Niczego już nie obiecuj - Natalia Sońska - ebook + książka
NOWOŚĆ

Niczego już nie obiecuj ebook

Sońska Natalia

4,0

63 osoby interesują się tą książką

Opis

Myślała, że już o nim zapomniała. On – że nigdy jej nie odzyska.

Dziesięć lat temu Laura straciła wszystko.

Miłość, która miała się nie zdarzyć.

Brata, którego nie zdążyła pożegnać.

I chłopaka, który zniknął bez słowa – wtedy, gdy najbardziej go potrzebowała.

Wojtek wraca nagle, przynosząc ze sobą stare rany i nowe pytania. Starszy, inny…, ale z tym samym spojrzeniem, które kiedyś wywróciło jej świat do góry nogami.

Tyle lat próbowała wyrzucić go z głowy. Tyle razy obiecywała sobie, że nie da się już złamać.

Ale co, jeśli niektórych uczuć nie da się zapomnieć?

"Niczego już nie obiecuj" to emocjonująca opowieść o stracie, poczuciu winy, nadziei i sile drugiej szansy. O błędach, które zmieniają wszystko. I o drugim początku, na który nie zawsze jesteśmy gotowi.

Historia, która pokazuje, że czasem największym wyzwaniem jest znów zaufać własnemu sercu.

Dla wszystkich, którzy wierzą, że prawdziwa miłość nigdy nie znika – tylko czasem się gubi.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 340

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Paulina0509

Dobrze spędzony czas

Paleta emocji i piękna historia
00



1.

Zawsze lubiłam krakowską jesień. Skąpane w pomarańczowo-złotych barwach krakowskie planty, nawet jeśli przemoknięte jesiennym deszczem, budziły we mnie te przyjemne, przytulne uczucia. Kojarzyły mi się z rozgrzewającą herbatą w jednej z ulubionych kawiarni i korzennym, dyniowym ciastkiem. Lubiłam ten chłodny wiatr, który zazwyczaj kazał owinąć się szczelniej szalikiem i dopiąć do końca guziki płaszcza. Tak jakby ktoś chciał jeszcze mocniej przytulić. Lubiłam słońce przebijające się przez kolorowe korony drzew, otulające swoimi promieniami moje piegowate policzki. Czułam się wtedy tak, jakby ktoś bliski muskał moją twarz ciepłymi, czułymi dłońmi. A zamykając oczy, mogłam sobie tylko wyobrazić, kto…

I tu zazwyczaj wracałam na ziemię. Na szczęście, bo odpływanie zbyt daleko w wyobrażeniach, a raczej wspomnieniach, które powinny być zakazane, sprawiało, że niepotrzebnie wracałam do bardzo, ale to bardzo odległej przeszłości. Do tej, o której już dawno powinnam zapomnieć, a jednak… nie potrafiłam.

Ktoś by powiedział – coś takiego zdarza się tylko raz w życiu: takie uczucie, takie przywiązanie, po prostu taka miłość. Że o coś takiego trzeba walczyć, zabiegać, pielęgnować, starać się, by nigdy tego nie stracić. Być może. Ja zrobiłam, co mogłam. A teraz cieszyłam się z tego, że tylko raz, bo nie miałam zamiaru już nigdy czegoś podobnego przeżywać. Najbardziej boli, gdy zawodzi właśnie prawdziwa miłość. Gdy zawodzi ktoś, komu było się gotowym poświęcić własne życie. Dosłownie. Ale gdy już zawiedzie, człowiek potrafi zamknąć się w twardej skorupie, by nikt ani nic już nigdy go w podobny sposób nie zraniło. I rzadko się zdarza, by ktoś tę skorupę potrafił skruszyć.

Pewnie dlatego od tamtej pory nie potrafiłam się otworzyć na nowe uczucie. Tak było bezpieczniej, spokojniej, a życie na krawędzi już dawno przestało mnie bawić. Teraz liczył się przede wszystkim spokój. Nauczyłam się nie tracić energii, emocji, a przede wszystkim życia na coś, na co i tak nie miałam wpływu. Zajęło mi to dużo czasu, ale dzięki temu zupełnie inaczej patrzyłam teraz na świat. Nauczyłam się odpuszczać i to było chyba najlepsze uczucie, jakiego potrafiłam doświadczyć; miałam nad nim realną kontrolę.

I odpuszczałam, niemal każdego dnia. W pracy na uczelni, przy zleceniach tłumaczeń, gdy ktoś wymagał niemożliwego, nawet gdy rano okazywało się, że sąsiad zastawił mój samochód i musiałam iść na przystanek w deszczu, bo nie miałam już czasu, by wrócić po parasol. Im mniej się denerwowałam, tym lepiej funkcjonowałam. Nie oznaczało to jednak, że nie potrafiłam stawiać granic i godziłam się na absolutnie wszystko, co to, to nie. Na przykład teraz, gdy wracając z pracy, zauważyłam, że samochód sąsiada, który tak niefortunnie zaparkował wczorajszego popołudnia, wciąż stoi w tym samym miejscu. I zachodziłam w głowę, czy robił to złośliwie, losowo zastawiając innym mieszańcom auta, czy z uwagi na swój podeszły wiek miał problemy z wykonywaniem najprostszych manewrów. Kwestą czasu było, aż uszkodzi inny pojazd.

– Co, daje się we znaki nasz pan Kazio? – zagadnęła pani Wandzia, właścicielka naszego osiedlowego warzywniaka, gdy zatrzymałam się nieopodal jej kiosku, spoglądając zirytowana na to mistrzowskie parkowanie naszego starszego sąsiada.

Swoja drogą, uwielbiałam ją. Pani Wandzia była takim wehikułem czasu, dobrym duchem tego miejsca. Jej sklepik, od kiedy pamiętam, wyglądał zawsze tak samo, pamiętał jeszcze chyba wczesne lata dziewięćdziesiąte, o ile nie wcześniejsze. Sama zaś właścicielka zawsze miała na sobie ten charakterystyczny niebieski fartuszek w kwiatki, a na głowie zawiązaną chustkę lub, gdy tak jak dziś robiło się chłodniej, moherowy berecik. A przede wszystkim była uosobieniem dobra, uprzejmości i sąsiedzkiego wsparcia. A także maglem osiedlowych, a nawet krakowskich ploteczek. I czasem przyjemnie było tak wyłączyć myślenie i posłuchać, o czym to dzisiaj usłyszała.

– Gdyby go pani przyuważyła, że się tu kręci, mogłaby mu pani grzecznie dać do zrozumienia, żeby nie zajmował dwóch stanowisk, a przede wszystkim nie blokował wyjazdu innym. Co ja mam teraz zrobić?

– A potrzebujesz teraz samochodu? To idź do niego, a jak nie masz odwagi, żeby mu nawtykać, to zerknij mi tu przez chwilę na mój straganik, a ja pójdę go obsztorcować. A co!

Uśmiechnęłam się pod nosem i westchnęłam tylko.

– Nie, pani Wandziu, dziś już nie będę potrzebowała samochodu, ale jutro rano tak. Muszę dojechać na uczelnię, do Katowic.

– Jak mi się tylko gagatek gdzieś nawinie, to go przywołam do porządku. A jak się nie pojawi, zanim zamknę sklep, to się do niego przejdę i przypilnuję, żeby zaparkował, jak pan Bóg przykazał, o nic się nie martw.

– Jest pani aniołem. – Uśmiechnęłam się łagodnie do kobieciny i dotknęłam serdecznie jej ramienia, a potem zerknęłam na niewielki straganik przy wejściu do jej warzywniaka.

Doniczki z wrzosami kusiły mnie nie od dziś. Miałam już dawno ochotę przystroić sobie nimi balkon. Wieczory bywały chłodne, ale pod kocem, przy zaświeconej girlandzie i dzięki zapachowi lawendy mogły być jeszcze całkiem przyjemne.

– Ma ich pani więcej? – zapytałam i wskazałam na kwiaty.

– Dzisiaj to już resztka, ale jutro z samego rana będą i fioletowe, i liliowe, i nawet białe! A i wrzośce piękne zamówiłam!

– Odłożyłaby mi pani po dwie doniczki z każdego rodzaju?

– A pewnie, czemu by nie! Tylko przyjdź po nie. – Pogroziła mi teatralnie palcem.

– Przyjdę, przyjdę, tylko pewnie jeszcze później niż dzisiaj.

– No dobrze, to ci zostawię, takie najładniejsze. – Kobieta szeroko się uśmiechnęła i wzięła się pod swoje – dość zresztą obfite – boki. – A dzisiaj, coś będziesz chciała? Dynię piżmową mam świeżutką. – Wskazała na skrzynkę stojącą w środku, ale tuż przy wyjściu.

A mnie od razu zapachniało ciepłą zupą dyniową. Kupiłam więc dynię i trochę innych jarzyn na krem, jakieś owoce na koktajl i chleb żytni na zakwasie, pieczony dzisiaj z samego rana. Nie wiem, skąd miała tych swoich dostawców, bo nigdy nie chciała podzielić się namiarami, rzecz jasna, z obawy o własny biznes, ale trzeba było przyznać, że wybierała najlepsze i sprawdzone źródła. Nic więc dziwnego, że jej sklepik od lat nie tracił klientów, mimo tych wszystkich wielkich marketów, które pojawiały się co rusz na każdym kroku.

– Ach, widzisz! – odezwała się nagle, gdy podliczyła mój rachunek, a ja podałam jej gotówkę. – Zapomniałabym ci powiedzieć! Cały dzień o tym myślałam, nie mogłam wyjść z podziwu, a jak przyszło co do czego, to wypadło mi z głowy! – Cmoknęła niezadowolona.

– Co takiego, pani Wandziu? – dopytałam, pakując ostatnie pomidory do papierowej torby.

– Był tu dzisiaj taki wyelegantowany mężczyzna, przystojny jak z katalogu jakiego. A pachniał… Mateńko, aż w głowie mnie się zakręciło! – Zaśmiała się głośno. – Grzeczny, uprzejmy… No taki… do schrupania, co ci będę mówić. – Machnęła ręką, a ja dałabym sobie rękę uciąć, że ona, kobieta, która pruderią nie grzeszyła, aż się zarumieniła.

– Podrywał panią? – Uśmiechnęłam się szeroko i uniosłam energicznie brwi.

– A skąd! Dziecko, toż on ze dwadzieścia albo nawet i ze trzydzieści lat młodszy ode mnie!

– No i co z tego? – Wzruszyłam ramionami. – Miłość nie patrzy w metrykę, pani Wandziu.

– Ale kiedy to zupełnie nie o mnie się rozchodzi, a o ciebie, złotko! – powiedziała w końcu roześmiana, a ja podniosłam na nią gwałtownie spojrzenie.

A potem schyliłam się szybko, bo jeden z pomidorów zamiast do siatki, spadł na podłogę. Kiedy się podniosłam, popatrzyłam zdumiona na sklepikarkę i skrzywiłam się nieznacznie.

– Jak to o mnie? – zapytałam zdziwiona.

– On o ciebie pytał – odpowiedziała rozpromieniona.

– O mnie?

– No, a co przed chwilą powiedziałam? Kręcił się chwilę pod blokiem, jakby szukał mieszkania, ja akurat z Janinką Stefańską rozmawiałam pod sklepikiem i nawet o tym niewydarzonym Kaziu mówiłyśmy, że ci samochód zastawił. Chyba to usłyszał, bo jak Janinka sobie poszła, to ten piękniś przyszedł do mnie i zapytał, czy ja ciebie znam, czy tu mieszkasz, o której wracasz z pracy i takie tam. No i powiem ci, że tak jak z początku naprawdę na nim oko zawiesiłam, bo mnie oczarował, nie przeczę, to jak tak zaczął wypytywać… – Pani Wandzia znów cmoknęła z niezadowoleniem. – Najpierw pomyślałam, że to może jakiś tajniak. – Nachyliła się konspiracyjnie. – Ale gdzie ty, dziecko, miałabyś coś przeskrobać, przecież ja ciebie tyle lat znam… – Pokiwała głową z pobłażaniem. – Ale jak zapytałam, czy jest jakimś twoim znajomym, to się zawiesił na chwilę, a potem rzucił, że można tak powiedzieć, i sobie poszedł. Nawet nie zdążyłam dopytać, jak się nazywa.

Zamrugałam szybko, a potem zaczęłam szukać w głowie kogoś, kogo mogłabym znać, kto odpowiadałby temu opisowi. I nikt mi do niej nie przyszedł.

– A mogłaby mi pani coś więcej o nim powiedzieć? Jak dokładnie wyglądał? Poza tym, że był elegancko ubrany? – dopytałam zaintrygowana.

– No jak… – Pani Wandzia na moment się zamyśliła. – Wysoki, przystojny, brunet. Obcięty tak modnie, z zaczesanymi do tyłu włosami. Z krótkim zarostem, ale też przyciętym jak od linijki. No i niebieskie oczy. Och, te oczy… – Sklepikarka znów się rozmarzyła, po czym oprzytomniała i zmierzyła mnie uważnie wzrokiem. – Ale ty się w żadne szemrane towarzystwo nie wdałaś, prawda? Bo on równie dobrze jak do służb, to do mafii mógłby należeć – dopytała przezornie.

Upomniałam ją spojrzeniem, a potem sama się zamyśliłam. Nikt konkretny nie przychodził mi do głowy. W pierwszej chwili pomyślałam, że to może ktoś z uczelni, jednej czy drugiej. Ale tam mieli mój adres, numer telefonu, gdyby ktoś z uniwersytetu chciał się ze mną skontaktować, mógłby wybrać prostszy sposób niż… no właśnie. Nikt z mojej pracy nie wystawałby pod moim blokiem i nie wypytywałby o mnie sklepikarkę. Z wydawnictwem, dla którego tłumaczyłam książki, też miałam stały kontakt. A może… Otworzyłam szeroko oczy, a radość zaczęła wypełniać mnie od środka.

– Już chyba wiem, kto to mógł być.

– No kto? – Pani Wandzia była wyraźnie zaintrygowana.

– Mój pierwszy klient. – Poruszyłam energicznie brwiami. Znowu.

A pani Wandzia przyłożyła dłoń do swojej bujnej piersi i aż zastygła w bezruchu, prostując się gwałtownie. Po chwili dotarło do mnie, co musiała sobie pomyśleć. Przewróciłam więc oczami, a potem zaśmiałam się krótko i wytłumaczyłam:

– No przecież wspominałam niedawno, że postanowiłam zrobić kolejny krok w swojej karierze i otworzyłam biuro tłumaczeń! – przypomniałam jej. – Złożyłam egzamin i jestem tłumaczem przysięgłym od niedawna, ale na razie zarejestrowałam działalność pod domowym adresem. Tylko mi spółdzielnia jeszcze nie dała odpowiedzi, czy mogę przywiesić tabliczkę przed wejściem, więc może ten pan po prostu nie mógł trafić. A kilka dni temu ktoś się ze mną kontaktował w sprawie tłumaczeń kilku zagranicznych dokumentów, więc to pewnie on!

– A racja! Może i tak być! W sumie, to by pasowało. – Zastanowiła się na chwilę, po czym dodała: – No ale dlaczego powiedział, że jest tak jakby znajomym?

– Może go pani zaskoczyła i nie wiedział, co odpowiedzieć. Speszył się i uciekł, sama pani powiedziała.

– No, poniekąd tak. – Znów się zamyśliła, po czym już przytomnie rzekła: – Tak czy inaczej, jakby się jednak u ciebie pojawił, to zawieś na nim oko na dłużej, bo jest na czym.

Uśmiechnęłam się pobłażliwie, po czym sięgnęłam do torebki.

– Gdyby się z kolei znów pojawił u pani, on albo ktokolwiek inny, to proszę dać mu moją wizytówkę. Co prawda wszystkie dane są na mojej stronie internetowej, ale niektórzy lubią te tradycyjne rozwiązania. – Podałam jej kilka kartoników z moimi firmowymi danymi.

– A no dobrze, dobrze. – Pani Wandzia spojrzała na wizytówki, a potem jeszcze raz zagadnęła: – A ten mój wnusio to dobrze sobie radzi?

– Radek? – Uśmiechnęłam się wymownie. – No, mógłby lepiej. Bo zdolny jest, tylko leniwy.

– A tam leniwy, on na konsultacje chce do ciebie przyjść, dlatego tak sobie bąki zbija na zajęciach. – Roześmiała się radośnie, choć byłam pewna, że podobnie jak ja, nie brała na poważnie tych zalotów swojego wnuka.

– Może gdyby był tych kilka lat starszy… – odparłam zaczepnie, a potem uśmiechnęłam się szeroko i dodałam: – Niech mu pani głupoty wybije z głowy, pani Wandziu, skoro ja nie jestem w stanie. Fajny jest, ale niech sobie dziewczynę w swoim wieku znajdzie, ja już jestem z innej epoki, jak dla niego – dodałam, a potem pożegnałam się i wyszłam z warzywniaka.

Nie powiem, to było miłe, że nawet młodsi studenci zwracali na mnie uwagę. Ale wnuk pani Wandzi zrządzeniem losu trafił do grupy, w której od niedawna prowadziłam zajęcia dla studentów trzeciego roku, był już zbyt odważny w swoich poczynaniach względem mnie. Jego gesty zaczynały być już krępujące i nie raz próbowałam dawać mu do zrozumienia, że nie jest to dla mnie komfortowa sytuacja. Zawsze jednak obracał sytuację w żart, a ja nie potrafiłam postawić mu granicy. Zapewne przez wzgląd na jego babcię.

Uśmiechnęłam się do siebie na samą myśl o jego ostatnim wybryku, gdy przed jednymi z zajęć zostawił na moim biurku pudełko z cukierkami, na osłodę, bym uczciła z nim jego urodziny. Z tym, że to ja odwróciłam sytuację i powiedziałam, że zwyczaj rozdawania cukierków w urodziny to znam z podstawówki, bo na studiach mam raczej poważniejszych uczniów, ale jeśli komuś bardzo na tym zależy, to możemy się wszyscy poczęstować. I istotnie, poczęstowałam się, a potem puściłam pudełko ze słodyczami dalej. Tylko powagi moi studenci wtedy nie zachowali, bo podłapali mój żart, wyśmiewając pewność siebie Radka, a on spiekł raka i od tamtej pory wyhamował ze swoimi zalotami. No i chyba faktycznie obrał inną taktykę, bo mimo swojej nieprzeciętnej inteligencji zaczął opuszczać się w nauce, jakby czekał na egzamin komisyjny. Tak, jak zresztą zasugerowała pani Wandzia. Ale i z tym sobie poradzę, pomyślałam, i z uśmiechem ruszyłam dalej.

Lubiłam swoją pracę. A właściwie to każdą z nich. Wykłady na uczelni prowadziłam w ramach studiów doktoranckich. Wolałam pójść tą ścieżką, niż robić doktorat z wolnej stopy, bo zależało mi na kontakcie z językiem, z ludźmi, no i ze studentami. Pasowało mi to uczelniane życie, choć kiedyś bym nie powiedziała, że właśnie taka praca mnie usatysfakcjonuje. Całe swoje nastoletnie życie twierdziłam uparcie, że będę dokonywać wielkich rzeczy, że usłyszy o mnie świat. A potem nagle ta ambicja zgasła, choć dobrze wiedziałam, dlaczego. Ale czy w jakiś sposób mi to przeszkadzało? Nie, raczej nie. Praca dawała mi satysfakcję, stabilizację i zawodowe spełnienie. Tym bardziej że spełniałam się na wielu polach. Wykładałam na uczelni, a w sumie to nawet na dwóch państwowych uniwersytetach, tłumaczyłam książki dla wydawnictw, a ostatnio, tak jak wspomniałam pani Wandzi, udało mi się osiągnąć kolejny cel i założyłam biuro tłumaczeń.

Od kiedy pamiętam, miałam głowę do języków obcych. I choć to z językiem angielskim związałam się najbardziej, to ukończyłam też pierwszy stopień iberystyki i filologię włoską. A teraz byłam w trakcie doktoratu z filologii angielskiej, i to też dawało mi ogromną satysfakcję. I wcale nie brakowało mi kariery w międzynarodowej korporacji, o której marzyłam lata temu. Tamte marzenia i plany już dawno zatrzasnęłam w szufladzie „przeszłość”, zamknęłam ją na klucz, a klucz wrzuciłam do studni. I miałam nadzieję, że nigdy nie przyjdzie mi do głowy, by do niej po niego wskoczyć.

Potrzasnęłam głową i podniosłam ją na chwilę, by wystawić twarz do słońca, które przebiło się właśnie przez gęste obłoki. Zatrzymałam się na moment przed wejściem do klatki, chciałam złapać jeszcze kilka przyjemnych chwil przed zachodem. Zamknęłam oczy, żeby lepiej poczuć, jak promienie wnikają w moją skórę, tworząc na policzkach kolejne drobne piegi. Wzięłam głęboki wdech, aby doświadczyć wilgoci powietrza po burzy, która przeszła nad miastem niecałą godzinę temu. Takie błahostki też mnie cieszyły, drobiazgi, na które w pędzie codzienności większość ludzi pewnie nie zwracała uwagi. Tak jak ja kiedyś.

I wtedy usłyszałam przed sobą kroki. Ciężki, męski chód i stukot obcasów odbijały się echem od ścian budynku, a kilka metrów przede mną pojawiła się postawna sylwetka w ciemnym płaszczu. Oślepiona słońcem, które odbijało się teraz od wciąż mokrej od deszczu ulicy, w pierwszej chwili zmrużyłam oczy. Mimo braku ostrości widzenia, którą dopiero odzyskiwałam, od razu skojarzyłam podobieństwo do opisu pani Wandzi. I już miałam się uprzejmie uśmiechnąć i podejść, by zapytać, czy to mnie szukał ów mężczyzna, który wciąż zbliżał się powolnym krokiem, gdy w końcu odzyskałam w pełni wzrok. I zamarłam bez ruchu, jakbym zobaczyła ducha.

Prawie upuściłam torbę z zakupami z warzywniaka, a przed oczami już miałam te czerwone pomidory toczące się po chodniku, wprost pod jego nogi. Pewnie podniósłby je i podszedł jeszcze bliżej, by mi je oddać. A wizja tego, że zbliży się do mnie jeszcze choćby na milimetr, była dla mnie nie do przyjęcia. Zacisnęłam więc mocniej palce na reklamówce, podobnie zresztą zacisnęłam szczękę. Miał szczęście, że też się zatrzymał, gdy tylko go zauważyłam. Albo raczej – gdy zorientowałam się, że to wcale nie jest mój pierwszy klient.

Przez długą chwilę mierzyliśmy się spojrzeniami. Choć ja swoim chciałam go zwyczajnie zabić. Albo przynajmniej sprawić, by odwrócił się na pięcie i wrócił tam, skąd przyszedł. Czyli z bardzo, bardzo daleka. I naprawdę nie chciało mi się nawet zastanawiać, skąd się tu wziął, po co przyjechał i w jakim w ogóle celu mnie nachodził.

– Cześć, Laura – zaczął nagle tym swoim niskim, wibrującym głosem.

Wzięłam głęboki wdech. Nie, nie było mnie stać nawet na uprzejmości.

– Co ty tutaj robisz? – To pytanie mimo wszystko opuściło moje usta, choć wcale nie interesowała mnie odpowiedź.

A kiedy to do mnie dotarło, a on nadal milczał, po prostu bez słowa ruszyłam w stronę drzwi do klatki, lekceważąc jego obecność. Nim jednak zdążyłam wpisać kod do wejścia, znów usłyszałam stukot jego butów. Już prawie popękały mi zęby od tego zaciskania szczęki, a chciałam ją teraz ścisnąć jeszcze bardziej! A gdy wbiłam kod i szarpnęłam w końcu za uchwyt, poczułam jego obecność tuż za swoimi plecami. Przytrzymał drzwi, gdy chciałam szarpnąć je za sobą z powrotem.

Nie, nie mogłam się odwrócić. Znalazłabym się zbyt blisko niego, twarzą w twarz, a i tak wystarczyło już, że czułam te jego perfumy, o których wspominała pani Wandzia. Tylko że mnie zbierało się od tego zapachu na wymioty, nic więcej, a nie chciałam zwrócić dzisiejszego obiadu tu, przed wejściem. I tylko o to się rozchodziło.

Zrobiłam więc dwa kroki w przód i odwróciłam się gwałtownie.

– Czego ty ode mnie chcesz? – zapytałam z wyrzutem i w nadziei, że dotrze do niego moje niezadowolenie.

– Porozmawiać – odparł spokojnie.

– Porozmawiać?! – odcięłam z ironią. – Po tylu latach?! O co chcesz zapytać? Jak leci, co słychać? Może jeszcze powiesz: „Kopę lat, Laura, co?” – rzuciłam mu w twarz, naśladując jego luzacki ton, który znałam z tamtych czasów. – My już nie mamy o czym rozmawiać, Wojtek. Wracaj, skąd przyszedłeś – dodałam gorzko, już bez emocji i pokręciwszy nieznacznie głową, odwróciłam się na pięcie i weszłam schodami na półpiętro, by wezwać windę.

Modliłam się w duchu, by nie ruszył za mną. Miałam nadzieję, że moje słowa, a przede wszystkim moje nastawienie dały mu do zrozumienia, że nie chcę go widzieć i że fatygował się na darmo, choć nawet nie wiedziałam, po co. A gdy winda w końcu się otworzyła, a ja weszłam do niej, z bijącym sercem czekałam, aż zasuną się drzwi. Odetchnęłam dopiero, gdy sama wjechałam na piąte piętro, a potem weszłam do mieszkania bez niczyjego oddechu za plecami. I gdy zatrzasnęłam w końcu drzwi, oparłam się o nie i zamknęłam na chwilę oczy. Serce dudniło mi w piersi jak oszalałe, z trudem byłam w stanie opanować oddech, a drżenie rąk rozeszło się teraz po całym ciele. Nie, to nie tak, że nawet po tylu latach reagowałam na jego obecność w taki sposób. Ja się po prostu go tutaj nie spodziewałam.

2.

Obudził mnie swąd dymu i zapach spalonej gumy. Palił nos, gardło, oczy. Był tak drażniący, że od razu wywołał u mnie odruch wymiotny. Powstrzymałam się jednak i tylko zakryłam usta, przewracając się na bok na twardej powierzchni. Nie mogłam otworzyć oczu, wziąć głębokiego wdechu, w głowie mi huczało. Do moich uszu zaczęły dobiegać przytłumione odgłosy, trzaski, krzyki jakichś ludzi, ale w pierwszej chwili nie rozumiałam nic z tego, co mówili.

– Odsuńcie się, to zaraz wybuchnie! – krzyknął na pozór znajomy głos.

– Tam są ludzie, na Boga! Wyciągnijcie ich! – rozpaczała jakaś dziewczyna, chyba też ją znałam.

– Laura! Laura, słyszysz nas? Wstań! Uciekaj! – Ktoś zawodził.

– Trzeba im pomóc! – odkrzyknął ktoś inny.

Usłyszałam, że ktoś biegnie w moją stronę. Naszą stronę. Powoli podniosłam powieki, dym unosił się dookoła, a w oddali widziałam pierwsze płomienie wydostające się spod maski samochodu. Chciałam nabrać powietrza w płuca, ale przeszkodził mi ból. Bolało mnie całe ciało: żebra, nogi, ręce, nie mówiąc o głowie. Ale kiedy otworzyłam szerzej oczy i spomiędzy kłębów dymu dostrzegłam samochód, który prowadził mój brat, zmiażdżony, leżący na dachu, a w środku dwie nieprzytomne sylwetki, oprzytomniałam. Ból zniknął, zastąpiły go strach i adrenalina. Powoli podniosłam się z miejsca i ostatkiem sił, skulona, podpierając się do kilka kroków dłonią, ruszyłam w stronę samochodu.

– Są w środku, trzeba ich wyciągnąć! – krzyknął Adam. Chyba Adam.

Zmrużyłam oczy. Był po drugiej stronie auta.

– Uciekajcie stamtąd! Ktoś już wezwał policję i straż! – krzyknął ktoś z tłumu.

– Zanim przyjedzie straż, nie będzie co zbierać – odparł z determinacją w głosie Adam, nie mniej przerażony niż ja. Teraz już byłam pewna, że to on, mimo że zza kłębiącego się dymu widziałam tylko zarys jego sylwetki i te charakterystyczne czerwone najki.

– Wyciągnę Kosę, ty bierz Maksa – odparłam, z trudem łapiąc oddech.

Nie musiałam mówić nic więcej, wiedziałam, że to zrobi.

Ja miałam wyciągnąć jego brata, on mojego. Nie było czasu na zmianę strony. Tym bardziej, że obaj w tym samochodzie byli dla mnie równie ważni. Bez namysłu padłam na kolana i zajrzałam do środka. Na chwilę wstrzymałam oddech, walcząc ze sobą, by nie krzyknąć z przerażenia.

– Hej, Kamyczku… – wychrypiał z trudem Kosa. – Słabo to wygląda, co?

Twarz zalewała mu krew, był nienaturalnie wykrzywiony w bok, a pas bezpieczeństwa wciąż uniemożliwiał mu poruszenie się.

– Coś cię boli? – zapytałam przez zaciśnięte gardło, a potem dotarło do mnie, jak idiotyczne było to pytanie.

– Najbardziej boli mnie to, że nie mogę cię teraz pocałować. – Spróbował się zaśmiać, ale jego twarz wykrzywił grymas bólu. – Chyba mam połamane żebra. Ale oddycham, więc istnieje szansa, że płuca są całe.

– Oszczędzaj się i mów jak najmniej, dobrze? – poprosiłam, próbując się nie rozpłakać.

– Nie ma czasu na miłosne gadki, sprężajcie się – upomniał nas Adam, który w tej chwili majstrował przy pasie bezpieczeństwa mojego brata.

– Jak Maks? – zapytałam głucho i zrobiłam to samo, co on.

– Nieprzytomny – odpowiedział Adam przez zaciśnięte zęby. – Wyciągaj Kosę – dodał twardo.

Nie mogłam spanikować, nie mogłam pozwolić, by najgorsze, najczarniejsze scenariusze zaczęły mącić mi w głowie. Wzięłam głęboki wdech, nie zważając na duszący ból w klatce piersiowej. Szarpnęłam za pas, który od razu się poluzował. Wzięłam Kosę pod barki.

– Możesz poruszyć nogami? – zapytałam.

– Chyba tak.

– To pomóż mi teraz, proszę, bo sama mogę nie dać rady – powiedziałam i pociągnęłam go w swoją stronę, zapierając się stopami o ramę samochodu, wgnieciona teraz w podłoże.

Powoli wypełzliśmy z auta, udało mi się odciągnąć mojego chłopaka na bezpieczną odległość. Był ledwie przytomny, co chwilę odpływał, by za sekundę znów otworzyć oczy. Uklęknęłam przy nim i dotknęłam jego zakrwawionej twarzy drżącą dłonią. Obejrzałam rozcięcia nad łukiem brwiowym.

– Wyjdziesz z tego. Wszystko będzie dobrze. A teraz nie ruszaj się, muszę pomóc twojemu bratu – powiedziałam i nie wahając się, pocałowałam jego usta, mające teraz metaliczny posmak krwi.

I już miałam znów poderwać się na nogi, by podbiec do Adama, gdy Kosa chwycił moją rękę.

– Gdybym… – Wziął jeden płytki wdech. – Gdyby to były moje ostatnie…

– Nie waż się teraz tego mówić – wycedziłam przez zaciśnięte zęby.

– Ko…

– Nie! Nie teraz, Kosa! – Podniosłam na niego głos w złości.

A potem w przypływie tego nieopisanego uczucia znów do niego przywarłam, pozwalając, by łzy płynęły już po moich policzkach.

– Ja ciebie też – wyszeptałam, patrząc w jego zamglone oczy, dotknęłam jego twarzy po raz ostatni i podniosłam się, by wrócić do wraku samochodu.

I miałam właśnie zrobić krok w tamtą stronę, gdy z tłumu znów ktoś przeraźliwie krzyknął, a potem zobaczyłam, jak dwóch innych chłopaków odciąga na siłę Adama od palącego się coraz mocniej auta.

– Nic tu już nie zdziałasz! Chcesz sam zginąć?! – krzyknął na cały głos jeden z nich, szarpiąc się wciąż z Adamem.

A potem coś głośno trzasnęło i ogień buchnął do góry, zajmując całe wnętrze samochodu. Ale Maks był już obok, Adam zdołał go wyciągnąć, prawda? Podbiegłam do niego, by się upewnić, a wtedy on popatrzył na mnie zrozpaczony i osunął się na ziemię. Kucnęłam przy nim zdezorientowana, rozglądając się jednocześnie dookoła, by odszukać Maksa. I wtedy to zaczęło do mnie docierać. Świat się zatrzymał. Dudnienie w uszach zaczęło narastać, podczas gdy wokół zrobiło się zupełnie cicho. Jakby ktoś wyłączył dźwięk. Dopiero po krótkiej chwili zaczęły znów wracać przytłumione odgłosy i trzaski wydobywającego się z wraku samochodu ognia. Popatrzyłam na Adama, ale pytanie nie chciało opuścić moich ust.

– Nie dałem rady, Laura, przepraszam… – Adam płakał, a jego głos był pełen rozpaczy. Szarpał swoje włosy, gestykulując nerwowo. – Był nieprzytomny, a jego noga zakleszczyła się pod deską rozdzielczą… Był nieprzytomny, nie współpracował, ja… nie mogłem… – Rozchylił usta, nie mogąc wydusić z siebie ani słowa więcej.

Spojrzałam jeszcze raz na jego mokrą od łez twarz, rozświetloną na pomarańczowo przez coraz większe płomienie. A potem ogłuszył nas nagły wybuch i znów upadliśmy płasko na asfalt.

Przerażenie, niedowierzanie, uczucie spadania w dół, w otchłań, w nicość – to wszystko poczułam w jednej sekundzie. Półleżąc, patrzyłam ślepo w odbijające się w kałuży obok mnie języki ognia i kłęby coraz większego dymu wyrastające ponad naszymi głowami i nie byłam w stanie się odwrócić. W uszach słyszałam pisk. Krzyczałam, nie wydając z siebie żadnego dźwięku. Umierałam, czując jednocześnie, jak moje serce wali w piersi jak oszalałe. Nie mogłam złapać tchu, jakby moje ciało zapomniało o tym naturalnym odruchu.

Adam. Kosa. Ja. I Maks. Znaliśmy się od lat. Adam i Kosa byli braćmi. Kosa i Maks najlepszymi przyjaciółmi ze szkoły. Tak się poznaliśmy, w takim składzie spędzaliśmy każdą wolną chwilę. Byliśmy razem na dobre i na złe. I każde, za każdym skoczyłoby w…

– Maks, muszę po niego iść – powiedziałam nieprzytomnie i podniosłam się z miejsca.

– Laura, oszalałaś?! – Usłyszałam podniesiony kobiecy głos i poczułam szarpnięcie za łokieć.

Marta. Nie było jej tu wcześniej. W ogóle miało jej tu nie być, bo Adam bał się jej powiedzieć o dzisiejszych wyścigach. Skąd się tu wzięła? I jakim prawem mówiła mi, co mogę, a czego nie?! Rzuciłam jej oskarżycielskie spojrzenie. Ona mierzyła mnie równie złowrogim, ale wiedziałam, że nie miała niczego złego na myśli. Chciała mnie zatrzymać, jednocześnie drugim ramieniem otaczając swojego oszołomionego sytuacją chłopaka.

– Ale Maks, on… – wydusiłam z siebie w końcu, czując, jak drgają mi usta.

– Już mu nie pomożesz… – odpowiedziała półgłosem, ale tak kojąco, jak tylko ona potrafiła.

Zawsze w kryzysowych sytuacjach zachowywała zimną krew. To ona była głosem rozsądku, dlatego dziś się tu nie pojawiła. Ale teraz… Czy ta sytuacja była kryzysowa? Nie, to był koszmar. Najgorszy z możliwych. I miałam nadzieję, że faktycznie to wszystko mi się tylko przyśniło.

A potem faktycznie się obudziłam, podrywając na łóżku. Usiadłam, rozglądając się dookoła. Nim dotarło do mnie, że byłam we własnym mieszkaniu, w wygodnym, bezpiecznym, miękkim łóżku, a nie na twardym asfalcie toru wyścigowego, minęło kilka, a nawet kilkanaście długich sekund. Wsunęłam palce we włosy i oparłam łokieć na zgiętym kolanie. Serce nadal dudniło mi w piersi, przeżywając ten koszmarny sen. Bo teraz to był już tylko sen.

Potrzebowałam długiej chwili, by zebrać myśli na nowo, by poczuć się znów bezpiecznie. Powtórzyłam sobie w myślach, że jestem w swoim domu, w swoim łóżku, że nic mi tu nie zagraża. Że już od dawna moje życie jest po prostu dalekie od tego, co było kiedyś i że przecież dobrze mi z tym. Od bardzo dawna było mi po prostu dobrze.

Mieszkałam w Krakowie od przeszło trzynastu lat. To tu studiowałam, tu zaczęłam swoją pierwszą pracę tuż po obronie pierwszego dyplomu i z tym miastem związałam swoją przyszłość. Nie przeszkadzał mi smog przez większą część roku, przyzwyczaiłam się do tego, by zimą nie otwierać okien w mieszkaniu. Miałam tu przyjaciół, a nawet rodzinę. Żyłam raczej spokojnie i… no właśnie, lubiłam to swoje życie. Szczególnie gdy po całym tygodniu mogłam w weekend wyjechać za miasto, do niewielkiej agroturystyki moich bliskich przyjaciół, by złapać tam kilka głębokich wdechów przed kolejnym tygodniem pełnym wyzwań. I tak mijał mi dzień za dniem. Ktoś powiedziałby: nuda. Ale ja to lubiłam. Nie potrzebowałam ciągłej adrenaliny, by czuć, że żyję. Już dawno się z tego wyleczyłam. Tak było po prostu bezpieczniej. Moje życie nie było więc jakoś wybitnie skomplikowane. Już nie.

Dlaczego więc, gdy miałam wszystko już tak ładnie poukładane, a przeszłość zamkniętą na cztery spusty, by nikomu nawet nie przyszło do głowy, by do niej wracać, ona upomniała się o siebie sama?! Po co przyjeżdżał, skoro lata temu podjął decyzję, by zniknąć z mojego życia?! I do cholery, skąd wiedział, gdzie dokładnie mnie szukać?!

A potem postukałam się w czoło i rozgoryczona sięgnęłam po telefon. Wybrałam numer Adama i nerwowo potrząsając nogą, czekałam, aż odbierze. Sygnał za sygnałem moja frustracja rosła i już byłam pewna, że stchórzy, bo przecież oczywiste było, że to jego sprawka, gdy w końcu odebrał, odzywając się zaspanym głosem.

– Laura, czy ty wiesz, która jest godzina? – Wymownie ziewnął.

– Nieistotne, która jest godzina – warknęłam. – Ważne jest to, że jesteś zdrajcą i konfidentem, a ja przez te wszystkie lata miałam cię za przyjaciela, który bez względu na wszystko będzie stał po mojej stronie – dodałam, nie szczędząc mu wyrzutów.

– Słucham? – Nieco oprzytomniał. – Za co mi się teraz oberwało?

Usłyszałam niezadowolenie w jego głosie i trochę zbiło mnie to z tropu. Szybko jednak się otrząsnęłam. Jeszcze spał, mógł nie kojarzyć wszystkich faktów albo zwyczajnie nie wszystko pamiętał.

– No pomyślmy. Może za to, kto mnie wczoraj odwiedził? Albo raczej nawiedził? Dosłownie, jak duch zza grobu?

– Dobra, poczekaj, bo teraz to ty brzmisz jak nawiedzona. O co ci cho… – Zawiesił nagle głos, a ja miałam już pewność, że do niego dotarło.

Na linii zapadła głucha cisza. Dopiero po chwili usłyszałam świst wciąganego powietrza i jakiś niezrozumiały pomruk, który wydobył się z ust Adama.

– Nie mam z tym nic wspólnego – powiedział w końcu, całkiem spokojnie.

– I ja mam ci uwierzyć? – odparłam z ironią. – Tyle lat byłeś po mojej stronie i nagle teraz…

– I teraz nadal jestem. – Adam wszedł mi w słowo. – Laura, nie pierwszy raz Wojtek jest w Polsce i mnie odwiedza. To mój brat. Owszem, na początku częściej wspominałem ci, że próbujemy odbudować relację, ale potem zwyczajnie sobie tych informacji nie życzyłaś, twierdząc, że dla ciebie już nie istnieje. Uszanowałem to.

– Jasne, i ja mam ci uwierzyć – burknęłam, nieco spuszczając z tonu.

– Nie musisz, ale ja też nie mam zamiaru udowadniać ci, że mówię prawdę.

– To skąd… – zaczęłam znów przez zaciśnięte zęby. – Skąd wiedział, gdzie mnie szukać?

Usłyszałam po drugiej stronie głębokie westchnienie, a potem Adam znów się odezwał.

– Wspomniałem mu tylko, że idziesz za ciosem i otworzyłaś własną działalność. Wyrwało mi się w rozmowie, gdy zaczął podpytywać. Ale to wszystko, potem uciąłem temat. Musiało mu to nie dawać spokoju, pewnie sobie sprawdził adres, bo to akurat nie problem, gdy prowadzi się działalność gospodarczą, sama dobrze wiesz. – Zrobił krótką pauzę, po czym dodał znacząco: – Laura, przecież już dawno coś ci obiecałem, mimo że dla mnie to też nie było łatwe. To w końcu mój brat, od którego na długi czas odwróciłem się dla ciebie.

– Przypominam, że w pierwszej kolejności to on odwrócił się od nas. Od ciebie – poprawiłam się szybko. Przecież teraz już w ogóle nie chodziło o mnie.

– Ale to nie zmienia faktu, że to mój brat. Z którym utrzymuję kontakt mimo wszystko.

Tym razem to ja wzięłam głęboki wdech. Miał rację, a ja nie mogłam wymagać, by zapomniał o tak bliskiej dla siebie osobie. To, że ja chowałam urazę, nie oznaczało, że Adam miał nie wybaczyć swojemu bratu do końca życia. To była ich relacja i jeśli potrafili ją naprawić, to była ich sprawa. A już na pewno nie moja, ja nie chciałam mieć z tamtym człowiekiem już nic wspólnego. Raz mu zaufałam, a on zawiódł w najtrudniejszym dla nas momencie. Dla mnie był skreślony.

– Okej, masz rację, przepraszam. – powiedziałam w końcu, zawiesiłam na chwilę głos, po czym dodałam: – Ale gdybyś był tak łaskawy, to przekaż mu, proszę, żeby więcej mnie nie nachodził. Nie życzę sobie tego.

– Gdybym wiedział, że ma taki zamiar, wybiłbym mu go z głowy, uwierz mi. Ale dobrze, przekażę, o co prosisz. Tylko wiesz, to jest… Wojtek. On nigdy nikogo nie słuchał, oprócz siebie. I ciebie.

– Już mnie to nie obchodzi. A jeśli znowu się tu pojawi, oskarżę go o nękanie.

Albo mi się wydawało, albo Adam się zaśmiał. Zmrużyłam oczy i już miałam po raz kolejny porządnie go obsztorcować, ale odpuściłam sobie. Koniec końców on jak mało kto faktycznie był przy mnie przez te wszystkie lata. On i jego żona. Z dawnej paczki tylko nasza trójka niezmiennie się ze sobą trzymała, bez względu na wydarzenia czy upływ lat. I bez względu na to, ile każde z nas przeszło, bo Adam w końcu też swoje przeżył. I być może do tej pory zmagał się z traumą tamtych wydarzeń.

– Czy skoro mamy już wszystko wyjaśnione, możemy uznać temat za zakończony i dalej spać? Albo przynajmniej ja chciałbym, bo miałem naprawdę trudny tydzień w robocie i chciałbym zwyczajnie odpocząć.

– Idź spać – dałam mu przyzwolenie. – Aha, tylko nie zapomnij, że dzisiaj jest impreza u Zośki i Alka. Pamiętacie o niej?

– To dzisiaj, nie za tydzień? – dopytał Adam, wyraźnie zaskoczony.

– Dzisiaj, dzisiaj. – Usłyszałam pomruk jego żony, która najwyraźniej teraz się rozbudziła, słysząc naszą rozmowę. – Będziemy, spokojnie – dodała do telefonu, a ja odrobinę się rozluźniłam.

A potem pożegnałam się z przyjaciółmi i odłożywszy telefon na stolik nocny, znów opadłam na poduszki. Nie umiałam już jednak zasnąć, mimo że faktycznie był wczesny sobotni poranek i mogłam sobie pozwolić na dłuższe leniuchowanie w łóżku. Patrzenie w sufit nie sprzyjało jednak odpoczynkowi, bo nie mogąc zająć głowy niczym innym, zaczęły nachodzić mnie nieproszone i bardzo, bardzo niechciane myśli. A ostatnim, czego dzisiaj potrzebowałam, był powrót do przeszłości. Wstałam więc, zrobiłam sobie na śniadanie pyszną sałatkę, a później włączywszy głośno muzykę, zabrałam się za porządki. Uwielbiałam tańczyć, sprzątając, sprawiało mi to nie tylko przyjemność, ale bardzo relaksowało. Moja głowa odpoczywała, gdy skupiałam się na porządkach, tańcu i śpiewaniu, jeśli oczywiście znałam tekst. Nie było już miejsca na żadne inne myśli.

Aż do chwili, gdy na mojej playliście pojawiła się ta piosenka, o której, podobnie jak o przeszłości, bardzo chciałam zapomnieć. Nawet nie wiem, skąd się tam wzięła, bo na pewno nie ja wrzuciłam ją do tego albumu. Podeszłam do telefonu i zorientowałam się, że Spotify automatycznie przeskoczył na inną listę, klasyków ubiegłej dekady. Zacisnęłam mocno szczękę i wzięłam głęboki wdech. Zawiesiłam dłoń nad wyświetlaczem. All of me Johna Legenda – uwielbiałam tę piosenkę. Przez długi czas kojarzyła mi się najpiękniej: z każdym spełnionym młodzieńczym marzeniem, z wielką miłością, której doświadczyłam, a której nawet się nie spodziewałam. Z pierwszym pocałunkiem, którym mnie zaskoczył na tym pamiętnym wakacyjnym ognisku. Z pierwszą randką zakończoną w strugach deszczu, w środku lata, gdy biegliśmy do domu, by zdążyć, nim rozpęta się burza. Z pierwszym razem, idealnym, przepełnionym czułością i uważnością. Była jak tęczowa, mieniąca się kolorami bańka, w której przez jakiś czas się znajdowaliśmy. A która pękła, bryzgając mi w twarz lepkim rozczarowaniem i żalem, który wciąż w sobie nosiłam.

– Cały ja kocham całą ciebie… – prychnęłam pod nosem. – Łgarstwa – dodałam i szybko wyłączyłam odtwarzanie.

Wokół zapanowała nieprzyjemna cisza, bo zamiast włączyć coś innego, zastygłam na chwilę bez ruchu. Moje myśli znów powędrowały nie tam, gdzie powinny. Znów wróciły wspomnienia, stop-klatki tamtych wszystkich pięknych chwil. Przeszłych i, jak się okazało, nieprawdziwych. Tak wolałam myśleć, tak było łatwiej, zagłuszyć żal nienawiścią, złością, gorzkim rozczarowaniem niż ciągłym pytaniem siebie samej: „dlaczego?”. A teraz także, „po co?”. Po co wrócił, po co mnie nachodził, po co w ogóle znów się pojawił w moim życiu, nawet jeśli tylko na kilka minut pod blokiem?! To niestety oznaczało tylko jedno – skoro potrafił tym dosłownie ułamkiem chwili zburzyć mój spokój ducha, wypracowany przez lata, to najwyraźniej ten spokój nie był taki trwały i mocny, jak mi się wydawało.

Potrząsnęłam energicznie głową. Wszystko zależało tylko ode mnie: podejście do tej sprawy sprzed lat i odpowiednie potraktowanie tej niezapowiedzianej wizyty. I choć nie potrafiłam tak bez sentymentu przejść obok niej obojętnie, co zresztą udowodniłam tym porannym telefonem do Adama, pełnym bezpodstawnych pretensji, nie wykluczało tego, że mogłam się poprawić i naprawdę sobie odpuścić. Tym bardziej że ta wizyta nijak nie zmieniała mojego poukładanego życia, nawet jeśli przez krótki moment znów nim zachwiała. Wzięłam więc ponownie głęboki wdech, tym razem jednak zrzucając z klatki piersiowej ten nieprzyjemny ciężar, i przełączywszy na swoją ulubioną listę odtwarzania, wróciłam do porządków, by jeszcze przed południem zabrać się za przygotowywanie przekąsek na dzisiejsze przyjęcie u Florczaków.

Zrobiłam chlebek ziołowy i wytrawne muffiny, a na deser szarlotkę z grubą warstwą kruszonki i mus czekoladowy. Co prawda, Zośka mówiła, żebym przyniosła tylko chleb, bo słodkiego i tak nikt nie je, ale nie mogłam się powstrzymać. Byłam z tych osób, które po pierwsze lubią słodycze, a po drugie… uwielbiają karmić innych. Dla mnie to wyraz troski i opieki, kochałam sprawiać innym przyjemność, docierając przez żołądek do serca. I choć moim przyjaciołom niczego nie musiałam udowadniać, im chciałam po prostu sprawić przyjemność. Bo wiedziałam, że i tak wszystko zniknie.

A po południu, zadowolona z siebie, ubrana w ciepły dres i pikowaną kamizelkę, bo te październikowe wieczory były już zdecydowanie chłodne, spakowałam cały kosz przygotowanych przysmaków i ruszyłam do samochodu. Miałam nadzieję, że tym razem mój sąsiad mnie nie zastawił, albo przynajmniej pani Wanda go porządnie prześwięciła i napomniała, by przestawił swój samochód. Kiedy jednak pociągnęłam za klamkę przy drzwiach wejściowych do klatki, na moment się zawahałam. Ogarnęło mnie to dziwne uczucie niepokoju, jakbym obawiała się spotkać przed kamienicą znów tę jedną, niemile widzianą tu osobę.

Wychyliłam się ostrożnie za próg i ukradkiem spojrzałam w jedną i drugą stronę, by upewnić się, że nikt dziś tu na mnie nie czeka. Nie chciałam popadać w paranoję, w końcu wczoraj wyraziłam się jasno, no i miałam nadzieję, że Adam również zrobił, co obiecał, ale ta dziwna obawa była silniejsza ode mnie. W końcu jednak potrząsnęłam głową, upominając się w myślach za to przewrażliwienie, a potem pewnym krokiem ruszyłam do swojego auta. Na szczęście mogłam nim swobodnie wyjechać z parkingu, co też zrobiłam kilka minut później, a potem skierowałam się do prowadzonej przez Zośkę i Alka agroturystyki, mieszczącej się na samym końcu podkrakowskiej wsi Budzyń, w bezpośrednim sąsiedztwie zalewu Kryspinów.

Redakcja

Aleksandra Zok-Smoła

 

Korekta

Beata Gołkowska

 

Skład i łamanie wersji do druku

Łukasz Slotorsz

 

Projekt graficzny okładki

Anna Slotorsz

 

Zdjęcie wykorzystane na okładce

©AdobeStock

 

© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2025

© Copyright by Natalia Sońska, Warszawa 2025

 

Wydanie pierwsze

ISBN: 9788384301036

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

 

 

WYDAWCA

Agencja Wydawniczo-Reklamowa

Skarpa Warszawska Sp. z o.o.

ul. K.K. Baczyńskiego 1 lok. 2

00-036 Warszawa

tel. 22 416 15 81

[email protected]

www.skarpawarszawska.pl

@skarpawarszawska

 

Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

1.

2.

Strona redakcyjna

Punkty orientacyjne

Spis treści