Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
18 osób interesuje się tą książką
Przez zasnute melancholią pejzaże sunie pociąg z Poznania do Krakowa. W jednym z wagonów, w rytm kołyszącego stukotu kół, pewien mężczyzna snuje opowieść przesiąkniętą obrazami z przeszłości i uczuciem, które nie zgasło mimo upływu lat. Z każdą kolejną stacją jego słowa oplatają coraz szersze grono słuchaczy, zamieniając przypadkowych współpasażerów w cichych świadków historii wielkiej miłości.
Wspomnienia prowadzą przez szumiące lasy i rozkołysane łany zbóż, przez łąki pełne maków i rumianku, gdzie czas płynął wolniej, jakby nieśmiało. Przez wojenną zawieruchę, która powodowała szybsze bicie serca nie tylko ze strachu, ale i z nadziei. Przez pachnące jabłkami sady aż do malowniczego majątku pod Krakowem.
Wszystko sprowadza się jednak do niej – Jadwini. I miłości czystej, pięknej i skłonnej do poświęceń. To dla niej wyruszył w drogę. Tylko czy uda mu się spotkać z ukochaną? Czy usłyszy jeszcze czułe słowa Ballady o śniących kwiatach?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 413
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Joanna Szarańska, 2024
Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2025
Redaktorka prowadząca: Zuzanna Sołtysiak
Marketing i promocja: Judyta Kąkol
Redakcja: Katarzyna Dragan
Korekta: Anna Zientek, Magdalena Owczarzak
Projekt typograficzny, skład i łamanie: Justyna Nowaczyk
Projekt okładki i strony tytułowe: Magda Bloch
Fotografie na okładce: © Sukifli.D | Adobe Stock
© benevolente| Adobe Stock
Fotografia autorki na skrzydełku: © Adam Słowikowski
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
ISBN 978-83-68576-36-8
CZWARTA STRONA
Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.
ul. Fredry 8, 61-701 Poznań
tel.: 61 853-99-10
www.czwartastrona.pl
Dla Zuzanny –
w podziękowaniu za Jadwinię
Ballada o śniących kwiatach
Wśród cieni i blasków,
O zmroku i brzasku,
W ogrodzie zamglonym,
Gdzie płot powalony
Zarasta już mchem
I sen słodki spływa,
Kobiercem okrywa,
Utula, ukoi,
Przytula do dłoni
Zimnej rosy łzę
Pochylą się płatki
Do serc kwiatu – matki
Uwolnią swe dusze
Wyruszą w podróże
Jasne niczym dzień.
A o czym śnią kwiaty,
Gdy sierp lodowaty
Księżyca srebrnego
U nieba ciemnego
Przygląda im się?
Czy serca ich płoną
Tęsknotą kojoną?
Czy myślą o łąkach,
Traw łanach i pąkach?
Czy czują smak deszczu i mgieł?
Czy widzą kolory,
Poranki, wieczory?
Czy niosą im tchnienia,
Od wiatru wspomnienia,
I cichy szum drzew?
A może szeptają,
W uczuciach wzdychają –
I w płaczu stłumionym
Pokłonią swe głowy,
Bo nocy zbliża się kres.
Pociąg gnał pod powałą sinych skłębionych chmur. Koła miarowo uderzały o szyny. Pęd powietrza rozbijał pierwsze krople deszczu i niczym smużki srebra rozmazywał na przykurzonych szybach. Głowa siedzącego przy oknie mężczyzny stawała się coraz cięższa i cięższa, aż w końcu powoli osunęła się na pierś. Splecione pod stołem dłonie zadrżały, nie wiadomo, czy poruszane drganiem pociągu, czy jakąś silną emocją. Spomiędzy warg dobyło się ciche westchnienie, lecz dźwięki otoczenia wchłonęły je, zanim zdążyło dotrzeć do uszu innych podróżnych. Ten czy tamten, przechodząc, rzucił spojrzenie w kierunku skulonego w kącie staruszka i żółtej torby z popękanej skóry na siedzeniu obok. Jeden z irytacją, miejsca przy stoliku były wszak pożądane, drugi z ciekawością, kolejny tylko obojętnie przesunął wzrokiem. Jedynie kobieta za ladą na dłużej przystanęła myślami przy tej wysepce zgarbionych ramion. Dłonie, nawykłe do ciągłego nakładania, nalewania, podawania, kasowania i porządkowania, mechanicznie powtarzały wyuczone czynności, usta wydawały polecenia i udzielały odpowiedzi, ale oczy… Te uparcie powracały do śpiącego.
Mężczyzna uśmiechał się przez sen…
Nie przeszkadzał mu stukot kół, rozmywający krajobraz deszcz ani powiew chłodnego powietrza napływający od ramy nieszczelnego okna. Śnił o dziewczynie, a serce w jego piersi trzepotało jak miotający się w pułapce ptak. Pod powiekami starca jaśniał ciepły letni dzień, w jego uszach gnieździły się leniwe brzęczenie pszczół i słodki śmiech. Znów miał dwadzieścia lat, czuł na języku smak wyssanej koniczyny, znów patrzył na usta czerwieńsze od płatków maku i w oczy błękitne niczym bławatki. Nurkował w nich tak, jak nurkuje się w dającej orzeźwienie toni jeziora. Zanurzał się w ich głębi. A ona wsuwała palce w jego włosy i ciągnęła je żartobliwie.
Mężczyzna śnił, a pociąg pędził szybciej i szybciej… Jeśli przystawał przy peronie, to tylko na krótką chwilę – i zaraz ruszał dalej.
Jak życie.
Wśród budynków poznańskiego dworca hulał zimny wiatr. Szarpał okryciami przemieszczających się między peronami podróżnych, podrywał parasole i wciskał się za kołnierze, zmuszając do kulenia ramion i chylenia głów. Mężczyzna w szarym prochowcu i nieco znoszonym kapeluszu osadzonym na bielutkich włosach ani myślał się przed nim skłaniać. Wszedł do galerii handlowej raźnym krokiem, ściskając w zaczerwienionej dłoni rączkę żółtej skórzanej torby, i powiódł dookoła zaciekawionym wzrokiem. Barwne tablice i banery zachęcające do odwiedzin w sklepach i salonach zewsząd go atakowały, rzęsiście oświetlone gabloty oślepiały, a z położonej nieco dalej kawiarni napływał nęcący aromat kawy. Jednak nie tego szukał Adam Sochacki. Przebiegł wzrokiem po wystawie empiku, minął
Nie była to kwiaciarnia w ścisłym tego słowa znaczeniu, bardziej ekspozycja bogato wypełniona bujnymi roślinami doniczkowymi i gotowymi wiązankami. Nie brakowało tam również poręcznych koszyczków i miniaturowych ogródków w szkle, a wszystko było tak śliczne i bajecznie kolorowe, jakby zostało przeniesione z rajskiego ogrodu. Adam odstawił torbę i sięgnął do kieszeni prochowca po okulary. W zamyśleniu przyglądał się kremowym różom, delikatnym goździkom i margerytkom. Chciał kupić kwiaty, jednak na widok fantazyjnych bukietów poczuł onieśmielenie. Większości roślin nawet nie znał. Gdy zza zasłony wielkich woskowanych liści wyłoniła się młoda dziewczyna i uśmiechnęła się do niego zachęcająco, skinął tylko uprzejmie głową i schylił się po torbę.
Na peronie było tłoczno i gwarnie. Z dalszych platform dobiegały głosy nawołujących i brzęczyki sygnalizujące zamknięcie drzwi. Jesienny chłód ślizgał się po torowisku, unosząc suche, zrudziałe liście. Lepka mżawka delikatnie tuliła się do twarzy, włosów i ubrań. Pasażerowie oczekujący na przyjazd pociągu TLK Osterwa do Zakopanego przez Kraków Główny niecierpliwie przestępowali z nogi na nogę, wypatrując ciemnoniebieskiego kadłuba lokomotywy. Ale zamiast pociągu pojawił się komunikat o opóźnieniu. Zgrzytliwy, trzeszczący. Wsłuchującym się w niego pasażerom z trudem przychodziło rozróżnienie poszczególnych słów. Adam nie zrozumiał wypowiedzi. Zacisnął mocniej dłoń na torbie i wychylił się zza filara, żeby przyjrzeć się reakcjom innych. Jego wzrok skrzyżował się ze spojrzeniem kobiety siedzącej na ławce. Uśmiechnęła się do niego. Ludzie często się do niego uśmiechali.
– Niech pan siada – zaproponowała, po czym przesunęła się na siedzisku. – Trochę posiedzimy.
– Ile? – zapytał i dotykając płatka ucha, dorzucił tonem wyjaśnienia: – Przepraszam, nie dosłyszałem.
– Wcale się nie dziwię, z tych głośników dobywa się zaledwie co trzecie słowo. – Wzruszyła ramionami. – Pięćdziesiąt minut opóźnienia i może ulec zmianie. Nieźle, co?
– Nieźle – przyznał i westchnął. Poruszył palcami w butach. Trochę już drętwiały. Mógł założyć cieplejsze kamasze, ale te, które miał na nogach, były najwygodniejsze i wydawały mu się najodpowiedniejsze na długą podróż. Pozostało mieć nadzieję, że PKP nie oszczędzało na ogrzewaniu.
Sąsiadka przyglądała mu się z zainteresowaniem.
– Pan dokąd?
– Do Krakowa.
– A ja do Katowic. Jadę do córki, dziecko jej się urodzi na dniach. Chcę jej pomóc.
– Ładnie z pani strony.
– Ładnie to by było, gdyby chociaż raz pociąg przyjechał na czas – prychnęła. – Ja, proszę pana, często na tej trasie kursuję i chyba się jeszcze nie zdarzyło. Za co my płacimy? Bilety coraz droższe, pociągi się w oczach rozsypują i jeszcze…
Uśmiechnął się przepraszająco.
– Szczerze mówiąc, brak mi doświadczenia. Mało podróżuję.
– Znaczy się, z pana domator bardziej? I akurat dzisiaj, na taką zimnicę, się pan wybrał?
Skinął głową.
– Tak wyszło.
– Niech pan na siebie uważa! W tym wieku zwyczajne przeziębienie może się okazać groźne. Z moją mamusią, świętej pamięci, tak było. W jeden dzień bez swetra na podwórko wyszła, a w następny tak cherlała, że antybiotyk doktor musiał przepisać. Na szczęście w pociągu, którym pojedziemy, jest wars. Przyjemnie będzie się napić gorącej herbaty na taki ziąb, prawda?
– O tak – przyznał Adam, choć picie herbaty w czasie podróży, nawet w taki chłodny i wietrzny dzień, nie nęciło go ani trochę. W torbie miał butelkę wody. Nie za dużą. Dawno nie podróżował koleją, ale pamiętał, że ubikacje w pociągach są ciemne i ciasne. Korzystanie z nich było wątpliwą przyjemnością, zwłaszcza dla takiego niezgrabnego starca jak on.
– Podróż szybciej minie. To zupełnie jak przy pogawędce, prawda? Ani się obejrzeliśmy, a już upłynął kwadrans. Lubię jeździć pociągami, wie pan. Zawsze można poznać kogoś godnego uwagi.
– Tak, hmm… Jak już wspomniałem, rzadko…
– Ale jedzenia w warsie nie polecam – weszła mu w słowo, podkreślając swą wypowiedź zamaszystym ruchem ręki. – Drożyzna przeokrutna! Herbata, kawa, proszę bardzo, ale kanapki lepiej zabrać z domu. Wziął pan jakieś przekąski? Do Krakowa kawał drogi. – Podążył wzrokiem za jej spojrzeniem i przekonał się, że patrzy na przetarte miejsce na jego torbie, gdzie spod żółtej skóry wyglądała bura wyściółka. Jak w jej oczach musi wyglądać ten stary, sfatygowany ekwipaż? Pewnie tak jak ja, zaśmiał się w duchu.
– Niestety, nie pomyślałem o tym – przyznał ze szczerością. – Chyba powinienem coś kupić – stwierdził nagle, dopatrując się w tej sytuacji okazji do ucieczki przed paplaniną nieznajomej, i zaczął gramolić się z ławki. Podała mu rękę, a on wsparł się na niej bez szemrania.
– Koniecznie – oświadczyła i wskazała ręką kiosk, podnosząc się przy tym, jakby osobiście zamierzała nadzorować wyprawę po drugie śniadanie. – Może tam coś pan dostanie? Chyba mają pakowane…
– Nie, nie. – Tym razem to Adam jej przerwał. – Widziałem takie jedno miejsce w galerii…
– Dobrze, tylko niech się pan pospieszy!
– To blisko. Zresztą, mamy jeszcze sporo czasu, mówiła pani, pięćdziesiąt minut, tak?
– Opóźnienie może ulec zmianie – zauważyła ze śmiertelnie poważną miną.
Adam nie zamierzał tracić czasu na kupowanie przekąsek, przed wyjściem z domu zjadł pożywne śniadanie: owsiankę, dwa jajka na miękko, parę gryzów opiekanej bułki, wszystko popił herbatą z sokiem malinowym. W jesienno-zimowym sezonie trzymał się dwóch zasad: zaczynał dzień od ciepłego śniadania i pił mnóstwo herbaty z domowym sokiem malinowym. Stary znajomy, który wybudował domek wypoczynkowy pod samiuśkim lasem, co rok przysyłał mu zapas leśnego dobra w butelce. Poza śniadaniem dopisywał mu raczej słaby apetyt i szczerze wątpił, żeby podczas tej podróży uległo to zmianie. Jedzenie smakowało jak tektura, w dodatku ta nowa proteza okazała się nowoczesnym koszmarem. Miało być lepiej, a wstydził się jeść przy ludziach, bo cały czas towarzyszyła mu dziwna obawa, że kłapiąca szczęka wyląduje na talerzu!
Pokuśtykał w stronę hali dworca. Krążenie powoli wracało do zdrętwiałych palców, poczuł się lepiej i zaczął baczniej studiować wystawy mijanych sklepów. Nawet nie zauważył, kiedy znów stanął przy stoisku z kwiatami. Dziewczyna uśmiechnęła się do niego serdecznie, a on, zawstydzony, spuścił wzrok i odwrócił się w kierunku kafejki tuż obok. W oszklonej gablocie pyszniły się desery i ciastka, a na widok sernika przełknął ślinę. Jego żona piekła cudowny sernik krakowski, rozpływał się w ustach. Może mógłby kupić kawałek do pociągu…? Namyślał się chwilę, w końcu uznał, że to kiepski pomysł. Jak niby miałby go zjeść? Palcami? Zamiast ciasta wybrał drożdżówkę z serem i kruszonką. Wyglądała całkiem apetycznie. Poza tym nie chciał wracać na peron z pustymi rękami, tamta kobieta gotowa zrewidować mu torbę i sprawdzić, czy naprawdę kupił coś do przegryzienia w podróży. Rozbawiony tą myślą ruszył z powrotem. Nagle stanął jak wryty. Tak się zamyślił, że niemal wszedł w stoisko z kwiatami, połą płaszcza zahaczył nawet o bukiet. Celofan w odcieniu pastelowego różu głośno zaszeleścił. Młoda ekspedientka spojrzała na niego pytająco zza zasłony gęstych liści.
– Ja… – zaczął skrępowany. – Chciałem… Ale nie wiem, czy dobrze zniosą podróż… Niech będzie, może ten mi pani zapakuje? – Wskazał pierwszą wiązankę, jaka wpadła mu w oko, średniej wielkości bukiet z jasnoróżowych kwiatów, których nie znał, z płatkami w tygrysie cętki. Wszędzie ten róż! Adam nie przepadał za tym kolorem, ale chciał jak najprędzej wrócić na peron.
Dziewczyna nie ułatwiała mu zadania. Wyłoniła się zza donic z zielonymi roślinami i w zamyśleniu popatrzyła na wazony.
– Do pociągu? Za delikatne! Polecam raczej ten zgrabniutki bukiecik z goździkami. Nie za mały? – dopytywała.
– Idealny! – Ucieszył się.
Zapłacił, niezgrabnie ujął zapakowany bukiet i ruszył w stronę peronu. Niespodziewanie dopadły go obawy, że pociąg odjedzie bez niego. Starał się zmusić stopy do szybszego marszu, ale czuł już zmęczenie, a do tego torba obijała mu się o nogi. Gdy w końcu dotarł na platformę, rzęził jak stara płyta i nie marzył o niczym innym, jak tylko o tym, by przysiąść na ławce, nawet obok tamtej gaduły, rozpiąć górne guziki płaszcza, rozsupłać ciasno owinięty wokół szyi szalik i zaczerpnąć głęboko powietrza. Ale nie było mu to dane. Oszołomiony wpatrywał się we wtaczający na stację tabor. Lokomotywa hamowała z głośnym zgrzytem, podróżni, do niedawna ospali i zniechęceni, miotali się teraz po peronie, szukając odpowiedniego dojścia do wagonu. Wzrok Adama odruchowo poszukał zegara. Nie upłynęło przecież pięćdziesiąt minut, nie ma mowy! Może to inne połączenie, inny skład, który skierowano na ten tor, wykorzystując opóźnienie pociągu ze Szczecina? Ale tabliczka przytwierdzona do wagonu głosiła, że pociąg jedzie właśnie do Krakowa!
Zdenerwowany Adam okręcił się na pięcie, szukając wzrokiem pracownika kolei, u którego mógłby zasięgnąć informacji. Jak na złość w pobliżu nie było nikogo. Za to w uchylonych drzwiach pojawiła się znajoma sylwetka.
– Halo, halo! – Kobieta pomachała do niego energicznie. – Widzi mnie pan? To nasz pociąg! Do Krakowa! Przyjechał trochę wcześniej! Jaki ma pan numer wagonu?
– Piętnasty – odkrzyknął. – Ale… – Zawahał się. – Tu nie ma piętnastki! Pociąg kończy się czternastką!
– Ale to na pewno nasz pociąg! Ja dopytałam! Niech pan wsiada!
– Nie mogę! – Powiódł zrozpaczonym spojrzeniem po peronie i pasażerach, tych opuszczających platformę i tych gramolących się z bagażami do pociągu. Nie miał pojęcia, co robić. W oddali zafurkotał gwizdek kierownika pociągu, lada moment drzwi zostaną zatrzaśnięte, lokomotywa szarpnie wagony i skład wytoczy się z poznańskiego dworca. A co z nim? – Tutaj nie ma mojego wagonu!
– Niech pan wsiada i poszuka konduktora! Na pewno wszystko się wyjaśni! – odkrzyknęła i, ponaglana przez wsiadających podróżnych, wycofała się w głąb korytarza. Przez zmatowiałą szybę widział jej niewyraźną sylwetkę. Obserwowała go.
Gwizdek kierownika pociągu odezwał się ponownie, tym razem dźwięk wydał się głośniejszy. Adam nie pozwolił sobie na dalsze wahanie, postawił torbę na najwyższym stopniu, przełożył wiązankę kwiatów do lewej ręki, a prawą złapał za uchwyt przy drzwiach. Niezdarnie wdrapał się do wagonu i ciężko posapując, schylił się po bagaż. Za jego plecami huknęły drzwi. Pociąg szarpnął i potoczył się po torze. Adam szeroko rozstawił nogi, ale i tak stracił równowagę i wpadł na drzwi prowadzące do kolejnego wagonu. Poczuł, że kapelusz, dotychczas mocno osadzony na głowie, zaczyna się zsuwać. Odruchowo wyciągnął rękę, by go poprawić, lecz upuścił przy tym kwiaty. Młoda kobieta idąca za nim z walizką na kółkach schyliła się i podała mu jedno i drugie.
Gdy już jej podziękował i niezgrabnie odsunął się na bok, by ją przepuścić, spojrzał na oznaczenie wagonu widoczne na tle brudnawej szyby. Jak nic, czternastka. Jego wagon powinien być następny, więc pchnął wahadłowe drzwi wiodące do ciasnawego korytarzyka i przeszedł wzdłuż przedziałów, aż dotarł do końca i opierając się plecami obok drzwi toalety, spojrzał w małe okienko zaplombowanych drzwi.
Tu powinien zaczynać się wagon piętnasty, a w nim przedział i miejsce przy oknie, które wykupił. Ale, nie wiedzieć czemu, było tylko migające w szaleńczym tempie wilgotne od deszczu torowisko.
Skrzypnęły drzwi wahadłowe. Adam odwrócił głowę. Przed nim stała dziewczyna z walizką, ta sama, która wcześniej podała mu kapelusz i wiązankę.
– A niech to, myślałam, że go przegapiłam, że się pomylili z numerami na zewnątrz, ale zdaje się, że w ogóle go nie ma! – wykrzyknęła.
Uśmiechnął się półgębkiem.
– Pani też szuka zaginionej piętnastki?
– O, pan też?! Widział pan kiedyś coś takiego?
– Nie – odparł zgodnie z prawdą.
– To się nadaje do książki!
– Zdecydowanie! Byłaby z tego znakomita powieść szpiegowska. Poszukiwacze zaginionego wagonu! – Zaśmiał się. I zdumiewając siebie samego, dodał: – Już na dworcu widziałem, że nie ma kolejnego wagonu, a jednak przyszedłem tu, chyba w nadziei, że podpięli go w ostatniej chwili. I co teraz? Nie chciałbym stać na korytarzu do samego Krakowa… – Przy ostatnich słowach lekko zadrżał mu głos. Dziewczyna pokręciła głową z zaciętą miną.
– Nie ma takiej opcji. To nie nasza wina, tylko czyjeś niedopatrzenie albo awaryjna sytuacja. Pójdę do kierownika pociągu i zapytam, co mamy zrobić. Może znajdą dla nas miejsca w innych wagonach?
– Pójdę z panią – zaoferował.
Uchyliła usta, jakby chciała zaprotestować, w końcu jednak skinęła głową i pociągnęła swoją małą walizkę na kółkach w głąb korytarza. Adam ruszył jej śladem. Przejście wcale nie było łatwe, z przedziałów wylegli pasażerowie pragnący rozprostować nogi. Stało tam również kilka osób z bagażami i mężczyzna domyślił się, że to kolejni podróżni poszukujący feralnej piętnastki.
W wagonie numer trzynaście mieścił się wars. Adam ujrzał rzędy stolików, niektóre zajęte, inne lśniące wilgocią świeżo przetartych blatów. W głębi znajdował się bufet. Pachniało kawą i czymś owocowym, może dżemem. Za ladą krzątała się kobieta.
– Państwo też szukają wagonu? – zagadnęła. Zrobiła minę, świadczącą o tym, że doskonale zna sytuację.
– Tak, wagonu widmo. – Dziewczyna wydęła wargi. Z głośnym stukotem wsunęła walizkę do wnęki między fotelem a stolikiem i zaczęła odwijać z szyi niebieski szalik.
– Piętnastki? – doprecyzowała kobieta. – Została w Krzyżu.
– Jak to: została?!
– Normalnie. Awaria była. Już w Szczecinie wynikły problemy, ale w końcu pociąg ruszył. A w Krzyżu… położył się krzyżem – zażartowała – i trzeba było dwa ostatnie wagony odpiąć. Stąd opóźnienie.
– A co z nami? Mamy stać na korytarzu?!
– Skąd, kierownik pociągu na pewno coś wymyśli. Proszę się rozgościć. – Wskazała najbliższy wolny stolik.
Dziewczyna rzuciła szalik na walizkę, usiadła, po czym nagle zerwała się z miejsca.
– Może pójdę do niego od razu?
– A po co? Niech się pani spokojnie rozbierze, rozsiądzie, ciepłej herbaty napije. Kierownik nie ucieknie. Prędzej czy później tu przyjdzie, dobrze wie, że w Poznaniu dosiadali się ludzie do piętnastki. Proszę mi wierzyć, już kilkoro wisi mu nad głową – zaśmiała się dźwięcznie.
Adam, który do tej pory milczał, przysłuchując się rozmowie i uspokajając oddech, zrobił krok w kierunku stolika.
– Można? – zapytał niepewnie.
– Tak, oczywiście, przecież mówię! – Kobieta uniosła dłoń w geście zaproszenia. – Może podam coś ciepłego?
– Poproszę herbatę.
– Czarną? Owocową? Zieloną?
– Czarną, tylko nie za mocną – odpowiedział i automatycznie pomyślał o soku malinowym, ale nie chciał wyjść na wybrednego w podróży, więc się powstrzymał.
Postawił żółtą torbę obok siedzenia, na wierzchu delikatnie ułożył kwiaty, po czym z westchnieniem opadł na fotel, nie rozpinając nawet płaszcza ani nie zdejmując wilgotnego kapelusza. Bezwiednie zatrzymał wzrok na kobiecie uwijającej się za ladą. Mogła mieć jakieś czterdzieści pięć, może pięćdziesiąt lat. Jej ruchy były szybkie, ale jednocześnie spokojne. W szczupłych, opalonych dłoniach trzymała filiżankę i zręcznie nalewała wodę z termosu, mimo szarpnięć pociągu. Jakby znała każdy zakręt tej podróży!
Wtem uniosła głowę, wyłapała jego spojrzenie i posłała mu ciepły uśmiech.
– Parzę herbatę tak często, że sama już nie wiem, ile razy dziennie – powiedziała. Skinął głową. – Dokąd pan jedzie?
– Do Krakowa.
– Niech się pan nie martwi. Kierownik pociągu na pewno coś wymyśli.
Z grzeczności przytaknął, choć w duchu właśnie przeliczał czas do końca podróży. Sześć godzin bez własnego miejsca, aż wzdrygnął się na samą myśl. Lodowata kropla oderwała się z kapelusza i śmignęła mu po karku. Ledwie zdążył poruszyć dłonią, by ją rozetrzeć, a stawy natychmiast się zbuntowały. Zakłuło go w ramionach. Kropla zniknęła za wilgotnym kołnierzem płaszcza, a jemu nawet nie chciało się zdjąć okrycia. Znużenie osiadło na nim jak kamień. Znużenie całą podróżą, mimo że ta właściwie dopiero się rozpoczynała. Awarią, która pozbawiła go wygodnego miejsca przy oknie i zmusiła do siedzenia jak na szpilkach w wagonie restauracyjnym, ze zdrętwiałymi palcami i chłodem przenikającym do kości. I własną niemocą, która uwięziła go za stolikiem, tak że pracownica warsu przyniosła mu zamówienie. Adam nerwowo obmacywał płaszcz, szukając portfela, ale kobieta machnęła ręką. „Zaraz, później, niech się napije”. Podziękował jej i ujął gorący kubek w dłonie. Przyjemne ciepło przeniknęło przez skórę, zapachniało cytrynami. Ostrożnie podniósł napój do ust, nie ufając zziębniętym palcom. Chlipnął trochę herbaty. Ależ wybornie smakowała! Pomyślał o ulubionym fotelu, ustawionym w pokoju między szafą a paprotką w wiklinowym stojaku. O kubku z grubymi ściankami, jego ulubionym, bo długo trzymał temperaturę. No i o książce zostawionej na podręcznym stoliku; przed wyjściem na dworzec udało mu się doczytać rozdział do końca. „I na co mi to wszystko?”, wypuścił z siebie przeciągły oddech. „Zamiast siedzieć w swoim przytulnym kącie, tłukę się pociągiem przez rozmytą deszczem Polskę”.
Herbata w mig rozgrzała ciało Adama. Odsunął kubek i wreszcie rozpiął płaszcz, zdjął także kapelusz. W wewnętrznej kieszeni okrycia odnalazł portfel i podszedł do lady, by zapłacić za herbatę. Wracając, odwiesił płaszcz na wieszaku, nie chciał, by plątał się pod nogami i utrudniał przejście. Znów usiadł przy stoliku, ze wzrokiem wbitym w wylot korytarza, oczekując nadejścia pracownika kolei. Na szczęście dziewczyna, która również szukała piętnastki, straciła zainteresowanie jego osobą; oparta o ścianę i wpatrzona w telefon podłączony do gniazdka w ogóle zdawała się zapomnieć o całym świecie. Na blacie przed nią stała butelka z wściekle różowym napojem, egzotycznym drinkiem albo smoothie z dodatkiem tropikalnych owoców lub któregoś z tych cukrowych, energetycznych syropów, które tak łatwo udają zdrowe. Od czasu do czasu pociągała łyk przez słomkę i poruszała opartą o bagaż stopą. Najwyraźniej przestała się martwić brakiem wagonu i przypisanego na bilecie miejsca. Adam inaczej. Wprost nie mógł się doczekać spotkania z kierownikiem pociągu. Nie mógł przecież spędzić całej podróży w warsie…
„Brzydki jak noc listopadowa”, przypomniał sobie Adam. Tak się mawiało. Do nocy było naturalnie daleko, ale spoglądając w okno, łatwo było ulec wrażeniu, że dzień, który dopiero co się zaczął, dobiega końca. Skłębione deszczowe chmury wisiały nisko nad brunatnymi łąkami, krajobraz rozmywał się w wilgotnej mgle, a wiatr świszczał ponuro. Ale w przedziale warsu, wypełnionym łagodnym światłem i przyjemnymi zapachami, było ciepło i przytulnie. Mężczyzna zaszurał stopami. Palce, chwała Bogu, już się rozgrzały, i uporczywe drętwienie ustąpiło. Zajrzał do kubka – na dnie został tylko ciemny osad. Mimo że niedawno zaklinał się w myślach, że będzie unikał picia, by nie musieć korzystać z ciasnej kolejowej toalety, poczuł nieodpartą ochotę na kolejną herbatę. Siorbanie działało na niego uspokajająco, dawało mu wrażenie kontroli, w przeciwieństwie do bezczynnego czekania. Na to jednak przyjdzie czas później; nie chciał się tu zbyt śmiało rozgaszczać, zanim nie wyjaśni sprawy z wagonem. I tak miał już sporo rzeczy do tachania: torbę, płaszcz, i kwiaty – co go podkusiło, żeby je kupić? – gdzie do tego jeszcze kubek z gorącą herbatą…
Niestety, kierownik pociągu nadal się nie pojawił. Przychodzili za to inni, nadciągali z przodu i z tyłu po napoje i przekąski – jedni kupowali i wracali do przedziałów, inni rozsiadali się przy stolikach. Niektórzy wyciągali przenośne komputery i pracowali, mężczyzna przy stoliku obok wczytywał się w czasopismo motoryzacyjne. Kobiety nieco dalej głośno konferowały nad organizacją ferii zimowych, opieką nad dziećmi i dodatkowymi zajęciami. Pozostali po prostu gapili się w okno lub w telefony. Adam dostrzegł pasażera, który odebrał przy ladzie zamówienie, rozejrzał się po wagonie, ale zamiast usiąść, wyszedł. Poczuł się niezręcznie, zajmując miejsce, które mogłoby posłużyć pragnącym się wygodnie posilić.
Stojąca za ladą kobieta chyba wyczuła jego nastrój, bo serdecznie się uśmiechnęła.
– Wygląda pan, jakby planował ucieczkę – zażartowała.
– Bo coś długo tego kierownika pociągu nie widać…
– Na pewno ma co robić. Niech się pan nie martwi, przecież ma pan bilet.
– Ale może nie powinienem tu siedzieć? – bąknął cicho. – Ludzie chcą zjeść, a ja miejsce zajmuję…
Potrząsnęła głową.
– Ma pan prawo korzystać z wagonu jak każdy inny pasażer. Poza tym nikomu pan nie wadzi, wolnych miejsc nie brakuje. No już, proszę się rozchmurzyć! Chyba że to głód tak pana nastawia, to mogę coś zaraz przygotować! Jadł pan śniadanie?
– Jadłem, jadłem. Ja, proszę pani, bez śniadania z domu się nie ruszam. Cukier lubi mi skakać i źle się czuję. W moim wieku…
– E tam, zaraz wieku! Przecież widzę, że pan pełen wigoru!
– Wigoru… – Adam lekko uniósł kąciki ust. – Może kiedyś, kiedyś…
Kobieta odstawiła karton z mlekiem do lodówki, po czym pochyliła się w jego stronę, oparła łokcie o ladę i splotła palce.
– Wie pan, ja w warsie już kilkanaście lat podróżuję i w tym czasie rozmaitych ludzi spotykałam, starszych i młodszych. Takich, co to w każdy weekend kursują po kraju, bo w jednym mieście mają pracę, a w drugim rodzinę. I takich, co na imprezę przez całą Polskę jadą, i na wakacje, i na randkę z internetu… Różne sprawy i różni ludzie, proszę pana. I nieraz jest tak, że przyjdzie młody, zamówi kawę i siądzie w kącie, a zanim zdąży wziąć łyk, głowa mu opada. I śpi. Taki umordowany życiem. A pan nam tu wkroczył jak rączy jelonek, więc z tym wigorem najwyraźniej nie jest tak źle. – Mrugnęła szelmowsko okiem i zachichotała.
Adam wybuchł śmiechem. Zaraz dołączył do niego mężczyzna z czasopismem motoryzacyjnym w ręku, a dziewczyna po drugiej stronie przejścia, dotąd wpatrzona w ekran, rozbawiona uniosła głowę znad komórki. Nawet gwarna grupka kobiet, siedzących dwa stoliki dalej przy szarlotce, zamilkła na chwilę, zerkając w stronę lady.
– Ciekawą ma pani pracę – powiedział mężczyzna z gazetą.
Kiwnęła głową.
– A żeby pan wiedział! Ilu ludzi, tyle sytuacji, przygód... Ciężko dać wiarę! Czasem sobie myślę, że widziałam wszystko. A potem przychodzi kolejny pasażer i okazuje się, że jednak nie. A jakich historii się nasłucham! – Zagwizdała.
– To pani nie tylko herbatę serwuje, ale i pociechę!
– Tak jest! – Przytaknęła z powagą, choć w jej ciemnych jak węgiel oczach zamigotały figlarne ogniki. Jej spojrzenie miało w sobie coś hipnotyzującego. Może to te czernidła na rzęsach i brwiach tak przyciągały wzrok. Ładna z niej babka, pomyślał Adam i się uśmiechnął. Trochę przypominała mu Mariannę. Tyle że Mania była naturalną czarnulką. – Kawę, herbatę, ciasto, ciepłą zupę i, bywa, ramię do wypłakania – wyliczyła, rozprostowując długie palce. – Full serwis! Wie pan, to zwykle długie trasy… Co tu się ludzi przewinie przez ten czas. A każdy jeden wsiada do pociągu z bagażem. I nie mówię tu o walizkach czy plecakach, ale o życiowym bagażu. Na karku, na duszy, na głowie… Człowiek nieraz objuczony jak wielbłąd! Niektórzy chcą sobie pogadać. Pewnie, że nie wszyscy, bo są i tacy, co wolą w ciszy pobyć, ale… wie pan, czasami przed obcym łatwiej się otworzyć…
– To prawda – przyznał Adam i odruchowo położył dłoń na piersi.
Przypomniał sobie nieprzyjemne ukłucie, które poczuł, gdy ostatnio rozmawiał z synem. Choć słowo „rozmowa” nie do końca oddawało charakter tamtego spotkania. Pokłócili się, padło wiele gorzkich zarzutów. Jerzyk nie przebierał w słowach, ale i Adam dał się ponieść nerwom. W pewnej chwili, gdy się obejrzał, w dużym lustrze wiszącym w salonie kątem oka złowił ich odbicie: dwóch dorosłych, posiwiałych mężczyzn skakało sobie do gardeł jak rozwścieczone wiejskie psy. I właśnie wtedy to poczuł. Najpierw ukłucie pod łopatką, a potem ból wokół. Przestraszył się, że to serce, i wycofał w kierunku sofy. Jerzyk obserwował go z chmurną miną, napięty i gotowy do kolejnego ataku. W końcu i on odpuścił. Wyciągnął przed siebie dłonie i zapowiedział, że umywa ręce. Nie chce mieć z szaleństwem ojca nic wspólnego. Później wyszedł. Do dnia wyjazdu nie zamienili już ani słowa. Nigdy nie potrafiliśmy rozmawiać, pomyślał Adam.
– Myśli pani, że z obcymi łatwiej – zwrócił się do kobiety po dłuższej chwili zamyślenia, cicho, nie do końca przekonany, że to dobry pomysł.
Spojrzała na niego z zainteresowaniem, ale bez zaskoczenia, jakby znała ten ton.
– No pewnie.
– Dlaczego? – zapytał.
– Z różnych powodów – powiedziała. – Ale chyba najważniejsze jest to, że nie trzeba się bać, że to, co się powie w chwili słabości, zostanie w oczach drugiej strony. Obcy przyjmie, wysłucha i pójdzie dalej. Nie musi rozumieć ani wybaczać.
Adam skinął powoli głową. Trafiła dokładnie tam, gdzie bolało.
– A z najbliższymi… – dodała zaraz – z nimi wszystko ma swoje konsekwencje. Każde słowo, każda emocja odbijają się echem. Z obcym to co innego. Rzucał pan kiedyś kamienie do studni? Rozmowa z nieznajomym to trochę jak ta zabawa: rzuca się słowo i odchodzi, nie czekając na to, co ono przyniesie. Nieraz ludzie wyrzucają z siebie coś tylko po to, żeby sobie ulżyć, a potem… wysiadają trzy stacje dalej. – Oho! – Pracownica warsu odwróciła się nagle w kierunku czoła pociągu. – Jest i nasz kierownik! Doczekał się pan! – Uśmiechnęła się do Adama i zniżyła głos do konspiracyjnego półszeptu: – Ale nadal uważam, że powinien pan tu zostać! I ciekawiej niż w przedziale, i herbata, i coś na ząb pod ręką…
Kierownik wsparł dłonie o kontuar. Był mężczyzną słusznego wzrostu i wagi, a jego mundur napinał się ostrzegawczo przy każdym ruchu. Wyraz twarzy miał jednak ciepły, dobrotliwy. Rumieniec wychodził z jego policzków na kark i nieco spiczaste uszy. Ostrzyżone na jeżyka włosy lśniły w blasku jarzeniówek; albo wtarł w nie sporo żelu, albo ciągle były mokre po postoju w Poznaniu.
– Mogę prosić o kawę, pani Agnieszko? Tylko z podwójnym espresso, łeb mi pęka… – odezwał się zmęczonym głosem.
– Ciężki dzień – skwitowała współczująco.
– Jak diabli… – westchnął. – Już w Szczecinie się zaczęło, później postój w Krzyżu, no i ten cholerny wagon. Ludzie żyć mi nie dają. Ten nie ma miejsca, tamtego czeka przesiadka w Krakowie. Kolejny się boi, że na samolot nie zdąży. Rozumiem zdenerwowanie, co mogę, załatwię, ale niektórzy przychodzą, żeby, za przeproszeniem, gębę na mnie rozedrzeć! A czy to moja wina, że się spierdzieliło?
– Pewnie, że nie pana, panie Tomeczku. Kawa zaraz będzie, a co do ludzi… – Kobieta wskazała głową stoliki. – Tu też na pana czekają.
Z piersi kierownika dobyło się głębokie westchnienie.
– To mnie pani pocieszyła! Kto z państwa z feralnej piętnastki?
Po krótkiej wymianie zdań pracownik kolei wyznaczył pasażerom nowe miejsca. Dziewczyna z walizką pospiesznie zebrała swoje rzeczy: wypięła ładowarkę z gniazdka, dopiła wściekle różowy koktajl, upchnęła w kieszeni chustkę i książkę w wymiętoszonej okładce. Ręka Adama wyciągnęła się w stronę żółtej torby i spoczywającej na niej wiązanki kwiatów, ale w ostatniej chwili się zawahał.
– Pomóc panu? Może wezmę torbę? – zaoferował pan Tomek.
– Nie, ja… Jeszcze chwilę tu zostanę. Na drugą herbatę.
– Jak pan woli. Może pan pójść w dowolnej chwili, miejsce będzie na pana czekać.
– Dziękuję.
– Zapisać panu numer? Dziewięćdziesiąt pięć. To następny wagon. Przy oknie.
Adam uśmiechnął się pod nosem.
– Nie trzeba, zapamiętam.
– No to miłej podróży i smacznego! Na pewno się jeszcze zobaczymy!
Adam nie kłamał. Rzadko podróżował koleją. Dopóki pewnie czuł się za kierownicą, jeździł swoim poczciwym mercedesem W123, w rodzinie nazywanym pieszczotliwie Beczułką. Kupił go pod koniec lat osiemdziesiątych od lekarza z Warszawy. Wtedy często wyjeżdżał w delegacje, więc potrzebował wiernego kompana. A Beczułka była niezawodna. Zajmował się nią jak ukochanym pupilem. Codziennie odkurzał fotele, polerował deskę rozdzielczą wilgotną ściereczką i wycierał najmniejsze zabrudzenie pojawiające się na karoserii w gołębim kolorze. Oczywiście nie było mowy o paleniu czy śmieceniu w samochodzie, każda grudka błota wniesiona na podeszwach była natychmiast usuwana. A zafascynowany nowym nabytkiem ojca Jerzyk mógł tylko pomarzyć, że położy dłonie na obleczonej ciemną skórą kierownicy tego cacka. Dziś Adam z rozrzewnieniem wspominał chwile, gdy pędził Beczułką przez rozgwieżdżone pustkowia, za jedyne towarzystwo mając dwa długie snopy żółtego światła i głos pomrukujący w radiu. Długo nie potrafił się z nią rozstać, w końcu syn wziął sprawy w swoje ręce i sprzedał auto zapalonemu miłośnikowi motoryzacji. Jako zabytek, oświadczył Sochackiemu seniorowi z krzywym uśmiechem. Na Adamie nie zrobiło to wrażenia. Momentami sam czuł się jak zabytek. Relikt przeszłości.
Podróże pociągiem również należały do przeszłości, bardzo, bardzo odległej. Jak ta do Zakopanego z kumplami, zaraz po maturze. Szkoda im było pieniędzy na bilety, więc wymyślili, że ukryją się w wagonie pocztowym albo ubikacji. Niestety już na stacji zdybał ich podejrzliwy kolejarz i przegonił na cztery wiatry, grożąc wezwaniem milicji. Albo wczasy w Kołobrzegu, na które jechali całą rodziną, stłoczeni z innymi podróżnymi w wąskim korytarzu. Jerzyk drzemał na walizce, a oni, w oparach kanapek z jajkiem i swojskiej kiełbasy, przestępowali z nogi na nogę, modląc się, by pociąg przyspieszył i by na kolejnej stacji nie dosiadło się więcej pasażerów. W porównaniu z tamtą niewygodą podróż w warsie była luksusem.
Na przestrzeni lat wiele się na kolei zmieniło, dumał Sochacki, ale pewne rzeczy pozostały takie same. Nadal można było tu zobaczyć przekrój całego społeczeństwa i spotkać najcudaczniejsze jednostki. On sam, staruszek z poobijaną skórzaną torbą pamiętającą czasy PRL-u, z pewnością stanowił dla pasażerów i obsługi ciekawy obiekt. Z mężczyzną, który w tej chwili wtarabanił się do wagonu restauracyjnego, nie mógł jednak konkurować.
Jegomość ten miał na sobie długi skórzany płaszcz, spod którego wystawały ostre szpice kołnierza śnieżnobiałej koszuli, do tego dżinsy tak wąskie, że opinały szczupłe nogi niczym druga skóra. Spodnie kończyły się nad bladymi kostkami, a dopełnieniem stylizacji były skórzane mokasyny wsunięte na gołe – mimo niesprzyjającej listopadowej aury – stopy. Obuwie zdążyło już przemoknąć do cna i przy każdym kroku mężczyzny rozchlapywało wodę na podłogę wagonu. Stojącej za ladą pani Agnieszce zrzedła na ten widok mina, a pozostali goście warsu oderwali się od kaw, herbat, szarlotek i jajek, obserwując spektakularne wejście. Przybysz wyglądał na odurzonego, wszedł do wagonu chwiejnie, potoczył zamglonym wzrokiem po zebranych, po czym osunął się na wysoki stołek przy stoliku, który wcześniej zajmowała dziewczyna z walizką. W tym samym momencie napotkał spojrzenie Adama i skrzywił się przy tym tak żałośnie, jakby zaraz miał się rozpłakać. Zakłopotany Sochacki odwrócił się pośpiesznie.
– O jejku… – zaczęła ostrożnie Agnieszka. – Ciężki poranek?
– Ciężki – zgodził się nowy klient i zwiesił głowę, opierając podbródek na dłoni. – Najcięższy. A wieczór był jeszcze gorszy. Najstraszniejszy w całym moim życiu.
– To może… coś podam? Niedobrze, gdy smutek ciąży na żołądku, ale kiedy ciąży na pustym, to już dramat…
– Po to właśnie przyszedłem.
– No to co podać? Zerknie pan do menu?
– Nie muszę. Wiem, co chcę zamówić. Czarodziejski eliksir, którym przepędzę smutek – obwieścił pełnym dramatyzmu tonem mężczyzna. Agnieszka znieruchomiała za ladą. Jej spojrzenie powędrowało w kierunku Adama, jak gdyby liczyła, że wyjaśni jej dziwaczne zamówienie. Ten tylko wzruszył ramionami. Na szczęście przybysz sam zdecydował się doprecyzować. – Muszę zalać robaka.
Kobieta uśmiechnęła się mimowolnie.
– To będzie trudne, szanowny panie, bo serwujemy tylko słabe piwo. Niczego pan nim nie zaleje, co najwyżej sprawi, że głowa stanie się jeszcze cięższa. Może lepiej kawę zrobię? Albo podam coś na ząb?
– Niech będzie kawa. Rozpuszczalna – zgodził się przygnębiony klient. Gdy kubek trafił w jego ręce, opróżnił go kilkoma dużymi łykami, nie zważając na temperaturę. Adam skrzywił się bezwiednie; to musiało zaboleć, a jednak mężczyzna nawet nie mrugnął. Agnieszka, stojąca nieopodal z rękami splecionymi na piersi, najwyraźniej pomyślała o tym samym, bo aż zacisnęła zęby i lekko odwróciła głowę. Ekscentryczny gość osuszył ostatnie krople z cichym siorbnięciem, po czym zmiął papierowy kubek w dłoni i żywiej rozejrzał się dookoła. Jego wzrok spoczął na torbie Adama oraz leżącej na niej wiązance goździków i momentalnie zaszkliły mu się oczy. – Trzeba było kupić kwiaty – szepnął.
Adam i Agnieszka spojrzeli po sobie zdezorientowani.
– Na dworcu na pewno znajdzie pan jakąś kwiaciarnię – pocieszyła go Agnieszka i wycofała się w stronę bufetu. – Dokąd pan jedzie?
– Do Katowic, ale to nie ma najmniejszego znaczenia. Już za późno.
– Niecałe pięćdziesiąt minut opóźnienia, ale pociąg na pewno coś nadrobi.
– Nie chodzi o pociąg. Opóźnienie nie ma znaczenia. Najmniejszego. To ja… dla mnie jest za późno.
Agnieszka spoważniała.
– Proszę tak nawet… Coś panu powiem, nienawidzę szafować frazesami typu „nigdy nie jest za późno”, bo wszyscy dobrze wiemy, że czasem… bywa. Ale powinniśmy próbować, prawda? – Rozłożyła ręce. – Nie ma się co poddawać. Nie wiem, co pana spotkało, ale…
– Odrzuciła je – wyszeptał.
– Je? – Agnieszka pochyliła się nad ladą. – Co pan ma na myśli?
– Oświadczyny. Jechałem przez pół Polski, żeby poprosić ją o rękę. A ona powiedziała nie. Kwiaty… Mogłem jej jednak kupić.
– No, mógł pan – zgodziła się ostrożnie Agnieszka.
– Ale mówiła, że nie trzeba…
– Wczoraj tak powiedziała?
– Nie, wczoraj nie odezwała się słowem. Ale wcześniej. Że szkoda pieniędzy, że zaraz zwiędną. Może trzeba było chociaż sztuczne?
– Nie! – zaprzeczyli jednocześnie Adam i Agnieszka.
– Ale mówiła…
Kobieta pokręciła głową.
– Zawsze tak mówimy – westchnęła. – Ale tak naprawdę uwielbiamy je dostawać. Przy okazji, bez okazji… a przy oświadczynach to już w ogóle nie wyobrażam sobie bez…
– Szkoda, że ja sobie nie wyobraziłem. – Z piersi mężczyzny dobył się stłumiony szloch. – Teraz już wszystko stracone. Zawaliłem!
Po jego policzkach potoczyły się łzy grube jak groch. Adam wpatrywał się w płaczącego z konsternacją. Agnieszka zastygła ze ściereczką w dłoni, zawieszona nad ladą, którą właśnie zamierzała przetrzeć. Rozmowy w głębi wagonu ucichły; słychać było tylko pociąganie nosem.
– Proszę wybaczyć, ale taka postawa nie przystoi mężczyźnie – powiedział Adam, przekrzywiając lekko głowę i unosząc brwi. – Dostał pan kosza i beczy jak dziecko, któremu podebrano cukierka? Nie mam nic przeciwko łzom, bywa że pomagają, oczyszczają. Ale ta bezsilność? Rezygnacja bez walki?! Cios i już pan leży na deskach, nawet nie próbując wstać? A ten pomysł z zalewaniem robaka… Serio? Zamiast naprawiać, woli się pan znieczulić?
– A co tu naprawiać? Przecież powiedziała „nie”!
– I pan tak po prostu odszedł?! – domyślił się Sochacki.
– A co miałem zrobić. Drzwi mi przed nosem zamknęła. Serce złamała – uzupełnił mężczyzna.
– Romantyk – rzucił ktoś z głębi wagonu. Mężczyzna w skórzanym płaszczu najeżył się.
– Proszę ze mnie nie kpić! – zawołał oburzony, podrywając się z miejsca. Odpowiedziały mu stłumione chichoty. – Człowiek potrzebuje wsparcia, a co dostaje? Drwiny, żałosne morały i lurę, która nawet nie stała obok prawdziwej kawy! Bezdusznicy! Lepiej wrócę do przedziału. Nawet najgorszy koszmar będzie lepszy od tego, co mnie tu spotyka! – wykrzyknął i poczłapał w przemoczonych butach do wyjścia, zostawiając za sobą kolejną falę śmiechu.
– Nie ma za co! – odezwała się Agnieszka. – Chyba przestaję się dziwić, że zatrzasnęła te drzwi. Żadne kwiaty by nie pomogły!
– Możliwe – zgodził się równie skonsternowany Adam.
– Mimo że naprawdę lubimy je dostawać, nawet jeśli się zarzekamy.
Adam spojrzał na nią z lekkim uśmiechem, widać było, że o czymś pomyślał.
– Ach, no tak… My, faceci, zawsze się łudzimy, że coś zrozumiemy, a tymczasem…
– Kwiaty są jak słowa – powiedziała. – Czasem pozwalają wyrazić to, czego nie mówimy na głos. Bo nie potrafimy, boimy się albo po prostu nie chcemy. Przeróżne niewypowiedziane komunikaty skrywają się między ich płatkami i liśćmi. „Kocham cię”, „przepraszam”, „dziękuję”… Wszystko, co w sercu. – Agnieszka rzuciła okiem na przywiędłą wiązankę leżącą na torbie. – Te pana… cóż obawiam się, że jeśli natychmiast nie włoży ich pan do wody, powiedzą co najwyżej… „to był długi dzień”.
Adam domyślał się, że chciała powiedzieć coś innego, ale w ostatniej chwili ugryzła się w język.
– Wyglądają, jakby… właśnie zasypiały – dodała po krótkim wahaniu, miękko, niemal szeptem. – Pan mi je da, włożę do słoika i oddam, jak wjedziemy do Krakowa. Inaczej zasną na wieki.
– Kwiaciarka mówiła, że goździki zniosą podróż. – Adam pogładził palcami sztywne łodyżki wychylające się spod brązowego papieru. – Ale może faktycznie w wodzie będzie im lepiej, odpoczną, nabiorą życia, obudzą się pogodniejsze. Śniące kwiaty… – roześmiał się. – Podoba mi się, jak to pani ujęła. Nie pierwszy raz zresztą spotykam się z tą metaforą. Może nawet coś im się śni! W końcu cały dzień chłonęły świat: ciszę szklarni, pośpiech dworca, stukot pociągu.
– Całkiem sporo jak na ich krótką podróż... – Agnieszka obrzuciła go miłym spojrzeniem, wzięła kwiaty i ostrożnie umieściła je w słoju. Delikatnie pogładziła ich płatki, zamyślona. – Może ich świat jest bogatszy, niż nam się wydaje. Taki goździk… Może nieść czyjąś sympatię, ledwie muśnięcie myśli: „jesteś dla mnie ważny, choć boję się to powiedzieć”. Albo ukrytą nadzieję, że jeszcze nie wszystko stracone. Kwiaty nie potrafią zatrzymać emocji dla siebie jak ludzie, rozkwitają nimi i przekazują je dalej. A potem szybko znikają, nie oczekując nic w zamian. Może dlatego ich piękno jest tak kruche.
– To piękna myśl – przyznał Adam. Po chwili ni stąd, ni zowąd wyrecytował: – „A o czym śnią kwiaty, gdy sierp lodowaty księżyca srebrnego u nieba ciemnego przygląda im się? Czy serca ich płoną tęsknotą kojoną? Czy myślą o łąkach, traw łanach i pąkach? Czy czują smak deszczu i mgieł?”.
– No, proszę, proszę… – Agnieszka skinęła głową z uznaniem. – Z pana to jest romantyk… i poeta.
Smagany wilgotnym wiatrem pociąg sunął przez zamglony listopadowy świat, a Adam spoglądał w okno i myślał o mężczyźnie w skórzanym płaszczu. Wyrzucał sobie, że może zachował się zbyt szorstko. Cóż, że nieborak się rozkleił i szukał u obcych ludzi potwierdzenia, jaki to biedny jest i nieszczęśliwy? Miał do tego prawo, wszak złamano mu serce! Rzecz w tym, że takie użalanie się nad sobą zawsze budziło w Adamie niesmak. Człowiek, zwłaszcza mężczyzna, powinien zachować godność. Pokazać hart ducha i zdecydowanie. Każdy musi przejść swoją ścieżkę życia, od początku do końca, a świat jest pełen pułapek. To trochę jak wyprawa do lasu. Tu brak deski w kładce przerzuconej nad strumieniem, tam zwalone drzewo albo gniazdo groźnie buczących dzikich pszczół. Ale czy napotykając te przeszkody, siadamy bezradnie na ziemi i zalewamy się łzami? Nie. Szukamy innej, bezpieczniejszej drogi, by dotrzeć do celu. Strumień wystarczy przeskoczyć, a pień czy owadzie siedlisko obejść szerszym łukiem. A jeśli nie da się inaczej, zawsze można zawrócić i podjąć próbę innym razem. Grunt to ruszyć głową, szukać rozwiązań, nie poddawać się i nie łamać porażką! Adam głęboko wierzył, że taka postawa jest słuszna, wpajał ją swemu synowi, a wcześniej sam przejął ją od swego ojca i stryja.
Tak czy siak, to nie była moja sprawa. I powinienem ugryźć się w język, myślał.
Stojąca za ladą Agnieszka również zdawała się błądzić myślami gdzieś daleko. Niby pochylała się nad rozłożonym na blacie zeszytem, niby coś w nim kreśliła, jednak często podnosiła głowę i bawiąc się długopisem, wlepiała wzrok w jakiś niewidoczny punkt. Nagle popatrzyła na Adama.
– Ja też kiedyś odrzuciłam oświadczyny, wie pan? – wyznała.
– Naprawdę?
Energicznie pokiwała głową.
– To był fajny chłopak, wysoki, śniady, przystojniaczek. I naprawdę bardzo go lubiłam… Ale po powrocie z wojska się zmienił. Stał się zaborczy, natarczywy… Ciągle dopytywał, co robiłam, z kim rozmawiałam. A ja się uczyłam, wie pan. Do matury. Właściwie z domu nie wychodziłam. Ciągle drążył i drążył, próbował mnie przyłapać na kłamstwie, a kiedy mu się to nie udało… oświadczył się! Oczywiście odmówiłam. Tak naprawdę trochę się go bałam.
– Jak to przyjął?
– Inaczej. – Skrzywiła się, rzucając znaczące spojrzenie w kierunku drzwi, za którymi wcześniej zniknął mężczyzna w skórzanym płaszczu. – Nie chciał się pogodzić z odmową, ciągle mnie nachodził, wystawał pod domem, szkołą. W końcu interweniował mój ojciec. Nie wiem, co mu powiedział, ale raczej nie było to nic miłego, bo chłopak odpuścił. Później okropnie się rozpił.
– Ten tu też chciał zalać robaka – westchnął Adam. – Ale alkohol jeszcze nikomu nie pomógł rozwiązać problemów.
– To prawda. – Agnieszka w zamyśleniu pstrykała długopisem. – Po prostu chciałam powiedzieć, że trochę rozumiem tamtą kobietę. Czasem trzeba na pierwszym miejscu postawić siebie. I zatrzasnąć te cholerne drzwi.
– O tak! – zgodził się Adam, posyłając zadumane spojrzenie za okno. Zamiast szyby upstrzonej srebrzystymi kroplami ujrzał wykrzywioną twarz syna i odruchowo położył dłoń na sercu.
Miał wrażenie, że tamtego dnia słowa Jerzyka podziurawiły je jak sito. Tyle było w nich gniewu! Tyle… pogardy! A to było znacznie gorsze! „Wariactwo”, rzucił mu w twarz. „Oszalałeś do imentu, jeśli sądzisz, że na to pozwolę! Zresztą… jesteś dorosły, rób co chcesz. Przecież właśnie tak postępujesz całe życie, prawda? Robisz wszystko z myślą o sobie, bez krzty zastanowienia, czy nie ranisz innych. Tylko ty, ty i ty!”.
– To nieprawda! – szepnął Adam do deszczowego okna, jednak nagle zdrętwiały język nie chciał współpracować i przygryzł go sobie boleśnie.
Jęknął cicho, a Agnieszka zerknęła na niego pytająco.
– Mówił pan coś?
– Ja… – zaciął się. – Tak… hmm… Mówiłem, że mnie spotkało coś podobnego. Można powiedzieć, że odrzuciłem oświadczyny…
– Chce pan powiedzieć, że jakaś kobieta zaproponowała panu małżeństwo?! – wykrzyknęła Agnieszka.
– W pewnym sensie…
– Niesamowite! Musiała pana kochać! I mieć w sobie wiele odwagi!
Adam przytaknął z powagą.
– Owszem. Była wspaniałą i dzielną kobietą. Niestety miała to nieszczęście, że obdarzyła uczuciem nieodpowiedniego mężczyznę…
Kąciki ust Agnieszki opadły.
– Kim ona była?
– Moją żoną.
Kobieta za ladą drgnęła.
– Ale jak to… przecież powiedział pan…
– Tak, że odrzuciłem oświadczyny. Te pierwsze.
Agnieszka przybrała minę osoby zagubionej w rachunkach.
– Bo widzi pani, gdy moja żona pierwszy raz wyraziła chęć, moje serce należało do innej kobiety. Nie mogłem się zgodzić, rozumie pani? Po latach, kiedy szykowałem dla niej pierścionek, znów mnie ubiegła! I tym razem się zgodziłem. Chociaż, muszę przyznać, nieco się obruszyłem. Uważałem, że to mężczyzna powinien wybrać żonę, taki przynajmniej był wtedy porządek świata! A nie, że kobieta mężczyznę jak, nie przymierzając, no… koguta na targu!
Agnieszka zasłoniła usta dłonią, mimo to zza palców dobiegło ciche parsknięcie.
– A mężczyzna niby może sobie ustrzelić… kurkę? – zapytała z przekąsem.
Adam posłał jej poważne spojrzenie, przytaknął i dla podkreślenia wagi kolejnych słów uniósł wyprostowany palec.
– Wtedy tak myślałem! Wiele rzeczy zrozumiałem po drodze! Ale wtedy byłem uparty. Kupiłem pierścionek i oświadczyłem się, jak przystało. I zostałem przyjęty.
– Musiała być bardzo szczęśliwa…
– Tak. Chyba tak sądziła.
– Choć ja… – Agnieszka przekrzywiła lekko głowę i spojrzała na Adama z ukosa. – Proszę wybaczyć, chyba pokazałabym panu środkowy palec.
Adam uśmiechnął się pod nosem.
– Ja sam bym go sobie pokazał, pani Agnieszko. Ale ona tak nie zrobiła. I myślę, że żałowała tego przez całe życie – odparł i odwrócił twarz w stronę okna.
Agnieszka potrząsnęła głową z niedowierzaniem.
– No nie! – wykrzyknęła. – Nie dość, że flirciarz i romantyk, to jeszcze mistrz suspensu! Chyba nie zostawi mnie pan bez wyjaśnień?
– Pani Agnieszko – zaśmiał się cicho. – To długa historia.
– Nasza podróż też jest długa, panie… Jak pan właściwie ma na imię?
– Adam. Mam na imię Adam. Jak pierwszy grzesznik, który uległ kobiecie w rajskim ogrodzie – zażartował. – A otrzymałem to imię, bo właśnie w takim ogrodzie przyszedłem na świat. Naprawdę chce pani o tym posłuchać?
Agnieszka odwróciła lekko głowę w lewo i uniosła dłoń.
– Chwileczkę. Klienci. Gdy tylko będę wolna, zaparzę herbatę z płatkami suszonych róż…
Wraz z jej słowami do Adama przypłynęło wspomnienie słodkiego zapachu róż z ogrodu w Bagniskach. Oparł skroń o chłodną szybę, pozwalając, by obłok tego aromatu poniósł go na spotkanie z przeszłością.
Wśród cieni i blasków,
O zmroku i brzasku,
W ogrodzie zamglonym,
Gdzie płot powalony
Zarasta już mchem
Lato, w które przyszedłem na świat, było okrutnie kapryśne – raz grzało, raz grzmiało. Tak mawiała matka. Uwielbiałem jej opowieści: bajki, które swą słodyczą niczym miód sklejały powieki do snu, tajemnicze legendy o rycerzach i skarbach, żartobliwe wierszyki, które wymyślała na poczekaniu, przysiadając na brzegu posłania. A najbardziej wspominki, czyli historie o dzieciństwie, spędzonym z czterema siostrami w niewielkim majątku pod Krakowem, o latach późniejszych, gdy poznała już ojca, zakochała się, wyszła za mąż i brylowała na salonach jako pani mecenasowa Sochacka, a także o czasach, gdy byłem maleńkim Adasiem, rozkosznym berbeciem z loczkami skręcającymi się nad uszami i zaślinioną bródką.
Naturalnie, jak przystało na dojrzałego chłopca w wieku lat pięciu czy sześciu, udawałem, że to ostatnie w ogóle mnie nie interesuje, a nawet wręcz brzydzi. Z grymasem odwracałem twarz do ściany, wydymałem wargi, a ramiona splatałem na piersi, jak zawsze, gdy chciałem okazać czemuś najgłębszą pogardę. W rzeczywistości jednak strzygłem uszami, by żaden najdrobniejszy nawet szczegół im nie umknął, co czyniłoby zasłyszaną historię niekompletną, i wczepiałem się palcami w falbanę zdobiącą brzeg maminej spódnicy w nadziei, że zrzuci pantofle, oprze się plecami o poduszki spiętrzone na wąskim łóżku i bez pamięci zatonie w przeszłości. Równocześnie z drżeniem serca nasłuchiwałem odgłosu ciężkich kroków w korytarzu, kroków zwiastujących nadejście ojca, które niezmiennie kończyło te przesiąknięte słodyczą chwile w półmroku niewielkiej chłopięcej sypialni.
Mój ojciec, mecenas Jerzy Sochacki, zapiekły zwolennik zimnego chowu, był przeciwny wieczornym wizytom matki. Patrzył z niechęcią na każdy przejaw matczynej czułości i twierdził, że zdawkowe „dobranoc” wypowiedziane po kolacji w zupełności wystarczy. Zaraz też wywoływał żonę pod byle pretekstem, a to że czegoś tam nie mógł znaleźć, a to znowu chciał jej coś przeczytać z porannej gazety, a jeśli oponowała lub zanadto się ociągała, zarzucał jej surowo, że straszliwie mnie rozpieści, przez co nie wyrobię w sobie odpowiednich cech męskich. Ale im bardziej starał się ją ode mnie odsunąć, tym mocniej łaknąłem tej bliskości. Po kolacji podchodziłem do jej krzesła, obejmowałem szczupłymi ramionkami za szyję i cmokając wargami upudrowany policzek, szeptem prosiłem, aby później do mnie zajrzała i opowiedziała coś na dobry sen. Właśnie tak określaliśmy te opowiastki. Na dobry sen. Odpowiadała, że „zobaczy” albo „się postara” i dyskretnie puszczała do mnie oko. Wtedy wiedziałem, że z pewnością się zjawi.
Opowieść o dniu moich narodzin była jedną z jej ulubionych. Ja również ją lubiłem, bo za każdym razem dodawała do niej coś nowego, przez co historia stawała się coraz dłuższa i dłuższa, a to oznaczało, że matka spędzi w moim pokoju więcej czasu. Nierzadko zdarzało mi się zasnąć z buzią wtuloną w jej pachnące włosy i z dźwięcznym szeptem rozbrzmiewającym w uszach. Uwielbiałem matkę. Stanowiła dla mnie ucieleśnienie piękna oraz łagodności, i przez wiele lat na każdą poznaną kobietę spoglądałem przez pryzmat tej doskonałości.
Zatem lato, w które przyszedłem na świat, było okrutnie kapryśne. Ciągle padało i ojciec próbował odwieść matkę od corocznego wyjazdu do Bagnisk.
– I to jeszcze w twoim stanie! – gorączkował się. – Ani im przy żadnym zajęciu nie ulżysz, ani rozrywki tam nie znajdziesz! Zwłaszcza przy tej pogodzie! To już lepiej w mieście zostać! Do teatru wyjść można, do kawiarni! A jeśli ci za przyrodą tęskno, zorganizuję wycieczkę! Statkiem po Wiśle, o! Albo do Tyńca! Elżuniu!
Ona jednak nie zamierzała zmieniać planów. Zaraz go zagadała, że podczas ostatniej wizyty doktor zapewniał, iż rozwiązanie nie nastąpi przed wrześniem, a świeże powietrze dobrze jej zrobi. Poza tym stęskniła się straszliwie za rodziną, szczególnie za rodzicami i siostrami, i wiedziała, że potem przez długie miesiące nie będzie miała okazji ich zobaczyć. Chciała też wypytać matkę o wszystko, co dotyczyło porodu i opieki nad niemowlęciem. Jego te tematy w ogóle nie zajmowały, a nawet zdawały się lekko denerwować. W końcu ustąpił, co nieczęsto mu się zdarzało. Pomógł jej zamknąć bagaże i zawiózł ją na pociąg. Początkowo planował podróż cws-ką, z której od trzech lat był niezmiernie dumny, jednak po namyśle doszedł do wniosku, że nie ma sensu ryzykować. Skoro żona czuła się wystarczająco dobrze, postanowił nie narażać auta na uszkodzenia. Przypomniał sobie, że podczas opadów droga do Bagnisk zwykle zamieniała się w grząskie bajora. Ostatecznie uznał, że pociąg będzie bezpieczniejszym wyborem.
Mama wspominała, że podróż była nie do zniesienia. W wagonie panował taki ścisk, że ledwo mogła oddychać, a siedzenia były twarde niczym kamień. W dodatku w powietrzu unosił się kwaśny odór, od którego zbierało ją na mdłości. Z ulgą wytoczyła się na peron i opadła na stojącą przed budynkiem stacji ławkę. Wymachując kapeluszem, starała się ochłodzić twarz, która od duszności przybrała purpurowy odcień. Jej oddech powoli wracał do normy, choć pulsujący ból w głowie przypominał o zmęczeniu. Była wyczerpana, lecz radość zbliżającego się spotkania z rodziną dodawała jej sił. Jak się okazało, to dopiero był półmetek. Wóz, który przysłano po nią z domu, kolebał się na wszystkie strony, a każdy wstrząs potęgował ból pleców i napięcie w nogach. Znowu poczuła w gardle nieprzyjemne pieczenie. Rozmiękłe błoto tryskało spod kół, brudząc ubrania i bagaże. Gdy wreszcie dotarła na miejsce, pobladła i umęczona całą eskapadą, zdawkowo przywitała się z rodziną i chociaż było dopiero wczesne popołudnie, od razu położyła się do łóżka. Spała kilkanaście godzin. Rankiem poczuła bardziej ukłucie zawodu niż złość i nieprzyjemny ucisk w brzuchu na myśl, że mąż wysłał ją w taką podróż samą. Ale ekscytacja spotkaniem z matką, ojcem i siostrami, samym powrotem w rodzinne strony szybko przesłoniła tamto rozczarowanie.
Bagniska były prawdopodobnie jedynym miejscem, gdzie naprawdę czuła się sobą. Poznawałem to po promiennym blasku w jej oczach, kiedy opowiadała o swoim dzieciństwie albo o tamtym lecie, w które przyszedłem na świat. Tam nie musiała się pilnować, jak wygląda, co mówi, czy nie za głośno się śmieje. Na krótką chwilę zrzucała wszystkie maski, z tą samą ulgą, z jaką człowiek zdejmuje przyciasne pantofle lub zbyt mocno związany krawat. W późniejszych latach musiała rozpaczliwie tęsknić za starym domem, za różanym ogrodem i krętą ścieżką prowadzącą do strumienia, gdzie kobiety prały bieliznę, za otaczającymi majątek polami, łąkami i lasami, nawet za błotnistą drogą, nad którymi pochylały się wierzby.
Ojciec był zupełnym przeciwieństwem matki. Sztywny, chłodny, zasadniczy. Nie znosił sprzeciwu, nie pojmował słabości. Jego milczenie potrafiło ranić bardziej niż krzyk. Miłość, jeśli w ogóle ją okazywał, przypominała raczej obowiązek niż uczucie. Nasze relacje zawsze były napięte. Dorastałem w cieniu dyscypliny, każdy błąd niósł ze sobą konsekwencje, nierzadko bolesne. Z biegiem lat narastał we mnie żal, urazy piętrzyły się jak niesione przez rzekę gałęzie, aż w końcu utworzyły zator. Podejmowane przeze mnie decyzje w znacznym stopniu podyktowane były sprzeciwem wobec jego surowości. Ojciec był postawnym człowiekiem, już sam widok jego masywnych ramion i szerokich pleców wzbudzał respekt. Zawsze wyprostowany, poruszał się dystyngowanie, niespiesznie, jakby najmniejszy jego krok był starannie przemyślany. Jego przenikliwy wzrok wychwytywał każdy ruch, każdą myśl, tak że nic nie mogło umknąć jego uwadze.
Matka za to była drobna i krucha. Miała szczupłe kostki i nadgarstki, próbowała dodać sobie wzrostu butami na obcasie, ale zabawnie drobiła w nich stopami, jakby jakiś niewidzialny sznurek pętał jej nogi. W pasie miała tyle, ile mierzyła jej ulubiona wstążka do włosów. Czasem się nią owijała i wzdychała: „Niepotrzebnie zjadłam tamto ciastko”. Albo: „Dobrze, dobrze, jest jeszcze troszkę luzu!”. Nic dziwnego, że poród o włos nie wycisnął z niej dwóch żyć: żałośnie kwilącego noworodka i jej własnego. Choć w opowieściach matki jawił się jak chwalebny cud narodzin i jako dzieciak tak go właśnie postrzegałem, z czasem dotarło do mnie, że w rzeczywistości to straszliwie bolesne doświadczenie, mieszanina skrajnego wyczerpania, strachu, nadziei, ulgi i radości.
Mówiła, że razem z najmłodszą siostrą, Janką, zaplanowały na ten dzień wycieczkę do lasu. Chciały odwiedzić polanę, gdzie najwcześniej dojrzewały borówki, i nazbierać jagód do kruchego placka. Ale od rana siąpił deszcz, więc matka, znudzona, siedziała z nosem przyklejonym do szyby i cicho wzdychając, śledziła przesuwające się nisko po niebie chmury. W końcu około południa opady ustały, a zza zasłon wyjrzały pierwsze nieśmiałe promienie słońca. Matka natychmiast zarzuciła żakiet, wzuła trzewiki i pognała do ogrodu, tłumacząc, że musi zaczerpnąć świeżego powietrza. Przez chwilę spacerowała między rabatkami, jednak obuwie i skraj spódnicy nasiąkły wodą i chłód zmusił ją do ucieczki do ulubionego zakątka pod drewnianą pergolę, na swoją ukochaną ławeczkę. Róże wiły się wokół pergoli, z jednej strony herbaciane, z drugiej pąsowe, a za oparciem ławki jeszcze żółte, ich pąki rozkwitały w pełni, a zapach, intensywniejszy po deszczu, przenikał powietrze, mieszając się z woniami mokrej ziemi i trawy. Matka mogła tam przesiadywać godzinami, czy to sama, pogrążona w rozmyślaniach albo lekturze, czy z babcią albo siostrami, jeśli akurat nie miały innych zajęć. Tym razem także zakotwiczyła tam na dłużej. Wystawiła twarz do słońca i nasłuchując świergotu ptaków i odgłosów ciurkającej wody, zanurzyła się w słodkich marzeniach. Z zadumy wyrwał ją huk grzmotu. Przerażona zerwała się na równe nogi, uczyniła to jednak tak nieszczęśliwie, że podeszwa trzewika ślizgnęła się na rozmiękłej ziemi i matka straciła równowagę. Upadłszy, poczuła ostry ból w podbrzuszu, tak silny, że nie była w stanie wydobyć z siebie dźwięku.
Zaniepokojona nadciągającą burzą Janka wybiegła za siostrą do ogrodu i dostrzegła skuloną przy ławce postać. Wyciągnęła do niej ręce, chcąc pomóc jej wstać i przejść do domu, ale matka w panice się odsuwała. Każdy, najmniejszy nawet ruch wywoływał kolejną falę bólu, która odbierała jej oddech. Janka nie czekała ani chwili dłużej, pognała po pomoc. Mama opowiadała, że wszystkie panny z Bagnisk świetnie czuły się w siodle, a Janka jeździła tak, jakby sam wiatr ją po piętach smagał. Nie przeszkadzało jej nawet, że zamiast rączego wierzchowca dosiada kobyłki, Baśki. Doktor mieszkał parę wsi dalej, bez namysłu wskoczyła na grzbiet klaczy i pognała na oklep przez łąki i las. Nie minął kwadrans, a zaalarmowany doktor był już w drodze do majątku. Niestety jego elegancka bryczka nie była przystosowana do jazdy po grząskim terenie i koła utknęły w błocie. Janka miotała się w rozpaczy. W końcu zaproponowała medykowi, że przewiezie go wierzchem, co ten, oburzony, odrzucił. I kto wie, jak by się to wszystko skończyło i czy w ogóle przyszedłbym żywy na ten świat, gdyby nie Walenty Głuch z końca wsi. Wracał akurat z lasu, powożąc drabiniastym wozem pełnym chrustu, i przypadkiem trafił na nich na drodze. Bez wahania zgodził się dowieźć doktora do Bagnisk. Gdy ten w końcu dotarł na miejsce, rzucił tylko okiem na matkę i mruknął, że przybył w ostatniej chwili. Nie było czasu nawet przenosić jej do domu, urodziłem się na przyniesionych ze stajni derkach i płóciennych prześcieradłach, pośród rozkwitłych róż, których zapach mieszał się z gęstym burzowym powietrzem. Był lipiec 1933 roku.
Historie matki rozbudziły we mnie głęboką ciekawość i dziwną, nieukojoną tęsknotę za miejscem jej dzieciństwa oraz moich narodzin. Opowiadała o nim z taką czułością, że w mojej wyobraźni Bagniska przybierały niemal baśniowe kształty. Gdy tylko kończyła opowieść i podnosiła się, by wyjść z pokoju, łapałem ją za dłonie i dopytywałem, kiedy w końcu tam pojedziemy. Kiedy zobaczę uginające się od owoców drzewa? Stodołę z bocianim gniazdem i strumień w cienistej kotlince? Pogłaszczę wiernego psa drzemiącego przy kuchennym piecu? Kiedy poznam dziadków, ciotki, wujów i kuzynów? Podobno widywałem ich, gdy byłem całkiem maleńki, zupełnie jednak tego nie pamiętałem. W odpowiedzi mama zawsze smutno się uśmiechała i zbywała mnie nieokreślonym terminem. Wkrótce. Pewnego dnia. Gdy tatuś znajdzie więcej czasu… Upłynęło go sporo, zanim zrozumiałem, że w ten sposób oszukiwała i siebie, i mnie.
Niestety, napięcia i konflikty między ojcem a dziadkiem przyczyniły się do ochłodzenia rodzinnych stosunków. Po moich nieplanowanych narodzinach w ogrodzie ojciec wpadł w furię, pogniewał się nie tylko na rodzinę, ale i na całe Bagniska. Wyrzucał krewnym, że nie potrafili otoczyć Elżuni należytą opieką, że pozwolili, by jego żona rodziła na ziemi jak zwykła wiejska dziewka. Ledwie wysiadł z cws-ki, a już zagadał go Walenty Głuch, z dumą opowiadając, jak to w ostatniej chwili udało mu się dowieźć lekarza, jak Elżunia rodziła pod gołym niebem, między różami. Dla mecenasa Sochackiego brzmiało to jak upokorzenie, kompromitacja, skandal, który, jak sądził, na zawsze miał przykleić się do jego nazwiska. Matka usiłowała bronić bliskich, tłumacząc, że obwinianie ich o przedwczesny poród jest wręcz irracjonalne, a poza tym zrobili wszystko, by jej pomóc, jednak żadne argumenty nie trafiały do mecenasa. Czy to w kancelarii, czy w domu, ostatnie słowo zawsze należało do niego. Podejrzewam, że zręcznie wykorzystał całą tę dramatyczną akcję porodową jako pretekst, aby ukrócić kontakty matki z rodziną. Kochał żonę miłością egoistyczną, zaborczą i zachłanną. Zazdrościł jej serdecznych więzi z siostrami, z dziadkiem, dla którego była oczkiem w głowie. Myślę, że bywał zazdrosny nawet o mnie i o każdą chwilę, którą mi poświęcała.
Do Bagnisk pojechałem dopiero wiele lat później. Europa stała się niespokojna, a rodzice coraz częściej rozmawiali w domu o nadciągającej wojnie. Dla mnie, pędraka kłusującego po pokojach na drewnianym koniku, między nogami jadalnianego stołu prowadzącego dzielnych ołowianych żołnierzy na bitwę, była to tylko kolejna wciągająca opowieść, którą wypełniłem dziecięcą wyobraźnią. Tymczasem ojciec robił się coraz bardziej nerwowy. Zaczął spędzać jeszcze więcej czasu niż zwykle w swoim gabinecie, słuchał radia, pisał coś albo czytał listy, zamawiał rozmowy międzymiastowe. Przebąkiwał coś o tym, że powinniśmy z matką ten najgorętszy czas gdzieś przeczekać. Pamiętam, jak mówił: „Wojna z pewnością nie potrwa długo, Niemcy zorientują się, że Polska ma silnych sojuszników i wycofają się z podkulonym ogonem. Jednak zanim do tego dojdzie, lepiej gdzieś się zaszyć”. Matka z błyskiem nadziei w oczach zaproponowała Bagniska, na co on tylko się skrzywił. Już wcześniej skontaktował się z dalszym wujem, właścicielem dużego majątku pod Rzeszowem. Był gotów udzielić nam gościny.
Matka pobladła. „A co z mieszkaniem? Co z interesami w kancelarii?” Ojciec machnął dłonią. Miał zostać na miejscu, żeby wszystkiego przypilnować. „Nie martw się, to na pewno nie potrwa długo. Z Anglikami i Francuzami u boku jesteśmy silni, Niemcy nie mają szans”, odpowiedział, próbując ukryć zdenerwowanie. „A kto wie? Może ci wszyscy wielcy zdołają się jeszcze opamiętać i do konfliktu w ogóle nie dojdzie?” W jego oczach dostrzegłem coś, czego wcześniej nigdy u niego nie widziałem: niepewność, niemal lęk. W ogóle wychudł i poszarzał na twarzy, zmarszczki na jego czole się pogłębiły. Kilka razy, gdy myślał, że nikt go nie widzi, przyłapałem go na długim siedzeniu w milczeniu, nieruchomo, z apatycznym wzrokiem utkwionym w ścianie albo zaciągniętym storą oknie. Raz aż się przestraszyłem, sprawiał wrażenie, jakby duch już dawno opuścił jego ciało. Szczerze mówiąc, tego milczącego, przypominającego martwą kukłę ojca zawsze bałem się bardziej niż rozgniewanego. Był wtedy surowszy, zimniejszy. Uciekłem więc do swojej sypialni, żeby mnie nie zauważył, wpełzłem pod łóżko i ustawiłem żołnierzy w zwarte szyki. Na cóż nam kryjówki i obce majątki? Ci dzielni wojacy z ołowiu raz-dwa rozprawią się z najeźdźcą!