Jest takie miejsce - Wojciech Zawioła - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Jest takie miejsce ebook i audiobook

Wojciech Zawioła

5,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

17 osób interesuje się tą książką

Opis

Jest takie miejsce, taki czas - a w tym miejscu i czasie taka miłość, która może odmienić całe nasze życie. 

Barbara, żegnając idącego na wojnę Henryka, nie podejrzewała, że do kolejnego spotkania może dojść dopiero wiele lat później. 

Starszy pan i pani siedzący na ławce w parku oraz młody mężczyzna i kobieta, którzy poznali się tuż przed sylwestrem 1942 roku w Warszawie - dzieli ich wiele czasu, lecz łączy ta sama miłość. 

Byli dla siebie rozdzielonymi kochankami, obcymi ludźmi, a w końcu parą staruszków dzielących wspólny spacer. 

Czy istnieje uczucie, które przetrwa wszystko - nawet wtedy, gdy zakochani nie mogą być razem? Czy jest taka miłość, której nie rozdzieli czas? 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 285

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 5 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Anna RyźlakMaciej Więckowski

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
anka8661

Nie oderwiesz się od lektury

pełna emocji
00



Wojciech Zawioła

Jest takie miejsce

Rozdział 1

Jest takie miejsce w Warszawie, które szczególnie sobie upodobałem. To ławeczka między Agrykolą a Łazienkami. Siadam na niej czasem i patrząc na górujący nade mną Zamek Ujazdowski, zatapiam się w myślach. Układam sobie w głowie przyszłość, przywołuję przeszłość i myślę o teraźniejszości. Zwykle nie ma tu warunków do dłuższej kontemplacji, ale i tak staram się wyłączyć na chwilę i uciec myślami od tego, co widzę. A co widzę? Ludzi szukających odrobiny ciszy po ucieczce od miejskiego zgiełku, dzieci wrzeszczące niemal bez ustanku oraz psy krążące wokół swoich opiekunów i chłodzące się przy fontannie.

Taka obserwacja daje przyjemność i odpoczynek.

Pamiętam, jak któregoś dnia na sąsiedniej ławeczce dostrzegłem parę staruszków delektujących się słońcem i ciszą. Ona: siwe włosy spięte w koński ogon, jakby miała najwyżej trzydzieści lat, twarz pokryta zmarszczkami, ale szlachetna, twarz kobiety z klasą i godnością. On: włosy przerzedzone, zaczesane do tyłu, wpatrzony w jeden punkt na ziemi przed swoimi stopami. Bez wątpienia byli już grubo po osiemdziesiątce, pewnie zmęczeni życiem i przyzwyczajeni do siebie, a jednak urzekło mnie, w jaki sposób ona uśmiechała się, trzymając go za rękę. Czerpałem swoistą rozkosz z obserwowania tej pary. Z jego twarzy niewiele można było wyczytać, ale spojrzenie jej oczu mówiło wystarczająco wiele.

Wlepiłem w nich wzrok i zauważyłem, że staruszek zaczął się powoli pochylać do przodu. Było to jednak raczej osuwanie się niż nachylanie w jakimś konkretnym celu. Ona coraz mocniej usiłowała przytrzymać go za ramię, ale nie przynosiło to pożądanego skutku. Chciałem coś zrobić, pomóc, wstałem więc i pomału ruszyłem w ich stronę, ciągle przyglądając się sytuacji.

Nagle, w mgnieniu oka, starszy pan padł na ziemię, wysuwając się z objęć partnerki. Błyskawicznie podbiegłem i sprawnie podniosłem mężczyznę, po czym pomogłem mu usiąść na ławce.

– Dziękuję bardzo – powiedziała staruszka, uśmiechając się. – Sama chyba nie dałabym rady, choć powoli zaczynam mieć w tym wprawę.

Zaskoczył mnie ten spokojny uśmiech na jej twarzy, ten urok i spokój, który w sobie zachowała, mimo sytuacji, w jakiej się znalazła.

– Trzeba sobie pomagać, droga pani. Od tego też jesteśmy na tym świecie.

I znowu uśmiech. Tym razem jednak podzielony. Najpierw skierowany do mnie, lecz gdy odwróciła głowę, już tylko dla niego. Patrzyłem, jak całuje go w policzek, gładzi po włosach i mówi:

– Nic się nie stało, nic się nie stało.

Stałem jak oniemiały, zafascynowany i zauroczony widokiem. Staruszkowie z miłością wymalowaną na twarzy.

– Niech pan usiądzie – usłyszałem zaskoczony. – Pewnie będę jeszcze potrzebowała pomocy, nie będzie pan musiał podbiegać. – Dostrzegłem, że się rozpromieniła.

Usiadłem, choć nie wiedzieć czemu czułem się skrępowany. Zerknąłem na niego i miałem wrażenie, że uśmiechnął się – bardziej jednak przypominało to grymas bez znaczenia.

– Odpoczywaj – szepnęła mu do ucha, trzymając za rękę. Potem odwróciła się do mnie. – To nie pierwszy raz… Tak jakby tracił kontrolę nad ciałem. Staram się nie spuszczać go z oka.

– Musi być pani strasznie ciężko. Proszę mi wybaczyć, ale sama nie jest pani młoda… – Trochę żałowałem tych słów.

– Mam na imię Barbara – przedstawiła się i podała mi dłoń.

– Wojtek, bardzo mi miło – odpowiedziałem.

Pani Barbara spojrzała w górę, na Zamek Ujazdowski. Przez chwilę myślałem, że powinienem już sobie pójść. Nie zdążyłem się jednak ruszyć.

– Nie jest mi ciężko. – Westchnęła i się uśmiechnęła. – Czekałam na niego wiele lat, choć nie byłam pewna, że mam na kogo czekać.

Czułem, że pani Barbara chce mówić dalej, dlatego się nie odzywałem. Spojrzała na mnie badawczo. Miała niebieskie oczy, a jej siwizna zdradzała, że w młodości była blondynką. Kiedy tak siedziała, sprawiała wrażenie drobnej, wręcz filigranowej. Staruszek też do wysokich nie należał. Zwróciłem jednak uwagę na jego szerokie ramiona. W młodości na pewno lubił sport, był krzepko zbudowany i bardzo sprawny.

– Dobrze panu z oczu patrzy – powiedziała. – Ma pan rodzinę?

Uśmiechnąłem się.

– Tak, mam.

– Wie pan, dziś prawdziwie szczęśliwych ludzi już prawie nie ma – odpowiedziała po chwili zamyślenia. – Zbyt wiele do szczęścia potrzebują, coraz więcej materialnych rzeczy. Dawniej było inaczej.

Mimo że drażnią mnie opowieści w stylu „za moich czasów” lub „ta dzisiejsza młodzież”, to pomyślałem, że trudno się z panią Barbarą nie zgodzić.

Położyła dłoń na udzie ukochanego. Spojrzała na niego, potem na mnie, a potem znów na Zamek Ujazdowski.

– Z Henrykiem poznaliśmy się w czasie wojny. Dla pana to prehistoria, a my, starzy, pamiętamy takie rzeczy, jakby miały miejsce wczoraj.

Zrozumiałem, że opowieść właśnie się zaczyna.

***

Był listopad czterdziestego drugiego roku. Warszawa. Moi rodzice nie opływali w luksusy, wręcz klepaliśmy biedę. Dość szybko musiałam zacząć pracować. Mimo że trwała wojna, to udało mi się znaleźć posadę u krawca na Żelaznej. Czułam się tam dobrze, bo Eustachy Więckowski był uosobieniem dobroci. Wymagał sporo, ale ja byłam pracowita i pojętna. On odpłacał mi sercem i pensją, dzięki której życie moje i rodziców stało się nieco lżejsze.

I tak dzień za dniem. Czekaliśmy na koniec wojny, choć tego końca nie było widać. Zmagaliśmy się z trudnościami dnia codziennego, starając się nie narażać Niemcom, bo ojciec nie widział sensu w walce zbrojnej. Powtarzał tylko: „Musimy przetrwać i się podnieść”. Prawdziwego końca wojny nie dożył.

Tuż przed sylwestrem czterdziestego drugiego roku pierwszy raz zobaczyłam Henryka. Przyszedł z matką złożyć zamówienie na frak. Później dowiedziałam się, że między jego matką a moim pracodawcą istniała jeszcze jedna zależność.

Konspiracja. Frak był tylko przykrywką.

Od razu przypadliśmy sobie do gustu. Nie byłam nieśmiała, więc już po chwili rozmawialiśmy. Niechętnie wychodził z naszej pracowni, a kiedy umawiał się z Więckowskim na kolejny termin, patrzył tylko na mnie.

Spotykaliśmy się początkowo wyłącznie na Żelaznej. Henrykowi zabrakło odwagi, by mnie gdzieś zaprosić. Uśmiecham się na samą myśl o tym. Dopiero w lutym czterdziestego trzeciego roku poszliśmy na spacer. Warszawa wyglądała wtedy zupełnie inaczej. Wszędzie widać było wojnę i patrole niemieckich żołnierzy. Nam to jednak nie przeszkadzało. Chodziliśmy tam i z powrotem wzdłuż Wisły. Rozmawialiśmy o wszystkim, a kiedy odprowadził mnie do domu, pocałowaliśmy się pierwszy raz. Ziemia zadrżała jak u Hemingwaya. Do końca dnia nie mogłam myśleć o niczym innym. Serce waliło jak młot, a w brzuchu miałam te słynne motyle. Ojciec patrzył na mnie z niepokojem, mama uśmiechała się tajemniczo. Chyba wiedzieli, co się święci.

***

Przerwała. Spojrzała na Henryka, a potem wbiła we mnie wzrok.

– Nie zanudzam pana?

– Nie, absolutnie.

– Chce pan tego słuchać? Ma pan dużo czasu?

– Korzystam z wolnego dnia.

– A cierpliwość do sentymentalnej staruszki pan ma? – Zadając to pytanie, zachichotała wręcz jak nastolatka.

– Niecierpliwie czekam na ciąg dalszy – odpowiedziałem, uśmiechając się wymownie.

Obok nas przeszła rodzina z małym dzieckiem na rowerku. Chłopczyk, zapatrzony w panią Barbarę, o mało co nie stracił równowagi, ale rodzice w porę chwycili kierownicę. Chwilę później spłoszył go przebiegający pies i tym razem naprawdę runął na ziemię.

Pani Basia głęboko westchnęła.

***

Spotykaliśmy się, gdy tylko było to możliwe, kradliśmy wszystkie wolne momenty. Jak na ironię, przeżywaliśmy najcudowniejsze dni naszego życia akurat wtedy, kiedy wokół szalała wojenna zawierucha. Nieraz byliśmy świadkami łapanki, nieraz widzieliśmy śmierć. Zdarzało się, że ludzie umierali na naszych oczach. Któregoś dnia Henryka drasnęła w ramię kula wystrzelona w stronę niemieckich żołnierzy. Wtedy po raz pierwszy pomyślałam, że przecież możemy nie dożyć końca wojny, że nie będzie nam dane cieszyć się sobą dłużej. Żyliśmy zatem teraźniejszością. Z nim przeżyłam swój pierwszy raz, z nim układałam sobie w głowie swoją przyszłość, wyobrażałam sobie, jak wyglądać będą nasze dzieci. Wszystko było dla nas nowe, romantyczne, cudowne, ale też bardzo poważne, nie młodzieńcze.

Moi rodzice pozwalali Henrykowi spędzać u nas dużo czasu. Były rodzinne obiady, popołudniowa kawa i dyskusje, co powinniśmy zrobić, by dotrwać do końca okupacji. Podejście mojego ojca sprowadzało się do przeczekania, natomiast Henryk rwał się do walki, choć tłumił ten zapał ze względu na matkę.

Wiedziałam jednak, że chce walczyć, że jest rozdarty. Kiedyś widziałam, jak rozprawił się ze swoim rówieśnikiem, który śmiał powiedzieć, że Polska powinna się poddać i zostać częścią Niemiec… i jeszcze całować je za to po rękach. Henryk się wściekł, nie widziałam go ani wcześniej, ani później tak wzburzonego. Złamał mu nos, zmasakrował twarz, kopnął w brzuch i zostawił krwawiącego na bruku. Podobało mi się to, że staje w obronie ojczyzny, zaimponował mi. Jednak kiedy wyznał, że na jakiś czas musimy się rozstać, bo będzie walczył, serce mi stanęło. Z pomocą Więckowskiego udało mu się przedostać do ruchu oporu. Powiedział mi:

– Pewnie nie wrócę, zapamiętaj mnie więc takiego, jakiego teraz widzisz i jakiego dotykałaś przez cały ten czas.

Patrzył mi długo w oczy. Czułam, że nie wierzy w swój powrót, nie wierzy, że przeżyje.

– Muszę to zrobić, bo żałowałbym do końca życia.

Oboje mieliśmy łzy w oczach. Rzuciłam tylko:

– Idź…

W duchu jednak nie chciałam wypuścić go z ramion. Płakałam jak nigdy dotąd. Jemu też łzy spływały po policzkach. Przeżyliśmy razem półtora roku i nie mieliśmy pojęcia, co będzie dalej.

***

Przerwała. Miała łzy w oczach, ale usta wciąż rozświetlał uśmiech. Nie chciałem o nic pytać, siedziałem więc w milczeniu.

– Będzie pan tu jutro? – zapytała po chwili.

– Pewnie tuż przed południem.

– Jeśli ma pan ochotę słuchać dalej, to… chętnie opowiem naszą historię.

– Będę zaszczycony.

Pomogła Henrykowi wstać, chwyciła go pod ramię i wolnym krokiem zaczęli się oddalać.

***

Wróciłem do domu.

Włączyłem komputer i usiadłem przy biurku. Wpatrzony w ekran, zastanawiałem się, czego właściwie chcę szukać. Internet to wprawdzie kopalnia wiedzy, ale trzeba wiedzieć, co chce się znaleźć. A ja o Barbarze i Henryku nie wiedziałem nic. Wpisywanie w Google ich imion nie miało sensu. Jeszcze głupszym pomysłem byłoby wstukanie w wyszukiwarkę hasła „powstanie warszawskie” albo „druga wojna światowa”.

Jeszcze chwilę myślałem z głową opartą o rękę i wreszcie wpisałem: „Eustachy Więckowski”.

Wikipedia okazała się niezawodna.

„1890–1944. Przedwojenny warszawski krawiec, właściciel pracowni znajdującej się przy ulicy Żelaznej. W czasie wojny działacz podziemia. Zginął w powstaniu warszawskim”.

Historia pani Barbary wydawała się ciekawa, ale znałem tylko jej część. I nie miałem pewności, czy poznam resztę. Mocno w to zwątpiłem, gdy przez dwa kolejne dni niemal non stop padał deszcz. Pierwszego pojechałem do parku, by sprawdzić, czy ich tam nie ma. Drugiego już odpuściłem. Kolejne dni zajęła mi praca. Od rana do wieczora w redakcji, bez możliwości wyjścia, nawet na godzinę. Traciłem już nadzieję, że kiedykolwiek ich jeszcze spotkam.

W końcu się jednak udało. Pojechałem pod Zamek Ujazdowski z psem. Wreszcie wróciło słońce i żal było Lunę zostawiać w domu. Po wejściu do parku spuściłem ją ze smyczy, najwyraźniej ją uszczęśliwiając, bo błyskawicznie pognała przed siebie. Na szczęście tego dnia park nie był oblegany i nikt nie zgłaszał sprzeciwu wobec psa biegającego luzem i bez kagańca.

Szedłem powoli w stronę ławeczki, na której siedzieliśmy poprzednim razem. Kiedy pani Barbara mnie dostrzegła, pomachała do mnie ręką. Dodało mi to odwagi.

– Jak się państwo czują? – zapytałem po ucałowaniu jej w dłoń.

– W naszym wieku to już nie można czuć się dobrze, panie Wojtku… – Zamknęła oczy. – Patrzę teraz na życie nieco inaczej: jakoś dotrwać do końca swej drogi.

– Martwiłem się, że już się tu nie spotkamy.

– A to deszcz, a to gorsze samopoczucie. Ze starszymi ludźmi tak już jest. Proszę nam wybaczyć.

– Rozumiem doskonale…

Zauważyłem, że delikatnie drży jej prawa dłoń… Kiedy dostrzegła mój wzrok, szybko schowała ją pod lewą.

– Eustachy Więckowski zginął w powstaniu? – wypaliłem bez uprzedzenia.

Spojrzała na mnie z podziwem. Nie przypuszczała zapewne, że taką informację można zdobyć bez wysiłku.

– Internet? Nawet o takich rzeczach tam piszą? – Pokręciła głową z niedowierzaniem.

– Tak, przyznaję, że szukałem informacji i znalazłem właśnie to.

– To pański pies? – Ruchem głowy wskazała na Lunę spacerującą po trawie i wąchającą wszystko po drodze. Ta zaś tylko na chwilę podniosła pysk, by rozejrzeć się wokół i sprawdzić, gdzie jestem, po czym wróciła do ulubionego zajęcia. – Piękna jest – powiedziała pani Barbara, westchnąwszy głośno.

Luna podbiegła do nas. Bez wahania podeszła do mojej rozmówczyni i pozwoliła się pogłaskać. Dałaby się urobić nawet złodziejom, ale to złoty pies.

– Tak, zginął w powstaniu. – Pani Barbara zmieniła znienacka temat. – Dla mnie było to ciężkie przeżycie, bo zdążyłam się do niego przywiązać. Bardzo pomagał i mnie, i moim rodzicom. Dzięki niemu poznałam Henryka. Przeżywałam to też z innego powodu. Nie miałam wtedy żadnych wieści o Henryku. Nie wiedziałam nawet, czy żyje. Trochę mi wstyd, ale nie obchodziło mnie wtedy samo powstanie, tylko to, co się z nim dzieje. Tym bardziej że kiedy się żegnaliśmy, powiedział: „Pewnie nie wrócę”.

– Ale wrócił? – zapytałem, chcąc wyprzedzić jej opowieść.

Uśmiechnęła się do siebie.

– Tak, ale nie do mnie… Do życia.

***

Bardzo długo nie miałam żadnych wieści na jego temat. Zresztą nie było wtedy czasu, by szukać. Niemcy z zemsty zaczęli bombardować Warszawę, zniszczyli większość budynków, wysadzili mosty. Na Woli wymordowali Polaków, a tych, co przeżyli, wywieźli do obozów przejściowych. Czy pan wie, że w ruinach przetrwało do końca wojny niecałe tysiąc mieszkańców? Kiedy Armia Czerwona zajęła prawobrzeżną Warszawę, zastała tam sto dwadzieścia cztery osoby. My byliśmy przez jakiś czas w obozie pruszkowskim, ale przekupiliśmy strażników i udało nam się uciec. Ukryliśmy pieniądze w paskach od spodni i sukienek. Przydało się doświadczenie z pracowni krawieckiej.

Gdy zaczęły się powroty do zrujnowanej stolicy, my też ruszyliśmy spod Skierniewic. W trakcie tej podróży zmarł tata. Nie wytrzymał tego wszystkiego. Pamiętam, że jedno z ostatnich zdań, jakie wypowiedział, to: „Dotrwaliśmy, teraz trzeba się tylko podnieść”.

Zostałyśmy z mamą same. Patrzyłyśmy, jak Warszawa się budzi. Szczęśliwie się złożyło, że pracownię mogłyśmy otworzyć niemal od razu. Pan Eustachy nie miał rodziny, przynajmniej nic o niej nie wiedziałyśmy, więc nikt się nie zainteresował lokalem przy Żelaznej. Początkowo było bardzo ciężko, bo kto wtedy myślał o sukienkach czy surdutach? Ludzie chcieli po prostu przeżyć.

O Henryku nadal nie było wieści. Próbowałam szukać jego matki, ale ona także przepadła jak kamień w wodę. Mieszkanie, w którym żyli, już nie istniało. Po kamienicy zostały ruiny.

– Zapomnij o nim – mówiła mi mama.

Jednak ja nie potrafiłam. Nie potrafiłam się pogodzić z tym, że coś, co tak pięknie się zaczęło, zostało brutalnie przerwane. Pięknym zjawiskom powinno się dawać szansę trwać.

Niestety nie znałam żadnych przyjaciół Henryka, żadnych znajomych. Zawsze sami spędzaliśmy czas, chłonęliśmy go we dwoje. Nie wiedziałam, gdzie o niego zapytać.

I pewnego dnia, w marcu czterdziestego szóstego roku, zamieściłam ogłoszenie w gazecie:

„POSZUKIWANY HENRYK BURZYŃSKI, LAT 25…

CZEKAM NA CIEBIE, HENRYKU”

Takich ogłoszeń tuż po wojnie było mnóstwo. Obawiałam się, że moje zostanie niezauważone. Jednak po tygodniu redakcja przysłała mi informację, że zgłosił się ktoś, kto znał Henryka Burzyńskiego. Podano mi adres, pod który miałam się udać. Poszłam natychmiast. Wpuszczono mnie do surowego mieszkania w jednej z kamienic, potem do dużego pokoju, w którym centralne miejsce zajmowały drewniane biurko i stojące po jego obu stronach krzesła. Przy ścianach znajdowały się półki z setkami segregatorów. Okazało się, że czekał na mnie pewien człowiek, który najpierw zaczął mnie wypytywać, dlaczego szukam Henryka.

– Po co mnie pan o to wszystko pyta?

Mężczyzna wstał i podchodząc do okna, zapalił papierosa. Byłam już bardzo zniecierpliwiona.

– Tacy ludzie jak Henryk nie są mile widziani w Polsce, która się teraz buduje. Musimy sprawdzać, kto go szuka.

Pomyślałam wtedy, że to jakaś pomyłka. Mój Henryk niemile widziany? Co on takiego zrobił?

– Znałem go jeszcze przed powstaniem i wiem, jakie miał poglądy w związku z przyszłą Polską. Później walczyłem z nim w powstaniu. Byłem pod ogromnym wrażeniem jego zaangażowania w walkę, ale potem poszedł w inną stronę. Nie oceniam, czy złą, ale na pewno inną. Udało mu się przedostać poza Warszawę, kiedy powstanie padło, i przeżyć.

Chyba dostrzegł moją reakcję na twarzy, bo na nią zareagował.

– Pani nie wie, że on żyje, prawda?

Nie wiedziałam, co wtedy myśleć.

– Gdzie on jest? – spytałam.

– Tego właśnie nie wiemy. Byłem przekonany, że dowiemy się czegoś od pani.

– Nie sądzi pan, że nie szukałabym go, gdybym wiedziała, gdzie jest? – powiedziałam ze łzami w oczach.

– Miałem nadzieję, że uzyskam jakiekolwiek informacje. – Spojrzał na mnie badawczo i dodał: – Ale widzę, że się pomyliłem.

Przez kilka minut siedzieliśmy bez słowa. On palił, ja patrzyłam w stronę okna.

– Pani Basiu – zaczął wreszcie. – Nie mam złej woli. Odpowiedziałem na pani ogłoszenie po to, by ostrzec. Niech pani nie przyznaje się głośno do zażyłej znajomości z Burzyńskim. Władzę w Polsce przejmują wrogowie Henryka, a właściwie to on jest wrogiem owych władz. Nigdy nie zaakceptuje takiego stanu rzeczy. A oni o tym wiedzą i wiedzą też, do czego jest zdolny.

– Kim pan jest? – zapytałam, niemal krzycząc.

– Jestem życzliwy. Chcę pomóc, póki jeszcze mogę. A Henryk sprzeciwia się temu, co się teraz w Polsce dzieje. I to czynnie.

– A co się w Polsce dzieje?

Wstał. Podszedł do okna, zapalił kolejnego papierosa i skinął na mnie.

– Proszę podejść, pani Basiu.

Wstałam z trudem, bo po tej rozmowie czułam się kompletnie wyczerpana. Głowę miałam ciężką, nogi miękkie. Kiedy stanęłam obok niego, nachylił się do mojego ucha:

– Czekają nas bardzo trudne lata, ten kraj trzeba odbudować, ale sami tego nie zrobimy. Pomoc idzie ze wschodu, i zapłacimy za nią olbrzymią cenę. Cenę wolności. Najlepiej stąd uciekać.

Nawet nie wiem, jak wróciłam do domu. Zamknęłam się w pokoju i od razu zasnęłam. To wszystko dotarło do mnie dopiero po przebudzeniu. Płakałam dwa dni. Mamie opowiedziałam o wszystkim po tygodniu, wcześniej nie potrafiłam. Pominęłam jedynie ostrzeżenie tego mężczyzny, którego nazwiska wtedy nawet nie pamiętałam. Oszczędziłam mamie słów – przestrogi, że trzeba stąd uciekać.

***

– Nie uciekła pani? – zapytałem.

– Nie, ale spotkanie z tym mężczyzną było przełomem w moim życiu. Zaczęłam uważniej przyglądać się temu, co dzieje się wokół mnie i z Polską. Wszystko sobie przemyślałam. Henryk przeżył, ale mnie nie szukał. Skończyła się wojna, trzeba było zająć się przyszłością i nie rozpamiętywać. Stałam się nieco twardsza. Rozkoszowałam się widokiem Warszawy wstającej z kolan. Płakałam jak dziecko, kiedy, latem czterdziestego szóstego, otwarto pierwszy odbudowany most, most Poniatowskiego.

Potrafiłyśmy z mamą cieszyć się z małych sukcesów. Nie klepałyśmy biedy, ludzie nas szanowali, przychodzili na Żelazną nawet tylko po to, by posiedzieć i porozmawiać. Wstawiłyśmy do pracowni stolik i cztery krzesła, żeby było łatwiej napić się kawy.

– A mężczyźni?

– Unikałam ich jak ognia. Czułam się oszukana. Tak długo czekałam na Henryka, a on tak łatwo o mnie zapomniał. Nie chciałam mieć nic wspólnego z mężczyznami. Pewien pan rozmawiał z moją mamą nawet na temat ożenku ze mną. Chwalił się, że jest ważną personą we władzach. Pogoniłyśmy go.

– Co było dalej? Kiedy się spotkaliście z Henrykiem? Jak do tego doszło? – Byłem coraz bardziej podekscytowany.

– Ho, ho! Do tego jeszcze daleka droga. Jeśli wystarczy panu cierpliwości, to zapraszam następnym razem.

Chyba cieszyła się, że jej opowieść wzbudziła we mnie takie zainteresowanie.

– Wie pan co? – zagadnęła. – Proszę wpaść do nas któregoś dnia na herbatkę i ciasteczko, coś panu pokażę. Co pan na to?

– Z przyjemnością, pani Barbaro.

Podała mi numer telefonu i adres. Schlebiło mi to zaufanie.

***

Przez kilka następnych dni nie udało mi się znaleźć wystarczająco dużo wolnego czasu, by się do niej wybrać. Moje myśli często krążyły jednak wokół wydarzeń sprzed przeszło sześćdziesięciu lat. Pytania, na które chciałem poznać odpowiedź, mnożyły się z każdym poznanym fragmentem tej opowieści. Nawet kiedy zajmowałem się bieżącymi sprawami, wracały do mnie pewne obrazy, które powstawały podczas słuchania tej historii. Gdy przejeżdżałem obok pomnika Powstania Warszawskiego, przed oczami miałem panią Barbarę i Henryka. Czasem widziałem ich w objęciach, choć to trudno było sobie wyobrazić. Wolne chwile wykorzystywałem na przeglądanie w sieci stron dotyczących powstania i Warszawy podczas wojny. Uświadomiłem sobie, że moja wiedza na ten temat wcale nie jest tak rozległa, jak do tej pory myślałem. Historii w szkole uczyłem się jeszcze w czasach, w których nie o wszystkim można było mówić, ale to przecież nikogo nie usprawiedliwia. Tym bardziej że zawsze uważałem się za miłośnika historii.

Pewnego dnia postanowiłem wybrać się na spacer ulicami Warszawy, trochę z ciekawości, trochę dla nauki. Nie jestem rodowitym warszawiakiem, więc mogłem na tym tylko skorzystać. Trasa nie była oryginalna: przeszedłem Krakowskim Przedmieściem i stanąłem pod Kolumną Zygmunta. Spojrzałem na Zamek Królewski, nie mogłem uwierzyć, że jego odbudowa nastąpiła dopiero w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym czwartym roku.

Kiedy wszedłem na Rynek Starego Miasta, pomyślałem, że pewnie nieraz się tu spotkali, ale zaraz potem dotarło do mnie, że przecież Stare Miasto zostało zbombardowane już dwudziestego września trzydziestego dziewiątego roku, a Niemcy nie mieli zamiaru w ogóle odbudowywać naszej stolicy. Wręcz przeciwnie, po powstaniu zniszczyli prawie całą resztę.

Pod wpływem opowieści Barbary stałem się wyczulony na wszelkie artykuły, książki historyczne i filmy opowiadające o tamtym okresie. Zdawałem sobie sprawę, że ani słowo pisane, ani nawet najlepsze dzieła naszej kinematografii nie są w stanie oddać w pełni tragizmu tamtych dni, ale choć w części chciałem się wczuć w sytuację ówczesnych mieszkańców. Zastanawiałem się, czy ja sam dałbym sobie radę i jak ludzie z „dziś” zachowaliby się w realiach „wczoraj”.

Usiadłem na ławce na Starym Mieście i obserwowałem życie toczące się w tym miejscu. Mnóstwo kawiarnianych i piwnych ogródków, pubów, kilka lodziarni. Codziennie przez Starówkę przetaczają się tłumy turystów, wsłuchanych w przewodników opowiadających o dziejach stolicy. Część z tych historii dotyczy drugiej wojny światowej. Trudno jednak poczuć to wszystko, stojąc na środku zabytkowego placu, na którym promienie słoneczne oplatają roześmiane twarze przechodniów. „Szczęśliwe te nasze czasy” – pomyślałem.

Wstałem i ruszyłem w stronę samochodu zaparkowanego niedaleko. Musiałem przejść Rynek po przekątnej, po drodze mijając dwie wycieczki. Pierwsza to grupa Japończyków. Oni uwielbiają Warszawę, Polskę, Chopina. Zupełnie nie wiem, skąd im się to wzięło. Przewodnik akurat tłumaczył im coś w języku angielskim o rozbiorach Polski. Słuchali w milczeniu, rozglądając się i pstrykając zdjęcia tymi swoimi aparacikami, mieszczącymi się w malutkiej kieszonce spodni. Kilkadziesiąt metrów dalej wycieczka z polskiego gimnazjum.

– Stare Miasto zostało zbombardowane przez Niemców we wrześniu tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku – odezwał się jedyny dorosły w tym gronie, pewnie nauczyciel historii. – Odbudowywanie Rynku zakończono w pięćdziesiątym trzecim roku, a całego Starego Miasta dziesięć lat później.

– Po co? – zapytał jeden z uczniów.

– Jak to po co? – zdziwił się nauczyciel.

– Po co w ogóle ta cała odbudowa? Nie można było postawić czegoś nowego?

Nie chciałem tego słuchać i poszedłem dalej.

W domu cisza. Wszedłem do gabinetu i spojrzałem na półki z książkami. Sięgnąłem po Boże Igrzysko Normana Daviesa. Odszukałem lata drugiej wojny i usiadłem w fotelu. Zanim jednak zająłem się czytaniem, stanąłem przed odtwarzaczem CD, zastanawiając się, na jaką muzykę mam teraz ochotę. Stanęło na Dead Can Dance Into The Labyrinth. Nastrojowość spowodowała, że zamiast czytać, zacząłem przypominać sobie fragmenty opowieści Barbary i… zasnąłem.

Wróciłem do książki po przebudzeniu. Norman Davies zawsze zadziwiał mnie swoim zainteresowaniem historią Polski. Właśnie trzymałem w ręku jego dwutomowe dzieło – podobno niezwykle rzetelne, dokładne i pełne życzliwości wobec naszego kraju i jego mieszkańców. Żałowałem, że dopiero pod wpływem pani Barbary sięgnąłem po tę książkę. Szczególnie interesował mnie oczywiście fragment o powstaniu warszawskim oraz jego przebiegu i skutkach, choć więcej na ten temat jest w innym dziele Daviesa, Powstaniu 44. W głowie dopisałem ten tytuł do lektur obowiązkowych na najbliższe tygodnie.

Rozdział 2

Wieczorem zadzwoniłem pod numer podany przez panią Barbarę. Zupełnie odzwyczaiłem się od numerów stacjonarnych. Nikt nie odebrał. Od naszego spotkania minęło już kilka dni. Właściwie nie wiem, jak pani Barbara spędza czas, kiedy akurat nie opowiada mi swojej historii.

Druga próba była udana. Wprawdzie odebrał jakiś młody mężczyzna, ale poprosił panią Barbarę do telefonu.

– Czekałam na pana telefon.

– Nie chciałem być natarczywy i dzwonić od razu. Trochę odczekałem – odpowiedziałem, śmiejąc się głośno.

Kobieta również była w dobrym nastroju. Rozmawialiśmy krótko, ale ciągle się śmiejąc.

– To kiedy pan do nas wpadnie? – rzuciła nagle.

– Nie wiem, kiedy byłoby to państwu na rękę… – Wciąż nie chciałem zostać uznany za natarczywego.

– Pana towarzystwo sprawia mi ogromną przyjemność, więc zapraszam z egoistycznych pobudek. – Zachichotała.

– Skoro tak, to proszę w równie egoistyczny sposób wyznaczyć mi termin.

– Dopiero jutro wieczorem będziemy wreszcie sami z Henrykiem, więc może pojutrze znajdzie pan czas na przedpołudniową kawę?

– Świetnie, będę na pewno.

Kiedy odłożyłem słuchawkę, miałem wrażenie, że do spotkania pozostały wieki. Zaledwie jeden dzień, a mnie się wydawało, że się nie doczekam. Następnego dnia snułem się po redakcji. Wszystko, co zaplanowałem, zrobiłem bardzo szybko. Zostałem jednak jeszcze i poszperałem w sieci. Natknąłem się na przykład na plan Warszawy z tysiąc osiemset osiemdziesiątego ósmego roku. Widać na nim most Aleksandra (dziś Śląsko­-Dąbrowski) lub „Targuwek”, pisany przez „u”, a nie jak dziś: „ó”. Była także „Saskaja Kempa”. Całość oczywiście na zdecydowanie mniejszym obszarze niż ten z czasów obecnych. Tyle wieków historii, tyle zdarzeń znaczących dla historii Polski, tyle zabytków, pięknych budynków – prawie wszystko zniszczone we wrześniu trzydziestego dziewiątego roku, a potem wysadzone w odwecie za powstanie.

***

Znałem Mokotów dość dobrze, bo wynajmowałem mieszkanie w tej dzielnicy, kiedy przywędrowałem na stałe do Warszawy. Bez trudu odnalazłem ulicę Wiktorską, nieco więcej czasu zajęło mi wyszukanie numeru domu, ale i to w końcu się udało. Sądząc po wyglądzie budynku, był kilka lat temu remontowany, przynajmniej z zewnątrz. Domofon też wydawał się nowy. Na charakterystyczny dźwięk oznaczający otwarcie drzwi nie musiałem długo czekać. Wchodząc do klatki, zdałem sobie sprawę, że pewnie nie ma tu windy. Nie wiedziałem jednak, na którym piętrze mieszkają pani Barbara z panem Henrykiem. Znałem tylko numer, który nie musiał wcale wskazywać, jak wysoko znajduje się mieszkanie. Kiedy jednak pokonałem pierwszy stopień schodów prowadzących na półpiętro, usłyszałem trzask otwieranych drzwi. Przyznam, że poczułem ulgę.

– Zapraszam tutaj! – Usłyszałem głos pani Barbary. – Proszę, proszę.

Uśmiechnięta, bardzo szeroko otworzyła drzwi i wykonała zapraszający gest. Szarmancko pocałowałem ją w rękę i wszedłem.

– Proszę nie zdejmować butów – rzuciła szybko, kiedy schyliłem się, by rozwiązać sznurowadła.

Obejrzałem wystrój, spodziewając się elementów przypominających wojnę albo powstanie. Niczego takiego jednak na pierwszy rzut oka nie dostrzegłem. Potem pomyślałem, że byłoby to zbyt oczywiste, może nawet banalne. Pewnie tych dwoje nie chce żyć przeszłością, a zdjęcia z tamtego okresu leżą sobie spokojnie w szufladach. A było ich całkiem sporo w salonie, do którego zostałem wprowadzony. Wystrój mieszkania w ogóle mnie nie zaskoczył. Nie spodziewałem się przecież nowoczesnego wnętrza, z wielką plazmą zajmującą honorowe miejsce w dużym pokoju. Był za to okrągły stół z pięcioma krzesłami rozstawionymi wokół. Obok sofa pokryta brązową narzutą i mały stoliczek, na którym leżało kilka gazet i Pachnidło Patricka Süskinda.

– Czytał pan?

Pani Barbara zauważyła, że się rozglądam i że zatrzymałem wzrok na książce.

– Tak, znakomita, szokująca. Polecam film.

– Jestem pod tym względem staroświecka. Najpierw książka, potem ewentualnie film, choć jeszcze chyba nikomu nie udało się dobrze zekranizować świetnej powieści.

– Tym razem się udało. Zanim zobaczyłem film, byłem ciekaw, jak reżyser pokaże zapach, który autor opisał rewelacyjnie. Naprawdę polecam.

Miałem nadzieję, że Barbara w pewnym stopniu będzie liczyć się z moim zdaniem.

– To ciekawe, co pan mówi, na razie jestem jednak zauroczona książką i z filmem to sobie jeszcze poczekam. Skoro długo zwlekałam, by się zabrać do jej przeczytania, to z filmem pewnie będzie podobnie. – Machnęła przy tym ręką z rezygnacją, ale też z zawadiackim uśmiechem. – Czego się pan napije? – zapytała, zmieniając temat.

– Chętnie kawy, ale równie dobrze może być herbata.

– Nie wygląda pan na człowieka, któremu jest wszystko jedno.

Uśmiechnęła się ponownie. Zaimponował mi jej dowcip, więc odwzajemniłem uśmiech.

– W takim razie zapytam, co robi pani lepsze: kawę czy herbatę? – Usiłowałem utrzymać dowcipny poziom konwersacji, ale nie byłem zadowolony z efektu, mimo że jej twarz wciąż pozostawała rozpromieniona. – Po prostu nie chcę sprawiać kłopotu – dodałem już zupełnie poważnie.

– Żaden kłopot, mam już swoje lata, ale jeszcze się jako tako trzymam. Chodzę powoli, ale zawsze docieram do celu, zwłaszcza w tej małej kuchni.

Rzeczywiście, kuchnia nie była duża. Tutaj również bez zaskoczeń. Pewnie podobnie jest u wielu innych par w tym wieku. No, może poza blatem opierającym się na jednej metalowej nodze, mającym stanowić stół. To już wyraz większej nowoczesności, zupełnie nieprzystającej do pozostałych mebli.

– Mogę nawet szarlotkę panu zaproponować – rzuciła dumnie. – Wprawdzie sama już nie piekę, ale ta akurat jest jak domowa.

– Chętnie spróbuję. Tam, skąd pochodzę, częściej mówi się „jabłecznik”.

– Ooo! Miałam kiedyś znajomą Ślązaczkę, która mówiła „jabłecznik”.

– Bo ja właśnie ze Śląska pochodzę.

Szybko zaspokoiłem jej ciekawość. Lubię o tym mówić. Zwykle wzbudza to duże zainteresowanie i rodzi zabawne prośby o próbkę gwary śląskiej.

– I po cóż panu był ten wyjazd z pięknego Śląska?

– To potrzeba zrobienia w życiu czegoś więcej, rozwinięcia się… I nie ukrywam, że propozycja z Warszawy była dosyć interesująca.

– No tak, można się z tym nie zgadzać, ale Warszawa to jednak centrum tego polskiego świata. Zwłaszcza w pańskim zawodzie. Chodźmy do salonu.

Zabrałem tacę z dwiema filiżankami kawy, pani Barbara wzięła talerz z szarlotką.

– A gdzie pan Henryk? – Dopiero teraz zauważyłem jego nieobecność.

– Syn zabrał go do siebie rano. Dość niespodziewanie, późno mnie uprzedzając, ale Henio lubi do niego jeździć.

– A jak on się czuje?

– Właściwie trudno powiedzieć, bo niewiele mówi. Zresztą, tak jak już panu opowiadałam, w tym wieku samopoczucie nie bywa już świetne. Lekarze uważają, że bliżej mu do śmierci niż do czegokolwiek innego. Czasem się uśmiecha, czasem widzę łzy w jego oczach. Tyle że nie wiem, z jakiego to wszystko powodu. Mogę się jedynie domyślać.

– Przepraszam, że o to pytam, ale ile państwo mają lat? – Chciałem wreszcie zaspokoić swoją ciekawość.

– Trochę już przeżyliśmy, sporo się naoglądaliśmy życia. Henio ma osiemdziesiąt siedem lat, ja dwa lata mniej.

Patrzyłem na nią przez chwilę, dokonując szybkiego obliczenia. Kiedy się poznali w czterdziestym drugim roku, ona miała siedemnaście, on dziewiętnaście lat. W sam raz na szaloną miłość, w miarę dojrzałą. W tamtych czasach ludzie wcześniej czuli się gotowi na dorosłe życie.

– Zaskoczony? – wyrwała mnie z zamyślenia.

– Nie. Nie potrafiłem państwa umieścić w żadnych ramach wiekowych. Choć oczywiście próbowałem sobie liczyć.

Pani Barbara wstała i podeszła do drewnianej komody z olbrzymimi szufladami. Z jednej z nich wyjęła album. Przewertowała kilka stron i odwróciwszy się w moim kierunku, położyła go na stole.

– Tak wtedy wyglądałam. Czterdziesty drugi rok, tuż przed tym, jak poznałam Henryka.

Baśka. Młodziutka dziewczyna, lekko kręcone, jasne włosy, ciemne brwi, wyraźnie widoczne rzęsy, duże oczy, pełne usta, uśmiechnięta… Ładna. To zobaczyłem na fotografii.

– A to jedyne nasze wspólne zdjęcie z tamtego czasu. – Położyła przede mną następną fotografię. – Trochę niewyraźne i pogięte… ale jedyne.

Rzeczywiście było odrobinę zniszczone. Niestety największe zgięcie znajdowało się na twarzy Henryka. Stali objęci, jej głowa spoczywała na jego ramieniu. Ona w ciemnej sukience za kolana, on w ciemnych spodniach i nieco jaśniejszej koszuli. Biorąc pod uwagę fakt, że to czarno­-białe zdjęcie, trudno powiedzieć, jakiego dokładnie koloru. Stali na tle pomnika Mikołaja Kopernika. Wysnułem wniosek, że budynek za nimi to w takim razie Pałac Staszica.

– Wyglądacie na bardzo szczęśliwych – odparłem, podnosząc wzrok.

– O ile można być szczęśliwym podczas wojny, to rzeczywiście można to nazwać szczęściem.

– To Pałac Staszica, prawda? Trochę różni się od tego obecnego.

– Tak, zanim się urodziłam, wyglądał jeszcze inaczej. To się nazywało styl bizantyjsko­-ruski. Przypominał cerkiew, ale po odzyskaniu niepodległości po raz kolejny go restaurowano. W czasie wojny został zniszczony, a potem odbudowany i ciągnął się aż do ulicy Świętokrzyskiej. Cała Warszawa bardzo się zmieniła pod względem architektury.

– Przeglądałem kilka publikacji na ten temat. Wiele ulic nawet zniknęło, budynki zmieniły wygląd. W pewnym stopniu pod wpływem ustroju, jaki nam zafundowano.

– Na pewno to miało duże znaczenie. I ten radziecki wpływ…

Sądziłem, że zobaczę na jej twarzy sarkazm, ale nic z tych rzeczy.

Przed oczami stanął mi przede wszystkim Pałac Kultury i Nauki, czyli wizytówka komunizmu, właściwie stalinizmu – prezent Stalina dla Warszawy. Do tego MDM, czyli Marszałkowska Dzielnica Mieszkaniowa, z placami: Konstytucji i Zbawiciela. Właściwie nic w nich złego, ale wielu warszawiaków, Polaków, zbyt mocno kojarzy je z minioną epoką.

– A Pałac Kultury i Nauki? – zapytałem. – Jest przez wielu znienawidzony za pochodzenie.

– Mnie to kompletnie nie przeszkadza. Co z tego, że powstał dzięki Stalinowi, skoro to ozdoba stolicy. Nie wyobrażam sobie Warszawy bez pałacu.

Musiałem się zgodzić. Warszawa to pałac, pałac to Warszawa. Bez pałacu nie byłoby też Sali Kongresowej, która z pewnością jest jedną z wizytówek miasta.

Pani Barbara pokazała mi jeszcze kilka innych zdjęć. Swoich rodziców, Eustachego Więckowskiego, na jednym była Wisła, na innym – most Kierbedzia, na jeszcze kolejnym – Łazienki i Tor Wyścigów Konnych.

– Takie fotografie to niezły skarb – przyznałem zachwycony.

– Nie mam ich zbyt wiele. Słyszał pan o Eugeniuszu Lokajskim? To fotograf. Robił zdjęcia podczas wojny i powstania. Miał olbrzymią kolekcję. Większość z niej ocalała, mimo że on sam zginął w powstaniu. – Zamilkła. Domyśliłem się, o czym myślała.

– Proszę mi wybaczyć, ale słuchając tej opowieści, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że wojna była w pani życiu gdzieś obok. Chyba nie przeżyła jej pani tak, jak inni?

Spojrzała na mnie wymownie. To nie był wyrzut, ale czułem się nieco przygnieciony tym wzrokiem. Potem zerknęła na stół.

– Zapomniałam o serwetkach – odparła, wstając.

Wyszła do kuchni. Żałowałem swoich słów. Miałem wrażenie, że ją to zabolało. Kiedy wróciła, chciałem się odezwać, ale mnie uprzedziła:

– Ma pan rację. Wojna była trochę obok mnie. Żyliśmy w miarę spokojnie dzięki ojcu, który nas chronił przed tym wszystkim. Starał się ciągle odwracać moją i mamy uwagę od tego, co działo się wokół. To nie znaczy, że nie zauważałam wojny, strzałów, walk na ulicy, łapanek, panoszących się Niemców, coraz wyraźniej widocznych ruin i trudów, z jakimi moi rodzice musieli się zmagać. Tego nie można było nie dostrzegać. To z mojego powodu ojciec mówił: „Najważniejsze to przetrwać”… Jednak nie byłam głupia, widziałam to wszystko, przeżywałam na swój sposób. Na pewno obecność Henryka łagodziła ten ból. Razem oglądaliśmy ten dramat, czasem bez słowa, często płacząc z bezsilności.

Na chwilę zamilkła. Mimo woli przesuwała dłonią po haftowanym obrusie na stole, wpatrując się w nią bezwiednie.

– Najgorsze było powstanie. Nie dość, że zabrało mi Henryka, to niemal zupełnie zniszczyło moje miasto. Płakałam jak dziecko, kiedy płonął Zamek Królewski, kiedy padała Kolumna Zygmunta. To były symbole miasta, które kochałam. Ojciec przynosił czasem wieści i opowiadał mamie, gdy mnie nie było obok, ale ja i tak słyszałam. Stąd wiedziałam o rzezi na Woli, o okrucieństwie Niemców, o mordach, o gwałtach. Ojciec opowiadał o tym tak przejęty, że łzy cisnęły mi się do oczu. Raz widział, jak niemiecki żołnierz gwałci młodą Polkę na oczach kolegów. Kiedy było już po wszystkim, strzelił jej w głowę. Ojciec poszedł później za nimi i mówił, że dorwali ich powstańcy. Rzucili w nich granatem, a rannych dobili. Sama też znalazłam się w przerażającej sytuacji, kiedy do pracowni wpadł jakiś powstaniec. Kazał mi się schować za stół. Zaraz potem przebiegło kilku niemieckich żołnierzy. Powstaniec wystawił przez okno karabin i dokładnie wymierzył. Oddał dwa strzały, po czym spojrzał na swoje „dzieło”. Potem odwrócił się do mnie i uśmiechając się pogardliwie, puścił mi oko. „Trafiony, zatopiony”, szepnął w moją stronę i wybiegł na ulicę. Mimo że próbował się kryć za murami, trafili go dosyć szybko.

Jej dłoń nadal spoczywała na obrusie, ale już nieruchomo.

– A potem ten koszmarny marsz do obozu w Pruszkowie. W dzisiejszym świecie to dwa kwadranse samochodem, ale my szliśmy piechotą. Wycieńczeni, zrozpaczeni, nieznający najbliższej przyszłości, uciekaliśmy z niszczonej bezlitośnie Warszawy.

– Wiedzieliście, co robią Niemcy?