tam ich tak bardzo kochają, niech ich sobie wezmą. Czemu nie.
– Proszę się zatrzymać – powiedziała Mazi. – Niedobrze mi.
Kierowca skręcił gwałtownie w prawo, bez wątpienia myśląc o czyściutkim tylnym siedzeniu samochodu, i zatrzymał się akurat w odpowiednim momencie, by umożliwić jej otworzenie drzwi i wychylenie się na zewnątrz. Po trzech atakach torsji, z gorzkim smakiem w ustach, podała kierowcy pięćdziesiątkę i wysiadła, nie czekając na resztę.
Po kilku minutach marszu ulicą Allenby dotarła do miejsca, w którym zostawiła motocykl. Z bagażnika wyjęła dżinsy i włożyła je na króciutką sukienkę, zapaliła silnik i ruszyła na południe, do biura, wziąć prysznic i zobaczyć, co Tilly i Benji przygotowali jej na urodziny. Kiedy weszła do mrocznego loftu przez metalowe drzwi, czując się jak przeżuta guma do żucia, która leżała przez całą noc na podłodze klubu, rodzeństwo opadło ją, jak nakazywała rodzinna tradycja, obrzucając energicznie cukierkami i śpiewając Happy birthday to you na dwa głosy. Potem Benji wrócił do grzebania przy przenośnym klimatyzatorze, który znalazł na ulicy, a Tilly oznajmiła:
– Musisz wziąć prysznic. Wyglądasz jak zmięta chusteczka.
– Naprawdę, chusteczka? A co z tortem?
– Tort czeka u twojego sąsiada. Zakładam, że się znacie?
Mazi uśmiechnęła się lekko i poszła pod prysznic.
– Czekaj, odsłuchałaś wiadomość? – krzyknęła za nią Tilly. – W sprawie Dawida Pereca? Chce się pilnie spotkać.
Mazi obróciła się na pięcie.
– Dawid Perec? Jesteś pewna?
– Tak, dzwoniła jego sekretarka. Prosi o spotkanie za dwie godziny, podobno to kwestia życia i śmierci.
Ciekawe, pomyślała Mazi, bo jak widzieliśmy się ostatnim razem, nazwał mnie kurwą na oczach połowy Londynu.
– Cześć, pokrako.
Z tymi słowami Dodi otworzył jej drzwi apartamentu.
Wyglądał jak wyblakła wersja samego siebie, lecz wciąż bardziej imponująco od najlepszych wersji większości mężczyzn na świecie.
– Hej, Dodi.
Wyminęła go i skierowała się prosto do ogromnego okna, z którego na wysokości osiemnastego piętra roztaczał się atrakcyjny widok na Morze Śródziemne. Co za nuda, pomyślała, kwestia życia i śmierci, akurat. Na twarzy ma wypisany rozwód. Pewnie oczekuje, że zdobędę jakieś brudy o jego żonie, żeby móc się ustawić na całe życie.
– Dzięki, że przyszłaś – zwrócił się Dodi do jej pleców.
– Zawsze przychodzę, kiedy dzwonią klienci.
Dodi powstrzymał się od riposty. Był wysoki i atletycznie zbudowany, jego czarne włosy właśnie zaczynały lekko siwieć, jak na zamówienie, roztaczał wokół siebie aurę, która sprawiała, że faceci chcieli chodzić z nim na piwo i rozmawiać o Putinie, Arsenalu albo o nieruchomościach w Bukareszcie, albo o czymkolwiek, o czym zechce. Byle nie o cholesterolu.
– Dzwoniłem w sprawie Jasmin – zaczął.
– Co z nią?
– Zniknęła. Nie ma jej.
– Mówisz serio?
Mazi odwróciła się do niego.
Dodi kiwnął głową.
– Mówimy o Jasmin Szechter, tak? Nigdzie o tym nie pisali.
– Po to ty tu jesteś. Bądź tak dobra, usiądź na chwilę.
Mazi usiadła na fotelu, a Dodi przysiadł na stojącym obok stoliku kawowym i nachylił się blisko. Górny guzik popielatej jedwabnej koszuli miał rozpięty. Spojrzał jej w oczy.
– Posłuchaj – powiedział, a w jego oddechu można było poczuć whisky. – Wiem, że zachowałem się jak ostatni gnój, i wiem, że nie poprosiłem cię jeszcze o wybaczenie. – Zaczerpnął głęboko powietrza. – Ale znamy się nie od wczoraj, niejedno przeszliśmy…
– Daj spokój – przerwała mu. – Naprawdę. – Dała znak, żeby się odsunął. – Usiądź na chwilę normalnie i opowiedz, co się stało.
Dodi podniósł się i usiadł na skraju fotela naprzeciwko. Teraz rozdzielał ich niewielki stolik.
– To jakiś obłęd… Szaleństwo. Jak w tamtym filmie, Zaginiona bez śladu, widziałaś? Z tym, jak mu tam, Donaldem Sutherlandem. Pamiętasz?
– Chyba raczej z Kieferem – poprawiła Mazi, której edukacja składała się głównie z edukacji filmowej.
– Faktycznie, z Kieferem. Jasmin zniknęła. Nie ma jej nigdzie. Zniknęła. Nikt nie wie, gdzie jest.
Znowu potarł szczękę znajomym ruchem.
– Kiedy?
– W poniedziałek. Po południu. Dokładnie przed pierwszym alarmem.
– Poniedziałek? Dodi! Jak to? Prawie czterdzieści osiem godzin, to przecież…
Nie chciała powiedzieć: „To beznadziejne”. Nie chciała powiedzieć: „Idź do domu, nigdy jej nie znajdziemy”. Ale tak właśnie pomyślała.
– Wiesz, że mamy córkę?
– Nie, nie wiedziałam. Ile ma lat? Co jej mówisz?
– Trzy i pół. Nic nie mówię. Mówię, że mama wyjechała do pracy.
– A to możliwe, że wyjechała w sprawie pracy?
– Jak? Jak mogła tak po prostu wyjechać? W jednej chwili siedzimy w kawiarni, sekundę potem hokus-pokus, nie ma jej.
– Co na to policja?
Dodi przeciągnął dłonią po włosach jak z reklamy szamponu.
– Nie poszliśmy na policję. To nierealne. No can do. Impossible. Szechterowie tak nie działają. Prędzej mnie zabiją, niż pozwolą mi pójść na policję… To… To skomplikowane.
Pieniądze zawsze wszystko komplikowały.
– Żebym tylko dobrze zrozumiała. Chcesz, żebym ja jej szukała? To nie jest moja specjalność.
– Dlaczego tak mówisz? A tamten facet, ze śledztwa Szitrit? Ten świadek koronny, który uciekł, to nie ty go znalazłaś?
Mazi uśmiechnęła się ze znużeniem.
– To tak nie działa. Przypadkiem weszłam do miejsca, gdzie on akurat był. Ale to było śledztwo, którym zajmowaliśmy się przez dwa i pół roku całym wydziałem. Byłam policjantką. Miałam zasoby, miałam zespół…
– Nic na to nie poradzimy, nie mamy wyjścia – powiedział Dodi. – Słuchaj, wiem, że zmarnowaliśmy czas, nie jestem idiotą, i wiem, że nie jesteś idealną kandydatką. – Zrobił wyreżyserowaną pauzę. – Ale jesteś jedyną kandydatką. Co powiesz?
Przysunął się do niej tak blisko, jak tylko mógł, nie wstając z fotela. Przypomniała sobie, jak zawsze w ten sposób potrafił przekonać ludzi do zrobienia rozmaitych rzeczy, nie owijając w bawełnę. Rozpoczynał negocjacje od ostatniej sumy, jaką był gotów zapłacić.
„Tyle właśnie mogę zapłacić, realistycznie – mawiał, podkreślając to odpowiednim gestem.
To przypomniało jej karykaturę wiszącą nad biurkiem Halewiego, jej przełożonego w Centralnym Biurze Śledczym. Dwie owce patrzą na wielki billboard kampanii wyborczej wilka, który kandyduje na premiera pod hasłem „Pożrę was wszystkich”, i jedna mówi do drugiej: „Przynajmniej nie kłamie”.
Dodi spojrzał jej w oczy.
– Bardzo cię proszę. Co mam zrobić, błagać? Będę błagać. Musisz ją znaleźć.
Między jego brwiami uformowała się malutka bruzda, którą znała z czasu, gdy umarł jego ojciec i Dodi został głową rodziny. Była widoczna w chwilach skrajnego zmęczenia lub wielkiego napięcia; gdy był winien pieniądze dostawcom albo gdy jedna z jego sióstr spotykała się z nieodpowiednim chłopakiem.
– Znajdź mi ją. Dla mnie i dla Lili, ma dopiero trzy i pół roku.
– Ja pierdolę – powiedziała Mazi.
– Zgadzasz się?
Dodi wiedział, o co prosi. Nie dlatego, że był jej winien przeprosiny, bo w gruncie rzeczy nie przeprosił jej nawet teraz, ale ponieważ jej ojciec, Jehoszua Moris, zniknął, gdy Mazi miała dwanaście lat. Założyła ręce za głowę i odchyliła się na oparcie, nie spuszczając z niego wzroku, a potem nachyliła się znowu.
– Opowiedz w takim razie, co wydarzyło się w dniu, gdy zniknęła.
Dodi opowiedział. O kawiarni, rozlanym soku, serwetkach, o Lili, o srebrnym samochodzie i o alarmie. Przez cały ten czas Mazi nie zanotowała ani słowa, tylko siedziała, ssąc wierzch dłoni, skupiona na jego słowach, na mowie ciała, wyrazie twarzy, szyku zdań.
– Jak wam się układało?
– Dobrze. Wiesz, jak to jest… Małżeństwo. Doprowadzałem ją do szału, ale jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Jesteśmy zespołem.
– Zdrady?
– Na litość boską, czy my jesteśmy dziećmi? Pamiętasz Batię z liceum? Tę sukę, która mnie rzuciła dla surfera z Tel Awiwu?
Mazi skinęła z lekkim uśmiechem.
– Jasmin to pierwsza kobieta, którą kochałem od czasu Batii. Jest dla mnie całym życiem. Ona i Lili.
Mazi zastanowiła się przez moment, jakie to może być uczucie.
– Jakie mieliście plany na później w poniedziałek?
Dodi zacmokał.
– Mieliśmy odwieźć ją do muzeum na szóstą, otwierano nową galerię nazwiska jej ojca, musiała być obecna jako przedstawicielka rodziny.
– Dotarła na miejsce?
– Nie, jak? Zresztą odwołali to wszystko z powodu rakiet.
– Czyli zamiast pójść do muzeum, wsiadła do srebrnego auta?
– Nie mam pojęcia. Nie wiadomo na pewno, czy istniał jakiś srebrny samochód. Tak powiedziała Lili. Może go w ogóle wymyśliła. Albo zobaczyła na filmie. Może widziała Jasmin wsiadającą do srebrnego samochodu w inny dzień. Ona jeszcze mówi „wczoraj” na rzeczy, które wydarzyły się rok temu.
Dodi bębnił nieprzerwanie palcami w podłokietnik, noga mu podrygiwała. Jak Mazi dobrze wiedziała, te dwa nawyki świadczyły o utracie zdolności do koncentracji.
– Na szczęście byłem tam. Wyobraź sobie, co by się stało, gdyby mnie nie było. Rozumiesz, że Lili mogła być z Jasmin sama? Obdzwoniłem wszystkie szpitale. I nic. Zero.
– Naprawdę dzwoniłeś do wszystkich szpitali?
– Tak. Powiedziałem sobie: jeśli był faktycznie jakiś samochód i jeśli ona wsiadła z kimś do samochodu, może wydarzył się wypadek i dlatego nie można się z nią skontaktować. Może leży gdzieś nieprzytomna. Przychodzą mi do głowy przerażające rozwiązania. Bo gdzie ona w końcu może być? Ale nie było podobnego przypadku na żadnej izbie przyjęć. Jak to mówią, nie przywieziono żadnej pacjentki zgodnej z tym opisem.
Wow. Jeszcze nigdy nie widziała go w takim stanie. Przynajmniej od śmierci ojca. Dodi, który umie wszystko załatwić, nie jest w stanie zapanować nad sytuacją.
– Wiesz, jak nazywała się wasza kelnerka z poniedziałku?
– Nie wiem. Miała niebieskie włosy.
– Dobrze. Umów mnie pilnie z Szechterami.
– Zgadzasz się w takim razie?
– No jasne – odparła Mazi niecierpliwie. – Co by mój ojciec powiedział, gdybym się nie zgodziła?
Dodi uśmiechnął się słabym, zmęczonym uśmiechem należącym do ich poprzedniego życia, z czasów, gdy byli dziećmi, a ich ojcowie byli najlepszymi przyjaciółmi.
– Moja sekretarka przyśle ci umowę – powiedziała, wyobrażając sobie z uśmiechem, co Tilly pomyślałaby, gdyby usłyszała, jak nazywa ją swoją sekretarką.
– Co tylko chcesz. Pamiętaj, dostaniesz wszystko, czego potrzebujesz, jasne? Koszty są bez znaczenia.
– W porządku. Umów mnie z Szechterami.
– Przyjdź dzisiaj dokładnie o wpół do siódmej, nie spóźnij się.
Dodi wyciągnął telefon.
– Wysłałem ci już adres. Wiedzą, że masz przyjść.
Nawet ja tego nie wiedziałam, pomyślała Mazi.
Dodi odprowadził ją do drzwi. Przekroczyła próg zdecydowanie, nie dając mu okazji do uścisku.
– Jakim samochodem jeździsz?
– Range roverem. Srebrnym. Pytałem Lili, czy Jasmin wsiadła do naszego auta. A ona mówi: „Tato, to nie dżip, to auto”. Rozumiesz? Moja trzyletnia córka ma mnie za idiotę.
– Będę cię informować. Pa, Dodi.
Zjechała na dół na parking, zlokalizowała srebrnego range rovera, zrobiła zdjęcie tablicy rejestracyjnej i wysłała Benjemu.
– Sprawdź, czy ten samochód należy do Dawida Pereca, czy do firmy Szechterów. Jeśli tak, to pilna sprawa. Wysokie ryzyko.
Wydłużona sylwetka Amira Goety wyrosła nagle nad biurkiem Malki, wydawczyni dodatku. Była w trakcie rozmowy, wysłuchując wymówek reportera, który spóźnił się z dostarczeniem tekstu na czterysta słów o życiu płciowym chomików w niewoli. Dała znak, żeby usiadł na chwilę, przewracając oczami, i dalej wydawała pomruki do słuchawki.
– Aha – powiedziała, przeglądając zdjęcia chomików przesłane z archiwum. – Aha. – Wyciągnęła z szuflady torebkę pestek i dała znak Amirowi, by się poczęstował. – Po kolejnym „aha” podsumowała: – Już dobrze, prześlij najpóźniej za godzinę. Pa.
Była filigranową kobietą z długimi ciemnymi włosami, o wielkich oczach i minie kogoś, kto widział wszystko i na kim nic nie robi większego wrażenia. Była zainteresowana Goetą, który odnotował ten fakt gdzieś na obrzeżach świadomości, co skutkowało tym, że miała zaszczyt występować gościnnie w jego erotycznych fantazjach raz na kilka miesięcy. Ale ponieważ większość jego energii i pasji skupiała się na kwestiach zawodowych, sytuacja pozostawała nierozwiązana. Teraz, gdy skończyła rozmowę, stanął nad nią znowu i pokazał pomyłkę w swoim pasku wynagrodzenia. Księgowość znowu „zapomniała” o jednym ze składników pakietu.
– Jacy kreatywni – skomentowała. – Lior z redakcji wiadomości niedawno opowiadał mi, że co miesiąc zapominają wypłacić im za jedną zmianę, a jednocześnie zwracają to, o czym „zapomnieli” w poprzednim miesiącu.
Jej kolega zachichotał. Dziennikarstwo pisane coraz mniej przypominało pracę będącą źródłem utrzymania, a coraz bardziej kosztowne hobby. Zgodnie z gorzkim żartem krążącym wśród pracowników wydawca płacił im te grosze, bo chciał, by główną zaletą ich pracy był prestiż. Ale dziesiątego każdego miesiąca nikt się nie śmiał. Nawet Amir Goeta, najstarszy rangą reporter śledczy i jedna z dwóch osób, które miały zapewniony etat. Drugą był ambitny wydawca wersji elektronicznej, który starał się ze wszystkich sił, by młodzi ludzie świeżo po redakcji wojskowej, jak swego czasu on sam, nie rzucali się prosto w objęcia start-upów, usiłujących wymyślić od nowa telewizję.
– Pogadasz z nimi? – zapytał teraz Amir obojętnym tonem, który wiele kobiet nie pozostawiał obojętnymi.
– Jasne, nie ma problemu. Ale przecież nie po to przyszedłeś.
Oboje zerknęli na szybę dzielącą jej biurko od pokoju redaktora naczelnego dodatku, Joniego Zaka, który flirtował właśnie z recenzentką filmową, młodą kobietą o wydatnym biuście, rudoblond włosach i miękkim, powolnym sposobie mówienia, nieco podobnym do jej stylu pisania. W tej chwili wyszła z pokoju, Goeta porzucił więc Malkę i wpadł do gabinetu naczelnego.
– Dostałem kolejny – poinformował i usiadł, wyciągając przed siebie długie nogi, sprawiając wrażenie, że jego kończyny wypełniają całkowicie ciasne pomieszczenie.
– Kolejny donos od twojego głębokiego gardła?
Redaktor dodatku lubił się z nim drażnić, choć skrycie szanował jego wielkie zaangażowanie. Dla Zaka była to tylko praca – jedyna rzecz, w której przypadkiem był bardzo dobry. Ale nie zabierał jej ze sobą do domu. W wolnym czasie wolał obserwować gwiazdy i prowadził długie i pozbawione znaczenia romanse z młodymi, nieodpowiednimi dla niego dziewczynami.
– Tak, słuchaj.
Goeta otworzył gruby kołonotatnik zapełniony żółtymi karteczkami.
– Przesyła ci to gołębiami pocztowymi?
– Bardzo śmieszne. Słuchasz?
I naprawdę zaczął czytać głośno z zeszytu. Nie cierpiał wszelkich urządzeń, które trzeba włączać, zawodnych i nieprzewidywalnych.
– Tym razem mówi, żebym obejrzał raporty stowarzyszenia Złote Serce.
– No i…?
– I tyle.
– To już wszystko?
– Tak. Zacząłem się tym zajmować. To nic specjalnego, organizacja pozarządowa, zasadniczo jej dokumenty są dostępne publicznie, ale on przekazał, żebym przyjrzał się różnym rzeczom siedem lat wstecz, więc to dużo materiału. Krótko mówiąc, kilka sum jakoś się nie zgadza.
– Co na przykład?
– Z jednej strony otrzymują dużo datków poniżej dwudziestu tysięcy szekli…
– I co to znaczy?
– To, że wpłacający może zostać anonimowy w raportach finansowych. W ciągu ostatnich dwóch lat były dziesiątki takich wpłat, do granicy dziewiętnastu tysięcy dziewięciuset, więc to mi wygląda na celowy zabieg.
– Coś jeszcze?
– Z drugiej strony mają rozmaite wydatki na infrastrukturę, utrzymanie budynków, prace kanalizacyjne, rzekomo w ich głównej siedzibie w Jerozolimie. To wszystko jest pozornie porządnie przeprowadzone, z przetargiem, prace przeprowadza firma Nakobaj – Tiomkin, rzetelny i uznany wykonawca, i tak dalej, ale co ci będę mówić, nie jestem inżynierem budowlanym, ale sumy i częstotliwość wydatków jakoś mi się nie podobają.
– I co teraz?
– Sam jeszcze nie wiem, ale coś tam śmierdzi. Trzeba poszperać jeszcze trochę i połączyć fakty.
– Daj mi rzucić okiem na line-up.
Zak otworzył plik, w którym zapisywał wszystkie teksty zaplanowane na nadchodzące miesiące.
– Nie ma problemu. – Ziewnął. – Jesteśmy ustawieni. Poza tym podobno były prezydent ma kopnąć w kalendarz. Wyjdzie specjalny dodatek i wszystko przesunie się o tydzień.
– On nigdy nie umrze, jeszcze nas wszystkich pochowa – odparł Goeta, wpychając z powrotem kołonotatnik do torby na ramię.
– Bez obaw, będę cię informować, co dalej.
Wyszedł, przemierzając długimi krokami króciutki korytarz na piętrze.
– Pogadaj ze mną po zamknięciu! – zawołał za nim Joni Zak.
Zastanawiał się, kto jest owym tajemniczym informatorem. A właściwie o co mu naprawdę chodzi. Ale to jeszcze nie było nic pilnego. Wstał, wyszedł z biura i przez sąsiednie szklane drzwi wszedł do pokoju recenzenta teatralnego, starszego mężczyzny, który podobnie jak reszta pracowników w piwnicznych pomieszczeniach, gdzie panował straszliwy chłód od nastawionej na pełną moc klimatyzacji, siedział w środku lata przy grzejniku. Ten życzliwy człowiek zawsze trzymał w szafce drogą whisky i czekoladę z siedemdziesiąt procent kakao.
– Wiesz – zagadnął krytyk, którego pokój od gabinetu Joniego Zaka oddzielała jedynie gipsowa ścianka – że prezes stowarzyszenia Złote Serce to wiceburmistrz Jerozolimy?
– Chyba nie sądzisz, że mnie to obchodzi – uciął Zak. – Wyciągnij butelkę, muszę zerwać z taką jedną.
Benji i Tilly pocili się na czatach pod hotelem David Intercontinental. Tilly obserwowała główne wejście, a Benji wyjście od strony parkingu, i by nie wzbudzać podejrzeń, rozmawiali w tym czasie ze sobą przez telefon, jak nauczyła ich Mazi. Po jakiejś godzinie, gdy Tilly starała się nie sprawdzać, czy pot niepochodzący z wysiłku fizycznego także oznacza spalanie kalorii, a Benji przeklinał swój zarost, który od niedawna pielęgnował, dostrzegła mężczyznę, który musiał być Dodim. Zastanawiała się nad opisem, który dostali od Mazi: „metr dziewięćdziesiąt, barczysty, gęste, lekko siwiejące włosy, wydatna szczęka, prosta sylwetka”. Z jakiegoś powodu zabrakło w nim słów „obłędnie przystojny”. Dodi wsiadł do samochodu czekającego przed wejściem i odjechał.
– To on – poinformowała Tilly. – Leć na róg, zgarnę cię tam.
Podjechała skuterem i zabrała Benjego, nie odrywając wzroku od srebrzystego range rovera, który gładko sunął na zachód, a potem na północ, wjeżdżając w ulicę Hajarkon, gdzie – jak można było się spodziewać – utknął w korku.
– Kto jeździ tędy o tej porze?! – krzyknęła do Benjego, siedzącego za nią.
Posuwali się za Dodim z nużącą powolnością, mokrzy od potu, autobusy wokół nich buchały jeszcze gorętszym powietrzem i spalinami. Tilly przypomniała sobie, jak pewnego razu w zimie, gdy pierwszy raz śledziła kogoś na polecenie swojej siostry, zgubiła swój obiekt i czuła się bezużyteczna i przemarznięta, gdy nagle z rury wydechowej autobusu linii dwadzieścia pięć buchnęła na nią chmura gorących spalin. Wtedy była za to serdecznie wdzięczna. Teraz śledzenie ludzi szło jej już dość dobrze, ale czuła się jak dżachnun. Zastanawiała się, skąd Dodi i Mazi się znają. Z jego wyglądem i z tym wszystkim, co wiedziała o swojej siostrze – a co gorsza, z tym wszystkim, czego o niej nie wiedziała – to musiał być jakiś dawny kochanek. Zazdrościła Mazi. Dla niej relacje z facetami były skomplikowaną sprawą.
W jakiś sposób, mimo ślimaczego tempa, dojechali do celu. Na marinie Dodi wysiadł z dżipa, nie gasząc silnika, i oddalił się z wdziękiem, rzucając po drodze kluczyki chłopakowi, który wybiegł na zewnątrz.
– Do licha – prychnęła Tilly. – Nie wpuszczą nas tam. To „dla członków”.
– Nie szkodzi, pojedźmy kawałek dalej wzdłuż ogrodzenia i zobaczymy, co uda nam się wychwycić. Wziąłem mikrofon paraboliczny – pocieszył ją Benji, który uwielbiał wszelkie dziwaczne urządzenia, które pojawiły się w jego życiu, gdy zaczął pracować u Mazi.
Zatrzymali się przy falochronie na południe od mariny. Nad morzem kłębiły się tłumy. Jakby był to zwyczajny lipiec, bez żadnej wojny. Na plaży Gordon licealiści w grupkach po pięciu–siedmiu chłopaków plus dwie dziewczyny słuchali z głośników piosenki Małe podarunki, a francuskie małżeństwa w identycznych kostiumach kąpielowych, każde z dwójką dzieci, które potrafią nie przeszkadzać dorosłym w rozmowie, wylegiwały się na płatnych łóżkach plażowych.
Zdjęli kaski, licząc na to, że nadmorska bryza osuszy im spocone czoła, ale powietrze stało nieruchome i duszne. Popatrzyli w stronę mariny i zobaczyli Dodiego na jednym z pomostów, obok najwyższego i najbielszego jachtu na przystani, jak wchodzi lekko po trapie i znika w środku. Czekali dalej, aż coś się wydarzy. Dla wielu detektywów śledzenie obiektów było nudne. Im to nie przeszkadzało. Benji zawsze chętnie rozmyślał o różnych rzeczach, a Tilly lubiła obserwować ludzi. Przypomniała sobie pewną randkę w ciemno, gdy spotkała się z solistą zespołu muzycznego, który zaczął odnosić sukcesy i wrócił z trasy koncertowej w Niemczech.
– To cię naprawdę kręci? – zapytała.
– Najczęściej czekamy – odparł markotnie solista. – Czekamy na próbę, a potem czekamy, aż się skończy. Czekamy w garderobie na rozpoczęcie występu. Czekamy, aż nam zapłacą. Czekamy, aż dojedziemy do hotelu. Czekamy w autobusie, żeby dojechać do kolejnego miasta. Czekamy na klucze do pokojów. Czekamy na dziennikarza. Wiecznie na coś czekamy.
Dodi wyszedł z powrotem na pokład, w białych szortach i granatowej koszulce, ze szklanką piwa w ręku.
– Chętnie napiłabym się z nim czegoś na tym jachcie – zauważyła Tilly.
– Mnie on się wydaje jakiś podejrzany – odparł Benji. – Patrz, ktoś idzie.
Z tymi słowami otworzył bagażnik skutera, przykrył siatką maskującą i umieścił w środku wielki mikrofon paraboliczny. Włączył go, ustawił i założył słuchawki.
– Chyba odkryłem zaletę braku wiatru – zauważył. – Przynajmniej usłyszymy, co mówią.
Dał jej znak i oboje obserwowali mężczyznę, nadchodzącego krokiem, który – jak uznała Tilly – miał w sobie jakąś skupioną agresję. Był niższy od Dodiego o jakieś dwie głowy, szczupły i wysportowany, ubrany ze sportową elegancją. Kiedy już się zbliżał, Dodi przytknął palec do warg na znak, by się nie odzywał. Mężczyzna rozejrzał się, a potem spojrzał z powrotem na Dodiego.
– Co się dzieje? – zapytał.
– Wszystko odwołane – odparł Dodi.
– Na pewno?
Dodi skinął głową potakująco.
– Co mam zrobić z mieszkaniem?
– Co chcesz. Słyszałeś coś?
– Nie.
– Okej.
– Wszystko w porządku?
Dodi kiwnął głową.
– Daj mi znać, jak czegoś się dowiesz.
Odwrócił się plecami i wrócił do kabiny, a jego rozmówca odwrócił się także i odszedł. Benji usłyszał warkot silnika i urywany dźwięk plusku wody. Zdjął słuchawki i oboje ze zdumieniem obserwowali, jak jacht gładko odrywa się od pomostu i zaczyna sunąć przed siebie.
Dwadzieścia po szóstej wieczorem Mazi zaparkowała pod posiadłością Szechterów w Herzeliji. W Tel Awiwie ulice dopiero zaczynały zapełniać się ludźmi idącymi znad morza albo nad morze, wracającymi z biur swoich start-upów, przystającymi przy kioskach i sklepikach z przekąskami. Ale w Herzeliji chodniki były opustoszałe i w pobliżu nie było widać żywego ducha poza cudzoziemską pomocą domową, wyprowadzającą na spacer małego pieska i rozmawiającą w tym czasie przez telefon. Po chwili ona także zniknęła za metalową bramą i wysokim murem posiadłości.
Dom Eduardo Szechtera, ojca Jasmin i założyciela rodzinnego imperium, był otoczony wyjątkowo wysokim murem z wyjątkowo szeroką drewnianą bramą. Mazi zastanawiała się, z jakiego gatunku drewna ją wykonano. Jej ojciec zawsze interesował się drewnem. Zdjęła kask, otarła pot chusteczką, obciągnęła białą wyprasowaną koszulkę nad wyprasowanymi dżinsami i nacisnęła guzik wideofonu. Rozległ się brzęczyk i brama rozchyliła się bezgłośnie, ukazując tunel utworzony przez gęste zarośla jaśminu. Mazi przeszła między nimi, weszła po trzech stopniach i znalazła się na dróżce prowadzącej wśród kwitnących krzewów, posadzonych w zaplanowanym nieładzie. Naprzeciw niej wznosił się szeroki dwupiętrowy budynek bez okien, z drzwiami pośrodku frontu.
Młoda kobieta otworzyła je, zanim Mazi zdążyła zapukać.
– Pani Morris?
Mazi poszła za kobietą, która skręciła z holu na lewo, i wprowadziła ją do przestronnej, wytwornie urządzonej jadalni. Na dalszym krańcu stołu, lecz nie u jego szczytu, pili w milczeniu herbatę kobieta i mężczyzna. Najwyraźniej Szechterowie faktycznie jej oczekiwali, jak powiedział Dodi. To ją zaniepokoiło. Tacy jak oni nie zwykli czekać na takich jak ona.
Mężczyzna podniósł się od stołu.
– Bardzo mi miło.
– Pan jest starszym bratem Jasmin?
– Zgadza się.
Usiedli. Mężczyzna miał czterdzieści kilka lat i bujną czuprynę jak na Izraelczyka w tym wieku, lecz poza tym nie było w nim nic godnego uwagi. Gdyby był poszukiwanym przestępcą, przyszło jej do głowy, świadkom byłoby trudno go opisać. Średniego wzrostu. Średniej tuszy. Wodniste niebieskie oczy, jasne rzęsy, nos niegodny cesarza i cienkie wargi. Rysy przydatne dla kogoś, kto chce być tajnym agentem albo przywódcą partii centrum.
Z kolei Ester każdy świadek naoczny opisałby bez trudu. Była w wieku męża, niska i krępa, o wydatnym biuście pod szytą na miarę niebieską sukienką. Jej twarz otaczały ciemnobrązowe napuszone włosy. Nic nie umykało przed spojrzeniem jej orzechowych oczu. Operacja skróciła jej i wyostrzyła nos, a wysokie kości policzkowe były jedyną rzeczą, która sprawiała, że szerokie usta nie sięgały aż do uszu. Nieduża kobieta z wielką prezencją.
Mazi nalała sobie herbaty z dzbanka i starała się nie inicjować rozmowy. Nie wstydziła się uciekać do podstawowych metod przesłuchań.
Milczenie przynosiło sukces w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach przypadków, a gdy podejrzani lub świadkowie łamali się i zaczynali pozornie niewinną rozmowę, wybrany temat zawsze ostatecznie prowadził do czegoś istotniejszego. Ale najwyraźniej również w tym Szechterowie należeli do osławionego jednego procenta. Może, rozmyślała Mazi, nauczono ich odzywać się wyłącznie wtedy, gdy ktoś się do nich zwraca. A może zwykli nie dawać niczego od siebie, nie otrzymując nic w zamian. Kiedy Szaul zerknął na luksusowy zegarek, Mazi była zmuszona uczynić pierwszy krok. Jak widać, poza policją to przesłuchiwani nadawali rytm przesłuchaniu.
– Kiedy widział pan siostrę po raz ostatni, panie Szechter?
Para uśmiechnęła się z lekkim skrępowaniem.
– Pan Szechter to mój ojciec. Proszę mi mówić po prostu Szaul. W piątek wieczorem.
– Gdzie?
– Tutaj, na rodzinnej kolacji.
– Pani też ją widziała wtedy po raz ostatni?
– Nie. Byłam u nich w sobotę.
– Z wizytą towarzyską?
– Powiedzmy.
– Pamięta pani, o czym rozmawiałyście?
– Tak. Planujemy nowy basen i chciałam rzucić okiem na ich.
– Dawid był przy tym?
– Nie.
– Wie pani, gdzie wtedy był?
– Może na jachcie. Nie interesowałam się tym.
– Był z wami ktoś jeszcze?
– Lili, naturalnie, i Ari.
– Ari? – Zdziwiła się Mazi.
Nie znalazła żadnej informacji o tym, że w rodzinie Szechterów był jeszcze ktoś.
– Nasz brat – odpowiedział prędko Szaul, nie dodając wyjaśnienia.
Mazi znała wysoko postawionych członków organizacji przestępczych, którzy byli bardziej gadatliwi.
– Ester, czy Jasmin nic nie dolegało?
– Wydawała się taka sama jak zawsze.
– Ari też przyszedł oglądać basen?
Coś przemknęło przez twarz Ester. Drobna, prędka zmiana wyrazu.
– Nie, głównie bawił się z Lili.
– Rozumiem. Hmm… Gdzie Jasmin obecnie pracuje?
– Zarządza kolekcją dzieł sztuki Joela Majmona.
– On wie?
– Kto wie o czym?
– Joel Majmon. Wie, że Jasmin zniknęła?
Szechterowie wymienili szybkie spojrzenia i Ester odpowiedziała z wymuszonym uśmiechem, nierozciągającym w pełni jej szerokich ust.
– Proszę nie odnieść błędnego wrażenia, że jesteśmy obojętni – powiedziała chłodnym, niepozostawiającym miejsca dla nadziei tonem. – Ale lepiej, żeby pani nie używała tego słowa.
– Jakiego?
– Zniknięcie – odparł zmęczonym głosem Szaul.
– Przepraszam, najwyraźniej czegoś nie zrozumiałam – powiedziała Mazi.
Szechterowie znowu wymienili spojrzenia, a potem Szaul wstał.
– Muszę już iść. Ester dokończy rozmowę z panią. Było mi miło.
Stał już w drzwiach, gdy Mazi coś sobie przypomniała.
– Wie pan przypadkiem, z jakiego drewna jest zrobiona brama państwa domu?
– Z cedru libańskiego. Drzewa, z którego zbudowano Pierwszą Świątynię. Nasza firma je importuje.
Po tych słowach wyszedł.
– Ja też mam tylko kilka minut – oznajmiła Ester.
– Dobrze. Wcale nie wydajecie mi się obojętni. Ale w mojej profesjonalnej opinii nie wydajecie się także szczególnie zatroskani. Mówi pani, że nie chcecie, bym używała słowa „zniknęła”. Proszę w takim razie wyjaśnić mi to jak głupiej.
Mazi była pewna, że Ester zwykła często wyjaśniać różne rzeczy innym ludziom, jakby byli idiotami.
Ester zaczerpnęła powietrza.
– Ona robi coś podobnego nie pierwszy raz.
Pod nieobecność męża mówiła praktycznie dwukrotnie szybciej.
– Znika, nikogo nie informując. Zrobiła to w przeszłości co najmniej trzy czy cztery razy. Ostatnim razem faktycznie poszliśmy na policję. Skończyło się tak, że cała historia wyciekła do mediów i jakiś dziennikarz ją odnalazł. Pracowała jako kelnerka w Pałacu Elizejskim, ni mniej, ni więcej. Przyniosła wstyd całej rodzinie. Tak więc może pani jest w stanie zrozumieć, że po prostu jesteśmy ostrożni. To wszystko. Jestem przekonana, że Jasmin niebawem gdzieś wypłynie. Teraz ja też muszę kończyć.
– Naturalnie. Rozumiem. Tylko… Jak mogę nawiązać kontakt z biurem Joela Majmona?
Mazi postanowiła w dalszym ciągu grać idiotkę.
– Pani chyba nie rozumie.
Ester podniosła się z miejsca.
– Proszę, by nie kontaktowała się pani z biurem Joela. Nie ma absolutnie potrzeby niepokoić go sprawami Jasmin. A na pewno nie ma potrzeby, żeby pracownice zaczęły plotkować.
– One nie zadają sobie pytania, gdzie ona jest?
Ester wydawała się niemal przerażona tą wizją.
– Jasmin nie opowiada im, gdzie jest.
– Zrozumiałam. Dziękuję. To jak mogę się z panią ponownie skontaktować?
– To nie będzie konieczne. Julia panią odprowadzi. Miłego wieczoru.
Julia istotnie odprowadziła ją aż na ulicę, by upewnić się, że Mazi nie została na terenie posiadłości, by powęszyć, życzyła jej dobrej nocy i zamknęła za nią drewnianą bramę.
Mazi o mało nie zapytała o Jasmin, ale udało się jej opanować odruch, który zaczynał ją kłuć, gdy wciskano jej bullshit. Nie przekonało jej przedstawienie Szechterów, którzy udawali, że się nie przejmują, bo wierzą, że Jasmin w każdej chwili gdzieś się pojawi. Wierzyła wyłącznie w to, że nie chcieli, by była w pobliżu i zadawała pytania. Ale ona pozostanie w pobliżu. Zostanie, bo potrzebuje pieniędzy i ponieważ ona i Dodi byli kiedyś jak rodzeństwo. Był jeszcze jeden powód, który drażnił teraz skraj jej świadomości, ale nie udało się jej na razie zorientować, co to takiego.
W powrotnej drodze do Tel Awiwu, kawałek za Galilot, młoda policjantka zatrzymała ją do rutynowej kontroli i Mazi przypomniała sobie swoje pierwsze dni w policji i to, jak bardzo chciała zostać detektywem. Przypomniała sobie, jak weszła znienawidzonym wejściem od dworca autobusowego do bramy akademii policyjnej w Szifraam w ostatnim tygodniu kursu, po którym miała rozpocząć kurs dla oficerów dochodzeniowo-śledczych. Nie oficerów kryminalnych. Śledczych. Nie będzie śledzić podejrzanych, brać udziału w działaniach operacyjnych, przeprowadzać zatrzymań. Będzie przesłuchiwać zatrzymanych, podejrzanych i świadków w pokojach przesłuchań. Będzie „kierować” dochodzeniem. Postanowiła porozmawiać z Halewim, który był wtedy komendantem kursu. Szansa na zmianę decyzji była zerowa, ale nie miała nic do stracenia. W akademii mówiono, że dziewczyny nigdy nie idą na kursy dla kryminalnych.
Ostatniego dnia wkroczyła do jego gabinetu i zasalutowała.
Halewi powiedział „spocznij” i się uśmiechnął.
– Sądziłem, że przyjdziesz do mnie w pierwszym tygodniu.
Mazi chciała sformułować odpowiednio pytanie, ale była w stanie wykrztusić jedynie:
– Dlaczego?
– Nie ma takiego standardu, Morris. Przynajmniej nie w Centralnym Biurze Śledczym w Tel Awiwie.
– To może być gdzie indziej.
– Już masz przydział. I ja przenoszę się za kilka miesięcy.
– Dokąd?
– Do Centralnego Biura Śledczego w Tel Awiwie, do wydziału dochodzeniowego.
– Chce pan mieć mnie na oku? O to chodzi?
– Nie gadaj bzdur, chcę mieć u siebie najlepszą policjantkę. Jak skończysz przeszkolenie wstępne, zgłoś się do mnie.
Mazi zamilkła na chwilę. Usiłowała dojść, czy zgodnie z regułami może powiedzieć coś jeszcze, i z żalem doszła do wniosku, że nie.
– To ostateczna decyzja?
– Tak, Morris. Ostateczna. Możesz odejść.
Mazi wyszła z gabinetu Halewiego z wysoko podniesioną głową. Każdemu, kto pytał, czy udało się jej przenieść, dawała znak głową, że nie, a oni wiedzieli, że nie ma sensu próbować rozpoczynać z nią o tym rozmowy. Po dwóch tygodniach była już na kursie dla oficerów dochodzeniowo-śledczych, a po czterech miesiącach w Centralnym Biurze Śledczym w Tel Awiwie, gdzie dołączono ją do dwóch doświadczonych oficerów i posłano na oględziny miejsca zbrodni, gdzie – jak podejrzewano – doszło do zabójstwa w ramach porachunków kryminalistów.
Na dywanie w salonie leżał sześćdziesięciosiedmioletni mężczyzna z kulą w sercu, obok niego na wózku inwalidzkim siedziała zszokowana kobieta. To był pierwszy trup Mazi, lecz zamiast mdłości poczuła ekscytację graniczącą z radością. Starsi policjanci, którym towarzyszyła, Kaplan i Segew, powiedzieli, że może przyglądać się wszystkiemu i zapisywać uwagi. Nie wolno jej niczego dotykać i nie wolno się odzywać.
Przyglądała się więc. Zapisywała w głowie wrażenia, aby nie stracić pierwotnego kształtu myśli, zanim zostaną przetworzone w słowa. Beni Perec – genialny śledczy, ojciec Dodiego – nauczył ją tego, gdy była mała. Nic nie mówiła i niemal niczego nie dotykała. Słuchała, jak Kaplan i Segew przepytują żonę zabitego i sąsiadów. Słuchała, jak rozmawiają z ekipą techników kryminalistycznych. Była tak cicho, że zapomnieli o jej istnieniu i spojrzeli zdziwieni, gdy otworzyła drzwi, wsiadając na tylne siedzenie samochodu, gdy zdążyli już zapalić silnik i prawie odjechali bez niej. Ale po minucie znowu o niej zapomnieli albo nie obchodziło ich, że słyszy, jak mówią, że jedna ze specjalistek kryminalistycznych ma piersi, które można dostrzec z kosmosu, a inwalidka w mieszkaniu znajdowała się „na dokładnie odpowiedniej wysokości”.
Na dokładnie odpowiedniej wysokości. Mazi zwizualizowała to sobie. Najpierw musiała pozbyć się wizji wdowy, robiącej loda Segewowi. Potem odtworzyła w pamięci miejsce zbrodni, ale tym razem przyjrzała się jej „z odpowiedniej wysokości”, badając wszystko z wysokości metra dwudziestu centymetrów, zatrzymując się nad wyprasowanymi koszulami wiszącymi na dolnej klamce drzwi szafy na ubrania w sypialni.
W tym dniu odbywała się cotygodniowa narada śledczych rejonu, w ramach eksperymentalnej formuły, którą nowy komendant główny policji obmyślił pewnego wieczoru, gdy siedział na balkonie z kieliszkiem chianti i z namysłem czytał artykuł pod tytułem „Jak znacząco obniżyć statystyki przestępczości: przejrzystość i współpraca w policji miasta Brandon w Południowej Dakocie”. Niestety Tel Awiw to nie senne Brandon, a tutejsi oficerowie byli mniej skłonni do współpracy, a bardziej nastawieni na współzawodnictwo. Ale właśnie dlatego cotygodniowe narady odniosły sukces, a policjanci wykorzystywali je, by dawać sobie nawzajem pożyteczne rady, których celem było podkreślenie doświadczenia i mądrości mówiącego albo najlepiej wytknięcie głupoty innych. Mazi pogratulowała sobie, że ma możliwość usiąść z boku i przyglądać się, kto jest przeciwko komu. Zawsze ktoś był przeciwko komuś.
Kiedy przyszła kolej Kaplana i Segewa na przedstawienie sprawy, oświadczyli, że z ich pierwszego wrażenia wynika, iż mężczyzna zginął w trakcie sprzeczki z opiekunem dziewczyny do towarzystwa w szarej strefie. Kaplan odczytał zeznanie jednego z sąsiadów, starszego pana bez dwóch palców u prawej ręki.
– Nie zauważyłam – rzuciła Mazi, bez zastanowienia, niestety.
Wow. Policjantka śledcza, która nie zwraca uwagi, że ktoś nie ma dwóch palców. Wszyscy obecni mężczyźni oraz dwie kobiety od lat nie bawili się tak dobrze. Pokładali się dosłownie ze śmiechu, opanowując się na moment tylko po to, by kontynuować opowiadanie dowcipów, takich jak: „przepraszam, nie zauważyłam, że napastnik nie miał głowy” albo „jak Helen Keller rozwiązuje zagadkę zbrodni?”. Potem, gdy śmiech już prawie ucichł i Mazi zrozumiała, że uwaga wszystkich jest skupiona na niej, choć być może z zupełnie niewłaściwego powodu, zaczerpnęła powietrza i powiedziała:
– To żona go zabiła. Otruła go, a potem strzeliła. Użyła jakiejś domowej trucizny. Przyjrzałabym się roślinom w mieszkaniu.
Zapanowała chwila ciszy. Potem śmiech wybuchł na nowo, następnie zaczęło się gadanie, a na końcu zapanowała złość. Na koniec ich dowódca, Wersano, wrzasnął:
– Cisza!
Zapadło milczenie.
– Jak się nazywasz? Morris? Masz pięć minut.
Mazi zaczęła mówić.
– Ta kobieta jest inwalidką poruszającą się na wózku, ale mimo to prasowała mężowi koszule. Wiemy, że to ona prasuje, bo wiesza koszule na dolnej klamce, dokładnie na swojej wysokości. Ale koszula ofiary była bardzo wygnieciona. Dlaczego miał na sobie nieuprasowaną koszulę? Dlatego że musiał przebrać się poza domem.
– Dlaczego musiał przebierać się poza domem?
– Bo miał romans.
– Kochanka dała mu pogniecioną koszulę?
– Nie powiedziałam kochanka. Kochanek. Młody, nie ma w domu żelazka. Koszula też była na ofiarę za mała o jeden rozmiar i pachniała inną wodą po goleniu niż ta, która stała w łazience. Spotykają się co środę. Kobieta zaznacza to w kalendarzu nad biurkiem. W szufladzie szafki nocnej leżały próbki wód po goleniu.
– Widziałem – wtrącił Segew. – I co z tego?
– Próbowała zidentyfikować zapach.
– Albo kupiła mężowi perfumy i dostała, jak to się nazywa… Próbki.
– Dobrze, wystarczy – powiedział Wersano. – Kaplan, Segew, Morris, zostańcie ze mną. Wszyscy inni, przedstawienie skończone.
Występ Mazi przeszedł do legendy. Okazało się, że miała rację co do wielu rzeczy: kochanek, koszula, woda po goleniu i prasowanie. Odgadła słusznie, że żona wiedziała o romansie, aczkolwiek okazało się, że w kalendarzu zaznaczała dni, w które grała w brydża. I prawie miała rację, twierdząc, że kobieta jest zabójczynią, ale pomyliła się co do przyczyny śmierci. W dalszym ciągu dochodzenia okazało się, że jej mąż zmarł na atak serca na widok żony mierzącej do niego z pistoletu. Miała zamiar tylko go nastraszyć i wyciągnąć z niego prawdę o romansie. Kiedy ku jej osłupieniu padł martwy na ziemię, zamiast wstać i ją przeprosić, strzeliła do niego w gniewie i frustracji. Tak czy owak, nikt nie dokuczał Mazi więcej w kwestii brakujących części ciała i zaczęła szczęśliwie swoją pracę w Centralnym Biurze Śledczym, uważana nawet za wschodzącą gwiazdę. Chociaż na koniec okazało się, że była gwiazdą spadającą.
Wracając do upalnej teraźniejszości, z głową pełną gorzkich wspomnień, zaparkowała pod tylnym wejściem do budynku, od strony ulicy Michal, i przeczytała wiadomość od Benjego: „Zgubiliśmy D. Potrzebny adres domowy”. Kurwa, syknęła, rozumiejąc nie po raz pierwszy, że niezależnie od tego, jak błyskotliwi i lojalni są Tilly i Benji, nadal są jej młodszym rodzeństwem, a nie oficerami policyjnymi.
„To jego adres” – odpisała. „Spotkamy się jutro w biurze o 7.30”.
Wspięła się po dziewięćdziesięciu pięciu stopniach na swoje piętro z nadzieją, że Gaj, sąsiad z naprzeciwka, jest sam, by mogła uprawiać z nim rzeczowy, pozbawiony głębszego znaczenia seks. Po wszystkim z reguły drzemali razem, a potem ten, kto obudził się w cudzym łóżku, wstawał i człapał z powrotem do siebie. Ale gdy dotarła na swoje piętro, usłyszała, że w mieszkaniu Gaja rozbrzmiewa Lovage, uzgodniony sygnał, że ktoś u niego jest. Nie miała siły na seks z obcymi facetami w ubikacji jakiegoś baru, a starała się nie sprowadzać do domu chłopaków do wynajęcia. Zamiast tego włączyła porno, onanizowała się, doszła prędko, potem zjadła na stojąco miseczkę płatków z mlekiem i zasnęła sekundę po tym, jak jej głowa dotknęła materaca.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki