Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
I wojna światowa nie tylko wywraca porządek świata, ale również komplikuje losy dwóch przyjaciół, którzy wprost ze studiów na lwowskiej politechnice trafiają do wojska. Jeden z nich, Andrzej Bukowski, zostaje ranny w pobliżu majątku położonego w cieniu bieszczadzkich połonin. Tam jego serce zabije mocniej nie tylko na widok sielskich krajobrazów, ale również dzięki Emilii. Panna Roszkowska odwzajemnia uczucie, jednak los szykuje dla tej pary nieoczekiwane komplikacje, z których oskarżenie o dezercję okaże się tą najłagodniejszą.
Drugi z kompanów, Bogdan Poradowski, zakochuje się w Annie, siostrze Andrzeja. Dziewczyna próbuje walczyć z własną nieśmiałością, która podpowiada jej, że przystojny kawalerzysta nie oprze się powabowi innych kobiet. Tymczasem ich znajomość okazuje się pełna czułości i wzajemnego wsparcia, tak ważnych w chwilach, gdy wszystko wokół się zmienia... Jakie konsekwencje spowoduje pewien list, który nigdy nie trafił do adresata? Czy w świecie naznaczonym widmem śmierci można zachować siłę na realizację marzeń? Co przyniesie wojna mieszkańcom krakowskich kamienic i podkarpackich wsi?
W miejscu, gdzie wiatr śpiewa dawnymi głosami, a połoniny kryją coś więcej niż tylko mgłę, rozgrywa się wielopokoleniowa opowieść, w której każda łza niesie echo minionych dni, a każde wyznanie miłości przerywa pełną tajemnic ciszę. W sercu Bieszczad rozgrywa się saga rodzinna utkana z nici bojkowskich tradycji, wierzeń i codzienności, która pachnie wypiekanym w chyży chlebem i rozbrzmiewa dźwiękiem cerkiewnych dzwonów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 309
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tom 1: Cienie na połoninach
Tom 2: Korony bukowych lasów
Tom 3: Muzyka górskiego potoku
Tom 4: Mgły nad doliną
Tom 5: Echo cerkiewnych dzwonów
Okładka
Strona tytułowa
Cykl „Saga bieszczadzka”
Strona redakcyjna
Prolog
Rozdział 1. Kraków, styczeń 1915 roku
Okładka
Strona tytułowa
Prawa autorskie
Projekt okładki i stron tytułowych
Anna Slotorsz
Ilustracje na okładce
© arybickii, garrykillian, Jakub, overlays-textures | adobestock.com
Ilustracje w książce powstały za pomocą oprogramowania generatywnej sztucznej inteligencji Midjourney.
Redakcja
Anna Seweryn
Redakcja techniczna, skład i łamanie
Grzegorz Bociek
Opracowanie wersji elektronicznej
Karol Bociek
Korekta
Urszula Bańcerek
Wydanie I, Katowice 2025
tekst © Małgorzata Garkowska, 2025
© Wydawnictwo Dobre Strony
ISBN 978-83-977843-7-6
Wydawnictwo Dobre Strony
ul. Uniwersytecka 13
40-007 Katowice
+48 884 666 213
Słodkawy zapach cerkiewnego kadzidła rzuconego na węgiel dodawał otuchy i pozwalał wierzyć, że w ciemności za chyżą1 nie czai się żaden bies ani didko2, ani propastnyk3,ani, nie daj Boże, sam Pek4. Między domownikami zapadła cisza, w której pobrzmiewały jedynie oddechy rozgrzane horyłką5, odezwać nikt się nie odważył.
1 Tradycyjna chata, zagroda jednobudynkowa. Pod dwuspadowym, krytym strzechą dachem mieściły się zarówno pomieszczenia mieszkalne, jak i gospodarcze.
2 Rodzaj złośliwego demona, diabła.
3 Demon żyjący w burzowych chmurach, zły duch sprowadzający nieszczęścia.
4 Diabeł, jeden z najgroźniejszych i najokrutniejszych demonów.
5 bojk. gorzałka, wódka
Gazda wydobył z paleniska i położył na piecu po jednym rozżarzonym węgielku dla każdego z rodziny. Wszyscy pragnęli, aby ten ich jako pierwszy pokrył się bielą popiołu, każdy chciał dobrej wróżby na nowy rok.
Za oknem wiatr uderzał śnieżną zadymką w ściany i okienka z zakopconymi już szybami, choć przed świętem gaździna kazała córkom je przetrzeć. Mróz starał się przedostać do wnętrza, dokuczyć ludziom, ale chronił ich ogień, a żelazo siekiery broniło wstępu upiorom. Może i od śmierci zachowa?
Węgle tliły się i gasły po kolei. Wszystkie sczerniałe. Wszystkie zapowiadały zebranym przy wróżbie, że pomrą niechybnie.
– Wuhol maje wełyku prawdu…6 – poniósł się czyjś bojaźliwy szept.
6 bojk. dosł. Węgiel ma wielką prawdę.
Zawtórował mu jęk wichru. A może to perewerteń7śmiał się i karmił strachem?
7 Duch ludzkiej zguby.
Rok tysiąc dziewięćset czternasty ledwie przyszedł, już przywiódł zapowiedź nieszczęścia.
Ożyw obraz
– Szkoda się żegnać – westchnął Bogdan Poradowski, przepijając do swojego przyjaciela Andrzeja Bukowskiego. – Że też do innych pułków nas wzięli… Nie mogłeś się od początku starać o kawalerię? Gdyby nie to, poszlibyśmy na front razem, a tak? Parszywy los i parszywa wojna.
Bogdan miał już mocno w czubie i wciąż wracał do tego samego tematu. W każdej rundzie narzekań obarczał Andrzeja większą odpowiedzialnością za wszelkie przeciwności losu i młodzieniec zaczął przypuszczać, że wkrótce zostanie obwiniony nawet o ubiegłoroczny zamach na arcyksięcia Franciszka Ferdynanda w Sarajewie.
– Równie dobrze ty mogłeś wybrać piechotę – przypomniał rozbawiony niemal do łez Bukowski.
– Wykluczone! W piechocie nie ma koni! – oświadczył ze śmiertelną powagą Bogdan i wzniósł kolejny toast.
Nieco ponad rok temu obaj koledzy, studenci inżynierii dróg i mostów na lwowskiej politechnice, w związku z zagrożeniem, że dojdzie do konfliktu zbrojnego pomiędzy światowymi mocarstwami, zostali powołani do służby wojskowej w armii Austro-Węgier, jako jednoroczni ochotnicy. Po odbyciu szkolenia rekruckiego uznali jednogłośnie, że jeżeli już mają wojować, chcą to robić porządnie, i wnieśli prośbę o przyjęcie do szkoły wojskowej. Szczęśliwie – choć nie bez protekcji ojca Poradowskiego – złożyło się, że razem trafili do szkoły oficerów rezerwy na Morawach. Tam zastała ich wieść o zamachu na następcę austro-węgierskiego tronu, a później o wypowiedzeniu wojny. Po zakończeniu nauki przydzielono ich do jednostek, z którymi mieli się udać na front, ale przedtem otrzymali pozwolenie na kilkudniowy urlop. Rodziny Andrzeja i Bogdana nie zamierzały opuszczać miasta – ze względu na zatrudnienie ojców w magistracie nie obejmowała ich ogłoszona przez władze akcja ewakuacyjna. Młodzieńcy przyjechali więc do Krakowa. Zanim jednak udali się do swoich domów, postanowili pożegnać się jak należy i wznieść kilka toastów w jednej z knajpek przy kleparskim rynku, słynącej z tanich i dobrych zakąsek oraz mocnej wódki.
Miasto niecałe dwa miesiące wcześniej było świadkiem dwóch bitew rozegranych na jego przedpolach. I chociaż Rosjanie ostatnim razem podeszli aż na wzgórze Kaim, a zrzucone z samolotów dwie bomby poczyniły spustoszenie w okolicy szpitala wojskowego przy Wrocławskiej, to Twierdza Kraków pozostała nietknięta, a carskie wojska wyparto, co się przełożyło na ogólny entuzjazm mieszkańców. Tego popołudnia chyba tylko niemal całkowity brak cywilów na ulicach, mijane po drodze fortyfikacje, wzmożone wojskowe patrole i mnogość żołnierzy pod bronią czy rozwieszone na murach rozporządzenia porządkowe i obwieszczenia o kolejnych powołaniach tak zwanych pospolitaków8 przypominały, że trwa wojna… A może po prostu dwaj młodzieńcy nie życzyli sobie zakłócać niespokojnymi myślami czasu, jaki mieli spędzić z bliskimi.
8 żołnierz pospolitego ruszenia
– Boguś, to już ostatni – zastrzegł Andrzej. – Jak wrócę zalany, matka gotowa dostać apopleksji.
– Dobrze, już dobrze – wymamrotał Poradowski. – Mogłaby dać ci spokój, na wojnę przecież idziesz.
– Idę, bo widzę, że to szansa na wywalczenie naszej, polskiej sprawy. I chcę się znać na wojaczce, żeby… – zapalił się Bukowski.
– Błagam cię, zostaw ty ten patriotyzm w spokoju, nie dziś! – zajęczał Bogdan, machając, jakby chciał odgonić natrętną muchę.
– A czemu ty o tym nigdy mówić nie chcesz? – zaperzył się Andrzej, urażony, że przyjaciel zbywał jego zaangażowanie.
– Bo liczą się czyny, mój Andrzeju, nie słowa. Patrz, ile Polakom nagle zaczęli obiecywać i Austriacy, i Niemcy, ba, nawet i Rosjanie, a co z tego będzie, czas pokaże – odparł Poradowski z niespodziewaną powagą i całkiem przytomnie. – My się jeszcze napijemy w wolnej Polsce, obiecuję ci. A na razie chodź, przespacerujemy się do domów, żeby nieco otrzeźwieć.
Trudno było nie przyznać mu racji… Zapłacili ze sporym naddatkiem i wolnym krokiem udali się w kierunku ulicy Dietlowskiej. Bukowscy mieszkali pod numerem czterdziestym czwartym, tuż obok zbudowanej kilka lat temu kamienicy Ohrensteina, z wieżą zakończoną charakterystyczną iglicą, Poradowscy zaś naprzeciwko, pod numerem czterdziestym trzecim. Trwająca do dziś przyjaźń Andrzeja i Bogdana rozpoczęła się w momencie, gdy obie rodziny przeprowadzały się do nowo wynajętych mieszkań. Przewożący meble Bukowskich woźnica zgubił się na szerokiej ulicy i zamiast zjechać na prawo, zatrzymał wóz przy właśnie rozpakowywanych sprzętach należących do Poradowskich. Nieporozumienie szybko wyjaśniono, a zaciekawieni zamieszaniem chłopcy prędko znaleźli wspólny język i po kilku dniach stali się niemal nierozłączni. Razem uczyli się w C.K. Gimnazjum IV w Krakowie, a potem wyjechali na studia do Lwowa.
Mroźne powietrze dość szybko ochłodziło rozgrzane trunkami głowy młodzieńców. Ucichli, zatopieni we własnych myślach, wsłuchani w skrzypiący pod wojskowymi butami śnieg, nie zwracali większej uwagi na patrole wojskowe czy nieliczne o tej porze dorożki i wozy. Wzbudzane oddechami pióropusze pary w równych odstępach znaczyły ich drogę.
– Matka pisała, że Planty na naszej ulicy rozkopali na rowy strzeleckie…
Andrzej aż mimowolnie podskoczył, wyrwany z zadumy przez słowa przyjaciela.
– Wiem, przecież mówiłeś – przypomniał, rozdrażniony swoją reakcją.
Nie miał ochoty na rozmowę, ogarnęła go senność. Chociaż stęsknił się za dawno niewidzianą rodziną, to najchętniej od razu położyłby się do łóżka i wreszcie wypoczął porządnie, a perspektywa powitania z rodzicami i siostrą znacznie oddalała moment, w którym zdoła to zrobić.
Mimo znużenia i początkowo niespiesznego tempa wkrótce wyszkolenie wojskowe dało o sobie znać i maszerowali żwawo, tak jak nawykli przez rok intensywnych ćwiczeń, i dość szybko na własne oczy zobaczyli zmiany w krajobrazie. Bukowski pomyślał, że światło dnia rozproszy przygnębiający go w tej chwili widok.
– To bywaj, druhu. Ukłony dla rodziców i Annę ode mnie pozdrów serdecznie. Ale tak bardzo serdecznie – dopowiedział cicho.
– I dla twoich uszanowanie.
Andrzej uściskał przyjaciela tak mocno, jakby nie był pewien, czy jeszcze przed wyjazdem na front zdołają się zobaczyć. Zdawał sobie sprawę, jak absorbujący bywają stęsknieni bliscy, a wówczas nawet wizyta po drugiej stronie ulicy może się okazać zbyt daleką wyprawą.
Trwali kilkanaście sekund w braterskich objęciach i z daleka niemal jak bracia wyglądali – obaj wysocy, postawni, o jasnych czuprynach, na tym jednak podobieństwa się kończyły. Bogdan miał wejrzenie jasne, ale surowe, co wyostrzało jeszcze i tak dość twarde rysy jego twarzy, Andrzej zaś spoglądał na świat łagodnie, oczami brązowymi jak skorupka orzecha, a uśmiech sprawiał, że na jego lewym policzku pojawiał się dołeczek. Siostra Bukowskiego miała identyczny, co w jej przypadku bez dwóch zdań wyglądało uroczo. O sobie Andrzej by tego nie powiedział, ale, rzecz jasna, doceniał przychylne spojrzenia, jakimi obdarzały go panie…
Stróż bez większych ceregieli wpuścił Bukowskiego i po pokonaniu schodów na pierwsze piętro młodzieniec zastukał do drzwi rodzinnego mieszkania. Uśmiechnął się, słysząc charakterystyczne dla ich służącego szuranie pantofli po parkiecie. Matka usiłowała Alojzego oduczyć tej maniery i choć po każdej wygłoszonej połajance przyrzekał on solennie, że będzie pamiętał o dostatecznym podnoszeniu stóp, to szybko się okazywało, że obietnic starczało najdalej do następnego wieczoru.
– Pan Andrzej! W mundurze! A to niespodzianka! – ucieszył się Alojzy. Ukłonił się zaraz jak należy, wygładził przerzedzone na czubku głowy włosy i oświadczył, że już idzie na pokoje anonsować gościa. – Państwo nie śpią jeszcze, w salonie herbatę piją – dopowiedział szeptem i odebrał od młodzieńca wojskowy plecak.
– Alojzy, daj spokój, żadna niespodzianka, bo depeszę posłałem. I nie traktuj mnie jak gościa. Ledwie rok mnie w domu nie było. – Andrzej się zaśmiał, sprawnie pozbywając się płaszcza i czapki.
– Toż to mój Andrzejek!
W korytarzu, usłyszawszy znajomy głos, pojawiła się Agata. Wprawdzie początkowo została najęta u Bukowskich jako kucharka, ale po narodzinach Andrzeja przejęła rolę piastunki i spełniała się w niej tak dobrze, że pani Elwira w końcu porzuciła próby zatrudnienia kogoś innego na to miejsce, nawet sześć lat później, kiedy na świat przyszła Anna. Służąca wylewnie uściskała chłopaka, uradowana, że przyjechał jej ulubieniec. Odwzajemnił powitanie, kurtuazyjnie całując pomarszczoną dłoń dawnej niani, i przyjrzał się kobiecie uważniej, zaniepokojony dostrzeżoną zmianą, której nie potrafił jednak sprecyzować. Agata wyglądała jakby starzej niż przed kilkoma miesiącami. Siwa była od dawna, ale teraz sprawiała wrażenie mocniej przygiętej ku ziemi, z bardziej wyrazistymi zmarszczkami, otaczającymi drobną siateczką jej oczy i usta.
– Jak zdrowie Agaty? – dopytał, ale tylko machnęła ręką i kręcąc głową, zamruczała, że nie ma o czym mówić.
– Oj, coś mi się widzi, że panicz w szynku po drodze zamarudził. – Na wpół żartobliwie pogroziła Andrzejowi palcem.
– Jak zwykle nic się przed Agatą nie ukryje…
Serdeczne powitanie odgoniło jego znużenie. Z werwą wkroczył do mniejszego, przeznaczonego wyłącznie dla wypoczynku rodziny salonu, gdzie czekali coraz mocniej zniecierpliwieni rodzice i siostra. Anna wybiegłaby do brata wcześniej, a najchętniej rzuciłaby się mu na szyję, powstrzymała ją jednak reprymenda ojca, który nakazał córce, aby nie ruszała się z miejsca. Witold Bukowski jako człowiek zasadniczy nawet w bliskim gronie nie pozwalał na najmniejsze naruszenia etykiety i uważał, że takie zachowanie nie przystoi siedemnastoletniej pannie.
Ojciec zasiadał w swoim ulubionym fotelu, ustawionym tuż przy wyłożonym zielonymi kaflami piecu. Zazwyczaj korzystał z wygodnego podnóżka, a na stoliku w zasięgu ręki kazał podawać sobie herbatę w zdobionej kwiatowym wzorkiem filiżance i ułożone na porcelanowym talerzyku kruche ciasteczka. Nawet trudności z aprowizacją w czasie wojny nie zmusiły go do rezygnacji z tej przyjemności. Matka i siostra zajmowały miejsce na sofie. Drugi z foteli od momentu, kiedy Andrzej dorósł, był przeznaczony dla niego. Teraz stał pusty, najwidoczniej pan domu uznał, że nie należy zmieniać przyzwyczajeń tylko dlatego, że syn wyjechał najpierw na studia, a potem do szkoły wojskowej.
– Dobry wieczór, ogromnie się cieszę, że was widzę.
Andrzej z szacunkiem ucałował dłoń matki i przywitał ojca, udając, że nie zauważa jego zmarszczonych gniewnie brwi. Witold nie miał pretensji, że syn pił alkohol, ale o fakt, że po przyjeździe do miasta nie skierował się prosto do domu.
Na koniec uściskał siostrę.
– Porozmawiamy jutro – zapewnił ją półgłosem.
– Jedliśmy już kolację, ale Agata coś ci przygotuje. Aniu, zajrzyj, proszę, do kuchni i przekaż, żeby podano ciepłe danie dla brata. A ty, synu, spocznij obok mnie. Musisz nam wszystko opowiedzieć, bo twoje listy doprawdy były tak zdawkowe, jakbyś receptę wypisywał – westchnęła Elwira.
Kiedy Bukowski usiadł, chwyciła jego rękę i nie wypuszczała, dopóki nie skończył mówić. Cierpliwie odpowiadał na pytania matki, które zadawała niemal bez przerwy, aż do momentu, kiedy Agata oznajmiła, że kolacja jest gotowa. Szczęśliwie dotarł z relacją do opisu warunków, w jakich podróżowali z Bogdanem do Krakowa, Andrzej mógł więc liczyć, że po posiłku nie będzie musiał kontynuować szczegółowego sprawozdania.
– Pozwoli mama, że zjem i położę się spać. Jestem bardzo zmęczony, wybaczcie.
– Oczywiście, synu.
– Kiedy wyruszasz? – odezwał się milczący dotąd ojciec.
– Mam dwa dni.
Witold skinął głową. Uważał za rzecz naturalną, że syn jedzie na wojnę, podobnie jak on wierzył, że światowy konflikt może dać szansę niepodległości dla Polski i aktywnie wspierał działalność Naczelnego Komitetu Narodowego. Tego entuzjazmu nie popierały ani jego żona, ani córka – obie bały się o Andrzeja i myśl, że mógłby stracić życie, doprowadzała je do płaczu.
– Mogę towarzyszyć Andrzejowi w jadalni?
Anna otrzymała pozwolenie i zadowolona wyszła razem z bratem z salonu.
– Stęskniłam się za tobą – szepnęła, ledwo znaleźli się na korytarzu, i spontanicznie przytuliła się do jego boku.
– Ja też, Aneczko. Dobrze was wszystkich zobaczyć. Ale daruj, naprawdę padam z nóg. Nie żartowałem z tym, że zdatny do czegokolwiek będę dopiero jutro. – Popatrzył błagalnie.
Dziewczyna zachichotała.
– Nie zamierzam cię przepytywać jak nasza mama – zapewniła, siadając na odsuniętym przez Andrzeja krześle. – Chciałam z tobą pobyć.
– Też wyglądasz na znużoną – zauważył, zabierając się za konsumowanie zaserwowanej przez kucharkę polewki.
– Pomagam w szpitalu. Przy lżej rannych.
– Moja dzielna siostrzyczka! – Uśmiechnął się. – Jestem z ciebie dumny.
– Mama się sprzeciwiała, ale wyobraź sobie, że ojciec mnie poparł. Na początku nie zdawałam sobie sprawy, jaka to ciężka praca – wyznała. – Ale nie żałuję. Tylko tak mi szkoda tych wszystkich żołnierzy. Choć oni mówią, że ich koledzy, którzy zostali w okopach, mają stokroć gorzej, to przecież ja widzę, jak bardzo cierpią… Mam nadzieję, że ty nigdy do szpitala nie trafisz.
– Przyrzekam, że zrobię wszystko, co w mojej mocy, żeby tam nie wylądować. – Zaśmiał się, powstrzymując cisnący się na usta ponury żart, że wobec tego od razu zginie, aby nie przysparzać trosk siostrzyczkom miłosierdzia. Zamiast tego czule pogładził siostrę po policzku. – Nie martw się o mnie. Ani o Bogdana. Nasz zapalony kawalerzysta kazał ci przekazać ukłony – przypomniał sobie.
Dziewczyna pokraśniała lekko i skinęła głową w podziękowaniu. I zaraz dopytała, czy na pewno dla niej takie osobne pozdrowienia. Andrzej przyglądał jej się z rozczuleniem. Do tej chwili uważał, że przyjaciel pozdrowił Annę czysto kurtuazyjnie, ale obserwując jej reakcję, nabrał co do tego wątpliwości. Po chwili jednak porzucił rozważania i ziewnął rozdzierająco – zmęczenie brało górę, a wypity w szynku alkohol jedynie je wzmagał.
– Idź już spać, braciszku – usłyszał i postanowił dłużej nie zwlekać.
Był pewien, że jego łóżko czeka już naszykowane, podobnie jak świeża woda w miednicy. W sypialni brakowało tylko jego samego, szybko więc zmienił ten stan rzeczy.
***
Choć zasnął, ledwo przyłożył głowę do poduszki, z myślą, że w końcu porządnie wypocznie, to obudził się o świcie, w zwyczajowej porze żołnierskiej pobudki. Nie zdołał już powrócić w objęcia Morfeusza, za to leżał, delektując się świeżo wypraną pościelą i miękkim materacem. Przypuszczał, że czeka go wyczerpujący dzień, bo matka, ucieszona z jego odwiedzin i przejęta, że wyjeżdża wkrótce walczyć, na pewno zorganizowała spotkania z bliższą i dalszą rodziną. Andrzej nie przepadał za pogaduszkami przepełnionymi jałową treścią, za tą wymuszoną elegancją, za udawaniem, że wojna nic nie zmienia w życiu zamożniejszej części Krakowa, uprzywilejowanej możliwością pozostania w twierdzy pomimo nakazu ewakuacji i mającej dość pieniędzy, aby nie kłopotać się aprowizacją.
Dobrze wiedział, że tak to będzie wyglądało, i nie pomylił się w ocenie, bo już na późne śniadanie zaproszono najbliższych krewnych i niektórych znamienitszych z grona znajomych rodziny Bukowskich. Po pobycie w szkole wojskowej, gdzie niemal każdą chwilę miał wypełnioną obowiązkami, konieczność tracenia – w swojej ocenie – czasu na towarzyskie konwenanse wyjątkowo go męczyła.
Jasnym punktem w tym wszystkim okazała się wizyta Jasińskich, zaprzyjaźnionych od dawna z Osińskimi, czyli rodziną matki Andrzeja, właścicieli ziemskich z okolic Ochmanowa. Jak się okazało, przyjechali do Krakowa w interesach i nie mogli odmówić sobie bytności u Bukowskich. Tym, co tak ucieszyło młodzieńca, nie była chęć poznania najnowszych wieści z folwarku, ale osoba Jadwigi Jasińskiej. Nie była mu obojętna, a rodzice uważali ją za dobrą partię, więc miał nadzieję, że kiedy jej się oświadczy, zostanie przyjęty. Na razie jednak musiał swoje plany odłożyć, przynajmniej o rok – do momentu, gdy Jadwiga skończy osiemnaście lat.
Przez większość przedpołudnia zdawało się mu, że panna nie poświęcała mu uwagi, aż w końcu dotarło do niego, że to jedynie gra, a może po prostu nieśmiałość z jej strony, i zdecydował się do niej podejść z propozycją podania herbaty, ale odmówiła, za to zaprosiła młodzieńca, aby przysiadł obok na sofie.
– Nie mieliśmy okazji pomówić, takie zamieszanie – odezwał się półgłosem.
– Na szczęście znalazłeś chwilę… – odparła, usiłując ukryć rumieniec.
Andrzej jak zawsze ze szczerym zachwytem przyglądał się klasycznej urodzie Jadwigi i już żałował, że nie zdecydował się wcześniej na zagajenie rozmowy. Przelotnie przypomniał sobie słowa Anny, że jej przyjaciółka zawsze dotrzymuje kroku wszelkim trendom w modzie i mogłaby całe popołudnie opowiadać o najnowszych sposobach upięcia włosów czy porównywać wzory koronek, i jeszcze nie wyczerpałaby tematu. W tej chwili obchodziło go tylko to, co widział. Pastelowa suknia podkreślała bladość cery i miękkość skóry, ale tym bardziej uwidaczniała pąs na policzkach. Zawstydzona dziewczyna skierowała wzrok na złożone na kolanach ręce. Upięte w misterną fryzurę loczki urokliwie wymykały się spod grzebieni. Bukowski, gdyby mógł, chętnie poprawiłby niesforne kosmyki albo powiódł palcami po smukłej szyi, albo dotknął pełnych, teraz nieco drżących z emocji ust, albo… Odgonił niebezpieczne myśli na temat smukłej talii panny Jasińskiej, za to delikatnie ścisnął jej dłoń.
– Mam nadzieję, Jadwiniu, że mój list dotarł.
– Tak, dziękuję. Bardzo mnie ucieszył – odszepnęła.
– Czy mogę do ciebie jeszcze napisać? – spytał Andrzej równie cicho, co wzmogło wrażenie, że są oddzieleni od reszty zgromadzonych w salonie gości niewidoczną szybą.
W tej chwili poczuł się, jakby na całym świecie byli tylko oni, a przynajmniej nic się nie liczyło. Kiedy Jadwigi nie było w pobliżu, nie myślał o niej wiele, ale gdy mieli okazję do rozmowy, sytuacja zmieniała się diametralnie. Był pewien, że to bliskość dziewczyny wywoływała jego stan, i nie miał nic przeciwko temu, a jeśli czegoś żałował, to faktu, że, niestety, nie byli sami, a w towarzystwie.
– Oczywiście, Andrzeju, będę wypatrywać wieści od ciebie. Mam nadzieję, że wrócisz cały i zdrowy. I że ta okropna wojna szybko się skończy – odpowiedziała na jednym wydechu i zaraz zagryzła wargi, onieśmielona swoją bezpośredniością.
W tym momencie Bukowski uznał, że siedzi przed nim najpiękniejsza kobieta na świecie.
– Poczekasz na mnie?
Nie zważając na konwenanse, spontanicznie przytknął jej dłoń do swoich ust. Jadwiga najpierw znieruchomiała, wpatrując się w Andrzeja szeroko otwartymi oczami, a po chwili wyrwała rękę, jakby pocałunek ją oparzył. Młodzieniec, który właśnie tonął w błękicie jej spojrzenia, został brutalnie przywrócony do rzeczywistości. Zerwał się natychmiast z siedziska i skłonił, gotów błagać o wybaczenie, ale głos uwiązł mu w gardle, kiedy dobiegło niemal bezgłośne:
– Poczekam.
– Większej radości nie mogłaś mi sprawić – wyznał, gdy już zdołał się odezwać.
Powiedziałby więcej, a najchętniej nie odstępowałby panny Jasińskiej na krok, niestety plany te zniweczył jej ojciec, oznajmiając, że muszą już wracać, jeżeli chcą przed wieczorem dotrzeć do majątku w Strumianach, zmuszeni więc byli się pożegnać.
Od momentu wyjścia Jadwigi z salonu Andrzej miał wrażenie, że świat stracił barwy, i nie pozbył się tego doznania już do samego wyjazdu z Krakowa. Zwłaszcza że cały następny dzień mieli spędzić na dwóch wizytach, w tym obiedzie u pana Sierakowskiego, wieloletniego przełożonego ojca. Zarówno on, jak i siostra przeczuwali, że wynudzą się do granic.
Ożyw obraz