Zastrzyk miłości - Tomasz Żak - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Zastrzyk miłości ebook i audiobook

Tomasz Żak

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

241 osób interesuje się tą książką

Opis

W tej walce o miłość najsilniejszym mięśniem okaże się serce. 

On – trener personalny, liczący makro nawet w liściu sałaty. 

Ona – reporterka, mająca chrapkę na wybuchowy materiał. 

Uczucie, które rodzi się między nimi, podkręca metabolizm bardziej niż jakikolwiek spalacz tłuszczu. Życia Kajtka i Hanki wywracają się do góry nogami. Ich relacja to nie szejk proteinowy, a koktajl Mołotowa – prawdziwa wybuchowa mieszanka: problemów natury intymnej, napalonych koleżanek i… fascynacji rekinami. Tego jeszcze nie próbowali!

Zastrzyk Miłości to historia, która wyciśnie łzy – śmiechu i wzruszenia – nawet z osiedlowego mistrza martwego ciągu. 

Komedia romantyczna również dla tych, którzy nie znoszą komedii romantycznych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 374

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 26 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Maciej Kowalik

Oceny
4,3 (8 ocen)
4
2
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jerzy_fanatyk_wodki_Pilch_666

Nie oderwiesz się od lektury

Większa frajda niż kielich z kolegami z pośredniaka
10
Mkrynia65

Nie oderwiesz się od lektury

No, cóż, mam problem , książka fantastyczna, zabawna ze wspaniałym humorem, dawno tak dobrze się nie bawiłam . Ale lektor to mistrzostwo świata . Słuchanie audiobooka to wielka przyjemność . Gratulacje dla autora . Polecam.
00
Bodzio_Linda

Dobrze spędzony czas

Prawie jak Malcolm XD - absurd goni absurd, a każda strona zaskakuje coraz bardziej. Dawno nie czytałem czegoś tak zabawnego
00
Mergaite

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam audioserial, uwielbiam też tą wersję. Świetna rozrywka!
00
Azazel_duch

Nie oderwiesz się od lektury

Kupa śmiechu, z przewagą tego drugiego. Wspaniałe to było, uśmiałem się jak norka.
00



Tomasz żak

Zastrzyk miłości

Rozdział 1

Do tego momentu Kajtek myślał, że randka przebiega wręcz idealnie. Park Wilsona prezentował się urokliwie o tej porze roku. Było to ulubione miejsce Kajetana na pierwsze spotkania z kobietami. Maja, niewysoka blondynka o niebieskich oczach, wyglądała dokładnie tak, jak na zdjęciu profilowym zamieszczonym na Tinderze. Ucieszyła się z kupionego od babci kwiatka, pochwaliła perfumy Kajtka. Opowiedziała nawet o swojej – według niej nudnej – pracy w skarbówce. Słuchał z zainteresowaniem, delektując się brzmieniem głosu kobiety. Aż zapytała o szczegóły jego pracy. Jeśli był z czegoś dumny, to właśnie z tego.

– …i, wiesz, to nie jest tak, że nie możesz jeść wszystkiego. Możesz żyć nawet miesiąc na samych burgerach i schudnąć – perorował od dobrych kilku minut Kajetan – byle tylko się zgadzał bilans kaloryczny. Mam takiego kolegę, Krzychu ma na imię, i jak było Euro, to co wieczór do meczu opierdzielał paczkę chipsów. To jest jakieś siedemset kalorii. Mnóstwo, co nie?

– Aha – rzuciła Maja, nie kryjąc już znudzenia.

– Krzychu do mnie dzwoni – kontynuował niezrażony mężczyzna – i mówi: „Kajtek, no nie dam rady bez tych słonych drani, nie utargam! Jak to tak, mecz bez przekąsek? To jest nieludzkie”. A że grali codziennie? Chłop się martwi, że tyle meczy…

– Meczy to koza.

– Co takiego? – zapytał zdziwiony.

– Nieważne, Kajtek. Skończyłeś na tym, że Krzysztof się zamartwiał.

Skręcili w alejkę, przy której jedna z lamp przestała działać. Klosz był rozbity, a po ziemi walały się kawałki szkła.

– Krzychu. Krzysztof to mój wujek – podjął wątek Kajetan. – Pytam się go, w sensie, że Krzycha, czy kolację jada przed meczem. Mówi, że owszem, jada. Pytam się co. Chleb w jajku zazwyczaj i kiełbasę śląską. Niecałą, bo zawsze coś tam psu podaruje – podkreślił.

– Niech zgadnę: kazałeś mu zrezygnować z kolacji? – zapytała Maja, przypatrując się swoim zielonym, neonowym paznokciom.

Niepotrzebnie się zwolniła godzinę wcześniej z pracy, żeby je zrobić.

– Tak! Dokładnie tak! – ucieszył się Kajetan, kompletnie nie odczytując, że traci swój i jej czas. – Mówię mu: „Krzychu, nie żryj tego chleba w jaju, kiełbasę daj psu całą, a nie kawałek, i wtedy te chipsy to wcale aż takiej szkody ci nie wyrządzą”. Kazałem mu się zważyć, coby chłop zrozumiał, że bilans kaloryczny to jest, kurde, podstawa!

– Znowu zgadnę – powiedziała Maja, po czym sugestywnie ziewnęła. – Schudł. Albo przynajmniej nie przytył.

Wyciągnęła z torebki telefon i odpaliła Tindera. Doszła do wniosku, że skoro już się wystroiła i zrobiła paznokcie, to wysiłek nie pójdzie na marne.

– No właśnie nie! – uniósł się Kajetan, obserwując dłonie dziewczyny. – Do tych chipsów zawsze wyzerował dwa piwka, a nie wiem, czy wiesz, to minimum dwieście pięćdziesiąt kalorii! A jeśli pije się ciemne… Czekaj, czy ty to sprawdzasz w internecie? Mówię ci, naprawdę tyle ma!

– Nie, nie sprawdzam. Tak sobie patrzę, co słychać na… na Instagramie.

– Czy ja cię zanudzam? – zapytał ze smutkiem, bo dopiero teraz zdał sobie sprawę z tego, że chyba spotkanie nie idzie tak dobrze, jak mu się wydawało. – Pisałaś, że interesuje cię fitness i kochasz ruch.

– Ale kocham też jedzenie – podkreśliła, chowając telefon z powrotem do torebki. – A ty od co najmniej trzech kwadransów próbujesz mi je obrzydzić jakąś kaloryczną matematyką.

– Skąd! – oburzył się, coraz bardziej zatroskany. – Problem polega na tym, że większość ludzi je źle traktuje.

– Oświeć mnie, jedzeniowy Buddo – zakpiła. – Jak powinniśmy je traktować?

– Jak paliwo – skonstatował poważne Kajetan. – No pomyśl: jeśli tankujesz auto, to nie wlejesz więcej niż pojemność baku, bo się przeleje, co nie? Takich Krzychów jest cała masa. Wlewają, wlewają, może im ciec to paliwo po nogach, ale dalej będą wlewać. A później…

– A później – przerwała mu bezpardonowo – przynajmniej nie musisz narzekać na brak klientów, prawda? To skończ już kaloryczne dywagacje i zmieńmy temat. Jaką ostatnio książkę przeczytałeś?

Kajetan Siejkowski nie był z tych osób, które czytały pięćdziesiąt dwie książki rocznie. Tyle to miał centymetrów w bicepsie. Dwie dekady temu postanowił, że całe swoje życie poświęci ludziom, nie literaturze. Zdecydował, że będzie – niczym Michał Anioł – zamieniał bloki granitu w perfekcyjnych Dawidów, zaczynając od samego siebie. Został trenerem personalnym nie dla pieniędzy czy darmowego karnetu na siłownię. Został trenerem personalnym, ponieważ miał misję od wszechświata.

– Nie mogę się jakoś skupić na książce. Od razu zasypiam. Komiksy lubię! – dodał z entuzjazmem. – I trafiłem ostatnio na niezwykle ciekawy artykuł naukowy.

– O proszę! – ożywiła się Maja. – Na jaki temat?

– Słuchaj, okazuje się, że zmiany aktywnej sztywności ścięgien podkolanowych podczas zadań zmęczeniowych są modulowane przez czas trwania skurczu, a nie jego intensywność, co pozwala…

– Wiesz co? – powiedziała podniesionym z irytacji głosem dziewczyna. – Może pomilczmy.

Milczenia, podobnie jak wysokoprzetworzonej żywności, Kajetan nie tolerował. Cisza, ta konkretna, była wyjątkowo ciężka, niczym sztanga, którą dzisiaj wyciskał. Ze sztangą nie dał za wygraną, ciszy również nie miał zamiaru odpuścić.

– Masz może krem do rąk? – zapytał po chwili.

– Chyba tak. Nie boisz się, że będzie zbyt kaloryczny? W końcu to krem – ironizowała Maja, gmerając w torebce.

– Przecież ja go nie będę jadł! – zdenerwował się, kompletnie nie odczytując sarkazmu.

Nie zauważyli zamaskowanego mężczyzny, który wyskoczył zza pomnika Uwolnienia Andromedy i przemknął obok nich niczym olimpijski sprinter, wyrywając torebkę z rąk kobiety. Kajtek patrzył, jak złodziej znika w zaroślach, i podziwiał zoptymalizowany do perfekcji styl biegu.

– Co ty robisz?! – ryknęła wściekła Maja. – Dlaczego go nie gonisz?! Przestań się gapić na zegarek i biegnij.

– Nie mogę – odparł rozbrajająco. – Miałaś przy sobie dużo gotówki?

– Jak to: nie możesz?!

– Już dzisiaj robiłem cardio – tłumaczył jej z pełną powagą – a jutro jest czwartek. Czwartek to dzień nóg, muszę…

– Mogłam się tego spodziewać po tępym mięśniaku – przerwała mu. – Czytasz komiksy, do jasnej cholery! Zachowaj się jak… jak Batman!

– Nie lubię tych superbohaterskich… Aua!

Wymierzony przez dziewczynę policzek nie bolał tak bardzo jak zranione serce. Kajtek tak się starał, żeby to spotkanie się udało! I znowu nic… W miłości miał absolutnego pecha. Dobrze, że chociaż na inne sprawy nie mógł narzekać. Gdyby chciał, mógłby pracować i po dwadzieścia godzin dziennie. Osiągnął pewien sukces – nie musiał już sprawdzać, gdzie obecnie jest promocja na pierś z kurczaka, i kupować ich tyle, ile pomieści zamrażalnik lodówki. Górkę pieniędzy, którą latami gromadził na koncie bankowym, przeznaczył na zaliczkę. Mama na pewno się ucieszy, kiedy się dowie, że niedługo będzie mogła zamieszkać w Portugalii.

***

Hanka krzątała się po mieszkaniu i wchodziła w tryb paniki. Znalazła kluczki od samochodu w misce na owoce, a telefon pod łóżkiem w sypialni, ale wciąż szukała. To, że nie mogła zlokalizować kota, było jeszcze normalne. Ale jak można zapodziać syna?

– Paweł! Paweł, gdzie ty jesteś? – zapytała po raz trzynasty.

– Szukaj mnie, mama! – odpowiedział jakby zza ściany rozchichotany głos. – Szukaj!

– Paweł, to nie jest śmieszne! Gdzie ty…

Dopiero teraz zauważyła, że jej syn wyrzucił całą zawartość kuchennej szafki: garnki, patelnie i cedzaki. Musiała zapamiętać, gdzie szukać go następnym razem.

– Wyłaź stamtąd – powiedziała zmęczona, jakby to nie była siódma rano, lecz dziesiąta wieczór.

– Chciałem się tu tylko ukryć… – odparł chłopiec, a z jego głosu uleciała radość.

– Chrabąszczu, spóźnię się do pracy. Proszę, wyjdź po dobroci.

– Ale ja nie chcę.

– Ale ja cię proszę.

– Ja cię proszę bardziej. Nie, nie i nie! – irytował się chłopiec. – Nie podoba mi się tam!

– Pawełku – rzuciła błagalnym tonem. – Czy my musimy to codziennie przerabiać? Mama musi być w pracy za… O cholera!

– O cholera! – powtórzył chłopiec, choć już doskonale wiedział, że nie powinien.

– Przepraszam! Tylko się tego…

– O cholera, o cholera, o cholera!

– Tylko się tego nie ucz. Nie chcę się szarpać, synku. Jak mogę cię przekonać, żebyś opuścił kryjówkę?

– Kupisz mi jajo? – zapytał po chwili zastanowienia chłopiec.

– Przecież mamy w lodówce całą wytłaczankę.

– Kinder jajo!

– Boże, zamieniasz się we mnie… Dobrze, kupię ci kinder jajo. A teraz chodź.

Pawełek, ociągając się, jak tylko mógł, z trudem wylazł z szafki. Usiadł wśród garnków i niczym Lars Ulrich dał perkusyjny popis. Wśród tego hałasu jeden dźwięk mocno Hance nie pasował.

– Co to za odgłos? – zapytała podejrzliwie.

– Nie wiem. To akurat nie ja.

– Wiem, że nie ty. Brzmi jak… Paweł! Dlaczego nasza pralka miauczy?

– Nie wiem.

– W tej chwili wypuść Zjawę z pralki! Ja z tobą nie wytrzymam! – krzyczała, patrząc, jak biedny kot wyłazi z bębna, nie do końca zadowolony ze swojego domu tymczasowego.

– Tak jak z tatą? – zapytał chłopiec.

– Nie, chrabąszczu. – Złagodniała na wspomnienie eks. – To tata nie wytrzymał z nami. Chodź, zbieramy się.

Wyszli z domu, choć nadal nie tak szybko, jak by Hanka sobie tego życzyła, do zaparkowanego przy ulicy samochodu. Modliła się w duchu, żeby naczelny był dziś w dobrym humorze. Wtedy uzna wygłupy jej syna za zabawne i każe się tym nie przejmować. Problem polegał na tym, że naczelny rzadko kiedy był w dobrym humorze. Mógł go zirytować deszcz, brak deszczu, kobieta zbyt wolno przechodząca przez przejście dla pieszych, dzieciaki robiące to samo za szybko. Był dobrym człowiekiem, tyle że nerwowym.

– Powiesz mi w końcu, dlaczego tak bardzo nie lubisz przedszkola? – zapytała syna po kilkunastu minutach jazdy w żółwim tempie.

– No nie lubię.

– To już ustaliliśmy jakiś miesiąc temu. Teraz ustalmy przyczynę, żebyś jednak nie chował się codziennie w coraz to dziwniejszych miejscach. Ktoś ci dokucza? – dociekała.

– Pan! – rzucił przestraszony Pawełek.

– Jaki znowu pan? – zdziwiła się Hanka. – Przecież nauczycielką jest pani Sabinka!

– Pan krzyczy!

– Boże święty, Pawełku, czy tobie ktoś zrobił coś złego?

– Pan przed autem!

Kiedy w końcu dotarło do niej, o kim mówi Pawełek, wcisnęła pedał hamulca do samej podłogi, a miętowy fiat 500 zatrzymał się centymetry przed przechodniem. Mężczyzna wydał się Hance dość dziwaczny. Jesień, co prawda, sprzyjała denialistom klimatycznym, ale nie była na tyle ciepła, żeby można było chodzić w koszulce z krótkim rękawem. Facet nawet nie zauważył Hanki, zbyt skupiony na swoim telefonie, a douszne słuchawki odgradzały od dźwięków z zewnątrz. Hanka wysiadła z samochodu, nie zważając na nadużywającego klaksonu kierowcę za nią.

– Hej! Hej, ty! – krzyczała do faceta, którego mogła mieć na sumieniu. – Tak, do ciebie mówię! Życie ci niemiłe?! Wtargnąłeś na pasy.

– Co takiego? – zapytał niczego nieświadomy mężczyzna.

– Nawet nie spojrzałeś, mogłam cię zabić!

– Tym autkiem? – Zaśmiał się. – Moja lewa noga więcej waży niż twój samochodzik.

– Prostak.

– Wariatka – odpłacił jej pięknym za nadobne i ruszył jak gdyby nigdy nic przed siebie.

Hanka wróciła do samochodu, a niecierpliwiącym się kierowcom pokazała środkowy palec. Mało brakowało, a sama trafiłaby na okładkę „Niusa”. Znana dziennikarka Hanna Wajsman, z dzieckiem na pokładzie, potrąciła gburowatego, aczkolwiek całkiem przystojnego mężczyznę.

Odstawiła wciąż smutnego Pawełka do przedszkola, starając się nie rozmyślać, co złego może go tam spotykać. Jej spóźnienie się do pracy, kolejne z rzędu, kwalifikowało się już do zwolnienia dyscyplinarnego. Niedobrze, zwłaszcza że alimenty widziała jak świnia niebo. Albo jak tego faceta na pasach. Do tego też będzie musiała się zabrać, zatrudnić niezłego prawnika. Teraz jednak na pierwszym miejscu znalazła się wisząca na włosku kariera. Redakcja „Niusa”, obszerny open space, wypełniona była ludźmi i dźwiękami ciężkiej dziennikarskiej pracy. Naczelny stał na środku, czekając na Hannę jak Jezus na zbłąkaną owieczkę.

– Roman – powiedziała, gdy tylko go zobaczyła – ja cię naprawdę przepraszam, ale…

– Ale co? Pies zjadł ci kluczyki od auta? – ironizował naczelny.

– Chciałam tylko powiedzieć, że…

– …że to się więcej nie powtórzy – dokończył za nią. – Tak, tak, a sejm uchwali ustawę o związkach partnerskich. Wiesz, co ja tu mam? – zapytał retorycznie, machając jej przed oczami notesem.

Była już pewna, że trafiła na zirytowaną wersję naczelnego, co zapewne będzie skutkować najgorszym z możliwych zadań. Porywającym artykułem o nawiedzonym tramwaju albo gadającym gwarą pomnikiem Starego Marycha.

– To jest – podjął po chwili Roman – notes z zapiskami na twój temat. Wiesz, ty jesteś trochę jak ojciec alkoholik. Żona grozi rozwodem, to facet się na trochę poprawia. Przestaje pić, spłaca długi i już wszyscy się cieszą, że wyszedł na prostą. Ale – dodał z emfazą – później skusi go jeden drink. Tylko jeden. I cała zabawa zaczyna się od nowa.

– Aha. Wiesz, że już użyłeś tej błyskotliwej metafory?

– W stosunku do ciebie? – zdziwił się Roman, przestępując z nogi na nogę, co zawsze znaczyło, że się kończy albo już skończyła jego cierpliwość.

– W stosunku do Warty Poznań.

– Możesz być i Warcinką.

– Czyli jesteś ze mnie dumny po zwycięstwie i wierny po porażce – powiedziała z udawaną pewnością siebie. – Mogę z tym żyć.

– Hanka, ludzie zaczynają kręcić nosami. Dobrze, że nie jesteśmy spokrewnieni, bo już padłyby oskarżenia o nepotyzm.

Otworzył drzwi do swojego gabinetu i gestem wskazał, żeby usiadła na jego – swoją drogą niezwykle wygodnym – fotelu. Roman Zalewski był naczelnym „Niusa” od piętnastu lat i co roku się odgrażał, że jest już za stary na tę robotę. Ale trwał do samego końca. Swojego lub szmatławca. Skrzyżował ręce na piersiach i patrzył na panoramę Jeżyc. Skojarzył się Hance z lwem, który za chwilę pokaże swojemu synowi całe królestwo.

– Mówiłem ci kiedyś, dlaczego zostałem dziennikarzem? – zapytał, nie odwracając wzroku.

– Jakiś milion razy. – Przewróciła oczami i jednocześnie obróciła się na fotelu o siedemset dwadzieścia stopni, czego od razu pożałowała.

– Widocznie nie dość. Bo umiem czytać ludzi. Hanka, pytam teraz jako kolega, nie przełożony. – W jego głosie wybrzmiała szczera troska. – Co się dzieje?

Wiedziała, że zrobił to specjalnie. Wystarczyło jedno spojrzenie w jego smutne, ale pełne zrozumienia oczy basseta i uroniłaby łzę, pewnie niejedną. Bo może i Roman był apodyktycznym cholerykiem rzucającym nie tylko mięsem, ale potrafił być też niczym kochający ojciec.

– Co ma się dziać? Nihil novi. Maks wciąż udaje lina. – Zgrzytnęła zębami na wspomnienie byłego.

– Tę rybę? – zapytał naczelny. – W sensie, że milczy?

– W sensie, że jest śliski – wyjaśniła. – Kombinuje jak koń pod górkę, byle tylko nie płacić alimentów. Do tego – głośno przełknęła ślinę i starała się powstrzymać łzy – Pawełek nie chce chodzić do przedszkola, mam wrażenie, że dzieje mu się tam coś złego. Ty chcesz mnie wyrzucić…

– Nie chcę. Ale…

– Ale będziesz zmuszony – dokończyła za niego. – Rozumiem. Mam już zbierać swoje rzeczy?

– Nie. Jeszcze nie – dodał po chwili. – Ale ten burdel na biurku wypadałoby ogarnąć.

– To oznaka inteligencji.

– Podobno. Słuchaj – zniżył już i tak niski głos – mam dla ciebie temat. Na reportaż. Godziny zrobią ci się trochę bardziej elastyczne.

– Na jaki temat? – odparła, odrobinę mniej przybita. – Poznańskie remonty? Młodociani gangsterzy z Posnanii?

– Jedno słowo. Ste…

***

– …rydy. Co myślisz, Kajtek?

– Co z nimi? – odpowiedział Kajetan, poprawiając wzorzec ruchowy swojego podopiecznego.

Siłownia, na której prowadził zajęcia i treningi personalne, już od samego rana pełna była entuzjastów wyglądu zgodnie z obowiązującymi trendami. Kobiety chciały mieć brazylijskie pośladki, mężczyźni – mięśnie ze stali.

– No wiesz – kontynuował podopieczny – może gdybym wszedł na igłę, tobym szybciej gubił to sadło.

– Marek, to jest nasz piąty trening. Po przerwie. Zdecydowanie zbyt długiej – dodał dobitnie Kajetan, zmieniając hantle na cięższe. – Przez kilkadziesiąt lat się zaniedbywałeś, mówiłeś, że nawet nie chodziłeś na wychowanie fizyczne.

– W zasadzie to chodziłem. I nawet miałem piątkę na koniec liceum.

– Taa? Jakim cudem?

– Latałem nauczycielowi po „Przegląd Sportowy” do kiosku.

Marek Wzwodecki był największą porażką Kajetana, choć trener wiedział, że zrobił wszystko, co mógł, żeby się udało. Bogaty biznesmen, który jedną budkę z kebabem zamienił w ogólnopolską franczyzę Pod Szczęśliwym Baranem, zdecydowanie za bardzo lubił swój flagowy produkt. Najpierw przykładał się do treningów, zrzucał kilka kilogramów tylko po to, żeby popaść w kebabowe pandemonium pływające w sosie mieszanym. I tak w koło Macieju!

– Kajtek, a popatrz na tego gościa – powiedział konspiracyjnym szeptem. – On na pewno coś bierze.

– Noga bliżej ciała. Tak, teraz dobrze – poprawił go i spojrzał na wskazanego mężczyznę. – Nie wydaje mi się. Jest tu codziennie i naprawdę się przykłada do treningu.

– Nie wierzę. – Marek wciąż mówił wyjątkowo cicho jak na siebie. – Na pewno jest na bombie.

– Widzę, że bardzo szybko przyswoiłeś sobie drugą zasadę siłowni. Jeśli ktoś jest od ciebie lepiej zbudowany, to na stówę jest na środkach, a jeśli gorzej, to nie pracuje dostatecznie ciężko.

– A jaka jest pierwsza? – zapytał zdziwiony Marek.

– Crossfit jest dla lamusów. Jedziesz, koniec gadania.

Kajtek co rusz zerkał na telefon. Miał cichą nadzieję, że Majce udało się odzyskać ukradzioną torebkę i może odpisze na jego przeprosiny. Wyglądała na miłą i sympatyczną, ale jak zwykle musiał coś zepsuć. Może ta wariatka rano faktycznie powinna go była potrącić? Wtedy w szpitalu spotkałby opiekuńczą pielęgniarkę…

– Dobrze, Marek. Na dzisiaj kończymy. Chodź, pójdę z tobą do szatni.

– Kończysz już? – dziwił się zasapany podopieczny. – Luźniejszy dzień?

– Nie, sprawę mam. Taką, no… – zrobił pauzę – dość intymną.

Weszli do szatni, Kajetan się rozejrzał, czy w środku na pewno nikogo nie ma. Otworzył nawet kabiny prysznicowe i toaletę. Dopiero wtedy wrócili do rozmowy.

– Ile? – zapytał Marek.

– Co: ile?

– No, ile ci pożyczyć? – doprecyzował, ściągając sportowe buty. – Biznes się kręci jak baranina na ruszcie, mogę ci nawet pożyczyć na wieczne nieoddanie.

– Ja nie w tej sprawie. Wyobraź sobie, że mój interes zasadniczo też ma się całkiem nieźle. Chociaż – Kajetan posmutniał – nie w każdym aspekcie…

– Dywersyfikujesz się? Sprytnie.

– Chodzi mi o ten interes. – Kajetan zamilkł na moment, a na jego twarzy pojawił się rumieniec. – No, no wiesz, TEN… – Wskazał na swoje krocze.

Marek tylko się uśmiechnął. Już doskonale wiedział, do czego zmierza sympatyczny trener personalny. Ze sportowej torby wyciągnął telefon i wybrał numer swojego brata – urologa.

– Halo, Zbychu? No cześć. A wyobraź sobie, że na siłowni. Znowu, znowu, pewnie, że znowu. Podejście numer… Kajtek, pomożesz?

– Numer siedem – podpowiedział po dokonaniu w głowie szybkich obliczeń.

– Podejście numer siedem, a siódemka to moja szczęśliwa liczba. – Młodszy Wzwodecki się zaśmiał. – Słuchaj, wciśniesz dzisiaj jeszcze jednego pacjenta? No wciśnij, proszę. Zrób to dla mnie. Jak to: z czym ma problemy? Ze wciskaniem!

Kajetan miał ochotę się zapaść pod ziemię, a biorąc pod uwagę umięśnienie jego karku, mógł się śmiało zabawić w strusia. Nie miał jednak wyjścia, musiał stawić czoła swojemu dużemu małemu problemowi.

***

Wystrój przychodni robił wrażenie, a spora kolejka do doktora Wzwodeckiego dodała Kajetanowi trochę otuchy. Wnętrze było sterylnie białe, z wyjątkiem wiszących na ścianach monochromatycznych wydruków. Wzwodecki musiał bardzo lubić posąg Dawida, a konkretniej jeden jego detal. Na szklanym stoliku leżało kilka magazynów z muskularnymi mężczyznami na okładkach. Kajetan stwierdził z dumą i bez fałszywej skromności, że przy nim byli suchoklatesami.

– Przepraszam… – zwrócił się do recepcjonistki, gdy w oczy rzucił mu się jeden detal. – Dlaczego obok szóstki macie od razu dziewiątkę?

– Pan doktor lubi żarty – powiedziała, przewracając oczami. – Niekoniecznie takie najwyższych lotów.

Drzwi do gabinetu numer sześć się otworzyły i stanął w nich niewysoki, jowialny mężczyzna. Kajtkowi skojarzył się z guźcem, tym z Króla Lwa, ale za Chiny Ludowe nie mógł przypomnieć sobie imienia sympatycznej świni z Afryki.

– Zapraszam, zapraszam! – zaśpiewał basem Wzwodecki. – Matko Boska i stu milicjantów, aleś pan wielki! Braciak nie przesadzał, kiedy mówił, że trenuje z mutantem.

– Tak o mnie mówi? Mutant? – zapytał smutno Kajetan.

– W jego ustach to dowód najwyższego uznania! – wyjaśnił urolog. – W końcu tak się nazywa jego flagowy kebab. No ale my przecież nie o tym. Pan siada i opowiada, co się dzieje. Wody? Ja sobie naleję.

Dwie szklanki zapełnił w trymiga, czekając, aż jego pacjent wreszcie się wysłowi. Kajetan za to wiercił się na krześle i jedyne, co mu wychodziło, to unikanie wzroku doktora.

– Noo… – powiedział wreszcie nieśmiało – jakoś nie chce mi to przejść przez usta.

– Już bez przesady, panie kochany! Proszę bardzo, jak na spowiedzi.

– Mój ten, no… siusiak się zepsuł.

Kajetan wielu rzeczy się spodziewał, ale dodatkowego prysznica? I to jeszcze prosto z ust Wzwodeckiego? Ten incydent sprawił, że posmutniał jeszcze bardziej, bo pierwsze skojarzenie było jednoznaczne.

– Przepraszam bardzo – pokajał się Wzwodecki, podając Kajetanowi rolkę papierowego ręcznika. – Pracuję w tej branży ćwierć wieku. I przez ten, jak by nie patrzeć, szmat czasu żaden, podkreślam: żaden, chłop mi tutaj nie powiedział „siusiak”. Wacek, faja – wymieniał coraz bardziej rozbawiony – ptak, kapucyn… Ba, jeden nawet używał określenia „wiertło”.

– To jest silniejsze ode mnie, panie doktorze. Mama tak zawsze mówiła i jakoś tak zostało.

– Aha, w porządku. A na pana jak mówiła?

– No normalnie, Kajtek.

– Na mnie Zbysiu. Zbysiu-Pysiu – dodał swoim najlepszym damskim głosem. – Jednak dorosłem, jestem prawie że poważnym mężczyzną, Zbigniewem. Pan z kolei jest… – Dał Kajetanowi przestrzeń na odpowiedź.

– Nadal Kajtkiem.

– Dobra, nieważne. Kim jestem, żeby oceniać dobór słów pacjentów? To co z tym siusiakiem?

– Leży – powiedział z trudem dużo większym niż wyciśnięcie stu dwudziestu kilogramów na klatkę piersiową.

– Leży czy raczej zwisa? – dopytał doktor Wzwodecki.

– W zasadzie to zwisa. I…

– A robi to, co ja przed chwilą? – Dociekliwy doktor szelmowsko się uśmiechnął.

– Nie wydaje mi się, żeby potrafił ze mnie szydzić.

– Pluje! – uniósł się Wzwodecki. – Czy pluje, się pytam?

Kajetan zawstydził się jeszcze bardziej, zaczął uciekać wzrokiem i znowu się wiercić na krześle, które zdecydowanie było przewidziane dla ludzi o dużo skromniejszej posturze. Teraz wiedział, co czują influencerki plus size walczące o dwa miejsca w samolocie w cenie jednego.

– Za jakie, kurde, grzechy… – zirytował się urolog. – Czy do wytrysku dochodzi?!

– Nie! Tylko zwisa, nie pluje, choć zachęcam. Ile można! – ryknął Kajetan, waląc pięścią w stół z siłą Samsona przed wizytą u fryzjera.

Wzwodeckiego na moment zamurowało. Owszem, miał doświadczenie ze wściekłymi pacjentami, ale żaden z nich nie był tak wielki jak Kajetan.

– Panie Kajetanie – zaczął, najspokojniej jak potrafił – to biurko jeszcze musi posłużyć.

– Kajtku – poprawił go, wciąż ciężko oddychając, kulturysta.

– Panie Kajtku, tylko spokój pana uratuje. Spokój – lekarz dumnie wypiął pierś, uderzając w nią palcem wskazującym – i ja, oczywiście.

Kajetan, lubiący być nazywany Kajtkiem, rozpadł się na dobre. Po fali wściekłości przyszedł smutek, z którym – choć bardzo chciał – nie miał siły walczyć. Łzy, w przeciwieństwie do nasienia, zaczęły płynąć. Doktor Wzwodecki wychylił się przez stół, poklepał pacjenta po ramieniu i znów podał mu ręcznik papierowy.

– Przepraszam – pokajał się ze szlochem Kajtek – już więcej nie będę walić.

– Mówimy o stole? – Wzwodecki nie mógł się powstrzymać od sarkazmu. – Ja myślę! To bardzo drogi mebel, z drewna dębowego. Ale do rzeczy… Jak długo trwa stan zwisu?

Kajtek odpowiedział na serię standardowych pytań, podkreślając, że życie seksualne ma zerowe – i wcale nie chodziło li tylko o wadliwy sprzęt. Szczęście w miłości było mu obce.

– Romantyk! – ucieszył się Wzwodecki. – To się chwali, ale zapomnijmy na moment o amorkach, serduszkach i całej tej szopce. Wcześniej to się nie zdarzało? Kiedy na przykład partnerka przestała się panu podobać?

– Jeśli mam być szczery – Kajtek zaczął się coraz bardziej otwierać przed lekarzem – to zazwyczaj ja przestaję się im podobać.

– W to akurat nie uwierzę. Jakbym pana córce pokazał, to klękajcie narody! I pewnie nie tylko one. Ale, hej, przynajmniej nie musiałbym się martwić o wygląd wnuków.

– A ładna ta córka? – zapytał Kajtek, oczyma wyobraźni widząc już Wzwodeckiego jako przyszłego teścia.

Bardzo szybko go polubił.

– To był żart. Ha, ha. Chciałem pana rozchmurzyć. Mam synów. Ale całkiem ładni, jakby co.

– Panie doktorze, ja naprawdę jestem w kryzysie. Spać nie mogę, a jak już mogę, to śnią mi się słonie. Takie z trąbami w górze! – dodał rozemocjonowany Kajtek. – Kiedy jestem w pracy, to mam wrażenie, że wszyscy się na mnie patrzą! I to poniżej pasa.

Wzwodecki wstał i smutno westchnął. Jeśli z czegoś był dumny, to właśnie ze swojego poczucia humoru. Jego osobista, lekarska maksyma brzmiała: przede wszystkim rozśmieszać. Założył gumowe rękawiczki i uśmiechnął się lucyferycznie.

– Dobra, my tu gadu-gadu, a mi dzieci w domu płaczą. Pokazuj pan bydlaka!

Kajtek mógł mu pokazać wiele rzeczy. Jak prawidłowo wykonać martwy ciąg, film z siłowni, kiedy wygrywa lokalne zawody, nawet stan konta. Ale żeby bydlaka? Chłopu? Pewnych granic nie chciał przekraczać.

***

Cisza w gabinecie naczelnego redakcji „Niusa” była wymowna. Roman jedynie kiwał głową, a Hanka czuła się bardzo skonfundowana.

– Sterydy? – zapytała w końcu. – A co my jesteśmy, „Men’s Health”?

– Nie, Hanka. Jesteśmy gorsi – dodał ze smutkiem Roman. – Mamy półnagie baby na ostatniej stronie, krzyżówki, które rozwiązałby czterolatek, artykuły o morderczych bobrach i kolorowe figury geometryczne naładowane mocą bioenergoterapeuty. Ale! – podkreślił, unosząc z triumfem palec – dobry dziennikarz uratuje nawet libację na skwerku.

Hanka wiedziała, że Roman, miłośnik piłki nożnej i wędkarstwa, miał przygotowany jakiś haczyk. Zawsze miał, a na ten konkretny złapała się naprawdę gruba ryba – poznański Rhincodon typus. Rekin wielorybi.

– Cezary Lewandowski – powiedział Roman, mrużąc oczy. – Mówi ci to coś?

– Pan nowo wybrany prezydent Poznania? – zdziwiła się Hanka, kolejny raz robiąc obrót na krześle.

– Dokładnie ten sam.

– I to jest ten twój haczyk? Mało sexy.

Większość kobiet twierdziła jednak inaczej. Cezary Lewandowski był przystojny, charyzmatyczny, uroczy, a – co więcej – w ostatnich miesiącach przed wygranymi wyborami nabrał sporo masy mięśniowej.

– Pewien ptaszek zaćwierkał mi – kontynuował Roman – że niezwykle imponująca metamorfoza pana prezydenta elekta to nie jedynie ryż, kurczak i kreatyna, tylko bardziej zaawansowane eliksiry.

– On nie je mięsa. A przynajmniej kiedyś nie jadł… Kuźwa, wiedziałam! – krzyknęła, kiedy dotarło do niej, co kombinuje Roman.

Naczelny „Niusa” oparł się na knykciach, wbił w Hankę przenikliwe spojrzenie i czekał. Wyglądał niczym wściekła sowa obserwująca myszkę na moment przed tym, jak wbije w nią szpony. Zawsze powtarzał, że jest ludzkim dyktafonem, który stale nagrywa i ma nieograniczony dysk twardy.

– W zeszłym roku, wigilia firmowa, pamiętasz? – zapytał uradowany.

– Jak mogłabym zapomnieć? Franek, fotograf, tak się wtedy nawalił, że pomylił Izę z Michałem.

– Rzuciłaś wtedy, że nigdy się nie spodziewałaś, że Czarek z trzeciej C będzie miał polityczne aspiracje. A później – dodał z niemałą satysfakcją – oddaliłaś się śpiesznie do toalety.

– Co?! – oburzyła się Hanka. – To są jakieś kalumnie, wcale tak nie…

– Sprzątaczka mi później mówiła – przerwał dziennikarce – że nie zdążyłaś objąć muszli. Mieszanie alkoholi to nigdy nie jest dobry pomysł. Chodziliście razem do jednej szkoły, prawda? Ty i Lewandowski.

Naczelny miał rację – znowu. Nie była pewna, co ją bardziej irytuje: omnipotencja Romana czy fakt, że chce ją wykorzystać. Hanka była na profilu humanistycznym, a przyszły prezydent Poznania na matematyczno-fizycznym. Co więcej, był jej pierwszym chłopakiem. Naczelny zamrugał szybko, głośno siorbnął ostatni, składający się praktycznie z samych fusów łyk kawy i się rozpromienił. Teraz wyglądał jak Pawełek otwierający gwiazdkowe prezenty, pełen nadziei, że w jednym z pudełek jest prawdziwy Reksin.

– Nadajesz się idealnie – podkreślił – do tej fuchy. Znasz Lewandowskiego, ale, co ważniejsze, jesteś moją najzdolniejszą dziennikarką. Ba, jedyną, reszta to gloryfikowani mediaworkerzy, czy kij wie, jak ich nazwać.

– To nie zażre, Roman – powiedziała Hanka, choć już dobrze wiedziała, jak to się skończy. – Kogo obchodzi polityk biorący środki anaboliczne?

– Zażre. Niczym kornik w drewnie. – Uśmiechnął się, dumny ze swojej metafory. – Skoro oszukuje nawet w tak błahej sprawie jak własne ciało, to co robi za drzwiami gabinetu? Gdzie jeszcze chodzi na skróty? Po jakich trupach osiąga cele? To jest haczyk, na którym wyciągniesz rekina, a za nim cały staw.

– W porządku. – Westchnęła. – Jak to widzisz? Mam się spotkać z Czarkiem, powspominać, jak się trzymaliśmy za ręce, i powiedzieć: „Wow, Czarku, ale teraz jesteś wyżyłowany! Czyżbyś zaczął ćwiczyć, choć lata temu mówiłeś, że masz ciało kochanka, a nie wojownika? Ach, zacząłeś? Świetnie, a lecisz może na jakichś wspomagaczach?”?

Roman wyciągnął asa z rękawa. Wiedział, kto pomagał Cezaremu w metamorfozie: trener personalny o nazwisku Siejkowski, ale za nic nie mógł przypomnieć sobie jego imienia. Taki to był właśnie dyktafon. Może i obejmowała go gwarancja producenta, tyle że producenci, świeć Panie nad ich duszami, już dawno nie żyli.

***

Doktor Wzwodecki właśnie zdawał sobie sprawę z tego, że bardzo kocha swoje dzieci, ale na kolejne nie miałby już nerwów. Dyskusja z Kajetanem przypomniała negocjacje z trzylatkiem, który nie chce założyć skarpetek, bo nie.

– Panie Kajtku – powiedział sfrustrowany lekarz – proszę sobie przestać robić jaja, tylko mi je pokazać.

– A nie może mi pan zrobić rentgena czy tam rezonansu? – negocjował Kajetan.

– Nie, muszę zobaczyć obiekt. Bez dyskusji. Gacie w dół, siusiak na stół. Tylko nie dosłownie!

– To jest pogwałcenie moich praw obywatelskich – skonstatował Kajetan i faktycznie niczym niesforny trzylatek zrobił groźną minę.

– Czy jak pan dzwoni po hydraulika – wyjaśniał lekarz na granicy wybuchu – to też mu rur nie pokazuje? Nie daje dotknąć?

– Ale ja się strasznie wstydzę! Wszystko przez to, że się zepsuł. Gdyby działał…

– Nie ma się czego wstydzić! Ile ja to już penisów widziałem, panie kochany. Małe, duże, krzywe – wyliczał – haczykowate jak nos czarownicy. To co? Na trzy? Raz, dwa i… trzy!

Kajtek, czerwony jak burak, zsunął spodnie dresowe razem z bokserkami, żeby tylko Wzwodecki ich nie zobaczył. Były kolorowe i wzorzyste, a na samym środku widniał napis „nieopierzony kogucik”. Trener zamknął oczy, wyobraził sobie, że jest w swoim bezpiecznym miejscu. Kultowe Gold’s Gym w kalifornijskim Venice. Opustoszałe, nikt więc nie zajmuje maszyn. Tylko on i lecąca z głośników Taylor Swift.

Wzwodecki wziął się do pracy.

– No, panie Kajtku, haubica jak się patrzy! – pochwalił pacjenta. – Tylko…

– Tylko nie działa – dokończył za niego Kajetan, wciąż mocno zaciskając powieki.

– Tak, to też. Ale jeśli zostaniemy przy militarnej nomenklaturze, kule jakieś takie skurczone.

Tego było już za wiele! Kajetan otworzył oczy, podciągnął spodnie i zaczął chodzić po gabinecie.

– To źle? – rzucił spanikowany. – Czy ja mam raka?

– Jak rak to pan jesteś czerwony. No, ale dobrze nie jest.

Kajetanowi zrobiło się słabo. Zaczął słaniać się na nogach, a oczy uciekały gdzieś do innego wymiaru, gdzie jego sprzęt dalej działał, a nutella nie była tucząca. Wzwodecki złapał Kajtka pod rękę. Coś strzeliło mu w krzyżu i lekarz z trudem przetransportował pacjenta na kozetkę.

– Nogi do góry! – komenderował.

– Nie dam rady – odparł resztkami sił trener. – Odpływam gdzieś daleko…

– Dobra, ja przytrzymam – wysapał Wzwodecki. – Ciężkie te kopyta. Pan sobie teraz pooddycha. Wdech, wydech.

Kajtek zastosował się do polecenia doktora. Wciąż był w bezpiecznym miejscu. Tyle że już nie sam. Bóg wśród śmiertelników, idol i wzór do naśladowania, dołączył do treningu. Były gubernator Kalifornii, król kina akcji lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, poklepał Kajtka po ramieniu, podniósł kciuk i powiedział magiczne: „I’ll be back”.

– Już lepiej? – zapytał lekarz, rękawem ocierając pot z czoła. – Łydy masz pan ciężkie jak życie.

– Chyba tak. Ostatni raz tak się czułem, kiedy biłem osobisty rekord w wyciskaniu nogami.

– Ile się udało szarpnąć?

– Pięćset kilo. Na dwa powtórzenia – dodał z nieukrywaną dumą.

– Ile?! Pół tony?!

– Pięćset dwadzieścia mam już w zasięgu. Chyba że umrę na raka w najbliższym czasie. – Kajetan znowu posmutniał.

– Nie umrze pan! – krzyknął Wzwodecki. – To znaczy… kiedyś tam na pewno. Sugerowałbym wtedy najbliższym kremację, bo chyba nie robią takich wielkich trumien.

– To co mi jest, panie doktorze? – zapytał płaczliwym głosem.

– Na razie mogę jedynie podejrzewać. Opcji jest kilka. Może to być hipogonadyzm.

– Brzmi jak potwór z filmu science fiction. Taki brzydki, z wielkimi zębiskami i szponami, ociekający zielonym śluzem.

– A to tylko niedoczynność jąder – wyjaśnił Wzwodecki. – Tylko i aż w gruncie rzeczy.

– Od tego się umiera?

– A gdzie tam! Przynajmniej nie tak od razu.

Ale bardzo szybko pożałował tych słów. Kajetan z prędkością broni maszynowej zaczął wypluwać słowa pełne paniki. Nie chciał mieć operacji, więcej: nie mógł jej mieć. Co wtedy z treningami? Co z podopiecznymi? Najgorsza jednak była myśl, że mógłby umrzeć przed mamą.

– Męża musiała pochować – wyjaśnił lekarzowi – a teraz mnie? Skąd ona trumnę weźmie? Sam pan mówił, że takich nie robią!

– Spokojnie, bo znowu się panu pogorszy. Chodzi mi o to, że to nie jest przyczyną śmierci. A przynajmniej nie bezpośrednią – dodał po chwili urolog.

Kajtek szybko zamrugał, patrząc na lekarza jak na równanie z fizyki kwantowej. O niej nie miał zielonego pojęcia

– Nieleczona niedoczynność – kontynuował Wzwodecki – sprawi, że pańskie libido będzie żadne. Nul, zero. Ma pan jakiś ideał kobiety?

– Gal Gadot – powiedział bez chwili namysłu – Ana de Armas. No i Charlize Theron. Ale nad dokładną kolejnością musiałbym podumać.

– Proszę sobie wyobrazić, że któraś z tych niezwykle pięknych i urokliwych dam wchodzi do pańskiej sypialni – powiedział lekarz głosem, który tylko on uważał za seksowny.

– Aha, widzę to…

– Wchodzi, ponętnym wzrokiem patrzy na pana, delikatnie przygryza dolną wargę.

– Aha, i co dalej? – ekscytował się rozmarzony Kajetan.

– Zaczyna się rozbierać. Zsuwa sukienkę, rozpina stanik, idzie powoli w pana stronę.

– Idzie! Widzę, jak idzie. – Zamknął oczy, żeby widzieć jeszcze lepiej.

– Mówi: „Kajtek, cała płonę”. – Wzwodecki udawał kobietę. – „Weź mnie, weź mnie tu i teraz!”

– I co, i co?

– I jajco. – Lekarz zatrzymał rozpędzoną wyobraźnię Kajtka. – Wstajesz pan i idziesz pooglądać Na Wspólnej. Popęd seksualny będzie jak ten kraj: z mchu i paproci, klejony na ślinę. Ale to nie wszystko. Mięśnie zaczną panu zanikać.

Z dwojga złego Kajetan już chyba wolał umrzeć. Bo życie bez mięśni było jak trening bez rozgrzewki – nie miało sensu. Nie po to poświęcił się siłowni, żeby to wszystko poszło teraz jak krew w piach.

– Nie! – krzyknął, powstrzymując się, żeby znowu w coś nie walnąć. – Tak nie może być, są jakieś granice! Żartuje pan, co nie? – zapytał z nutką nadziei w głosie. – Ta pani w recepcji mówiła, że z pana kawalarz!

– Teraz jestem poważny. Śmiertelnie – dodał, poprawiając okulary na nosie. – Spadek libido, utrata masy mięśniowej, chroniczne zmęczenie – wyliczał – to wszystko może doprowadzić do depresji.

Kajetan na moment zaniemówił. Lekarz odkopał ukryte pod hałdą wiedzy o treningu i zdrowym żywieniu bolesne wspomnienia.

– Mój… – zaczął w końcu – mój ojciec miał depresję i…

– Wyrazy współczucia. – Jowialny doktor posmutniał. – Powiem panu coś w tajemnicy. Sam się zmagam z tym cholerstwem od czasów liceum. Nikomu nie życzę, nawet najgorszemu wrogowi. Nawet chciałem pójść na psychologię, jednak szkoda było zmarnować taki potencjał nazwiska, prawda? Ale! To są wszystko na razie spekulacje, najgorsze, co się może stać. Zrobimy więc tak…

– Kiedy mam się zameldować w szpitalu? – przerwał Kajetan, niszcząc tamę blokującą potok słów. – Klienci mnie zamordują, nie mogę ich zostawić samych sobie. Oni wszyscy są jak moje dzieci, błądzące we mgle. Nie mogą zostać bez przewodnika, bo zginą!

Doktor Wzwodecki ściągnął okulary i przetarł oczy, mamrocząc coś pod nosem. Sam musiał się przez chwilę zastosować do własnej rady – wdech, wydech – i dopiero wtedy podjął temat.

– Skoro o dzieciach już mowa: chciałby pan mieć własne?

– No jasne! Najlepiej całą gromadkę. Kocham dzieci. Syn będzie miał na imię Arnold. Drugi, jeśli się trafi, Krzysztof, na cześć Chrisa Bumsteada. Córka za to…

– A może pan nie mieć – uciął Wzwodecki. – Bezpłodność to kolejny możliwy skutek hipogonadyzmu.

Po policzku trenera spłynęły łzy, a Wzwodecki przybrał profesjonalny ton i wyliczył, jakie badania Kajtek będzie musiał wykonać, żeby móc kontynuować ewentualne leczenie.

– Pan się nie martwi, panie Kajtku. – Na koniec spróbował ponownie uspokoić pacjenta. – Zrobimy wszystko, żeby były te dzieci, choć nie wiem, czy polecam. Arnold, Krzysiek i…

– I Rachela – ujawnił imię hipotetycznej córki Kajetan.

– I Rachela. No, zmykaj pan załatwiać badania. Z wynikami do mnie z powrotem, w trymiga! Odbudujemy to pana… – pomyślał chwilę nad odpowiednią przenośnią – World Trade Center.

Kajtek uścisnął dłoń Wzwodeckiego, potrząsając przy tym w zasadzie całym doktorem. Chciał już wychodzić, kiedy urolog zadał jeszcze jedno pytanie.

***

Czwartkowe lunche Hanny Wajsman i Jolki Struś były wieloletnią już tradycją. Kobiety znały się od pierwszej klasy gimnazjum, choć początkowo nie pałały do siebie sympatią. Połączyło je jednak najsilniejsze ze spoiw – nienawiść, gdy Hubert, klasowy Brad Pitt, na tańce nie zaprosił ani jednej, ani drugiej. Poszedł z Kaśką.

Dziś padło na kawiarnię Francuski Piesek, a już po dwóch kęsach pistacjowego rollsa widziały, że będą tu wracać.

– On bierze sterydy?! – krzyknęła przyjaciółka Hanki, ściągając na nie wzrok innych klientów.

– Ciszej, Jolka!

– Przepraszam, ostatnią lekcję miałam z tymi zwierzętami z ósmej D – wyjaśniła Jolka już dużo bardziej stonowanym głosem. – Tam się nie da nie krzyczeć. Wiesz, co dzisiaj zrobił herszt tych bandytów?

– Nie wiem. Chcę wiedzieć? – Hanka wzięła łyk letniej już kawy.

– Pytam się ich, gamoni patentowych, czy mają pytania do przerabianego materiału. Zazwyczaj nie mają, marzą tylko, żeby iść na przerwę i jarać elektryki w kiblu. A ten pieprzony – powiedziała z emfazą – synuś dyrektora wstaje i pyta się mnie: „Machen Sie Analsex?”1.

– Żartujesz! – oburzyła się Hanka.

– Powaga! Tupet tego dzieciaka jest poza skalą.

– I co zrobiłaś?

– Powiedziałam mu, że owszem, po godzinach pracy, w gabinecie tatusia. – Zachichotała, wciąż zadowolona z niezwykle błyskotliwej riposty.

– Jolka! – rzuciła rozbawiona Hanka. – Po co ty wciąż pracujesz w szkole, skoro tak cię to denerwuje?

– A po co ty pracujesz w szmatławcu, skoro uważasz, że jesteś ponad to? – odbiła piłeczkę.

– Touché2. Wypijmy zatem za złe decyzje! Boże, jaka pyszna ta kawa! Jeśli za coś kocham jesień, to tylko za pumpkin spice latte.

Zjadły pistacjowe rollsy, delektując się wypiekiem, a gdy koło ich stolika przechodził wytatuowany kelner, Jolka udała, że klepie go w pośladek. Hanka tylko przewróciła oczami, wiedząc, jak bardzo kochliwa i przede wszystkim napalona potrafi być przyjaciółka. Potem opowiedziała o szczegółach swojego nowego dziennikarskiego zadania. Jolka miała do sterydowej afery podobny stosunek co do dziury ozonowej: jakoś nie mogła w nią uwierzyć.

– Spotkasz się z nim? – zapytała.

– Wolałabym nie.

– Serduszko wciąż się nie skleiło? – nie odpuszczała Jolka. – Przypomnij mi: czemu wy ze sobą zerwaliście?

Hanka zaczęła bić jej brawo, ludzie znów na nie patrzyli, a przystojny, wytatuowany kelner się zastanawiał, czy te wariatki zostawią jakikolwiek napiwek.

– Nie wiem, skąd taka reakcja – skłamała Jolka.

– Wiesz, wiesz. – Hanka pogroziła jej palcem. – Nigdy ci nie powiedziałam. I nie powiem.

– Kuźwa, Hanka – uniosła się nauczycielka – wiemy o sobie wszystko. Już nie jestem twoją przyjaciółką?

– Nie weźmiesz mnie na litość. Koniec tematu. Koniec! – podkreśliła.

Jolka się żachnęła, odpłynęła z niej cała wesołość. Wyglądała teraz jak porcelanowa lalka z grymasem niezadowolenia zastygłym na twarzy.

– W porządku. Kein Problem3 – powiedziała smutno. – Też ci przestanę mówić różne rzeczy.

– Nie przestaniesz.

– Przestanę.

– Jolka – Hanka popukała się w czoło – ty jak się nie wygadasz, to implodujesz.

– To wygadam się innej przyjaciółce. – Jolka pokazała jej język.

– Nie masz innych.

– To znajdę.

– Nie znajdziesz. A na pewno – podkreśliła wesoło – nie taką ekstra jak ja.

– Ha! To prawda. W jaki sposób więc dojdziesz do prawdy, dziennikarko godna co najmniej Pulitzera?

Hanka powiedziała jej, że naczelny się dowiedział ze swoich ściśle tajnych źródeł, kim jest trener Cezarego Lewandowskiego. Jolkę prawdziwie interesowało tylko to, czy jest przystojny. Nie pierwszy i zapewne nie ostatni raz zachowywała się jak suka w rui. Gdy znalazły profil Kajtka na Instagramie, Jolka prawie się zakochała.

– To jest, moja droga – zachwycała się – prawdziwy chłop, jakiego mi trzeba. Jakiego nam trzeba! Boże, te ramiona… No nie mogę!

– Przecież on wygląda strasznie – powiedziała bez przekonania Hanka, dojadając wypiek. – Twardy pewnie jak skała. Jak się do takiego przytulić?

– Uwierz mi – germanistka skinęła na kelnera, już w jej oczach mniej przystojnego, prosząc o rachunek – że gdybym takiego miała, to przytulanie byłoby ostatnią rzeczą, jaką byśmy robili.

– Jolka… – powiedziała smutno Hanka, chowając twarz w dłoniach.

– Na kamieniu bym mu dała.

– Jolka…

– Nawet na tej macie do akupresury.

– Jolka!

Po krótkiej naradzie postanowiły zadzwonić pod numer telefonu z profilu Siejkowskiego. Hanna wystukała dziewięć cyfr i czekała, aż po drugiej stronie odezwie się ktoś zadufany w sobie. Takie miała zdanie o mięśniakach, szczególnie tak wielkich. Pochłonięci przez kult ciała narcyzi, więcej czasu spędzający na przeglądaniu się w lustrze niż na, dajmy na to, czytaniu książek. Głos trenera miał jednak w sobie dużo ciepła, ale też dojmującego smutku.

– Halo?

– Czy dodzwoniłam się do Kajetana Siejkowskiego? – spytała Hanka.

– Do Kajtka, tak. Kto mówi?

– Czeeeść! – zaśpiewała prosto do telefonu przyjaciółki Jolka.

– Czy to są jakieś żarty? – zapytał podejrzliwie trener.

– Nie, nie, przepraszam za koleżankę, jest odrobinę… niezrównoważona. Hania Wajsman, dzień dobry. Dzwonię, bo chciałabym się z panem umówić.

– Tak jest! – ucieszyła się germanistka, nadinterpretowując ostatnie zdanie.

– Jolka, zamknij się już – syknęła Hanka, a rozmówcy na wszelki wypadek doprecyzowała: – Umówić na trening personalny.

– O, a jak mnie znalazłaś? – W głośniku było słychać nie tylko głos trenera, ale i pociąganie nosem.

– Znajomy mi polecił, słyszałam o tobie same dobre rzeczy – skłamała bez mrugnięcia okiem.

– Bardzo mi miło, ekstra. Kto taki?

– Cezary Lewandowski.

– O, pan prezydent. – Głos w słuchawce się rozpogodził. – Idealny klient. Sumienny i pełen pokory.

– To tak jak ja. Zależałoby mi na jak najszybszym terminie – dodała, wiedząc, że Roman nie będzie czekał na tekst w nieskończoność.

– Jak tylko dotrę do domu, to zerknę w kalendarz i zobaczę, gdzie panią wcisnąć.

– Albo pani – rzuciła przysłuchująca się rozmowie Jolka.

– Będę wdzięczna. – Wypowiadając te słowa, Hanka pokazała przyjaciółce środkowy palec, a w odpowiedzi zobaczyła dwa.

– Przy okazji proszę pozdrowić Cezarego.

– O – zdziwiła się dziennikarka – nie trenujecie już razem?

– Nie ma już tyle czasu co kiedyś. Poza tym – dodał z dumą Kajetan, pociągając nosem – ja nie żeruję na klientach. Daję im wędkę, nie rybę. Jesteśmy w kontakcie.

– Paa.

Rozłączyła się, wściekła na Jolkę i zaintrygowana Kajtkiem. Brzmiał zupełnie inaczej, niż się spodziewała. Jego sympatyczny głos ani trochę nie pasował do fizjonomii, którą prezentował na instagramowych fotkach. Dodając jego numer do kontaktów, zerknęła na godzinę, po czym jak oparzona wybiegła z kawiarni, krzycząc coś o Pawełku.

***

Przedszkole, do którego uczęszczał Pawełek, było praktycznie opustoszałe. Po korytarzu snuła się znudzona sprzątaczka, a w stronę Hanki, wolno i rytmicznie, szła pani Sabinka. Sądząc po chodzie i wyrazie twarzy, miała aspiracje do bycia modelką. Zza nauczycielki wyłonił się smutny Pawełek.

– Pani Wajsman… – wycedziła pani Sabinka, krzyżując ręce na piersiach.

– Bardzo panią przepraszam – tłumaczyła się Hanka – ale pochłonęła mnie praca i…

– Paweł już bardzo się martwił, że pani nie przyjedzie – powiedziała nauczycielka, głaszcząc chłopca po głowie.

– Synku, chrabąszczu mój, przecież mama zawsze wraca – zapewniała chłopca, jednak Pawełek wciąż wyglądał tak, jakby zaraz miał się rozpłakać.

– Pawełku, pójdziesz się jeszcze minutkę pobawić? – poprosiła go nauczycielka, poprawiając kolorową apaszkę. – Muszę zamienić słówko z mamą.

– Przyrzekam, że to ostatni raz – obiecała bez przekonania Hanka, kiedy chłopiec wrócił do sali.

– Pani Wajsman, nie o to chodzi. Spóźnialskich mamy tutaj wielu. I niech pani mi wierzy, są gorsi. Czy w domu wszystko w porządku?

– Skąd takie pytanie?

– Mam wrażenie – powiedziała nauczycielka, rozglądając się, czy czasem chłopiec nie podsłuchuje – że z Pawłem dzieje się coś niedobrego.

– I sugeruje pani, że w domu coś nie tak? – zapytała, podnosząc tarczę.

– Nie wiem. Jedynie pytam.

– To w zasadzie bardzo ciekawe, bo ja też mam wrażenie, że Paweł inaczej się zachowuje. Czy w przedszkolu wszystko w porządku? – dodała z przekąsem Hanka, przechodząc do ataku.

– U nas nie dzieje mu się krzywda. Żadnemu dziecku – podkreśliła, znowu grzebiąc przy apaszce – nie dzieje się tu krzywda. Proszę z nim porozmawiać. To bardzo inteligentny chłopiec. Wrażliwy. Tylko że całe dnia spędza sam i rysuje. Proszę. – Podała Hance złożoną na cztery części kartkę. – To dzisiejsze dzieło.

Na rysunku Hanka, jak zawsze, miała zielone włosy. U jej stóp leżał dziwny stwór – Reksin z ulubionej kreskówki Pawełka. A on sam krył się za mamą przed… czymś. Czarną plamą z wielkimi, ociekającymi krwią zębiskami prawie do samej ziemi. Teraz to jej chciało się płakać.

– Mamo! – Krzyk Pawełka wyrwał ją z zamyślenia.

– Tak, synku? – zapytała, szybko chowając kartkę do torebki.

– Możemy jechać? Już nie jestem smutny.

– Przepraszam – zwróciła się do zatroskanej nauczycielki – dokończymy tę rozmowę następnym razem.

– Koniecznie – rzuciła pani Sabina, zdobywając się na nieśmiały uśmiech. – Do jutra, Pawełku!

Wszystko się ułoży – myślała Hanka, wychodząc z przedszkolnego budynku – prędzej czy później. W taki czy inny sposób. Może Jolka ma rację i trzeba mi chłopa? Kogoś…

***

…przede wszystkim opiekuńczego – stwierdził Kajtek, przygotowując sobie białkowego shake’a. Troszczenie się o kogoś to właśnie miłość. Arnoldzie, boże kulturystyki, niech ten posiłek pójdzie w bicepsy, daj mi siłę na kolejny dzień. Może jutro stanie…

***

…się coś dobrego. Rozgryzę ten temat – doszła do wniosku Hanka – i przynajmniej będę miała jeden problem z głowy. Nawet cieszę się na te treningi, tylko z kim zostawić Pawełka? Jutro. Będę się martwić o to jutro, a teraz…

– Mamo!

– Słucham, chrabąszczu?

– Jestem głodny. Mogę paluszki rybne? Jak Reksin!

– A co jadłeś wczoraj? – zapytała retorycznie.

– Paluszki rybne.

– A przedwczoraj?

– Paluszki rybne.

– Więc nie możesz. Zjesz coś innego – powiedziała, odrobinę przerażona wyborami żywieniowymi syna.

– To idę zrobić kupę na podłogę. Jak Zjawa.

Hanka zerwała się z kanapy i popędziła do kuchni. Co jak co, ale jej syn rzadko kiedy rzucał słowa na wiatr.