Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
75 osób interesuje się tą książką
Czy można budować przyszłość, gdy przeszłość wciąż domaga się zapłaty?
Dagmara Brewka przeszła piekło bezdomności, uzależnienia i samotności. Próbuje budować swoje kruche szczęście w małym miasteczku nad Zalewem Wiślanym. Zyskuje sympatię mieszkańców, a w jej sercu rodzi się miłość.
Jest szczęśliwa i pełna wiary w przyszłość, ale pewnego dnia otrzymuje list, który burzy jej z takim trudem zbudowany świat. Rozczarowanie, poczucie zdrady i stare demony wracają z całą mocą. W dodatku między nią, a ukochanym wkradają się niedopowiedzenia, półprawdy, tajemnice i… inna kobieta.
W zimowej scenerii malowniczego Fromborka Dagmara mierzy się z tym, co zgotował jej los. Jest przerażona i samotna. Czy starczy jej siły, by jeszcze raz zaufać sobie i światu?
Wioletta Piasecka – autorka, którą pokochały czytelniczki – pisze wzruszającą opowieść o drugiej szansie, sile wspomnień i miłości, która nie pyta o przeszłość.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 296
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Nasze życie jest takim, jakim uczyniły je nasze myśli.
Albert Einstein
Uśpione przyportowe uliczki osnuwa listopadowa, poranna mgła. Resztki trawy na skwerach ścięte przez pierwszy silniejszy przymrozek skrzą się bielą w blasku latarni. Biegnę, ale siły szybko mnie opuszczają i po kilku minutach zaczynam zaledwie truchtać. Odgłos moich kroków odbija się nieprzyjemnie od fasad budynków i roznosi echem, a może tylko dudni w mojej głowie? Oglądam się zlękniona, ale na szczęście za mną w pogrążonej w mroku ulicy nie ma żywego ducha. Oddycham z ulgą i ciężko dyszę. Przystaję, pochylam się i opieram ręce na ugiętych kolanach, starając się uspokoić oddech.
Od kilku dni narzuciłam sobie zbyt szybkie tempo, nie tylko w porannym bieganiu, ale i w codzienności. Dokąd pędzę i po co? Nie powinnam tak robić, przecież dobrze wiem, że zmarnowanego życia nie nadrobię, straconej młodości nie wskrzeszę, nie dogonię. W uszach dźwięczą mi słowa terapeuty, który wielokrotnie przestrzegał przed zbytnim zmęczeniem i wiecznym obarczaniem się winą. Złoszczę się na siebie, ale i złość w moim przypadku nie jest wskazana. Jestem alkoholiczką, trzeźwą, ale jednak alkoholiczką. Choć te słowa ranią moją duszę, nie mogę ani na chwilę o tym fakcie zapomnieć. Za dużo przeszłam, za dużo włożyłam w walkę o siebie, zbyt wiele mam do stracenia, by pozwalać sobie na słabości. A jednak słabsze dni zdarzają się ostatnio coraz częściej, wystarczy czyjeś złe spojrzenie, przykre słowo albo nie wiadomo czym powodowana nostalgia. No i ta tęsknota za Michałem. Czasami zdarza się, że tęsknię, gdy on jest całkiem blisko, gdy mnie tuli, jakbym przez skórę wietrzyła rozstanie.
Przecież to raczej niemożliwe. Wprawdzie nasz związek nie trwa zbyt długo, bo zaledwie cztery miesiące, ale chcę wierzyć, że nam się uda. Oboje jesteśmy po ciężkich przejściach, ale przecież i do takich jak my los się czasami uśmiecha.
Spoglądam na port, spokojna tafla Zalewu Wiślanego niesie ukojenie. W ciemności rozpraszanej jedynie przez portowe latarnie dostrzegam trzech rybaków rozplątujących sieci. Małe rybackie kutry kolebią się przymocowane do betonowych, pomalowanych żółtą farbą pachołków, zapewne za chwilę mężczyźni wypłyną na połów leszcza. Jest coś uroczego, a zarazem bezpiecznego w tym malowniczym miasteczku. Nie wyobrażam już sobie życia gdzie indziej.
Krzyżuję ręce i oklepuję ramiona, bo listopadowy ziąb przenika moje ciało, jeszcze rozgrzane truchtem, ale już drżące z zimna. Zanim zmuszę się do dalszego marszu, zerkam przez ramię w prawo na dom Michała. Antywłamaniowe rolety są opuszczone. Niby wiem, że go nie ma, ale jakaś cząstka mnie chce się upewnić. Tęsknię. Bardzo. Michał wyjechał na tygodniowe szkolenie zaledwie trzy dni temu, a ja bez niego nie mogę znaleźć sobie miejsca. Wiele dla mnie znaczy, ale wciąż boję się z pełną mocą zaangażować w rodzące się między nami uczucie, jakbym czekała na zranienie, które niechybnie musi nastąpić. Na nieuchronny zły los, cios, po którym się nie podniosę. Ostatnio spotkało mnie wiele dobrego, a mimo to mam wielki problem z poczuciem własnej wartości.
Kręcę głową na swoje czarnowidztwo i uśmiecham się do siebie wbrew dołującym wizjom. Ufam Michałowi i bardzo chcę w nas wierzyć, tylko skąd to ciągłe zwątpienie?
Zamiast jak zwykle na promenadę i molo, skręcam w Rybacką. Odpuszczam dalszy marsz, postanawiam wrócić na Sadową, zjeść lekkie śniadanie, wypić aromatyczną kawę i staranniej przygotować się do pracy. Siły mnie całkiem opuszczają, wlokę nogę za nogą, sama się dziwiąc, co się nagle stało. Mijam aptekę, sklep spożywczy, przechodzę przez Elbląską i wspinam się po betonowych schodach na wzgórze katedralne. Frombork wciąż jest uśpiony i pogrążony w szarawej godzinie świtu.
Zwinięta w kłębek Mimi na mój widok pręży łapki w kocim leżonku, patrzy na mnie, ale po chwili znów zwija się w kłębuszek. Biorę szybki prysznic i nastawiam czajnik. Nie mam ochoty na tak wczesne śniadanie, więc tylko zaparzam kawę i podchodzę do drzwi balkonowych. Mgła nieco się uniosła, ale wciąż jest dość gęsta. W pokoju jest przytulnie i ciepło, w półmroku rozpraszanym przez żółte światło stojącej na taborecie przy łóżku nocnej lampki rozmyślam z czułością o Michale, o nas, o naszej wspólnej przyszłości. Zastanawiam się, dlaczego wybrał mnie, pokancerowaną przez los, stroniącą od ludzi samotnicę. Czy przypadkiem nie jest ze mną jedynie z litości albo z potrzeby opiekowania się kimś słabszym?
Często wbrew sobie porównuję się do jego zmarłej żony, zastanawiam się, jak bardzo musiał ją kochać, wszak wybaczył jej zdradę i mimo wszystko dał szansę ich małżeństwu. Co on we mnie widzi? – zadaję sobie pytanie i boję się na nie odpowiedzieć. Jestem niedoskonała. Nie chodzi tylko o to, że nie mogę przytyć, że mam zbyt wychudzone policzki, wystające kości obojczykowe, za szczupłą sylwetkę, ale martwię się, czy nie wraca myślami do tamtych obrazów, gdy leżałam za przystankiem, za którym mnie znaleziono kompletnie nieprzytomną z przepicia, w stanie zupełnego upodlenia. Czy wyobraża mnie sobie błąkającą się po piwnicach w Gdańsku? I najważniejsze, czy w takich chwilach nie brzydzi się mną? A co, jeśli spotka prawdziwą kobietę, piękną, pachnącą, zgrabną, i otworzy się na miłość?
Wzdrygam się i odchodzę od balkonu, dopiero teraz zauważam, że nie wypiłam ani łyka kawy, a ta zdążyła wystygnąć. Wylewam ją do zlewu, bo nie lubię zimnej. Nie chcę analizować skali uczuć Michała, rozkładać na czynniki pierwsze i wciąż się bać, co się stanie, jeśli mnie zostawi. Ale jednak ciągle to robię. Czy to dlatego, że musiałam zabiegać o uwagę matki i ojca, a potem Wojtka?
– Przestań w kółko roztrząsać to, co było. Ciesz się tym, co jest, a jest cudnie – mówię do siebie na tyle głośno, że Mimi podnosi pyszczek i przygląda mi się zdziwiona. – Wszystko dobrze, kicia, śpij, skarbie. – Rozciągam usta w uśmiechu, rozczulona jej niepokojem.
Ten nieco wymuszony uśmiech przywraca mi jako taką energię. Włączam radio i pomieszczenie od razu wypełnia skoczna melodia zimowego przeboju Skaldów. Odrzucam małe smuteczki. Nucę pod nosem: „Ciągną, ciągną sanie, góralskie koniki, hej, jadą w saniach panny, przy nich janosiki”.
– Przede mną miły dzień – mówię do siebie, gdy melodia milknie. Rano przyjdą przedszkolaki, a potem wspólnie z klubem seniora zrobimy ozdoby choinkowe.
Ubieram się staranniej niż zwykle, wkładam na siebie czerwoną rozkloszowaną sukienkę, robię nawet lekki makijaż i spinam włosy ozdobną klamrą.
W bibliotece od rana urwanie głowy, dzieci, jak to dzieci, przekrzykują się, mówią jedno przez drugie, jest wesoło, gwarnie. Panie przedszkolanki przynoszą wykonane przez maluchy kolorowe łańcuchy choinkowe. Sabina i Julia częstują dzieci łakociami, opowiadają o zimowych i świątecznych książeczkach, ja idę do wypożyczalni, gdzie jest moje królestwo. Póki jeszcze nie ma czytelników, segreguję książki, by zrobić wystawę zimowych powieści. Lubię swoją pracę, zatracam się w niej, zapominając o upływającym czasie. Praca w bibliotece zdecydowanie jest moją pasją.
– Pani Dagmaro, pani jak zwykle ukrywa się za książkami! – Do wypożyczalni wpada Łucja Mizerska, przewodnicząca klubu seniora. – Koniecznie zapraszamy do nas. Przecież nie będzie pani tu sama siedziała. Moje dziewczyny upiekły ciasto – zachęca wylewnie. – No już, już, idziemy.
– Dzień dobry, pani Łucjo, właśnie kończę. – Odkładam trzymaną w ręku powieść, zerkam jeszcze na tytuł z czerwoną kokardą Chata pod starym świerkiem, przebiegam wzrokiem po tłoczonych literach i postanawiam przeczytać ją przed świętami. – Za chwilę do was dołączę – zapewniam, bo Mizerska nie daje za wygraną i w zniecierpliwieniu tupie zabawnie stopą.
– Żadne zaraz, tylko teraz. Już ja panią znam. – Grozi palcem. – Najchętniej zaszyłaby się pani między regałami i tyle byśmy panią widzieli.
– Ależ pani przejrzała mnie na wylot – dostosowuję się do jej żartobliwego tonu, po czym daję się prowadzić do holu, gdzie przy rozstawionych stołach siedzą seniorki, a także dyrektorka.
– Dzień dobry, paniom – witam się i od razu słyszę komplementy, radosne pozdrowienia i przekomarzania. – Pomogę Sabinie i Julii zrobić kawę i herbatę. – Wymiguję się od uczestnictwa w tym powitalnym harmidrze, bo bycie w centrum uwagi bardzo mnie krępuje.
– Zanieś po drodze tę teczkę do mojego pokoju. – Zuzanna wciska mi wypełnioną papierami tekturówkę.
Gabinet dyrektorki sąsiaduje z kuchnią, słyszę stamtąd przyciszoną rozmowę koleżanek, w pewnym momencie mówią o Michale. Zamieram. Wciąż się lękam, że ktoś za plecami będzie wywlekał moje tajemnice i sekrety z poprzedniego życia albo snuł intrygi. Do tego Sabina potrafi czasami tak kokieteryjnie spojrzeć na Michała, że mam ochotę się wycofać, na szczęście on podobnie jak ja jest introwertykiem. Nie lubi naruszania jego przestrzeni, narzucania się, stroni raczej od zbytniej wylewności i poufałości, a także na szczęście stroni od flirtów.
Odkładam teczkę i kieruję się w stronę drzwi, ale spowalniam kroku. Coś mnie niepokoi w przyciszonych głosach koleżanek.
– Mówię ci, nie poznałam jej. Amanda wygląda identycznie jak jej siostra, tylko włosy ma dłuższe i większe piersi. Zapewne walnęła sobie operację plastyczną w Ameryce. Nasz policjant będzie miał twardy orzech do zgryzienia. Oni byli kiedyś parą, pamiętasz? – Sabina zawiesza głos.
– Nie, nie pamiętam, zresztą to nie za moich czasów. Mieszkałam w Braniewie, gdy doszło do tamtego feralnego wypadku, w którym zginęła jego żona. – W głosie Julii słychać lekkie zniecierpliwienie.
Niemal wstrzymuję oddech, by lepiej słyszeć, ale rozmowa milknie. Rozlega się tylko brzęk łyżeczek i szum ekspresu. Odkasłuję raz i drugi, po czym przywdziewam uśmiech i wchodzę do kuchni.
– Przyszłam wam pomóc. Ile jeszcze kaw do zaparzenia? – Mimo lekkiego zdenerwowania zachowuję serdeczny ton, ale i tak wyglądają na zakłopotane. Julia pochyla się niżej nad tacą, a druga z koleżanek odwraca głowę.
– Jeszcze tylko trzy herbaty – odzywa się w końcu Sabina. – Słyszałaś, że przyjechała siostra zmarłej żony Michała? – Nie wytrzymuje i dzieli się ze mną sensacyjną według niej wiadomością. Wpatruje się we mnie nieco zbyt wścibsko albo ja to tak odbieram.
– Nie, nie słyszałam. – Chcę uciąć temat, który siłą rzeczy mnie zaintrygował.
– Kiedyś, krótko, bo krótko, ale byli parą – rzuca mimochodem, nie dając za wygraną.
– Zanieś tacę z kawą. – Julia podaje jej wypełnioną parującymi filiżankami tacę, a potem kładzie mi dłoń na ramieniu. – Nie przejmuj się gadaniem Sabiny. Z Michałem i Amandą to dawne dzieje, a może i nieprawda. Ludzie różne rzeczy plotą, nie warto słuchać. – Puszcza do mnie oko, po czym kroi ciasto i przekłada na paterę.
Nie kontynuuję wątku, unoszę nieznacznie kąciki ust, dając znać, że nie rusza mnie ten temat, w milczeniu zalewam wodą kubki z saszetkami herbaty i bez słowa wychodzę z kuchni.
– Dagmarko, a co pani tak pobladła? – Jedna z seniorek wbija we mnie wzrok, a ja już wiem, że ten dzień wcale miły nie będzie. Muszę jednak odpowiedzieć na to idiotyczne pytanie, bo skupiam na sobie spojrzenia wszystkich, czego nie cierpię.
– Za wcześnie poszłam dziś biegać – rzucam pierwsze z brzegu wytłumaczenie skupiając się na swoich sprawach. Całą uwagę koncentruję na oblekaniu tekturowych gwiazdek w brokatowe złotko i modlę się w duchu, by seniorki zeszły na inny temat, one jednak jakby się zmówiły.
– A może pani Dagmarka jest przy nadziei? – rzuca niby żartem któraś z kobiet. Reszta śmieje się życzliwie, ale zerkają na mnie uważniej.
– Nie jestem. – Podnoszę wzrok i kręcę głową z dezaprobatą. Jak można w ten sposób żartować? Zżymam się w duchu. Powinnam wykrzyczeć im, że takich pytań się nie zadaje, bo są nietaktowne i uwłaczające, ale mam w świadomości, że to starsze panie, wypytują, nie zdając sobie sprawy, jaką przykrość mi wyrządzają. Milczę więc.
– Drogie kobietki, częstujcie się ciachem, nastawiłam zaczyn kilka tygodni temu. To prawdziwy piernik, jeszcze z przepisu mojej świętej pamięci babci. – Łucja Mizerska stara się zatrzeć nieprzyjemne wrażenie i swoją energią maskuje niefortunne, raniące słowa.
– Bardzo smaczny, wyjątkowy – zachwalają seniorki, a ja staram się uspokoić nerwy.
Już dawno odkryłam, że nie lubię tłumów, zgromadzeń, wolę spokojną rozmowę, sam na sam z czytelniczką czy czytelnikiem. Chętnie oddaliłabym się do czytelni, ale nie wypada mi odejść od stołu. Z ulgą słyszę skrzypnięcie drzwi wejściowych. Otrzepuję dłonie z brokatowych pyłków i nie odwracając głowy, podnoszę się z miejsca gotowa iść do wypożyczalni.
– Dzień dobry pięknym paniom! – Listonosz unosi czapkę, starannie wycierając buty, nie potrafię ukryć rozczarowania, faktem, że dalej muszę siedzieć przy wspólnym stole. – U was cieplutko, przyjemnie, a za oknem prószy pierwszy śnieg. – Mężczyzna życzliwie się uśmiecha.
– Dzień dobry, panie Władziu, niech pan spocznie na chwilę, rozgrzeje się malinową herbatą i zagryzie piernikiem – zachęcają jedna przez drugą członkinie koła.
– A niech tam, nawet się skuszę. – Starszy pan śmieje się rubasznie. – Ale najpierw służba, mam polecony do pani Dagmary. – Wyjmuje z przepastnej torby plik listów związanych recepturką.
– Do mnie? – Zastygam w bezruchu, a serce momentalnie tłucze się w klatce piersiowej jak schwytana w potrzask mysz.
– Polecony z Gdańska.
Listonosz podsuwa mi do podpisu żółty kartonik potwierdzający odbiór, czyta nadawcę, ale zachowuje nazwę instytucji dla siebie, za co jestem mu wdzięczna. Dyrektorka zerka na mnie ukradkiem, z niedającą się zamaskować troską, ale nie odwzajemniam spojrzenia. Biorę korespondencję z groźnie wyglądającą czerwoną pieczęcią i podszyta strachem wymykam się do czytelni.
– Dom Pomocy Społecznej? – mówię do siebie zdziwiona. – Czego oni ode mnie chcą? – Oglądam kopertę i zastanawiam się, czy otworzyć ją teraz, czy w domu. Powinnam poczekać do końca pracy, bo nie wiem, z czym przyjdzie mi się mierzyć, ale nerwy mam tak napięte, że rozrywam brzeg, wyjmuję urzędowe pismo, przebiegam wzrokiem po drobnym druku i z trudem przełykam ślinę. – Boże kochany, to niemożliwe, niemożliwe – powtarzam cicho, nie wierząc w to, co czytam. Właśnie poinformowano mnie, że moja matka trafiła do Domu Pomocy Społecznej, a mnie obarczono zapłatą za jej pobyt. Nazbierało się niemal szesnaście tysięcy długu. W dodatku ta kwota wzrasta o sześć tysięcy miesięcznie. Nogi się pode mną uginają i jak zawsze w chwilach stresu zbiera mi się na mdłości. Oddycham ciężko i staram się uspokoić drżenie rąk. Szesnaście tysięcy, a do tego po sześć tysięcy miesiąc w miesiąc! Skąd mam wziąć takie pieniądze?
Na papier kapie łza, najpierw jedna, potem druga. Nawet nie poczułam, że płaczę. Słyszę kroki pod drzwiami, w pośpiechu, drżącymi dłońmi wkładam pismo do koperty i wsuwam do kieszeni czerwonej, rozkloszowanej sukienki. Energicznym ruchem palców wycieram twarz. Nie chcę współczucia, pocieszania, litości. Nienawidzę tego. Od dziecka każdy się nade mną lituje, a ja pragnę jednego, chcę być przeciętna, taka jak większość, niezauważalna, pragnę nie wyróżniać się z tłumu i spokojnie żyć. Czy to naprawdę tak wiele?
– Dagmaro, wszystko w porządku? – Do pomieszczenia wchodzi Zuzanna i instynktownie wyczuwa, że coś jest nie tak, ale ja nie chcę zwierzeń. Zbyt energicznie potakuję głową i odwracam się w stronę okna, udając zainteresowanie stojącymi na stojaku paprotkami. – Jeśli masz problemy, to możesz zawsze na mnie liczyć – deklaruje dyrektorka.
– Dziękuję. – Bezwiednie pociągam nosem, ale się nie odwracam.
Baczyńska waha się chwilę, ale w końcu wychodzi. Ogarnia mnie smutek. Szesnaście tysięcy czy milion to bez różnicy, zarabiam ciut ponad najniższą krajową, choćbym nie wiem jak oszczędzała, nie jestem w stanie odłożyć więcej niż dwieście złotych. Chce mi się krzyczeć z bezsilności. Matka, która mnie nigdy nie kochała, nie chciała, wtrąciła w piekło patologii, teraz żąda ode mnie pomocy? Jakim prawem? Buntuję się przeciwko tej decyzji, ale co mam zrobić, do kogo się odwołać?
Przeczuwam, że za chwilę moje z tak ogromnym trudem odbudowane życie legnie w gruzach. Jak ja zazdroszczę normalnym rodzinom! Nawet tym, co się kłócą, o byle co. Nie wiem, co znaczy być kochaną przez ojca czy matkę, nie wiem, co to znaczy żyć bez strachu. Ja nawet kiedy jest dobrze, wypatruję jakiegoś kataklizmu, żyję w wiecznym lęku.
Gdy wychodzę z biblioteki na dworze wciąż prószy śnieg, białe drobinki wirują w blasku ulicznych latarń. Tęsknię za Michałem i pierwszy raz naprawdę żałuję, że nie mam telefonu. Jestem spragniona wiadomości od niego, czułego słowa, zapewnienia o miłości. Wiele razy mnie namawiał do zakupu komórki, ale śmiałam się, że tęsknota przyda się naszemu związkowi. Wcześniej nie miałam do kogo dzwonić, a teraz wiele bym dała za choćby krótką rozmowę.
Nagle przystaję, bo właśnie do mnie dociera, że nie mogę związać się z Michałem. Nie dość, że mam za sobą nieciekawą przeszłość, to właśnie na barki spadł mi niekończący się dług za matkę. Przecież nie wejdę z tak głębokim obciążeniem finansowym w życie ukochanego. Spaliłabym się ze wstydu.
Uczucie straty przybija mnie, a mdłości podchodzą pod samo gardło, oddycham głęboko i dziękuję Bogu, że na dworze zapadł już zmrok i nikt nie widzi moich łez. Ludzie mnie tu znają, lubią, na pewno rozniosłaby się po miasteczku nowina, że szłam i płakałam.
Kiedyś zamykałam się w sobie, chciałam być sama, ale teraz, gdy poznałam smak ust Michała, jego czuły dotyk, dobroć, opiekuńczość, pragnę tylko wtulić się w jego silne ramiona, usiąść w salonie, z kubkiem gorącej herbaty zapatrzeć się w spokojną taflę Zalewu Wiślanego. Dlaczego los chce mi to odebrać? – Popłakuję cicho. Łzy zamazują mi widok nierównych betonowych płytek, potykam się co chwilę o wystające kanty.
Takie skromne marzenia, a i to zostało mi odebrane – rozmyślam przybita. Broda mi drży, a usta same zwijają się w podkówkę. Jestem tak bardzo zgnębiona, że dopiero minąwszy ośrodek zdrowia zauważam zawieszone na słupach świąteczne ozdoby. Mienią się tysiącem drobnych światełek. Jeszcze wczoraj wyczekiwałam ich, a dziś przyprawiają mnie o większy żal do świata. Boję się przyszłości, boję się samotności, boję się tego głębokiego smutku, przez który wielokrotnie sięgałam po alkohol.
Powinnam iść na miting, ale przybita nieszczęściem, docieram do domu, rzucam byle jak kurtkę i zwijam się w kłębek przy Mimi, ona jednak swoim zwyczajem odchodzi na kolorowe posłanko. Moja kotka rozdaje czułości na własnych warunkach, wtedy, kiedy ona chce, a nie, gdy ja ich potrzebuję.
– Nawet ty, skarbie, mnie opuszczasz – mówię cicho. Już nie płaczę, choć wolałabym wylać morze łez, niż pogrążyć się w tym dojmującym smutku, zupełnie jak gdybym godziła się na zadawane przez los bolesne razy.
Nie mam co ze sobą zrobić, próbuję czymś zająć myśli i ręce, ale zmartwienie związane z długiem przeradza się w panikę. W sobotni ranek zaraz po śniadaniu myję okno u siebie na górze, a potem zbiegam na dół do Ireny.
– Kochana moja, co ja bym bez ciebie zrobiła. Wszystkich nie myj, tylko te od ulicy. W tamtych pokojach od strony ogrodu nie kurzy się zbytnio, a i tak nikt tam nie zachodzi, a co oczy nie widzą, to sercu nie żal. – Właścicielka domu się śmieje.
– Dobrze, dziś umyję tylko od frontu, a w przyszłą sobotę przetrę z tamtej strony. Jedna z zasad wychodzenia z nałogu mówi o tym, by nie forsować organizmu – wyjaśniam czwartą zasadę HALT, której nauczyłam się na odwyku i podczas terapii. – Dlatego rzeczywiście rozłożę umycie tych okien na dwa tygodnie.
– Słuszna koncepcja. Ja wprawdzie wciąż pijąca, ale też nie lubię się przemęczać. – Starsza pani puszcza do mnie oko.
Śmiejemy się obie, rozmawiamy o świętach, które nadejdą za niecały miesiąc. Pijemy razem kawę. Dwa koty kręcą mi się pod nogami, nie mogąc zapewne doczekać się, kiedy w końcu oddam im parapet, ulubione miejsce.
Ani przez moment nie przestaję myśleć o Michale. Miał przyjechać w piątek, byłam przekonana, że mnie odwiedzi, chociaż na chwilę, albo pójdziemy do niego i spędzimy miły wieczór. Zastanawiam się, czy wrócił w nocy, czy szkolenie się przedłużyło. Praca pomaga mi przetrwać tęsknotę, która zżera mnie od wewnątrz. Powinnam dać mu spokój, nie skazywać go na przyszłość ze mną. Szczególnie teraz, gdy wiem o zadłużeniu w DPS-ie. Cóż ja mu mogę zaoferować? Wieczną zgryzotę i spustoszenie portfela albo bycie na jego utrzymaniu. Nie, nie chcę tego. Może gdyby taka sytuacja zdarzyła się po wielu latach małżeństwa, ale nie po czterech miesiącach związku.
– Skończyłam – oświadczam, zeskakując z parapetu. – Na dzisiaj finisz. – Przecieram pot z czoła i zabieram swoje rzeczy.
– Dziękuję ci, Dagmaro. A teraz idź na górę i odpocznij, pewnie pan Michał wraca dziś ze szkolenia, musisz zrobić się na bóstwo – podpowiada życzliwie Irena, wciskając mi w podziękowaniu czekoladki.
Biorę do siebie jej słowa, po prysznicu kładę maseczkę na twarz, staranniej suszę włosy i maluję paznokcie. Ubieram się w różową koszulową bluzkę i w legginsy. Czas jakby zwolnił. Dochodzi szesnasta, a mnie dopada zwątpienie i niepokój. Zmieniam różową bluzkę na granatowy golf, włączam telewizor, długo szukam filmu, aż w końcu się poddaję i zostawiam na głupawej komedii romantycznej, ale zamiast oglądać, zadręczam się myślami, to o Michale, to o długu w DPS-ie, to o naszym dopiero budzącym się uczuciu, to o niemożliwości wspólnego zamieszkania. Płakać mi się chce z nerwów i z tęsknoty. Tak bardzo pragnę przytulenia, dotyku, cielesnego zbliżenia. Dlaczego Michał nie przychodzi? Przecież chyba nie wie o długu? A może wie? W końcu jest policjantem, a DPS musiał rozpytywać o mój adres. Zagryzam wargi. Pewnie wie – dopowiadam rozgoryczona. W dodatku jak przez mgłę przypominają mi się słowa Sabiny o Amandzie. Czy rzeczywiście Michał uległby dawnej miłości? Może i tak – odpowiadam sobie i robi mi się bardzo smutno.
Dolatuje do mnie ujadanie Miśka oraz hałasy przy bramie. Serce mi mocniej bije. Cieszę się i niepokoję zarazem. Gaszę telewizor i wstaję z łóżka. Ze zdziwieniem stwierdzam, że za oknem jest zupełnie ciemno. Przysnęłam, oglądając film, którego fabuły już nie pamiętam. Idę szybko do łazienki, żeby opłukać twarz i uczesać włosy, nie chcę, by Michał zobaczył mnie taką zaspaną. Po chwili zmieniam granatowy golf na różową koszulową bluzkę, a także skrapiam się perfumami i czekam.
Słyszę rwetes na dole, czyjeś wesołe śmiechy i zaskoczony krzyk Ireny. Nasłuchuję, ale nie dociera do mnie sens słów. Moje okna wychodzą na ogród, natomiast to jedno od strony ulicy znajduje się w łazience i jest bardzo maleńkie. Jednak po chwili wszystko milknie. Wytężam słuch jeszcze chwilę, ale już wiem, że to nie do mnie. Nie potrafię ukryć rozczarowania, że to nie Michał, a jednocześnie zastanawiam się, kto to może być. Mieszkam już na Sadowej ładnych kilka miesięcy, a jeszcze nigdy w tym czasie żadni goście nie przychodzili do właścicielki domu. Niepokoję się jej okrzykiem. Narzucam kurtkę i zbiegam po drewnianych wąskich schodach.
Przed bramą stoi biała nieco zdezelowana furgonetka z angielskim napisem. Nie potrafię go przeczytać, bo niemal cały pokryty jest zaschniętym błotem.
Teraz naprawdę się boję. Kto to może być? Po co tu przyjechał? Dlaczego Irena krzyczała? Pukam energicznie, a serce podchodzi mi do gardła, nogi mam jak z waty, ale zamiast Ireny drzwi otwiera na oko pięćdziesięcioletni mężczyzna. Jego długie do ramion zlepione włosy, zakrywają część twarzy, do dawno nieprzystrzyżonej brody przykleiły się białe okruchy. Wygląda na zmęczonego i nieco rozdrażnionego. Mierzy mnie bez słowa obojętnym spojrzeniem.
– Dzień dobry, czy mogę rozmawiać z panią Ireną? – pytam, cofając się na schodach.
– Dzień dobry – odpowiada brodacz, a potem wrzeszczy do wnętrza domu: – Mamo, ktoś do ciebie!
Jego słowa wprawiają mnie w osłupienie, nie wiedziałam, że Irena ma dzieci.
– Czy to Dagmara? Proszę, wejdź. – Dolatuje do mnie spokojny głos właścicielki.
– Tak, to ja – wyjaśniam brodaczowi i już mam się wycofać, ale syn Ireny otwiera szerzej drzwi i robi zapraszający gest ręką.
– Z góry słyszałam krzyk i chciałam się tylko upewnić, że wszystko w porządku – mówię i jednocześnie rozglądam się po niezliczonych torbach i bagażach stojących niemal w całym pomieszczeniu.
– Tak, w porządku, Dagmaro, dziękuję za troskę. Mój syn z synową przyjechali na święta – wyjaśnia staruszka. – A to moja lokatorka, Dagmara.
– Mamo, już ci mówiliśmy, że nie na święta. Wróciliśmy ze Szkocji na stałe. – Z kuchni wychodzi dość korpulentna, niska brunetka i obrzuca mnie nieco zbyt długim, badawczym spojrzeniem.
– Na stałe? – dziwi się Irena. – Nie mówiliście.
– To mówimy teraz. Przyjechaliśmy na stałe, a pani na długo? – Kobieta niespodziewanie zwraca się do mnie.
– Dagmara mieszka tu u mnie już jakiś czas i ma mieszkać tak długo, jak tylko zechce – wyręcza mnie właścicielka. – Wiele mi pomogła, gdy was przy mnie nie było – rzuca oskarżycielsko. – Mieszka na górze, a my pomieścimy się we trójkę na dole – dodaje ugodowo, ale stanowczo.
– Ja już pójdę, pani Irenko – mówię cicho, nie patrząc na przybyłych. – Chciałam tylko zobaczyć, czy na pewno u pani wszystko dobrze – wyjaśniam i posyłam jej uśmiech. – Do widzenia państwu – rzucam jeszcze i wychodzę, nie czekając na ich słowa.
Na dworze dopada mnie Misiek, skacze i prosi psimi sztuczkami, bym wzięła go na spacer. Nie wiem, czy powinnam, wszak zjawili się nowi właściciele, może oni od teraz zamierzają wychodzić z psem. Wilczur jednak łasi się do moich nóg i liże mnie po dłoniach, w końcu ulegam. Postanawiam podejść pod dom Michała i sprawdzić, czy pali się światło. Idę na górę po smycz, przy okazji nakładam czapkę i szalik, a także trzewiki. Gdy zbiegam po schodach, Misiek skacze ze szczęścia. Mnie natomiast łapie jeszcze większe przygnębienie. A jeśli jest i mnie nie odwiedził? Co wtedy mam myśleć?
Gdy zostawiam za sobą uliczkę Sanatoryjną, natychmiast spada na mnie poczucie winy, że opuściłam miting. Przyobiecuję sobie, że w przyszłym tygodniu na pewno na niego pójdę. Panicznie boję się powrotu do nałogu, szczególnie teraz, gdy niespodziewanie dosięgły mnie nowe kłopoty. Na wspomnienie pisma z DPS-u oblewam się potem. Muszę w przyszłym tygodniu zwolnić się kilka godzin z pracy i jechać do Gdańska wyjaśnić tę sprawę. Czuję ucisk w żołądku na myśl o powrocie do miejsc, w których zgubiłam człowieczeństwo. Wizyta tam jest ostatnią rzeczą, której teraz pragnę.
Idąc, rozmyślam o rodzinie Ireny, o tym, że zjawili się tak bez zapowiedzenia, zapewne namieszają w życiu starszej pani, ale też w moim. Pytanie kobiety o to, jak długo zostanę, bardzo mnie niepokoi. Być może chcą wynająć komuś znajomemu to moje małe mieszkanko na poddaszu, nie podejrzewam, by sami chcieli tam zamieszkać. Pomieszczenie jest zbyt małe dla nich dwojga, a schody zbyt strome.
Mijam Wieżę Wodną i idę obok nieczynnych o tej porze roku budek z lodami. W witrynach sklepów i kawiarenek mienią się choinkowe lampki. Dziś pierwszy dzień grudnia. Ruch na ulicy niewielki. Minęło mnie zaledwie kilka samochodów.
Naprzeciwko idzie postawny mężczyzna, Misiek merda ogonem i ciągnie mnie w jego stronę. Ze zdumieniem odkrywam, że to Michał. Ciepło rozlewa mi się na sercu, a jednocześnie szarpiący nerwy niepokój powoduje ucisk w żołądku.
– Cześć, Dagmaro. – Cmoka mnie w czoło i chce objąć ramieniem, ale pies na to nie pozwala, skacze i radośnie kręci się wokół własnego ogona. – No chodź, piesku. No, hop, hop. – Adamiak zachęca go do zabawy.
– Kiedy wróciłeś? – pytam zdezorientowana.
– Wczoraj wieczorem. Miałem dziś zajść do ciebie, ale w komisariacie narosło mi mnóstwo zaległości, siedziałem cały dzień, nie wiedziałem, w co ręce włożyć – tłumaczy się, wciąż głaszcząc psa i nie patrząc mi w oczy. Zastanawiam się, czy celowo unika spojrzenia, czy rzeczywiście pies aż tak absorbuje jego uwagę.
Ściska mnie w okolicy brzucha jeszcze mocniej, a mdłości jak zawsze podchodzą pod samo gardło. Z trudem przełykam ślinę, bo ulepiona z niepokoju i zawodu gula w gardle nie pozwala na swobodniejszy oddech. Gdzieś podskórnie czuję narastającą pustkę i zbliżającą się samotność.
– Idziemy na spacer, chodź, Misiek – mówię do psa, nie komentując słów Michała. Z rozczarowania chce mi się wyć. Jest tutaj od wczoraj i mnie nie odwiedził. Nie tęsknił, a może on już wie o moim problemie. Oczywiście ciśnie mi się na usta milion pytań, ale ich nie zadaję. Nie mam nic do zaoferowania, same ze mną kłopoty, a te ostatnie to prawdziwy życiowy armagedon. Nie jestem uprawniona do układania sobie życia we dwoje. – Misiek, idziemy – ponaglam psa i robię krok w stronę przystani.
– No co ty, kochanie, nie wygłupiaj się, przecież idę z wami. Gniewasz się o coś? – Michał dopiero teraz wpatruje się we mnie uważniejszym, przenikliwym spojrzeniem.
– Ależ skąd. – Wzruszam ramionami. – Jeśli masz ochotę, to chodź – proponuję, ukrywając żal. Już czuję jak owłada mną straszny smutek, jest tak wielki, że aż trudno mi mówić.
Michał odbiera ode mnie smycz i idziemy dłuższą chwilę w milczeniu. Ta cisza zaczyna mi ciążyć. Czuję się niemal tak, jak na początku naszej znajomości. Zbiera mi się na płacz i nie mogę sobie darować, że tak bardzo zaangażowałam się uczuciowo, a przecież wiem z doświadczenia, jak kończy się miłość.
Podczas jego nieobecności nie było chwili, żebym nie tęskniła, nie myślała. Wczoraj miałam ochotę iść sprawdzić, czy aby już nie wrócił, tylko godność osobista zatrzymała mnie w domu. Wiem, doskonale wiem, że nie wolno mi burzyć jego spokojnego życia, obarczać go moimi dramatami, ale wbrew rozumowi pragnę tej miłości.
Idziemy w milczeniu w stronę Zalewu Wiślanego. Zeschłe liście chrzęszczą nam pod stopami, wiatr dmucha prosto w twarz. Na pogrążonej w ciemności plaży Michał pochyla się i spuszcza Miśka ze smyczy, a potem bierze głęboki wdech i ze świstem wypuszcza powietrze.
– Dużo o nas myślałem. – Odwraca się w moją stronę i bierze obie moje dłonie. – To dla mnie wielki przeskok, ale chciałbym, żebyśmy zamieszkali razem. – Nachyla się, by zajrzeć mi w oczy. Jest ode mnie o głowę wyższy. – Nie gwarantuję, że się uda, każde z nas obarczone jest swoimi nawykami, ale spróbujmy.
Czuję ulgę, mimo wahania w jego głosie lub jakiejś szczególnej zachęty. Wcześniej przeszło mi przez głowę, że zakończy nasz związek. Skąd we mnie aż tyle pesymizmu i braku zaufania? Naprawdę chciałabym z nim dzielić wspólne życie. Boję się tego kroku, boję się, że nam nie wyjdzie, ale chcę tego, pragnę, jak niczego na świecie. Tylko że przecież nie mogę wnieść do naszego życia długu. Muszę się najpierw sama z tym uporać. W przyszłym tygodniu pojadę do Gdańska, zobaczę jak sprawa wygląda.
– Poczekajmy z tym krokiem, nacieszmy się sobą, dobrze jest, jak jest. – Głos mi drży, gdy wypowiadam te słowa. – Na razie nie mogę się wiązać, to znaczy nie chcę, póki co… – plączę się jak uczennica nieprzygotowana do lekcji.
– Obiecałaś, że się razem zestarzejemy, dlaczego się wycofujesz? – pyta, patrząc na mnie uważnie.
– Dlaczego? Bo sam nie jesteś w stu procentach przekonany do tego pomysłu. Słyszę w twoim głosie wahanie. Przyznaj, masz stuprocentową pewność, że tego chcesz? – pytam zaczepnie.
– Nie bądź dzieckiem, oczywiście, że każde z nas ma stare przyzwyczajenia, ale jak inaczej sprawdzimy, czy możemy ze sobą być? Na tym chyba polega miłość, na budowaniu wspólnoty, uczeniu się siebie dzień po dniu.
Michał obejmuje mnie ramieniem, czuję na ustach jego twarde wargi. Przymykam oczy i na krótką chwilę cały świat i wszelkie kłopoty przestają istnieć. Marzę o tym, by zrzucić na jego barki odpowiedzialność za mnie, za nas. Ogrzać się poczuciem bezpieczeństwa, jakie mógłby mi zapewnić, ale wiem, że tak nie zrobię. Poczucie winy zabiłoby mnie. I bez długu miałam obawy, czy nie zmarnuję mu życia, czy dam radę wytrwać w trzeźwości, czy nie zrobię z jego życia huśtawki emocjonalnej. Często wspominam Dankę i kochającego ją męża, którego sprowadziła do piekła własnego uzależnienia, zabrała mu spokojne życie, w zamian oferując emocjonalne rozchwianie i patrzenie na wciąż pijaną żonę. Pamiętam też słowa Bartka, mojego terapeuty, który mówił, że jej mąż przeżyje żałobę, a potem w końcu zacznie żyć dla siebie. Tylko że on miał już pod siedemdziesiątkę. Co miał zaczynać na nowo? Pewnie do teraz jest nieszczęśliwy. A ja oprócz zmagania się z uzależnieniem spustoszę nas finansowo. Nie, nie zrobię mu tego. Nigdy w życiu nie narażę drugiego człowieka na taką traumę.
– Nie jestem gotowa, byśmy zamieszkali razem, poczekajmy z tym – mówię niemal szeptem, powstrzymując łzy. – Przepraszam, Michał… Dajmy sobie jeszcze czas…
Słyszę jego przyspieszony oddech i ciche westchnienie. Zastanawiam się, czy to westchnienie ulgi, i sama karcę się w duchu za te myśli. Dlaczego jestem takim niedowiarkiem?
– Misiek! – Michał odwraca się w stronę plaży i nawołuje psa, a ten przybiega niemal natychmiast. – Odprowadzę cię – rzuca gdzieś w przestrzeń i przyspiesza kroku.
Kiwam głową. Wyrzucam sobie, że zaprzepaściłam szansę na miłość. Tak bardzo za nim tęskniłam, jestem spragniona jego dotyku, czułości, szczerej rozmowy, dlaczego więc nie stać mnie na nią? Dlaczego to niszczę? Nie zasługuję na prawdziwe szczęście. A może jednak mu powiedzieć, co mnie gnębi?
– Michale… – mówię nieśmiało, gdy dochodzimy do bramy. – Posłuchaj… ja… – Nie kończę, bo nie potrafię wyjawić skali problemu.
– Nie musisz niczego tłumaczyć, poczekam tyle, ile będzie trzeba – zapewnia mnie, ale czuję w jego głosie zawód, ale i roztargnienie.
Przypomina mi się rozmowa Julii i Sabiny sprzed kilku dni. Powiedziały mi wtedy, że przyjechała Amanda, siostra zmarłej żony Michała. Ponoć kiedyś byli parą. Czy to jest powodem tego chłodu i roztargnienia? Czuję zimno na całym ciele, zupełnie jak gdyby zmroziło mi serce. Zalewa mnie ulga, że nie powiedziałam mu o długu za opiekę nad matką. Miałby pewnie poczucie obowiązku zająć się mną, a tak ma wolną rękę. Może wybrać. Niech podąża swoją drogą, niech szuka śladów dawnej miłości. Nie dziwię mu się, że woli kogoś nieobarczonego felerną przeszłością, nałogami, patologią. Tłumię westchnienie, stoję jeszcze chwilę w nadziei, że on powie coś takiego, że zły czar pryśnie. Przytuli mnie, uprze się spędzić u mnie miły wieczór i noc albo mimo moich protestów zabierze mnie do siebie.
Nic takiego się nie dzieje. Stoimy naprzeciw siebie, tak sobie bliscy, a jednak obcy. W końcu się poddaję. Otwieram furtkę, wpuszczam psa, ale spowalniam kroku, wciąż jeszcze myśląc, że za chwilę poczuję na ramieniu dłoń Michała. Roześmiejemy się i przytulimy, jak w filmach.
Tymczasem zapala się światło nad schodami, otwierają się drzwi i staje w nich ubrany w gruby szlafrok syn Ireny. Woła psa, a potem krzyczy wprost do mnie:
– Jak się wyprowadza psa, to wypadałoby powiadomić właścicieli!
Nim zdobywam się na jakąkolwiek odpowiedź, Misiek popędzany przez brodacza wbiega do wewnątrz, a po chwili zapada ciemność.
– Trzymaj się – mówię do Michała.
– Zaczekaj. Proszę, Dagmaro, bądź ze mną szczera. – Wciąż stoi przed furtką, ale wydaje mi się, że w jego głosie nie ma żadnego uczucia, może poza zniecierpliwieniem. – Powiedz, co się stało – ponagla.
– Nic. Miłego wieczoru – dodaję, obracam się na pięcie i nie oglądając się, idę po schodach na górę.
Dopiero tutaj, przytulona do Mimi, pozwalam sobie na płacz, a tłumione przez cały dzień emocje powodują, że znów zbiera mi się na mdłości. Siłą odpycham od siebie pokusę, żeby przespacerować się do monopolowego i utopić w alkoholu swoją rozpacz.
Redakcja
Agnieszka Czapczyk
Korekta
Dorota Honek-Sac
Skład i łamanie wersji do druku
Łukasz Slotorsz
Projekt graficzny okładki
Anna Slotorsz
Zdjęcie wykorzystane na okładce
©AdobeStock
© Copyright by Skarpa Warszawska, Warszawa 2025
© Copyright by Wioletta Piasecka, Warszawa 2025
Wydanie pierwsze
ISBN: 978-83-8430-017-6
Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.
WYDAWCA
Agencja Wydawniczo-Reklamowa
Skarpa Warszawska Sp. z o.o.
ul. K.K. Baczyńskiego 1 lok. 2
00-036 Warszawa
tel. 22 416 15 81
www.skarpawarszawska.pl
@skarpawarszawska
Przygotowanie wersji elektronicznejEpubeum
Okładka
Strona tytułowa
Strona redakcyjna
Spis treści