Pieśni miłosne W. E. B. Du Bois - Honorée Fanonne Jeffers - ebook
NOWOŚĆ

Pieśni miłosne W. E. B. Du Bois ebook

Honorée Fanonne Jeffers

0,0

Opis

Pierwszy tom jednej z najważniejszych powieści amerykańskich XXI wieku, bestsellerowej nagradzanej sagi o przetrwaniu, pamięci i odkupieniu.

Ailey Pearl Garfield dorasta na Południu Stanów Zjednoczonych. Spędza czas w miasteczku Chicasetta, gdzie przez wiele pokoleń mieszkali jej przodkowie. Każdy zakątek, dom, nagrobek, każdy skrawek pola tej okolicy niesie ze sobą znaczenie, a ziemia Georgii wciąż zdaje się pamiętać liczne zbrodnie, bolesne milczenie i odwagę tych, który zdecydowali się stawić opór potomkom białych osadników. Pragnąc poznać swe korzenie i należycie je zrozumieć, Ailey wyrusza w podróż przez historie sięgające czasów rdzennych Amerykanów, czarnych niewolników i białych kolonizatorów (krew tych ostatnich również płynie w jej żyłach). Spisuje opowieści przekazywane jej przez babkę, w tym losy swej przodkini Pauline, która pracowała na plantacji należącej do niejakiego Samuela Pincharda. Im dłużej trwają jej genealogiczne poszukiwania, tym głośniej duchy przeszłości, zaklęte we wspomnieniach, zapiskach, przedmiotach i fotografiach, dają o sobie znać. Wkrótce Ailey odkrywa tajemnicę, której nie sposób przemilczeć.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 571

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



THE LOVE SONGS OF W.E.B. DU BOIS.

Copyright © 2021 by Honorée Fanonne Jeffers

All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Cyranka, 2025

Copyright © for the Polish translation by Olga Dziedzic, 2025

Wydanie I

Warszawa 2025

Dla Jamesa Williama Richardsona juniora

oraz Sidonie Colette Jeffers:

brata i siostry,

najbliższych memu sercu.

I dla mojej matki,

dr Trellie Lee James Jeffers,

która podarowała mi naszą ziemię

i naszych ludzi.

Drzewo genealogiczne

Rodzina Micco Cornella

N.N. poślubił Nilę z klanu Wiatru (1747–1797)

Micco (Jonathan) Cornell (1764–1840)

Micco (Jonathan) Cornell poślubił Mahalę Norman (1766–1838)

Niedźwiedź Norman Cornell (1785–1845) i Jonathan Norman Cornell (1785–1846) (bliźnięta)

Arthur Norman Cornell (1787–1847)

Eliza Rose „Lady” Cornell (1802–1870)

Rodzina Ahgayuh

Ahgayuh „Aggie” Pinchard (1800–1865) poślubiła Midasa Pincharda (1798–?)

Tess Pinchard (1821–1865)

Tess Pinchard poślubiła Nicka Pincharda (1817–?)

Eliza Druga Pinchard (1840–1934) i Królica Pinchard (1840–1869) (bliźnięta)

Eliza Druga Pinchard (później Freeman) poślubiła Reda Benjamina (później Freemana) (1845–1875)

Sheba Liza-May Freeman (1861–1882)

Sheba Liza-May Freeman

Clyde Nick Freeman (1877–1941) i Benji Nick Freeman (1877–1944) (bliźnięta, ojciec N.N.)

Charles Nick Freeman (1878–1939) (ojciec N.N.)

Adam Nick Freeman (1880–1956) i Abel Nick Freeman (1880–1956) (bliźnięta, ojciec N.N.)

Maybelline „Mała May” Victorina Freeman (1882–1918) (ojciec N.N.)

Maybelline „Mała May” Victorina Freeman, nieślubny związek z Thomasem „Dużym Thomem” Johnem Pinchardem seniorem (1860–1924)

Pearl Thomasina „Droga” Freeman (1900–1987)

Jason Thomas „Szaman” Freeman (ur. 1907)

Pearl Thomasina „Droga” Freeman poślubiła Henry’ego Johna Collinsa seniora (1905–1959)

Panna Rose Collins (ur. 1920) i Henry John „Huck” Collins junior (ur. 1920) (bliźnięta)

Annie Mae Collins (ur. 1927)

Annie Mae Collins

Pauline Ann Collins (ur. 1944) (ojciec N.N.)

Panna Rose Collins poślubiła Hoseę Leroya Driskella (1910–1974)

Roscoe Nick Driskell (1938–1966)

Jethro Leroy Driskell i Joseph John Driskell (1939–1939) (bliźnięta, zmarły w wieku niemowlęcym)

Norman Hosea Driskell (ur. 1941)

Maybelle Lee „Belle” Driskell (ur. 1943)

Maybelle Lee „Belle” Driskell poślubiła Geoffreya „Geoffa” Louisa Garfielda (ur. 1943)

Lydia Claire Garfield (ur. 1966)

Carol Rose Garfield (ur. 1969)

Ailey Pearl Garfield (ur. 1973)

Rodzina Samuela Pincharda

Samuel Thomas Pinchard (1785–1868) poślubił Elizę Rose „Lady” Cornell (1802–1870)

Victor Thomas Pinchard (1826–1891) i Gloria Eugenia Pinchard (1826–1859) (bliźnięta)

Samuel Thomas Pinchard, nieślubny związek z Mamie Pinchard (?–1817)

Nick Pinchard (1817–?)

Victor Thomas Pinchard poślubił N.N.

Thomas John Pinchard senior (1860–1924) i Petunia May Pinchard (1860–1915) (bliźnięta)

Thomas „Duży Thom” John Pinchard senior poślubił Sarah Marcię Dawson (1868–1888)

Thomas John Pinchard junior (1888–1957)

Thomas „Duży Thom” John Pinchard senior, nieślubny związek z Maybelline „Małą May” Victoriną Freeman (1882–1918)

Pearl Thomasina „Droga” Freeman (1900–1987)

Jason Thomas „Szaman” Freeman (ur. 1907)

Thomas John Pinchard junior poślubił Lucille Anne Sweet (1885–1954)

Cordelia Sarah Pinchard (ur. 1925)

Cordelia Sarah Pinchard poślubiła Horace’a Rice’a (1925–1982)

Rodzina Zachary’ego Garfielda

Zachary Pierre Garfield (1919–1979) poślubił Claire Mignonette Prejean (ur. 1920)

Geoffrey „Geoff” Louis Garfield (ur. 1943)

Lawrence Garfield (ur. 1945)

Dawno temu ci, którzy kroczyli w ciemności, śpiewali pieśni – mowa tu o pieśniach żałobnych – ponieważ było im ciężko na sercu. Zatem każdą myśl, jaką tu spiszę, zamierzam poprzedzić frazą, pamiętnym echem tamtych dawnych i niezwykłych pieśni, przez które przemawia dusza czarnego niewolnika. Od dziecka budziły one we mnie dziwne poruszenie. Wywodzą się z Południa i nawet gdy słyszałem je po raz pierwszy, każda natychmiast wydawała mi się znajoma, jakby były o mnie i moje.

W. E. B. Du Bois, O pieśniach żałobnych

Pieśń

* * *

Jesteśmy ziemią i ziemią tej ziemi. Głosem, który przemawia i zacina się, przywołując imiona zmarłych, ponieważ ośmielił się opowiedzieć historię rodu pewnej kobiety. Jej rodziny i ziemi, jej drzew oraz wody.

Znałyśmy tę kobietę, nim stała się kobietą. Znałyśmy ją, jeszcze zanim przyszła na świat: śpiewałyśmy jej w łonie matki. Śpiewałyśmy wówczas i śpiewamy teraz.

Przez lata przywoływałyśmy ją do miejsca naszego początku, jaśniutkich pędów wschodzących o różnych porach roku. Znamy jej przodków i splątane korzenie. Wiemy, że wszystko wzięło swój początek w świętych, nuconych półgłosem wersetach. Teraz cofniemy się o stulecia do początków tego rodu, do wioski zwanej Miejscem Pośród Wysokich Drzew. A zaczniemy od chłopca – dziecka, które zmieni oblicze naszej ziemi.

Chwileczkę.

Wiemy, że macie pytania, choćby o to, dlaczego opowieść o rodzie kobiety zaczynamy od chłopca? Na wasze zdziwienie odpowiemy, że równie dobrze mogłyśmy zacząć od wołania ptaka albo kukurydzianej łodygi. Od szyszki drzewa lub pędu rośliny. Wszystko tak czy inaczej prowadzi do początków rodu pewnej kobiety. Ponieważ jednak nasza opowieść nie kroczy prostą drogą – a podróżować będziemy do miejsc dalekich i bliskich, znajdujących się tu i za wodą – to musimy podążać za wskazówkami czasu. Oraz za tym, który jako pierwszy pokonał wysoki trawiasty kopiec w lesie. My również mamy pytania, bo pomimo swego autorytetu, nie możemy wiedzieć wszystkiego.

Dlatego pytamy, czy jeśli dziecko nie może sobie przypomnieć twarzy matki, to nadal pamięta smak jej mleka? Albo wód w jej ciele? Czy potraficie odpowiedzieć na te pytania? Nie, my niestety też nie. Przypominamy jednak, że dzieci rodzą się z kobiet, a więc spokojnie możemy rozpocząć opowieść od chłopca.

W takim razie idźmy dalej.

Chłopiec imieniem Micco

Chłopiec mieszkał na naszej ziemi. Tutaj, w wiosce Krików na rozległym terenie po obu stronach rzek Okmulgee i Ogeechee, a w pobliżu Oconee, która wiła się przez środek. Chociaż Micco miał w wiosce towarzyszy zabaw, to był nieszczęśliwym chłopcem, bo wciąż szarpały go czyjeś ręce. Czuł się wówczas zagubiony i smutny.

Na przykład ręce jego ojca, Dylana Cornella, Szkota handlującego jelenimi skórami. Albo matki Micco, Nili, pochodzącej z Krików członkini klanu Wiatru o najwyższym statusie w wiosce. Rodzice chłopca wciąż żyli, lecz ręce szarpiące go najmocniej należały do mężczyzny, który prawdopodobnie był już martwy, choć tego nikt nie wiedział na pewno. Mowa o rękach ojca matki Micco, który pewnego dnia zjawił się w wiosce.

Wydarzyło się to już po 1733 roku, a więc po przybyciu z Anglii Jamesa Oglethorpe’a z jego statkiem skazańców, których nazywał swymi „szlachetnymi biedakami”. Ludzi tych skazano na śmierć albo ciężkie roboty za kradzież jabłka, bochenka chleba lub inne drobne przewinienia.

Oglethorpe sądził, że znalazł przyjaciela w Tomochichim, wodzu Yamacraw, jednego z plemion zamieszkujących naszą ziemię.

Ale Oglethorpe nie spotkał przyjaciela. I podobnie Tomochichi, który spotkał po prostu pragmatycznego białego człowieka. Ten koniecznie chciał tu zarzucić kotwicę i założyć kolonię w imieniu angielskiego króla. Tomochichi widywał już wcześniej białych ludzi, dlatego był zainteresowany handlem, najlepiej wieloletnim. Po tutejszych drogach od ponad stu lat poruszali się Anglicy zmierzający na północ i południe, na wschód i zachód. Choć Tomochichi był mądrym wodzem i pewnie nawet wyczuł zachłanność Oglethorpe’a, to nie przeczuwał, co dopiero miało nadejść. Grzech.

Pierwszym grzechem na tej ziemi wcale nie było niewolnictwo, tylko niepohamowana chciwość. Wkrótce przybędzie więcej białych ludzi patrzących z zazdrością. Później zniewolą Afrykanów i ściągną ich ze sobą. Zakują w kajdany, zapoczątkowując niedolę tych, którzy potrząsają łańcuchami. Będą smagać ich batem, wykorzystywać do pracy i poniżać. Sprzedawać ich dzieci i rozdzielać rodziny. To właśnie ci biali ludzie, których przywiózł Oglethorpe, niegdyś uciskani we własnym kraju przez swojego króla, zapomnieli o niedoli, którą zostawili za sobą, o biedzie i niepewności. To oni wskrzesili tę niedolę, przekazali Afrykanom.

A teraz sięgniemy jeszcze dalej wstecz.

Dziadek chłopca

Młody chłopak, który zostanie dziadkiem Micco, mógł mieć najwyżej osiemnaście lub dziewiętnaście lat, kiedy pojawił się w okolicach wysokiego kopca wskazującego wejście do Miejsca Pośród Wysokich Drzew.

Młodzieniec przybył boso, miał zgrubiałe i szorstkie podeszwy stóp. Jego szara koszula i szare spodnie wyglądały na pomięte, a w ubraniach nawet z daleka dało się wyczuć zapach stęchlizny – trudno się zresztą dziwić, bo gdy ktoś zapytał chłopaka po angielsku, w jaki sposób dotarł do wioski, ten odparł, że szedł przed siebie, aż napotkał rzekę. Tam stwierdził, że jest głodny, więc klęcząc na brzegu, próbował złapać suma, ale wpadł do wody. Opowiadał za pomocą rąk – robił zamaszyste gesty i ożywione miny, szczególnie gdy pokazywał, jak wpadł do rzeki – a mieszkańcy wioski się śmiali. Nie chciał ich urazić, toteż śmiał się razem z nimi.

– Skąd jesteś? – zapytał ktoś ze starszyzny.

– Stamtąd. – Młody człowiek wskazał bliżej nieokreślone miejsce. Znów się uśmiechnął, a kiedy członek starszyzny zadał mu kolejne pytanie: „dokąd zmierza?”, chłopak odrzekł, że na południe.

– Naprawdę? – Mężczyzna odwrócił się i popatrzył znacząco na swoich towarzyszy, którzy nie uciekli wzrokiem.

Ciągnęli rozmowę, padały kolejne pytania. Jednak gdy młodzieniec wyjawił, że z rzeki wyciągnął go człowieczek nie większy od dziecka i zaprowadził do leśnego kopca na skraju wioski, po czym nagle zniknął, członek starszyzny znów spojrzał na swych towarzyszy, tym razem ze zdziwieniem. A teraz jeszcze coś takiego? To zmieniało postać rzeczy. Przedstawiciel starszyzny i jego towarzysze zbili się w grupę i zaczęli szeptać w swoim języku. W tym czasie młody człowiek uśmiechał się i kiwał głową, jakby rozumiał urywki słów. Tak naprawdę niczego nie pojmował. Starszyzna debatowała nad tym, co miał na myśli, mówiąc, że wybiera się na południe.

To dlatego, że młodzieniec, który dotarł do wioski, był Murzynem.

Z tego powodu starszyzna uznała, że zmierzał do krainy, którą Hiszpanie nazywali „Florydą” i że szuka niejakich Seminolów. Mieszkańcy Miejsca Pośród Wysokich Drzew wiedzieli sporo na ich temat, ponieważ dawniej Seminolowie przynależeli do Krików, a dopiero potem się odłączyli i stworzyli własny naród. Udzielali też schronienia Murzynom i przyjmowali ich do swoich wiosek. Zawierali nawet z nimi związki.

Zatem jeśli młodzieniec w zatęchłych ubraniach szuka Seminolów, to znaczy, że nie jest wolny.

Chociaż na terytorium zasiedlonym przez Oglethorpe’a niewolnictwo na razie nie było dozwolone – nastąpi to później – Anglicy i Szkoci znajdowali sposoby na omijanie prawa. Jeden z takich krętaczy zapewne był właścicielem tego młodego Murzyna, a to znaczyło, że ktoś poszukujący go mógł się tu zjawić i narobić kłopotów. W zwykłych okolicznościach mieszkańcy Miejsca Pośród Wysokich Drzew powinni pojmać młodzieńca, odprowadzić na wschód, aż za Oconee, i odebrać nagrodę od Anglika lub Szkota, który był jego właścicielem. Ale chłopak wspomniał, że z rzeki wyciągnął go jakiś człowieczek. Czyżby spotkał któregoś z „małych ludzi”? Były to nadprzyrodzone istoty, a gdy postanowiły się komuś ukazać, sprawa rzeczywiście stawała się poważna. Mały człowiek nie będzie zadowolony, jeśli zdradzą młodego wybrańca.

Starszyzna dyskutowała, próbując ignorować kobiety z wioski, które poszturchiwały się i chichotały. Oczywiście uważnie oglądały młodego przybysza: może nie był postawny, lecz nad wyraz przystojny i miał wysokie czoło. Później ludzie z wioski przekonają się, że to naturalna cecha chłopaka, który wcale nie wyskubywał włosów nad czołem, jak niektórzy miejscowi. Kręcone włosy młodego człowieka odstawały od głowy, a jego wyjątkowo ciemna skóra była gładka. Miał wyrobione mięśnie i zęby białe niczym ziarenka słodkiej kukurydzy, a kiedy się uśmiechał, na jego twarzy pojawiał się serdeczny wyraz.

Starsze kobiety przypatrywały się młodzieńcowi, wspominając czasy, gdy w trakcie krwawienia udawały się jeszcze do domu odnowy i kiedy ich piersi sterczały wysoko, a brzuchy nie dźwigały sakiewek tłuszczu. Z kolei młodsze kobiety, które nadal „widywały się z miesiączkiem na niebie”, fantazjowały o tym, że dosiadają chłopaka i kołysząc biodrami, ujeżdżają go prędko, niczym wojowniczki goniące za bitwą.

Zbita w gromadę starszyzna rozstąpiła się, a jej przywódca zapytał chłopaka o imię.

– Jestem Kromanti – odrzekł.

Możemy wam jednak zdradzić, że kłamał – to nie było jego prawdziwe imię.

I jeszcze wyjawimy, że chociaż urodził się tutaj, na naszej ziemi, to jego matka przyszła na świat za wodą. Została wypchnięta z łona matki w Afryce, w miejscu, które Anglicy, handlujący tam od lat ludźmi, towarami i kosztownościami, nazwali Złotym Wybrzeżem. Biali ludzie wymyślili dla pochodzących stamtąd Afrykanów ów dziwaczny przydomek „Kromanti”. W przyszłości nikt nie będzie pamiętać, skąd wzięło się to określenie ani dlaczego biali na nie wpadli – po prostu swoim zwyczajem uznali, iż przezwisko, jakie nadali napotkanym ludziom, jest tym właściwym. Odtąd, gdy handlowali z mieszkańcami Złotego Wybrzeża, mówili: Kromanti. Kiedy tymczasowo brali tamtejsze kobiety za żony – Kromanti. Gdy zapędzali tych ludzi do lochów w niewolniczych twierdzach na całym wybrzeżu – Kromanti.

Możemy opowiedzieć o pochodzeniu dziadków tego młodzieńca oraz ich rodziców, docierając aż do zarania dziejów. Możemy mówić o życiorysach bogów i bogiń, lecz bądźmy ze sobą szczerzy – czy nie wolicie wrócić do naszego czarującego młodzieńca o pięknej, wyjątkowo czarnej skórze?

W wiosce został dłużej niż kilka dni, bo gdy tylko ogłaszał zamiar wyprawienia się na południe, starszyzna nakłaniała: zostań. Nie chcieli, by odszedł. Kiedy mieli się tu zjawić handlujący jelenimi skórami Szkoci, wszyscy o tym wiedzieli, więc mieszkańcom wioski udawało się ukrywać młodego człowieka, do którego się przywiązali. Koniec końców kochano i podziwiano go tak bardzo, że adoptowała go rodzina Krików z klanu Panter.

Tak oto młodzieniec otrzymał imię „Kromanti Pantera”.

Zwyczajem Krików nauczył się męskich umiejętności od wuja z przybranej rodziny. Na przykład jak stosować truciznę lub zarzucać sieci do połowu drobnych ryb, a te większe łapać, chwytając je za pysk. Jeśli go ugryzą, powinien zignorować ból. Kromanti Pantera powiedział przybranemu wujowi, że jest wdzięczny za te lekcje, ponieważ tam, skąd uciekł, zakazywano mu uczyć się tego, jak się samemu wykarmić. Nic więcej nie zdradził, a ponieważ wydawał się smutny i popadał w zadumę, gdy tylko wspominał o czasach sprzed przybycia do wioski, to wuj nie wypytywał o szczegóły.

Kromanti Pantera dowiódł swej odwagi. Raz podczas polowania wuj został zaatakowany przez niedźwiedzia. Jak twierdził później wuj, w jego siostrzeńca wstąpił wtedy „czerwony duch” – duch w barwach wojennych – i to on przydał chłopakowi siły. Gdy tylko niedźwiedź rzucił się na wuja, Kromanti wskoczył na grzbiet zwierza – poderżnął mu gardło i zepchnął niedźwiedzia na bok, nim ten przydusił wuja swym ciężarem.

– Trochę ryzykowaliśmy, co?

Wuj splunął czerwoną flegmą, a potem obaj się śmiali.

Kiedy udało im się zataszczyć niedźwiedzia do wioski, rodzina wyprawiła ucztę. Zajadali się opiekanymi żebrami, a wuj opowiadał o odwadze Kromantiego Pantery. Tę historię ludzie powtarzali jeszcze przez wiele lat. Jednak Kromanti Pantera nie miał okazji sprawdzić się w bitwie, ponieważ wioskę, w której mieszkał, nazywano „białą” z racji jej przywiązania do pokoju. Niektóre wioski Krików uznawały wojnę – te z kolei nazywano „czerwonymi”. Młodzi mieszkańcy takich wiosek przelewali krew bez namysłu. Ale Kromanti Pantera był myśliwym. Regularnie przynosił przybranej rodzinie tyle mięsa, aż dowiódł, że potrafi utrzymać żonę. Wiele młodych kobiet chciało za niego wyjść, choć wiedziały, iż dawniej mógł być niewolnikiem i wciąż mówił o zamiarze opuszczenia wioski po to, by udać się na południe.

W przyszłości pojawią się inni Murzyni, którzy dowiodą swego męstwa – mężczyźni posiadający ducha wojowników. Będą się żenić z kobietami Krików, a te wydadzą na świat silne potomstwo. Niektóre z tych dzieci udowodnią później, na co je stać, jak choćby Ninnywageechee i Czarny Pierwiastek – mężczyźni o wyjątkowo ciemnej skórze i kręconych włosach, bez strachu śmigający na koniach i przelewający krew w honorowy sposób.

Koniec końców żoną Kromantiego Pantery została młoda przedstawicielka klanu Wiatru, kobieta o szczególnie wysokiej pozycji w wiosce. Miała mocne kostki, szczupłe łydki i urzekającą przerwę między górnymi jedynkami. Możliwe, że była piękna, choć wszystkie młode kobiety są na swój sposób piękne, a to nie jest opowieść tego rodzaju. Jak wszelkie potomstwo na ziemi, miała imię nadane przez matkę, lecz my będziemy ją nazywać „Kobietą z klanu Wiatru”.

Wpadła Kromantiemu Panterze w oko, bo nie starała się zwrócić na siebie jego uwagi. Można raczej powiedzieć, że jej nieobecność potęgowała zainteresowanie młodzieńca, który wyczekiwał dziewczyny. Obserwował ją, kiedy cięła mięso do wysuszenia na paski. Inne młode kobiety przychodziły do niej i informowały, że pytał o nią Kromanti Pantera. A czasami, gdy ucierała suszoną kukurydzę, podnosiła wzrok i napotykała uśmiech chłopaka. Wstydziła się szpary między zębami, a nadmierną wesołość uważała za przejaw głupoty, lecz nie potrafiła nie odwzajemnić uśmiechu młodzieńca.

Młody Murzyn nie cieszył się równie wysoką pozycją co ona, toteż zaskoczyła ją własna reakcja, gdy przyniósł w darze skórę niedźwiedzia, którego sam zabił.

– Żywię do ciebie sympatię – powiedział Kromanti Pantera.

Znał tylko podstawy języka Krików, ale to konkretne zdanie przećwiczyli z przybranym wujem. Gdy Kromanti położył dłoń na piersi, a potem wskazał na Kobietę z klanu Wiatru, prędko odłożyła kukurydzę. Wzięła go za rękę i poprowadziła w głąb lasu, gdzie położyli się na niedźwiedziej skórze. Kromanti był niedoświadczonym kochankiem, lecz jego szczera natura rekompensowała braki wiedzy. Tamtej i wielu kolejnych nocy sprawił ukochanej przyjemność.

Wkrótce potem Kobieta z klanu Wiatru i Kromanti Pantera pobrali się za zgodą jej klanu, a mąż zgodnie z obyczajem Krików zabrał swoje rzeczy i przeprowadził się do rodzinnej chaty żony. Takie przynajmniej zwyczaje panowały w czasach, nim wszystko zaczęło się zmieniać.

Córka z potężnego związku

Młoda kobieta była mocno przywiązana do Kromantiego Pantery, ale nie chciała mu utrudniać realizacji planu wyprawy na południe. Dlatego w dniu, w którym ostatecznie opuścił wioskę – dwadzieścia trzy nowie po swoim przybyciu – gdy już starszyzna podarowała mu konie i prowiant, i wyjaśniła, jak czytać znaki na drzewach, by odszukać wioski, które przyjmą gościa z otwartymi ramionami, Kobieta z klanu Wiatru nie poinformowała Kromantiego Pantery, że nosi w łonie owoc jego lędźwi. Urodziła bliźnięta – chłopca i dziewczynkę – które bardzo kochała. Jej dała na imię Nila, jemu Bujnowłosy. Dzieci odziedziczyły po ojcu odważne „czerwone” serce, choć każde musiało obrać własną ścieżkę, aby pokazać, do czego są zdolne.

Gdy bliźnięta podrosły, do Kobiety z klanu Wiatru zaczęli się zalecać mężczyźni z innych klanów w wiosce. Cieszyła się powodzeniem z uwagi na swoją wysoką pozycję, ale i dlatego, że była jedyną partnerką Kromantiego Pantery, który bardzo ją kochał. Nim zebrał się do odejścia, przywarł jeszcze do żony i płakał, póki go nie odepchnęła i nie kazała udać się na południe. Ona zawsze będzie o nim pamiętać, a teraz niech odnajdzie swoją wolność. Po tych słowach Kromanti wskoczył na nieosiodłanego konia, którego starszyzna podarowała mu na drogę. Kobieta z klanu Wiatru miała już nigdy nie wyjść za mąż ani nie obcować z nikim innym.

Z pewnością można ją uznać za wyjątkową. Gdy dorosła jej córka Nila, do niej także zgłaszało się wielu zalotników. Nietypowo piękna, w swojej wiosce stanowiła rzadki widok. Po ojcu odziedziczyła ciemnobrązową skórę, kręcone włosy i serdeczne usposobienie, zaś po matce – urzekającą przerwę między zębami i wysoką pozycję. Młodzieńcy z wioski i okolic często przychodzili, by podarować dziewczynie mięso lub zmiękczone skóry jelenia i w ten sposób zaskarbić sobie jej przychylność, lecz Nila nie chciała za męża zwykłego chłopaka. Do jej słabości należały arogancja i próżność. Nili zbyt często mówiono, że jest wspaniała, a jako córka Kromantiego Pantery i Kobiety z klanu Wiatru również wyjątkowa na tle innych dziewczyn. Dlatego gdy do wioski zaczął przyjeżdżać na handel przystojny, jasnowłosy Szkot zwany Dylanem Cornellem, Nila przyjęła jego oświadczyny.

Kobieta z klanu Wiatru usiłowała interweniować – powiedziała córce, że miała zły sen o Dylanie Cornellu, ale Nila nie chciała tego słuchać. Dopiero po ślubie z białym mężczyzną dotarła do niej mądrość matczynego snu. Dylan oznajmił Nili, że nie przeprowadzi się do wioski, jak to mieli w zwyczaju Krikowie, tylko będzie odwiedzał żonę co trzy nowie. Wyjawił również, że ma drugą żonę, białą kobietę, która mieszka aż na drugim brzegu rzeki Oconee, w miasteczku białych ludzi. Kiedy Nila powiedziała Dylanowi, że pojedzie tam z nim i nie przeszkadza jej mieszkanie z drugą żoną, dopóki wszyscy będą żyć w pokoju, mąż ją wyśmiał. Oznajmił, że wygląda jak Murzynka. Na wschód od Oconee mogłaby co najwyżej być jego niewolnicą, bo od czasu jej wczesnego dzieciństwa na terytorium, do którego przybył Oglethorpe, zmieniło się prawo: w wypadku Murzynów niewolnictwo było teraz legalne.

Nila nie mogła uwierzyć, że mąż ośmielił się porównać ją do niewolnicy. Jej serce wypełniło się czerwonym gniewem, który odziedziczyła po Kromantim Panterze, a w przerwie między zębami aż zaświszczało powietrze. Dźgnęła Dylana palcem w pierś i nie przebierając w słowach, powiedziała, co o tym wszystkim sądzi, a wtedy mąż ją uderzył.

Wstrząśnięta, dotknęła policzka, ale w sercu nadal miała czerwień. „Na twoim miejscu, Dylanie Cornellu, odtąd nie spałabym spokojnie. Zamierzam strawić twoją męskość węglami. I jeszcze uważałabym na to, co jem. Potraktuję cię jak jesiotra i otruję”.

Nie dotrzymała jednak słowa. Nie strawiła męża węglami, nie zabiła go ani nie otruła, ponieważ podszedł do niej i błagał o przebaczenie. Pogłaskał ją po kręconych włosach i powiedział, że nie wie, co w niego wstąpiło, a czerwony gniew Nili osłabł i zgodziła się zlegnąć z mężem. Tak miało być za każdym razem, gdy Dylan uderzył ją w trakcie wizyty na zachodzie. Mamił Nilę zapewnieniami, że się zmienił, w które wierzyła, dopóki znów jej nie uderzył. Obrzucał ją też wyzwiskami, które zawsze zaczynały się od „czarna”. Nazywał ją „czarną dziwką” albo „czarną diablicą”. Twierdził, że wygląda jak niewolnica.

Z początku Nila nie traciła nadziei. Gdy zaszła w ciążę, Dylan traktował ją łagodnie. Dziecko urodziło się pomiędzy wizytami ojca. Kiedy wrócił, Nila, która dała synowi na imię Micco, zgodziła się, by Dylan przemianował go na Jonathana. Kilka nowiów po narodzinach dziecka, podczas dwóch kolejnych wizyt, Dylan nie uderzył Nili, która doszła do wniosku, że czas zmienił jej męża. Jednak przy kolejnej wizycie, gdy dziecko już chodziło, Dylan znów zacząć bić Nilę, i to gorzej niż kiedyś.

Nila nie ośmieliła się zdradzić nikomu, ile wycierpiała ze swoim mężem Szkotem, a już na pewno nie Bujnowłosemu, który był bardzo opiekuńczy w stosunku do siostry bliźniaczki, dlatego że w dniu narodzin pojawił się na świecie pierwszy. Przez swą arogancję Nila nie przyznawała się do tego, że postąpiła głupio, nie słuchając ostrzeżeń matki. Skrywała wstyd, bo nie chciała, by w wiosce wyśmiewano się z jej rodziny lub żeby ludzie dziwili się, dlaczego wyjątkowa córka Kromantiego Pantery i Kobiety z klanu Wiatru marnuje sobie życie z białym, który ją bije.

Nila nauczyła się unosić w porę ręce, osłaniać się przed ciosami tak, by nie mieć siniaków na twarzy. W duchu liczyła, że wizyty Dylana przypadające co trzy nowie, wreszcie dobiegną końca, a jednak nadal się zjawiał. Czasami dopisywało jej szczęście i w czasie wizyt męża przebywała w domu odnowy, bo Dylan nie umiał policzyć dni w taki sposób, by uniknąć pory kobiecego odosobnienia. Przy innych okazjach nie miała już tyle szczęścia i musiała znosić dotyk Dylana, który się narzucał. Piła herbatę ziołową z ziaren dzikiej marchwi, żeby znów nie zajść w ciążę. A jeśli i to nie zadziałało, parzyła inny napar – z korzenia dzikiego imbiru, by pozbyć się zawartości łona. W ostateczności gotowała wywar z owoców szkarłatki.

Incydent z poganiaczem

Jedyny syn Nili wyrósł na wysokiego chłopaka, lecz Micco nie wyglądał na Murzyna, Krika ani Szkota. Miał ciemne włosy, które się nie kręciły, tylko lekko falowały. Po czwartych urodzinach jego skóra ściemniała, przybierając brązowy odcień pekanów. Samolubności nauczył się od ojca, który odwiedzał teraz wioskę co sześć nowiów. Krikowie jeszcze nie znali zamków, nie czuli też niechęci do dzielenia się jedzeniem czy dobrami – miało to nastąpić dopiero później – jednak Dylan wpoił synowi umiłowanie własności. Kiedy inne dzieci, przebywając z wizytą u Micco, podniosły rzecz, która do niego należała, natychmiast ją wyrywał.

– Moje, moje! – krzyczał.

Dzieci go unikały, więc prędko stał się wyjątkowo samotny, a że był chłopcem, to gdy ukończył cztery lub pięć lat, patrzono na niego krzywym okiem, kiedy kręcił się w pobliżu matki i kobiet z wioski. Chociaż żarliwie wyczekiwał wizyt ojca, ten nie zwracał na niego zbytniej uwagi, nalegał tylko, by syn nauczył się czytać i mógł poznać słowa z księgi, którą biali ludzie uważali za najważniejszą obok swoich praw: Dylan nazywał ją Biblią. Dla samotnego chłopczyka te lekcje były takie ważne, że gdy ojciec bił matkę, Micco starał się ignorować jej płacz i odwracał głowę. Albo leżał w nogach posłania, na którym spali rodzice, i udawał, że nie słyszy, jak Dylan narzuca się Nili ani jej smutnego błagania, żeby przestał – a to dlatego, że Micco żył dla tych porannych chwil, gdy ojciec szturchnie go stopą, mówiąc: „Dzień dobry, chłopcze”. Nie było to może wiele, ale Micco chwytał się tych skrawków uczucia, ponieważ dzieci pragną miłości rodziców.

Jego jedynym przyjacielem okazał się wuj Bujnowłosy. Spędzali wspólnie czas, a gdy Micco podrósł, wuj szkolił go w męskich umiejętnościach. To nauczanie, zgodnie ze zwyczajem Krików, należało do obowiązków Bujnowłosego, który tak jak siostra, odziedziczył po ojcu odwagę, życzliwość i pełen słodyczy urok. Rozmawiał z siostrzeńcem i słuchał go jak dorosłego mężczyzny. Nie naśmiewał się z Micco, kiedy jego strzały nie leciały prosto bądź nie trafiały w nisko lecące ptaki czy powolnego jelenia. Nie złajał też chłopiątka, gdy uciekło znad strumienia, bo ryba ugryzła je w rękę. Bujnowłosy był cierpliwy. Gdy Micco ustrzelił wreszcie tłustego ptaka i wytrzymał kąsanie ryby, po czym rzucił ją na brzeg, wuj pochwalił z uśmiechem: brawo, siostrzeńcze. Jesteś wprawnym myśliwym – i Micco poczuł, że miłość zalewa go od środka.

Jednak spokój, jaki go ogarnął, nie trwał długo, bo kiedy chłopak skończył piętnaście lat, doszło do konfliktu pomiędzy ludźmi z wioski a białym człowiekiem, który osiedlił się na brzegu rzeki Oconee. Ludzie nazywali go „poganiaczem” z powodu trzasku jego bicza, którym popędzał pięć sztuk bydła aż do granicy wioski. Poganiacz był żylasty, miał włosy jak strąki i okazał się wredny. Nawet nie próbował zatrzymać bydła, gdy wbiegało w należące do Krików pole kukurydzy, i śmiał się, gdy kobiety machały rozpaczliwie, by go ostrzec. Pokazywał im też obsceniczne gesty. Mężczyźni z wioski kilkakrotnie wyprawiali się na farmę poganiacza – zaniedbane miejsce z niewielką chatką, którą postawił bez zgody naszych ludzi. Rozmawiali z poganiaczem, ostrzegali, żeby pilnował zwierząt. Kiwał głową, a później znów prowadził bydło aż na teren wioski.

Pewnego ranka rozpędzone bydło poganiacza stratowało na śmierć dziecko, które dopiero uczyło się chodzić. Matka nie zdążyła w porę zabrać go z drogi. Chociaż wioska należała do „białych”, a więc pokojowych miejsc, to takiej zniewagi nie wolno pozostawić bez odpowiedzi. Grupa młodych mężczyzn pojechała na żałosną farmę poganiacza, ale okazało się, że tym razem był gotów walczyć. Wyciągnął strzelbę i wycelował w czterech przybyszów przed sobą. Zapomniał jednak zabezpieczyć tyły, tymczasem za jego plecami krył się piąty mężczyzna: Bujnowłosy, który rychło rozprawił się z przeciwnikiem.

Tej scenie przyglądała się z okna żona poganiacza. Wrzasnęła, widząc, że ktoś zamierza się na jej męża toporkiem, ale nie zdążyła go ostrzec, bo Bujnowłosy okazał się szybszy. Rozkrzyczała się – jeden z mężczyzn chciał wejść do środka i ją zabić. Trudno się dziwić: człowiek ten był ojcem stratowanego dziecka.

Ale pozostali mężczyźni nie chcieli wyrządzić jej krzywdy – pragnęli pozostać na pokojowej ścieżce, na ile to możliwe. Bujnowłosy wysłuchał obu stron i poprosił ojca dziecka, by darował kobiecie życie. Pomścili już ofiarę zgodnie z obyczajem Krików. W przeszłości, gdy kogoś z tutejszych zabił w złości ktoś z innej wioski, mieszkańcy obu miejsc spotykali się, naradzali, a winowajcę oddawano tym, którzy ponieśli szkodę. Bujnowłosy doszedł do wniosku, że mąż białej kobiety nie żyje, a ona tu nie zostanie, zwłaszcza gdy zabiorą ze sobą bydło jej męża.

Życzliwość, jaką okazał, mogła być błędem, bo żona poganiacza odnalazła drogę na wschód od Oconee i doniosła o zabójstwie męża przywódcy miasteczka białych ludzi. Bujnowłosy dowiedział się o tym, gdy jego szwagier przyjechał z wizytą – zaledwie jeden nów po zabójstwie.

Po przybyciu Dylan Cornell natychmiast udał się do starszyzny Miejsca Pośród Wysokich Drzew. Stanąwszy w miejscu obrzędów, odwrócił się tak, by słońce podkreślało jasną barwę jego włosów, po czym oznajmił, że ktokolwiek zabił poganiacza, złamał prawo i musi zostać wydany w ręce przywódców białych ludzi.

Wódz starszyzny niewzruszony płomienną mową Dylana podrapał się po brodzie.

– Czyje prawo? – zapytał.

Dylan wykonał szeroki gest ręką.

– Prawo rządu tej ziemi!

– Czyjego rządu? Czyjej ziemi?

Dyskusja toczyła się dalej w podobnym duchu, a jej uczestnicy kręcili się w kółko. Pozostali członkowie starszyzny zadawali pytania, na przykład, czy rząd białych ludzi pojawi się w wiosce. Nie, odparł Dylan. Poganiacz to tylko jeden człowiek, nikt nie zapuści się tak daleko, żeby go pomścić, ale zabójstwo to kwestia honoru. Starszyzna usiłowała wyjaśnić Dylanowi, że w świetle zwyczajów Krików to poganiacz zachował się niehonorowo, ale ten nie słuchał.

Ktoś inny poprosił o prawo głosu: był to Bujnowłosy.

– Bracie, przynosisz wstyd naszej rodzinie – powiedział zgodnie z prawdą.

Nila nie uczestniczyła w spotkaniu zarezerwowanym dla mężczyzn, ale ci z klanu Wiatru, którzy byli obecni, poczuli konsternację i rozgoryczenie.

Nazajutrz, gdy Dylan Cornell odjechał, Nila się ucieszyła. Wrócił jednak po kolejnym nowiu. Utrzymywał, że stęsknił się za synem i pragnie zabrać go na wyprawę handlową za Oconee. Nila nie chciała, by Micco jechał. Śniło jej się, że Dylan usiłuje odebrać jej syna, lecz wiedziała, iż jeśli spróbuje powstrzymać męża, będzie musiała wyjawić ludziom w wiosce, ile przez niego wycierpiała. Przerażało ją ujawnienie tak wielkiego wstydu, ale też bała się stracić syna. Znalazła się w pułapce brutalnych rąk męża. Na szczęście zostało jej jeszcze jedno wyjście – poprosiła brata, by towarzyszył Dylanowi i Micco w podróży. Ulżyło jej, kiedy mąż na to przystał, a nawet obiecał Bujnowłosemu hojne dary.

Rankiem, gdy mężczyźni i chłopiec wyruszyli w drogę, było jeszcze ciemno. Tylko Dylan poruszał się na osiodłanym koniu, pozostała dwójka jechała na oklep. Dylan prowadził przyjacielską rozmowę, bo nie sądził, że szwagier nim pogardza.

Choć Bujnowłosy nie miał pojęcia, iż biały człowiek latami znęcał się fizycznie nad jego siostrą – w przeciwieństwie do niej i matki nie miewał proroczych snów – to czuł do Szkota wstręt, ponieważ Dylan od dawna przejawiał cechy godne pogardy.

Nie uczestniczył w obchodach święta zielonej kukurydzy.

Nikt z wioski nie chciał z nim polować, bo Dylan nie umiał korzystać z łuku i strzał, tylko używał strzelby, a w lesie płoszył zwierzynę, tupiąc głośno jak dorosły niedźwiedź.

Poza tym, choć mówił płynnie w języku Krików, wykorzystał to do utyskiwania na śmierć poganiacza, ale nie zająknął się słowem o stratowanym dziecku ani nie okazał współczucia.

Micco nie miał pojęcia, że wuj okazuje wrogość w stosunku do jego ojca. Cieszył się z towarzystwa dwóch ulubionych mężczyzn i nie pytał, dlaczego zwykle serdeczny Bujnowłosy odburkuje w odpowiedzi na paplaninę Dylana. Jednak któregoś ranka, mniej więcej w połowie drogi do Oconee, ze snu wyrwały Micco odgłosy bójki między wujem a ojcem. Walczyli zaciekle i w przeciwieństwie do większości mężczyzn, którzy tyranizują kobiety, Dylan wcale nie stronił od bitki ani nie ustępował. Był cięższy i wyższy od Bujnowłosego, co dawało mu przewagę. Mężczyźni szamotali się i tarzali po ziemi, a kiedy Bujnowłosy w końcu wziął górę, biały człowiek zawołał na pomoc syna, przyzywając go angielskim imieniem:

– Jonathan, Jonathan, pomóż ojcu! Pomóż mi, synu!

Żadne dziecko nie powinno zostać postawione przed takim dylematem. Micco obserwował bójkę i nie wiedział, jak postąpić. Nie chciał podejmować decyzji, lecz pamiętał, że Bujnowłosy pełnymi miłości słowami zawsze poprawiał mu samopoczucie. I jeszcze to, iż Dylan krzywdził jego matkę, zostawiając siniaki, które nawet w letnie upały musiała skrywać pod długimi rękawami. Chłopak dokonał wreszcie wyboru: podbiegł do miejsca bójki i przykląkł obok głowy ojca. Dobył noża, schwycił Dylana za brodę i poderżnął mu gardło. A potem z rękami splamionymi krwią siedział na ziemi i zawodził, kiwając się to w jedną, to w drugą stronę.

Wuj pozwolił się chłopakowi wypłakać. Dopiero później położył dłoń na ramieniu siostrzeńca i powiedział łagodnie, że muszą pogrzebać jego ojca zgodnie z obyczajem białych ludzi. Nie wolno zostawić go na pożarcie dzikim zwierzętom. Tak się nie robi. Kiedy już złożyli ciało do grobu, Bujnowłosy wyjaśnił siostrzeńcowi, że nie chciał, by sprawy tak się potoczyły, ale to Dylan rzucił się na niego we śnie. Zanim Micco zapytał, czy to prawda, długo przyglądał się wujowi. Bujnowłosy odparł, że nigdy by go nie okłamał. Tak rzeczywiście było, a on nie miał pojęcia, czemu Dylan go zaatakował.

Wuj i siostrzeniec spędzili kolejny miesiączek, polując i śpiąc do późna. Bujnowłosy opowiadał historie o przebiegłym króliku: co rusz popadał w tarapaty z wilkiem, ale zawsze znajdował sposób, by się wywinąć, bo to mądre stworzenie, którego nie sposób złapać. W tamtym czasie Micco zaznał takiego spokoju jak jeszcze nigdy i czuł się szczęśliwy, choć niekiedy budził się z twarzą mokrą od łez, bo teraz ojciec nawiedzał go w snach.

Po powrocie do wioski to Micco postanowił powiedzieć matce, że ojciec zatruł się skażonym drobiem, który podał mu biały człowiek w faktorii u celu podróży. Wyjaśnił też, że ciało okazało się zbyt ciężkie, żeby wieźć je z powrotem. Nie musiał udawać smutku po śmierci Dylana, bo naprawdę był w żałobie. Ale też czuł ulgę na myśl o tym, że ojciec już nigdy nie tknie matki.

Nila nie była naiwna. Dzieliła łono z Bujnowłosym, a Micco nosiła pod sercem i wykarmiła własną piersią. Dostrzegła spojrzenia, jakie wymieniają, i pojęła, że to któryś z nich zabił Dylana. Nie rozpaczała jednak z powodu męża, tylko na myśl o ewentualnej winie syna. Zrobiła smutną minę, biła się w piersi i opłakiwała Dylana, lecz w środku podskakiwała. Chociaż nie była już młoda, w trakcie krwawienia nadal odwiedzała dom odnowy i doszła do wniosku, że kobieca przemiana nie dokona się w niej jeszcze przez dwa lub trzy lata. Cieszyła się wysoką pozycją, a w wiosce było kilku młodszych mężczyzn, którzy oglądali się za nią pomimo jej wieku. Starszyzna uradziła, że mąż Nili był białym człowiekiem, a więc nie należał do swoich. Dzięki temu Nila nie musiała trwać w żałobie po Dylanie przez cztery lata, zgodnie ze zwyczajem owdowiałych kobiet Krików. Mogła skrócić okres żałoby do czterech nowiów, tak jak tutejsi mężczyźni. Po tym czasie zamierzała wybrać na męża Krika, bo pojmowali oni swoje obowiązki i wiedzieli, na czym polega lojalność wobec rodziny żony.

Nila przestrzegła Micco, że niezależnie od tego, kim był jego ojciec i jakkolwiek serdeczni wydawaliby się biali ludzie, nigdy nie będą w stanie szczerze pokochać Krików ani ich szanować. To był jej pierwszy dar dla syna. Drugim była krowa, którą dostała od brata – jedna z pięciu, którymi podzielili się mężczyźni po zabiciu poganiacza. Nila nie chciała mieć nic wspólnego z takim łupem. Wolała być wolna od dobytku białych ludzi.

Pan Whitney i dopust boży

Tak oto grzechem było wtargnięcie – jak wówczas, gdy sąsiad przychodzi do sąsiada i wołając od wejścia, nie słyszy odpowiedzi, a mimo to wchodzi do środka. Albo gdy słysząc odpowiedź, wchodzi, zabija sąsiada i udaje, że dom stał pusty. Po pojawieniu się tutaj Anglików i Szkotów ziemię naszego ludu opanowało bydło. Nawet przedtem nie był to raj, lecz przynajmniej obowiązywały zasady, a Krikowie ich przestrzegali. Byli oni potomkami istot, które usypały z kamieni wielki kurhan w kształcie orła, polowały na jelenie i dziękczyniły przed sprawieniem mięsa. Jadły kukurydzę i przestrzegały obrzędów w porze jej zasiewu, wzrastania i zbiorów.

Później nastąpiły traktaty i umowy między intruzami i naszymi ludźmi. Wszystkie je pogwałcono, a ziemię odebrano – raz, a później drugi.

Był traktat z Savannah w 1733 roku.

Traktat z hrabstwa Coweta w 1739.

Traktat z Augusty w 1763. Dziesięć lat później drugi traktat – w tym samym miejscu.

Traktat z Nowego Jorku w 1790, kiedy ktoś się zorientował, że nasza żyzna ziemia nadaje się pod uprawę bawełny o krótkich włóknach. Po nim przyszedł wynalazek niejakiego Eliego Whitneya. Wyobraźcie sobie owego człowieka duszącego się w sosie przeciętności, czującego na karku oddech swej bezmyślnej spuścizny, majstrującego przy swoim prymitywnym wynalazku. A może, jak uważają niektórzy, to niewolnik wymyślił odziarniarkę bawełny? Kiedy chodzi o zmniejszenie obciążenia pracą, często to sami robotnicy wykazują się większym geniuszem od swych nadzorców. Ktokolwiek ją wymyślił, przed odziarniarką dzienny plon wynosił funt bawełny. Potem pięćdziesiąt funtów, więcej niewolników, niewiele jeleni, dużo bydła i świń, i ciągłe rozmowy o zasiewie, bo odziarniarka ułatwiła oddzielanie ziarna od plew. A właściwie – włókien bawełny od ziaren.

Po konflikcie zbrojnym zwanym wojną o niepodległość intruzami nie byli już Anglicy czy Szkoci, tylko „Amerykanie”, ludzie „biali” – bo choć dla Krików ten kolor symbolizował pokój, dla intruzów znaczył co innego.

Teraz ci, których nazywano Kromanti, Igbo, Wolofami czy Fula, stali się „Murzynami” albo „niewolnikami”.

Z kolei Krikowie zostali „Indianami”.

Później był traktat z Colerain w 1796 roku.

Traktat z Fort Wilkinson w 1802.

Traktat z Waszyngtonu w 1805. To wówczas nasza ziemia zmieniła nazwę, którą nadali jej nasi ludzie.

Odtąd biali ludzie zwali ją „Georgią”.

Historia rodu

Kiedy prześledzimy kolejne stulecia, okaże się, że pewna rodzina pozostała w tym samym miejscu. Tutaj, na naszej ziemi. Tyle że Miejsce Pośród Wysokich Drzew zmieni nazwę na „Chicasetta”.

Rodzina nie pozna pierwotnej nazwy naszej ziemi ani imienia pierwszego zniewolonego afrykańskiego przodka, którego matka przeprawiła się przez wodę. Nie dowie się też o istnieniu kobiety z Krików, która była tu wcześniej. Nie pozna imion Kromantiego Pantery ani Kobiety z klanu Wiatru. Tylko my znamy te imiona.

Po ludziach z Miejsca Pośród Wysokich Drzew przyjdą następne pokolenia, kolejne potomkinie i potomkowie: kobieta zwaną Elizą Drugą Pinchard Freeman, przezywana Bunią. Wyjdzie ona za Reda Benjamina, który przybierze jej nazwisko.

Bunia urodzi córkę o imieniu Sheba, która będzie swobodnie rozporządzać swoją miłością.

Sheba urodzi syna Clyde’a. Jej rodzina nie pozna imienia ojca dziecka.

Sheba urodzi jeszcze dwóch chłopców, bliźnięta Benjiego i Charliego – innemu, również nieznanemu mężczyźnie.

Red Freeman umrze, Bunia zostanie wdową, a Sheba półsierotą.

Córka Buni, Sheba, nadal będzie swobodnie rozporządzać swoją miłością: kolejnemu nieznanemu mężczyźnie także urodzi bliźniaki, Adama i Abla. A z ostatnim powije córkę, Maybelline, nazywaną Małą May. Kilka godzin po narodzinach córki Sheba umrze w potokach krwi.

Mała May wyda na świat Pearl. Dziesięć lat później urodzi drugie dziecko. Chłopca o imieniu Jason, choć w rodzinie będą na niego wołać „Szaman”.

Pearl wyjdzie za Henry’ego Collinsa. Urodzi bliźnięta: Pannę Rose i Henry’ego Juniora, zwanego Huckiem. Po wielu bezdzietnych latach wyda na świat córkę Annie Mae.

A ta urodzi córkę Pauline, której ojciec pozostanie nieznany. Później Annie Mae porzuci dziecko w Chicasetcie.

Panna Rose wyjdzie za Hoseę Driskella i powije syna Roscoe, przystojnego chłopaka sprawiającego kłopoty. Panna Rose urodzi też Jethra i Josepha, bliźnięta, które umrą jeszcze w kołysce.

Urodzi również Normana, kolejnego syna.

A w końcu wyda na świat córkę, z czego będzie się radować. Dziewczynka otrzyma podwójne imię Maybelle Lee, lecz rodzinie każe się do siebie zwracać „Belle”.

Belle urodzi trzy dziewczynki: Lydię, Carol i wreszcie najmłodszą, Ailey, a ta nauczy się szanować swój rodowód sięgający przodków, których imion nigdy nie pozna. Będzie sławić więzy krwi, które słyszymy w snach długo po tym, gdy zawodzą wspomnienia.

I

Jeżeli człowiek umrze, to czy może żyć ponownie? Tego nie wiemy. Ale jedno jest pewne – dzieci naszych dzieci żyją wiecznie, dorastają i kiedy się je kształci, rozwijają się ku doskonałości. Zatem wszystkie problemy ludzkości skupiają się w tym „nieśmiertelnym dziecku”, a jego wykształcenie to problem nadrzędny. Dlaczego więc do zilustrowania swych przemyśleń nie miałbym się posłużyć na przykład życiorysem jednego czarnego dziecka, wybranego spośród wielu milionów?

W. E. B. Du Bois, Ciemne wody. Głosy z wnętrza zasłony

Sen i rozłam

Mam trzy lata, prawie cztery, i słyszę głos. Jak z tej piosenki, którą czasami śpiewa mama.

Cii, cii

Ktoś woła mnie

Ale to nie mama mnie woła. To Lydia, moja starsza siostra. To ona mnie woła, a ja bardzo ją kocham.

„Ailey, maleńka, pora wstawać. No już. Jedziemy dziś do Chicasetty. Co, zapomniałaś?”.

Jej głos mnie przyzywa, ale ktoś inny mnie trzyma. Ktoś woła mnie. Długowłosa pani. Bardzo ją kocham, tylko nie rozumiem, co mówi. Kołysze mnie gdzieś w innym miejscu. Śpiewa mi nieznaną piosenkę, a potem mówi „siusiu”. No dalej, teraz. Nie trzymaj.

Ale ja nie chcę! Nie chcę siusiu, bo będzie żółta plama na łóżku i Lydia będzie mnie żałować. „Już dobrze, siostrzyczko – powie. – Wcale się nie gniewam”. A ja nie chcę, żeby mnie żałowali. Chcę być dużą dziewczynką, ale dłużej nie mogę trzymać i jest mokra plama, budzę się, a długowłosa pani zniknęła.

Mam cztery lata, prawie pięć, i jadę brązowym kombi. Mama trzyma to okrągłe coś i jedziemy, jedziemy. Płaczę, że chcę do tatusia. Gdzie tatuś? Lydia gładzi mnie po głowie.

– Nie płacz, maleńka – mówi. – Musiał zostać w domu. Musi pracować w szpitalu, żeby na nas zarobić. Pamiętasz, co ci mówiłam?

Nie pamiętam.

Coco siedzi z tyłu ze swoimi książkami. Ma już dziewięć lat. Lydia ma jedenaście, prawie dwanaście, ale Coco jest w tej samej klasie. Jest najmądrzejsza ze wszystkich, ale mama mówi, że kocha swoje dziewczynki tak samo. Jedziemy i jedziemy, płaczę, a Coco ciągnie mnie za warkoczyk.

Mama obraca to okrągłe coś i stajemy na poboczu. Już nie jedziemy, mijają nas samochody i kombi się trzęsie.

– Coco, podaj mi tę papierową torbę – mówi mama. Wyjmuje udko kurczaka, a ja jestem głodna. Wyciągam rączki, ale mama zabiera udko. – Będziesz grzeczną dziewczynką?

Mówię „tak”, więc daje mi kurczaka. Jem i bardzo kocham mamę, nawet jak czasem krzyczy. A potem jedziemy i jedziemy bardzo, bardzo długo. Widać polną drogę, dom i ludzi na werandzie. Kilkoro dorosłych. Wszyscy wstają i machają, oprócz białej starszej pani, co to siedzi na krześle. Pytam:

– Co tam robi biała pani? To mama cioci Diane?

– Nie, maleńka – mówi Lydia. – Ciocię zostawiłyśmy w domu. To Droga Pearl, nasza prababcia. Po prostu ma jasną skórę. Tylko nie zrób jej przykrości.

Mama wysiada z auta i wszyscy wszystkich znają, ale ja nie i jestem bardzo, bardzo zła. Potem białowłosy pan wychodzi na podjazd i też wydaje się biały, ale pamiętam, co mi mówiła Lydia. Nie chcę mu zrobić przykrości.

– Jesteś czarny? – pytam.

– Ailey – mówi mama – powinnaś go pamiętać, jesteś już dużą dziewczynką.

– Nie szkodzi – odzywa się mężczyzna – daj dziecku trochę czasu.

Na co mówię do niego:

– Nazywam się Ailey Pearl Garfield. Moja mama to pani Maybelle Lee Garfield, a tata doktor Geoffrey Louis Garfield.

– Mój Boże! – odpowiada. – Tyle informacji.

Ma wielokolorowe oczy. Naprawdę dziwne, ale chyba już go pamiętam.

– Jesteś wuj Szaman? – pytam.

– Co za błyskotliwe dziecko! – cieszy się.

Bierze mnie na ręce i przytula, a ja czuję się bezpieczna i bardzo go kocham.

Mam sześć lat, prawie siedem, i jestem w dużej kuchni w Chicasetcie. Teraz już znam wszystkich. Wiem, że moja babcia to Panna Rose i mieszka w tym domu. W drugim domu mieszka jej siostra, ciotka Pauline. Ich brat to wujek Huck, ale on wychodzi ze swojego domu tylko raz w tygodniu. Ma chłopaka i całuje go w usta, o czym nie powinnam wiedzieć. Wiem też, że ich mama to Droga Pearl, a jej brat to wuj Szaman. I wiem, że brat mojej mamy to wujek Norman. Wszyscy dorośli mogą mi mówić, co mam robić, nawet jak nie chcę tego słuchać.

Musi być sobota albo niedziela, bo Baybay i Boukie nie przyleźli. Nie przyszli. Przychodzą w tygodniu i się ze mną bawią. Podrzuca ich mama Baybaya, a potem biegamy i się bawimy, ale oni nie mówią tak, jak należy. Mama uważa, że powinnam mówić lepiej, ale czasami się zapominam. W kuchni babcia nakłada na talerz bułeczki, kaszę kukurydzianą i kiełbaski, a mama mówi, że to za dużo jedzenia. Już i tak jestem pulchna.

– Daj dziecku spokój i pozwól jej zjeść – mówi Panna Rose. Nalewa mamie kawy, ale moja siostra i ja nie możem pić kawy. Nie możemy. Dostajemy gorącą czekoladę.

Coco mówi:

– Tak naprawdę czekolada też zawiera substancje pobudzające, podobne do kofeiny w kawie.

– Przestań pyskować dorosłym – upomina ją mama. – Lepiej podziękuj za to, ile mamy jedzenia na stole, i za ręce, które to wszystko przygotowały.

Pora jechać do sklepu, bo mama nie będzie nikogo obżerać. Objadać. Ale Coco ani śni jechać do miasta. Ani myśli. Woli zostać z Panną Rose i pomóc robić przetwory. Obiecuje, że będzie grzeczna i postara się nie pyskować.

A potem jedziemy kombi. Siedzę między Lydią i mamą. Objadłam się śniadaniem, a mama i moja siostra pachną naprawdę ładnie, jak dorosłe panie. Cieszę się, bo słuchamy radia, ale potem w Świńskim Ryjku widzi nas jakaś biała pani. Nie skumała, że Lydia przyszła z nami. Nie rozumie. Lydia jest podobna do nikogo. Niepodobna do żadnego z nas. Tatuś ma brązowe oczy, ale wygląda na białego. Mama jest ciemna jak czekolada, drobna i ładna. Prostuje włosy gorącym grzebieniem i nakłada na nie niebieską pomadę. Też mam ciemną skórę, ale nie tak, jak mama. Moja się czerwieni i jest brązowa jak u babci. Oczy i skóra Coco są w kolorze karmelków. Nos ma szeroki jak mama i też jest bardzo niska. Włosy odziedziczyła po mamie i są naprawdę długie. Lydia też ma długie włosy, które nie chcą się kręcić. Tylko z tyłu głowy nad szyją rosną jej loczki, tak jak u mnie. Inaczej nie dałoby się poznać, że to czarna dziewczynka. I jeszcze ma przerwę między zębami po mamie. Skórę ma jasną, ale nie tak, jak tatuś. Wygląda, jakby długo siedziała na słońcu i się opaliła. Mama mówi, że czarni się nie opalają. Po prostu mamy trochę pigmentu. I mama nie uważa na to, co niedouczeni ludzie myślą o jej dzieciach. Nie zważa. Każdą z nas nosiła w brzuchu, jesteśmy jej i powinnyśmy bardzo ją kochać.

W sklepie jest zimno. Mama prowadzi wózek alejką i wtedy macha do nas ta biała pani. Mama odmachuje, mówi „dzień dobry”, a pani zbliża się do nas ze swoim wózkiem. Jest stara jak moja babcia i ma na sobie różową koszulę i dżinsową spódnicę. I jeszcze brzydkie brązowe buty. Nie podobają mi się.

– Dobrze sobie radzisz z dziećmi – mówi do mamy.

– Dziękuję, psze pani – odpowiada mama. – Robię, co mogę z tą dwójką. W domu mam jeszcze trzecie.

– Od dawna jesteś na służbie?

– Słucham?

Kobieta dotyka ramienia Lydii.

– Ta mała zaraz nie będzie potrzebować niani, a chłopczyk mojej córki na pewno by cię polubił. Dam ci mój numer. Córka dobrze zapłaci. – Biała pani wkłada rękę do torebki i wyciąga ołówek. Znów czegoś szuka i tym razem wyjmuje pomięty kawałek papieru. Mama marszczy brwi, ale zaraz się uśmiecha. Wyjaśnia, że Lydia to jej córka. Mają takie same zęby, ale Lydia w przyszłym roku zacznie nosić aparat.

– Dziewczyno, jaja sobie robisz! – Biała pani grozi mamie palcem, na co mówię „oho”, bo nie idzie machać ludziom palcem przed nosem. Nie wypada.

Mama się odsuwa, ale nadal z uśmiechem.

– Słowo daję! To moja córka, nie mam co do tego wątpliwości. Byłam przy porodzie… całe siedemnaście godzin.

Kobieta wskazuje palcem moją siostrę.

– Mam uwierzyć, że to kolorowe dziecko?

Wtedy Lydia zaczyna śpiewać naszą ulubioną piosenkę o tym, że jest czarna i dumna z tego. Tańczę, potrząsając pupą. Mama usiłuje złapać mnie za rękę, ale uciekam i chowam się za siostrą. Biała pani robi się różowa. A potem znika ze swoim wózkiem.

– Jestem czarna – oznajmia Lydia.

– Myślisz, że tego nie wiem? – pyta mama. – Komu to mówisz? Chyba cię uczyłam, żeby nie robić scen przy ludziach!

Mama odchodzi, a Lydia pcha wózek i odkłada zakupy na półki. Bekon, płatki i lekki, mięciutki chleb. Przy kasie kupuje mi batonika i mówi, że go dla mnie schowa, żeby mama nie zobaczyła, ale na parkingu nie ma naszego kombi.

Lydia trzyma mnie za rękę i czekamy na mamę. Czekamy i czekamy, a potem Lydia mówi, że się przejdziemy. Zaczynają mnie boleć nogi, siostra przyklęka, żeby wziąć mnie na plecy. Znów rusza. Widać dom i wydaje mi się, że pamiętam to miejsce. Czerwone kwiaty. Ptaszka na drzewie, który woła „kuku, kuku”. Zsuwam się z pleców Lydii i zanim zdążymy zapukać, drzwi otwiera wuj Szaman.

– Młoda damo, zanim cokolwiek powiesz, pamiętaj, że nazywam się Bennett i ta sprawa mnie nie dotyczy. Jestem na wakacjach i nie zamierzam się w to mieszać. Powiedziałem już to samo waszej mamie, kiedy zadzwoniła i wybudziła mnie ze słodkiej drzemki. No, chodźcie, chodźcie.

Prowadzi nas przez salon do kuchni. Lydia siada na krześle i bierze mnie na kolana. Opiera mi brodę na głowie, ale ma za chude nogi. Jej kości wpijają mi się w pupę.

Wuj Szaman podnosi słuchawkę telefonu, który wisi na ścianie.

– Halo? Panna Rose? Mam tu twoje wnuczki. – Czeka, słychać wrzaski. – Nadal wściekła, tak? Ta tutaj też zła jak osa. A czego się Maybelle Lee spodziewała? Dzieci nie mają zdrowego rozsądku. Myślała, że zaczekają grzecznie pod sklepem, jak będzie jeździła po okolicy, żeby się uspokoić? Nie powinna tego robić. Gdyby to była Atlanta, nie wiadomo, co by się z nimi stało.

Więcej krzyków, wuj stroi zabawną minę.

– Już dobrze, Panno Rose. Okej. W porządku. Niech tak będzie. – Odwiesza słuchawkę i mówi, że nasza babcia powiedziała, żebyśmy zostały u niego na noc. Położy nas w pokoju gościnnym.

– Brzmi dobrze – mówi Lydia.

– Taa, brzmi dobrze – powtarzam po niej.

– Ale najpierw, młode damy, pojedziemy do Kurnej Chatki. Kupimy sobie kurczaka, bułeczki i frytki. Zajedziemy też do Świńskiego Ryjka po lody. W zamrażarce mam ciasto, urządzimy imprezę. Władza w ręce ludu!

Unosi pięść.

– Ooo taak! – mówię.

Zanim położymy się spać, Lydia prosi wuja Szamana o dodatkowe prześcieradło dla mnie. Boję się, że powie mu o długowłosej pani, o której jej opowiedziałam, ale nic nie gada. Nie mówi. W nocy przychodzi do mnie długowłosa pani, ale tylko przy mnie siada. Rano nie ma żółtej plamy. Lydia mnie chwali: no proszę. Dwie noce z rzędu nie zmoczyłam łóżka. Kto jest dużą dziewczynką?

– Ja! – odpowiadam.

– No to przybij pionę! – Przybijam z całej siły, na co Lydia odwraca dłoń: – Teraz czarną stroną!

Na śniadanie wuj Szaman podaje nam ser, jajka i racuchy polane masłem i syropem klonowym. Mówi, że umie karmić wygłodniałe dzieci. I że mamy jeść, ile wlezie.

A potem wsiadamy do długiego samochodu i jedziemy, jedziemy z powrotem na wieś. Na podjeździe wysiadamy wszyscy, ale wuj Szaman mówi, żebym z nim została i puściła przodem siostrę. Otwierają się drzwi z moskitierą, mama wychodzi na werandę i schodzi po schodach. Lydia do niej biegnie, a mama ją przytula i kołysze w ramionach.

– Przepraszam – mówi Lydia.

– Już dobrze, kochanie – odpowiada mama. – Wszystko w porządku.

Mam już dziewięć lat, tydzień temu były moje urodziny. Szukam Lydii, bo chcę, żeby poszła ze mną nad strumień. Jest piątkowe popołudnie. Mama Baybaya Jamesa przyjechała już po niego i Boukiego Crawforda, więc się nudzę. A jak starsza siostra wybierze się ze mną nad wodę, to ułamie dla mnie kilka kawałków trzciny cukrowej, żebym mogła wyssać z nich sok. Ale kiedy wołam Lydię, nie odpowiada.

Biegnę do Coco, która siedzi na schodach przed domem.

– No chodź! Idźmy nad strumień! No chodź!

– Ale masz energii. Uspokój się trochę.

Coco zachowuje się jak starsza pani i tak też wygląda. Włosy ma zaplecione w warkocze i zawinięte w dwa koczki. Podnosi się i pyta przez drzwi z moskitierą, czy możemy iść nad strumień.

– Zabierasz małą? – Wraca do nas głos mamy.

– Tak, mamo. Jest tu ze mną.

– No dobra, tylko mi tam ostrożnie!

Coco bierze długi kij ze stosu przy domu. Po drodze do strumienia rosną krzaki jeżyn i kij ma nas chronić przed wężami. Siostra zastanawia się, którą drogą pójdziemy. Możemy iść na północ, ale wtedy natkniemy się na soję, którą zasiał wujek Norman. A później idzie się przez las, gdzie są drzewa i cienie, jak w baśni. Boję się lasu, więc wybieramy dłuższą drogę: idzie się nią na wschód pośród drzewek brzoskwini aż do drogi gruntowej.

Tutaj znów musimy wybrać. Idąc w jednym kierunku, dojdziemy do szosy, gdzie nie wolno nam chodzić. Za to w drugą stronę miniemy spalone budynki na plantacji i stary sklep. Droga kończy się przy naszym rodzinnym kościele, Red Mound. Wiem, że jego nazwa oznacza „czerwony kopiec”. W takim razie znów skręcamy na zachód: tędy prowadzi droga nad strumień. U celu widzimy jasnozieloną furgonetkę zaparkowaną na trawie. Obok na kocu na ziemi leży Lydia. Rozplotła długie warkocze. Jest bez koszuli i bez stanika – widzę jej piersi. Stoi nad nią mężczyzna. Dorosły. Tony Crawford, kuzyn Boukiego. Tony chodzi do naszego kościoła, a teraz jest goły i głaszcze swój bardzo długi penis.

Coco zatyka mi usta dłonią i ciągnie mnie za rękę w stronę drogi. Zaczyna biec, a ja staram się za nią nadążyć. Zwolnij, błagam. Nogi mi się zmęczyły. Zatrzymuje się dopiero przy budynkach na plantacji. Oddycham ciężko, opierając dłonie na kolanach.

– Coco, czemu Lydia była goła? I ten Tony też?

Wzdycha i przez chwilę milczy.

– Okej, no więc, Ailey, zrobiło jej się gorąco. Bo dzisiaj jest upał… i… i… dlatego zdjęła bluzkę. A… a… ten pan… chciał konkurować z Lydią. To była zabawa, okej? Tylko zabawa, żeby się przekonać, kto umie sikać najdalej. I… i… chłopaki sikają na stojąco, a nie na siedząco. Używają do tego penisa. Właśnie tego byłaś świadkiem.

– Wiem, bo widziałam już penisa, i to wiele razy. Dudek mi pokazywał w wannie. Kazał mi go dotknąć. I sterczał tak jak u Tony’ego.

Szarpie mnie za ramię.

– Auć, Coco, przestań! Ale masz łapska!

– Nigdy więcej nie mów tak o Dudku. Słyszysz mnie? Ani słowa nikomu. Zraniłabyś uczucia mamy. Płakałaby i nie mogłaby przestać. Chyba tego nie chcesz? Przysięgnij z ręką na sercu.

Zastanawiam się nad tym chwilę. Teraz lubię rozmyślać nad różnymi rzeczami. Nie lubię, jak ktoś mną dyryguje.

– A co z Lydią? Ją też bym zraniła?

– Oczywiście. – Coco wskazuje na moje serce, a ja kładę tam rękę i przysięgam, że nigdy nic nie powiem.

W drodze powrotnej do domu Coco mruczy do siebie. Znów przypomina starszą panią, tyle że klnie pod nosem. Mówi, że się cieszy, że Dudek nie żyje. Cieszy się jak cholera. Podły skurwysyn. Wstrętny dupek.

Lydia nie wróciła na obiad. Mama wychodzi z domu, idzie na pole, które Panna Rose nazywa podwórkiem. Nawołuje Lydię. Pyta Coco i mnie, czy wiemy, gdzie się podziała nasza siostra. Nie, psze pani, mówimy, ale potem robi się ciemno. Na wsi nie ma latarni, tylko świetliki, które lecą do światła. Mama wszystkich obdzwania, zjawiają się wuj Szaman, wujek Norman i ciotka Pauline, która siada z mamą na sofie w plastikowym pokryciu i zaczyna czytać na głos fragment z Biblii o tym, że Pan jest jej pasterzem i nie brak jej niczego, ale mama nadal jest zdenerwowana.

Potem woła mnie do siebie i przyklęka obok. Pyta jeszcze raz, czy widziałam Lydię.

– Powiedz mi, maleńka – prosi. – Wszystko będzie dobrze. Nie będę się na ciebie gniewać.

Kiedy zaczyna płakać, wyjawiam, co zobaczyłam nad strumieniem, ale nie wspominam o Dudku, więc może wcale nie złamałam przysięgi. Coco jest na mnie wściekła. Umiem to poznać. Posyła mi gniewne spojrzenie.

Mama mówi, że jestem grzeczną dziewczynką, po czym dzwoni do szeryfa, chociaż babcia błaga ją, żeby tego nie robiła. Nie wiadomo, co policja zrobi z kolorowym chłopakiem, jeśli go dopadnie. Mama o to nie dba. Dzwoni tak czy inaczej. Szeryf mówi, że odezwie się jutro. Ma związane ręce przed upływem dwudziestu czterech godzin.

Wuj Szaman obdzwania czarnych mieszkańców miasteczka, rozpytuje o moją siostrę. Wyjaśnia, że dziewczyna ma bardzo jasną skórę i długie włosy zaplecione w warkocze sięgające do pasa. Jest wysoka, ale jeszcze się nie zaokrągliła, więc wygląda na swój wiek, czyli piętnaście, prawie szesnaście lat. A może chociaż widzieli Tony’ego Crawforda?

Przy śniadaniu nie mam apetytu, Coco zresztą też. Czekamy na werandzie na schodach i dlatego jako pierwsze widzimy Lydię na siedzeniu pasażera w furgonetce Tony’ego. Lydia otwiera drzwi, Tony musiał coś powiedzieć, bo jednak nie pocałowała go w usta. Właśnie to widzi mama, kiedy wychodzi z domu, jeszcze zanim Tony zdąży odjechać. Z werandy krzyczy do Lydii, żeby lepiej nie ruszała się z miejsca. Moja starsza siostra stoi i się trzęsie, a mama biegnie przez drzewka brzoskwini na pole. Wraca z rózgą, więc Lydia zaczyna krzyczeć.

Trzaskają drzwi z moskitierą i na werandę wychodzi babcia.

– Zaczekaj chwilę, Belle. Pozwól dziecku wyjaśnić.

– Co wyjaśnić?! Ten czarnuch ją pocałował!

Drzwi znów trzaskają. Tym razem zjawia się wuj Szaman.

– Maybelle Lee. Nie rób tego, najdroższa. Proszę cię. To nie w twoim stylu.

Mama zaczyna obierać gałąź z liści, a moja starsza siostra krzyczy jeszcze głośniej.

– Krzycz, ile chcesz! No dalej! I tak dostaniesz lanie. Powiem ci dlaczego. Dostaniesz lanie, bo wystraszyłaś mnie jak cholera. Nie wiedziałam, gdzie jesteś i czy jeszcze żyjesz! Moje piętnastoletnie dziecko…

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Projekt okładki: d2d.pl

Ilustracja na okładce: Joanna Rosado

Projekt typograficzny i skład: Robert Oleś

Redakcja: Sandra Proć / d2d.pl

Korekta: Beata Marzec / d2d.pl, Małgorzata Poździk / d2d.pl

ISBN 978-83-67121-84-2

Wydanie I

Warszawa 2025

Wydawnictwo Cyranka

al. Promienistych 6, 02-648 Warszawa

wydawnictwocyranka.pl

Redakcja: [email protected]

Sprzedaż: [email protected]