Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
98 osób interesuje się tą książką
Gdy polski temperament spotyka się z włoskim… milczeniem
Anastazja naprawdę potrzebowała tych wakacji. Przecież właśnie zakończyła kilkuletni związek i zrezygnowała z pracy. Pomysł, by wyjechać do urokliwego Bellagio, wydawał się idealny. Co ją jednak skusiło, by przy organizacji wypoczynku przyjąć pomoc szalonej ciotki Zeldy? Wiadomo nie od dziś, że jak ciocia się do czegoś zabiera, zawsze kończy się to jakąś niespodzianką. Na przykład taką, że zamiast do pełnego turystów pensjonatu trafia się do starej willi, zamieszkiwanej przez osobliwie milczącego Włocha, z którym nie można się porozumieć w żadnym języku… Zuzanna Kordel zaprasza czytelników w zaskakującą, zabawną i relaksującą literacką podróż do przepięknego kurortu w Lombardii, pełnego nie tylko włoskich smaków i aromatów. Okazuje się, że w niewielkim Bellagio możliwe są zarówno wielkie pomyłki, jak i wielkie tajemnice. Czy jednak możliwa jest również wielka miłość?
Zuza Kordel - w 2021 roku zadebiutowałam powieścią Najlepsze przed nami. Był to mój pierwszy krok w wyśnioną, literacką podróż – zawsze marzyłam, by historie, które plotą się w mojej wyobraźni, przelewać na papier i dzielić się nimi z innymi. Inspirację dają mi podróże – te małe i duże – które uwielbiam. Czerpię pomysły również z perypetii rodziny i przyjaciół, których kocham całym sercem. Nie wyobrażam sobie dnia bez dobrej kawy i kilku chwil w towarzystwie książki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 356
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © 2025 by IWR WE sp. z o.o. Copyright © 2025 by Zuzanna Jabłońska-Kordel
Redaktor prowadzący: Magdalena Kędzierska-Zaporowska Adiustacja językowo-stylistyczna: Katarzyna Machowska Korekta: Anna Strakowska Redakcja techniczna: Paweł Kremer Projekt okładki: Lena Wójcik Zdjęcie autorki: Magdalena Kordel Zdjęcie na okładce: Adobe Firefly
Wydanie I | Kraków 2025
ISBN EBOOK: 978-83-8404-038-6
Emocje Plus Minus, ul. Meissnera 20, 31-457 Kraków Dział sprzedaży: [email protected]
Plik przygotował Woblinkwoblink.com
Zmusiłam się do uśmiechu, bo kierowca był naprawdę miły, zapłaciłam, podziękowałam i z ulgą opuściłam taksówkę.
Taksówkarz faktycznie był przesympatyczny, ale z pewnością również szalony. Gdy wiózł mnie wąskimi uliczkami lombardzkich miejscowości, mimowolnie zaciskałam powieki i nogą szukałam hamulca. To połączenie było mało skuteczne – moja stopa oczywiście nie napotykała upragnionego pedału, a odmowa patrzenia na drogę nie pomagała moim skołatanym nerwom – i choć bywałam we Włoszech (to jeden z ulubionych kierunków czytelników gazety, której poświęciłam większość zawodowego życia i w ogóle życia), to nigdy nie przywykłam do włoskiego sposobu jazdy. I to się raczej nie zmieni.
Zaledwie trzasnęłam drzwiami, a auto z piskiem opon ruszyło w dalszą drogę. Kamień, który dopiero co zdążył spaść mi z serca, wbrew wszelkim zasadom grawitacji zmienił kierunek lotu i znowu dokładał wszelkich starań, bym przedwcześnie dorobiła się jakiejś choroby kardiologicznej. Albo dwóch. Nie miałam jednak czasu poświęcić tej myśli więcej uwagi, bo nie tracąc chwili na zbędne przemyślenia, puściłam się w gonitwę za taksówką, wymachując rękami i mając nadzieję, że kierowca choć raz spojrzy w lusterko.
W bagażniku tego samochodu została moja walizka. A auto nieubłaganie zbliżało się do zakrętu. Na szczęście naraz stanęło dęba i kierowca wysiadł, wykrzykując: Scusa, scusa!1. Machnęłam ręką. Nawet przez moment nie myślałam, że chce mnie okraść. Zwyczajnie uciekło mu, że muszę jeszcze wyjąć torbę z bagażnika. Odebrałam nieszczęsny zapomniany bagaż, podziękowałam za propozycję podwiezienia kilkudziesięciu metrów na miejsce, w którym wysiadałam (na samą myśl o ponownym wejściu do tego samochodu dostałam gęsiej skórki) i ruszyłam w krótką drogę poboczem.
Po kilku krokach stanęłam i poczułam to dobrze znane, choć trochę zakurzone uczucie, którego dawniej, jakby w innym życiu, miałam okazję doświadczać kilkukrotnie w ciągu roku. Z zachwytu zabrakło mi tchu w piersiach. Zaraz… Zamyśliłam się. Kiedy tak naprawdę ostatnio poczułam taki bezbrzeżny zachwyt? I jak to się stało, że mimo wielu wyjazdów do Włoch, nigdy nie zostałam wysłana nad jezioro Como? Moje prywatne wycieczki również nie doprowadziły mnie w to miejsce.
Czy to dobry moment, żeby wspominać, że każde moje wakacje, gdy jeszcze na nie jeździłam, i tak od lat podporządkowywałam pracy i temu, o czym byłoby dobrze napisać artykuł? Nie, postanowiłam. Teraz jest inaczej.
Wróciłam myślami do tu i teraz. A tu i teraz było pięknie. Przysiadłam na kamieniu, a niewielką walizkę postawiłam przed sobą i oparłam na niej stopy. I tak spokojnie kontemplując, wpatrywałam się w skrzącą się od słońca wodę jednego z najsławniejszych w Europie jezior, nad które jeszcze nigdy nie dotarłam.
− Teraz będzie inaczej – obiecałam sobie szeptem. – Odpoczniesz. Zrobisz wszystko na własnych zasadach.
Dałam sobie kilka chwil na głęboki wdech. Raz po raz przymykałam oczy, by po uchyleniu powiek cieszyć się widokiem Como, nad którego brzegiem majestatycznie wyrosły wille. Nie wyglądały na intruzki. Koegzystowały z wodami jeziora. Postanowiłam, że koniecznie muszę się wybrać do jednej z tych otwartych dla turystów. Miałam na to czas, bo po raz pierwszy w życiu pojechałam gdzieś bez żadnego planu. Nie miałam nawet szkicu.
Niektórzy mówią, że najlepszym planem jest brak planu. Ja jeszcze nie miałam okazji się o tym przekonać, ale chyba teraz nadszedł dobry moment, by sprawdzić to powiedzenie na własnej skórze.
Głęboko westchnęłam, wstałam i sięgnęłam po walizkę. Było mi tu dobrze, ale musiałam się zameldować i coś zjeść, a przede wszystkim napić się kawy. Na szczęście lot był z samego rana, więc zdążę zamówić gdzieś cappuccino bez narażania się na wrogie spojrzenia baristy. Niby Włosi zdążyli się przyzwyczaić, że reszta Europy pije białą kawę dłużej niż do południa, ale zawsze mogłam trafić na tradycjonalistę. Odpaliłam Google Maps i skopiowałam adres, pod który miałam się udać. Ten ośrodek był blisko.
Niespodziewanie blisko. Przez szaloną jazdę taksówkarza i pogoń za bagażem wcześniej się nad tym nie zastanowiłam, ale w zasięgu wzroku nie widziałam żadnego hotelu. Mój świeżo odzyskany spokój powoli się ulatniał, ale ruszyłam w kierunku wskazanym przez nawigację.
„Jesteś na miejscu” ‒ wybrzmiało pewnym siebie, pyszałkowatym tonem.
Stałam przed ogrodzeniem ogromnej willi z wyjątkowo bujnym i zadbanym ogrodem. Inaczej to zrozumiałam. Nie tak miało to wyglądać. Sięgnęłam po telefon i wybrałam numer ciotki Zeldy.
− Ciociu? – Zaskoczyła mnie, bo wbrew swojemu zwyczajowi odebrała, i to już po pierwszym sygnale. Szybko jednak odzyskałam rezon. – Co to, za przeproszeniem, do jasnej cholery, ma znaczyć?
Dwa tygodnie wcześniej
Właściwie nie do końca wiedziałam, co należy zrobić w sytuacji rozstania się z facetem. Pewnie powinnam płakać, ale nie było mi to w głowie. Może na gwałt szukać nowego mieszkania, ale nawet nie wiedziałam, gdzie teraz chcę zamieszkać.
Jak doszło do tego, że byłyśmy wszystkie w salonie Hani? Otóż w książkach i serialach, które kiedyś, gdy jeszcze miałam na to czas, pochłaniałam jak Pac-Man klocki, dziewczyny w sytuacji podobnej do mojej zawsze dzwoniły do najlepszej przyjaciółki, więc postanowiłam zrobić to samo. Mam trzy ukochane przyjaciółki, ale najodpowiedniejsze wydawało mi się wybranie numeru Hani. Nie miałam żadnych oczekiwań, jeśli chodzi o jej reakcję. Podobnie jak Patrycja nigdy nie lubiła Daniela, więc w zasadzie mogłaby się nawet ucieszyć. Jedynie Dominika próbowała nawiązać z moim już-byłym-chłopakiem jakiś cień porozumienia – miała nadzieję, że może Daniel przekona się do naszej paczki i raz na jakiś czas będzie wpadał na wspólne spotkania. To kochane – robiła to, bo myślała, że mi na tym zależy. To znaczy na wyjściach w parach, imprezach niespodziankach z udziałem mojego faceta i tych wszystkich rzeczach, które większość par zwykło robić wspólnie ze znajomymi. Jednak, prawdę mówiąc, było mi to raczej obojętne. Towarzystwo Daniela nigdy mi nie przeszkadzało, ale od dłuższego czasu już za nim nie tęskniłam.
Teraz, względem rozstania z moim już-byłym-chłopakiem, też nie żywiłam gorących uczuć typu rozpacz czy gniew. Nie czułam nawet żalu. Ten czułabym, gdyby mnie zdradził, bo mimo wszystko wierność uważałam za podstawę, nawet jeśli między dwójką ludzi brakowało ognia. Między Bogiem a prawdą, byłam głównie skołowana, bo rozpadło się moje dotychczas uporządkowane życie, zaplanowane od A do Z.
Bo to rozstanie skłoniło mnie do podjęcia jeszcze jednej decyzji.
Bardzo spontanicznej. Bardzo nie w moim stylu. I głównie przez to nie wiedziałam, co mam teraz ze sobą zrobić. Westchnęłam i zebrałam się w sobie, by w końcu wybrać numer Hani.
− Rozstaliśmy się z Danielem – powiedziałam bez wstępu, gdy tylko usłyszałam: „Halo?”. Trochę spanikowałam, gdy odebrała, bo nie wiedziałam, od której rewelacji mam zacząć. O tej drugiej sprawie też będę musiała wspomnieć. Ale mój mózg losowo zdecydował się na poinformowanie przyjaciółki o zakończeniu mojego wieloletniego związku. Przynajmniej w tej jednej kwestii gwiazdy mi sprzyjały. Rozstanie mogłam wytłumaczyć.
Jeśli mowa o tej drugiej sprawie, to nie, nie mam nic na swoją obronę. A czułam w kościach, że obrona będzie niezbędna, bo to nie do końca była normalna, ludzka decyzja. Postrzegałam swoją spontaniczność jako rebelię. Sprzeniewierzenie się porządkowi świata. Składanie w ofierze małych kotków.
Hania coś powiedziała, a ja odpłynęłam. Co się ze mną działo?
− Przepraszam, powtórzysz?
− Pytałam, gdzie jesteś? – W głosie przyjaciółki słyszałam troskę. Poczułam, jak w środku rozlewa mi się to miłe uczucie, które pojawia się, gdy ktoś okazuje ci, że jesteś dla niego ważny.
− Nic się nie martw – powiedziałam, jak mi się wydawało, uspokajająco. – Jestem w mieszkaniu.
− Jak mam się nie martwić? Zresztą nieważne. Wyjdź przed blok. Zaraz po ciebie będę. – Rozłączyła się, zanim zdążyłam odpowiedzieć. Wzruszyłam ramionami i zaczęłam zbierać się do wyjścia. Po drodze sięgnęłam do barku i wzięłam wino. Czy rozstania się opija? Jeśli tak, to najlepszym wyborem stanowczo było wino, które twój były kupił ci na ostatnie urodziny. Skoro moje życie stanęło na głowie, mogę oddać komuś kontrolę na to popołudnie. Zwłaszcza jeśli tym kimś była Hania. Gdybym miała komuś powierzyć wszystkie swoje oszczędności, zaufałabym tylko jej.
Mieszkałyśmy tak blisko siebie, że bez problemu mogłam pójść do mieszkania Hani piechotą, ale gdy wyszłam przed blok, ona już na mnie czekała. Zdążyła wysiąść z auta i gdy tylko mnie dostrzegła, podbiegła do mnie i mimo drobnej postury zamknęła w mocnym uścisku.
To właśnie była cała ona. Hani nie dało się nie kochać, bo przy niej czułeś się jak zbiór najważniejszych atomów w całym wszechświecie. To najtroskliwsza, najlepsza osoba, jaka istnieje na tym globie. A trochę podróżowałam i zdarzyło mi się w trakcie tych podróży zawierać znajomości. Tak że wiem, co mówię.
− Jak się czujesz? – Odsunęła mnie na długość ramienia i przyjrzała mi się uważnie. Zawsze mam wrażenie, że te jej sarnie oczy czytają w innych jak w otwartych księgach. Chciałam jej wyznać wszystko, ale uznałam, że poczekam na odpowiedni moment. Na czas, gdy będziemy we cztery. Upiekę dwie, a nawet trzy pieczenie na jednym ogniu. A później, tego byłam pewna, ten ogień mnie pochłonie. Mimo to obiecałam sobie, że załatwię to przy pierwszej okazji.
− Przysięgam, naprawdę jest okej. – Uśmiechnęłam się do niej, ale w odpowiedzi uzyskałam powątpiewające spojrzenie. Wsiadłyśmy do samochodu i ruszyłyśmy w kierunku przeciwnym do mieszkania mojej przyjaciółki.
− Dokąd jedziemy?
− Chyba nie będziemy siedzieć głodne – odpowiedziała, zajeżdżając pod moją ulubioną pizzerię. – Zaczekaj, zaraz wracam.
Wróciła po kilku minutach, co oznaczało, że zamówiła pizze wcześniej. W liczbie mnogiej, bo Hania w swoich drobnych łapkach niosła trzy wielkie kartony. Nie wiedziałam, gdzie to wszystko pomieścimy, ale może po rozstaniu powinno się mieć niedźwiedzi apetyt. Po kolejnych paru minutach wchodziłyśmy już do jej mieszkania.
Ledwo otworzyłam drzwi, dotarło do mnie, że wspomniany ogień pochłonie mnie wcześniej, niż pierwotnie zakładałam. U Hani były już Domi i Patka, pewnie wezwane przez tę pierwszą. Te dziewczyny były moją opoką, moim największym wsparciem. Kij z facetami, póki miałam takie przyjaciółki. Ale nie byłam przygotowana na to, że będę musiała opowiedzieć im o drugiej rewelacji już dziś.
− Daniel to kawał kutasa – na wstępie rzuciła Domka i było to tak bardzo nie w jej stylu, że nie mogłam się powstrzymać i parsknęłam, a w tej sytuacji chyba nie powinno mi być do śmiechu. Zaraz tonęłam w uścisku moich trzech ukochanych dziewczyn, które zastępowały mi siostry.
− Nie wiem, co teraz. – Zawisły na mnie spojrzenia trzech par zaniepokojonych, zmartwionych oczu. Zrozumiałam, że opacznie zrozumiały moje słowa. – W sensie, teraz-teraz. W tej chwili. Napijemy się wina? – Wyjęłam butelkę z torebki.
− Pewnie. – Patka przejęła ode mnie trunek. – Ale myślę, że dobrze by było, gdybyś opowiedziała nam, co się wydarzyło. Nie wspominałaś, żeby się wam nie układało.
Ma rację. Nie wspominałam, bo tak nie było. Ale nie żeby nam się znowu układało. Tak było… Od zawsze. Wygodnie. Bez widma samotności na starość i jednocześnie bez lęku, co będzie, gdy przestaniemy się dogadywać. Bo o ile przerażała mnie nowa rzeczywistość, w której musiałam zmienić, cóż, wszystko, o tyle nie przerażało mnie, że straciłam Daniela. Oczywiście, że gdyby coś mu się stało, byłabym zrozpaczona. Ale gdy po prostu podjęliśmy decyzję o rozstaniu? Widać nadszedł czas, by każdy poszedł w swoją stronę.
Teraz pozostawało mi tylko wyłożyć to w jakiś logiczny sposób dziewczynom.
− Laski, generalnie to nie mówiłam, bo nie było o czym mówić. To znaczy, hm… Nigdy nie byliśmy, wiecie, power couple. Było nam razem… Wygodnie? – zakończyłam niepewnie, widząc trzy pary oczu wlepione we mnie, jakbym oznajmiła im co najmniej, że lecę na wyspę Sipadan nurkować z rekinami. Chociaż nie… Gdy parę lat temu zapowiedziałam im, że czeka mnie wielogodzinna podróż na Borneo, by stamtąd przeprawić się właśnie na Sipadan, o której w życiu nie słyszały (a prawdę mówiąc, nie słyszałyśmy), były mniej zszokowane.
− Ana, a ciebie to zadowalało? Taki czysty układ? – Głos Dominiki ociekał niedowierzaniem. Podobno w każdej paczce jest ta jedna przyjaciółka, która wierzy tylko w szczęśliwe zakończenia, od ukończenia dziesiątego roku życia planuje swoje bajkowe wesele i jest niepoprawną romantyczką. To właśnie Domi.
− Ja chciałabym raczej zapytać o to, dlaczego przez tyle lat nawet nie zająknęłaś się, że to umowa. Już dawno umówiłybyśmy cię z kimś normalnym. – Patrycja zdążyła odkorkować wino i rozlać je do kieliszków. – No co? Nie są razem, więc nie muszę się już hamować – wypaliła i wzruszyła ramionami, kątem oka łapiąc karcące spojrzenie Hani. Ja z nadzieją wyciągnęłam rękę po trunek. − Nie dostaniesz, póki nie odpowiesz. – Patka uniosła brwi w oczekiwaniu na moje wyjaśnienie.
− Dziewczyny, Ana chwilę temu rozstała się z Danielem. To nie są te pytania, które teraz powinny padać. Układ czy nie, całe jej życie obróciło się o sto osiemdziesiąt stopni. – Gdy tylko to usłyszałam, poczułam, że przeszywa mnie nieprzyjemny dreszcz. One nie wiedziały, że z tym kątem półpełnym Hania trafiła w dziesiątkę.
− W porządku – wtrąciłam się, posyłając Hani pełne wdzięczności spojrzenie. – Musicie wiedzieć, że to nie był układ. Nie w dosłownym tego słowa znaczeniu. Na nic się nie umawialiśmy. Nigdy nie padły między nami słowa o tym, że jesteśmy ze sobą, bo nam wygodnie. Tylko że… Od pewnego czasu tak było. O wiele za długo, bym mogła powiedzieć, że ostatnio się między nami pozmieniało. Tak naprawdę lwią część naszego związku po prostu trwaliśmy. Między nami wszystko było gładkie i uładzone. Taka przeciwwaga dla braku pewności, co przyniesie kolejny tydzień w pracy. Choć oczywiście ja ten brak pewności uwielbiam. Ale równowaga, równowaga to jest klucz. I dlatego mi to, Domi, pasowało.
Patrycja bez słowa wyciągnęła do mnie kieliszek. Przyjęłam go z wdzięcznością i umoczyłam usta w rubinowym trunku. Ta cała spowiedź przed moimi przyjaciółkami była bardziej wyczerpująca niż spokojna, wyprana z emocji rozmowa z Danielem. Przymknęłam na chwilę oczy. Po paru sekundach poczułam na dłoni delikatny dotyk.
− Strasznie przepraszam. Nie byłam delikatna. – Dominika objęła mnie ramieniem i przyciągnęła do siebie.
− A ja byłam w szoku, ale to mnie nie usprawiedliwia. Jesteśmy tu dla ciebie. – Patrycja usiadła po mojej drugiej stronie i dołączyła do przytulasa.
− I cię kochamy – dodała Hania.
− Ja też was kocham. – Odchrząknęłam, żeby zamaskować wzruszenie. Łzy nie były mi teraz potrzebne. – I wiecie, co jeszcze kocham? Pizzę. – O tak, kochałam pizzę. A w tym momencie uwielbiałam ją ponad wszystko. Była niezłym sposobem na odciągnięcie uwagi i odroczenie wyroku skazującego na dożywotnią przyjaciółkową kuratelę spowodowaną pomieszaniem zmysłów. A takie miało być rozstrzygnięcie mojej sprawy, gdy tylko dowiedzą się, co się stało. Co zrobiłam ‒ żeby wyrazić się bardziej precyzyjnie.
Był jeszcze jeden powód, dla którego bardzo, ale to bardzo chciałam odwlec ogłoszenie drugiej nowiny. Dopóki tego nie wyartykułowałam, póki nikt nie zdawał sobie sprawy z obecnego stanu rzeczy, on tak jakby nie miał umocowania w rzeczywistości. Tak czy nie?
Zabrałyśmy się do przygotowywania talerzy. Już, już miałam wgryźć się w ociekającą serem cholesterolową bombę, gdy rozdzwonił się mój telefon. Westchnęłam, mając bardzo apetyczny trójkąt (bez podtekstów) tuż przed nosem. Z westchnieniem odłożyłam nienaruszony kawałek na talerzyk i sięgnęłam po komórkę.
− Zelda. Czy wszystkie ciotki mają takie wyczucie? – rzuciłam, po czym podniosłam się z wygodnej, mięciutkiej sofy. – Dzień dobry, ciociu! – powiedziałam, odbierając połączenie.
− Czy ty się, dziewuszysko, nigdy nie nauczysz, by mówić do mnie po imieniu? Postarzasz mnie tym ciotkowaniem. Gryzelda, tak się nazywam.
Kojarzycie tę ciotkę w skórzanych rękawiczkach Gucci, która nigdy nie wyszła za mąż, nikt dokładnie nie wie, gdzie aktualnie się znajduje, a śledzić można ją na podstawie pocztówek spływających do skrzynki, oczywiście po uwzględnieniu pocztowych opóźnień pomnożonych przez liczbę krajów, które ta nieszczęsna kartka musiała przebyć? To właśnie Zelda. Albo Gryzelda, jak zwykła się nazywać po ukończeniu czterdziestego drugiego roku życia.
Zelda jest nieco ekscentryczną kuzynką mojej mamy. Nie do końca znam linię ich pokrewieństwa. I, no dobrze, „nieco” to pewne niedopowiedzenie. To najbardziej nietuzinkowa, nieprzewidywalna osoba, jaką przyszło mi w życiu poznać. A że swoje się najeździłam, to poznałam paru artystów, szaleńców i dziwaków. Ale osobowością żaden nie dorastał Zeldzie do pięt. Ma kobitka charakterek. I swego czasu miała też ogromny wpływ na moje życie.
Z rodzicami wyjeżdżałam dwa razy do roku. Mój tata to zapalony narciarz, więc góry zimą były obowiązkowe. Mama lubi poleżeć i, jak mówi, wygrzać kości – więc w okresie wakacyjnym wybieraliśmy się nad morze, na Mazury, a kilka razy na bałkańskie plaże. Często wracaliśmy w te same miejsca, a ja za każdym razem starałam się odkrywać w nich coś nowego. Cieszyłam się, że te dwa razy do roku to ja mogę wysłać Zeldzie pocztówkę z opisem, co nowego odkryłam, zasięgając języka wśród lokalsów. Dogadywałam się z nimi na migi i przy wsparciu innych Polaków, bo sama nie bardzo miałam wtedy zacięcie do nauki jakiegokolwiek obcego języka. Za to z zapałem robiłam zdjęcia, by później pokazać je ciotce, której życie uważałam za bajkę. Pocztówkę wysyłałam na swój adres, bo w domu rodziców ciotka gościła częściej niż we własnym. Po powrocie niecierpliwie czekałam, aż nas odwiedzi. Do pewnego momentu dlatego, że nie mogłam się doczekać, by opowiedzieć jej, co nowego odkryłam. W późniejszym czasie niejednokrotnie zdarzało się, że ciotka stawała w drzwiach mojego pokoju, wyrywając mnie ze snu i każąc się zbierać, bo w ciągu kilku godzin musimy być na lotnisku albo stacji PKP. Tuż za nią do pokoju wbiegała moja mama, wyrzucając kuzynce, że jest niemożliwa i jednocześnie ciepło się do niej uśmiechając, bo dobrze wiedziała, że te wyjazdy z ciotką sprawiały mi niesłychanie dużo frajdy.
Początkowo żadne z moich rodziców nie było pozytywnie nastawione do wojaży z ciotką. Mama znała ją od dziecka i kochała jak siostrę, ale nie do końca potrafiła jej zaufać w kwestii powierzenia jej mojego bezpieczeństwa. Umówmy się, to nie było dziwne. Zelda wzbudzała w rodzinie (i nie tylko) wiele kontrowersji. Nikt nie wiedział, skąd wzięła się jej mała fortuna. Gdyby była w moim wieku, myślałabym, że dorobiła się na kryptowalutach. Jako że jest z pokolenia moich rodziców, to obstawiam, że wiele lat wcześniej obrabowała bank. W nieodłącznych skórzanych rękawiczkach nie zostawiłaby nigdzie odcisków palców. Po wielu zręcznych unikach wykonywanych przez moją mamę przy propozycjach „porwania mnie na weekend” (myślę, że słowa używane przez ciotkę nie pomagały) i morzu wylanych przeze mnie łez Zelda postanowiła wytoczyć ostateczny oręż. Wybrała się ze mną i moimi rodzicami na nasz coroczny zimowy wypad w góry.
O mojej mamie można powiedzieć wiele: jest wspaniałą, ciepłą osobą. Ufam jej najbardziej na świecie. Robi najpyszniejsze naleśniki i nigdy nie tyje. Ale na pewno nie jest typem sportowca. Ja jako dziecko nie mogłam usiedzieć w miejscu. Wyprawa ze mną, jeszcze nie najlepiej radzącą sobie w jeździe na nartach, była dla moich rodziców może nie koszmarem, ale takim małym koszmarkiem. Albo tata rezygnował z szusowania po stokach na rzecz pilnowania mnie, albo mama, zamiast grzać się w basenie z wodą termalną i wychodzić z niego na kieliszek grzanego wina lub kubek herbaty, z bólem serca wbijała się w narciarski kombinezon. Nie przepadała za tym, ale radziła sobie nieźle.
Zelda nie zaproponowała, że mnie przypilnuje. Była na to za sprytna. Któregoś razu po prostu wybrała się ze mną i z mamą na oślą łączkę. Jak gdyby nigdy nic, przejęła od mamy pałeczkę, a ja, choć do tej pory nie mogłam opanować tajników nart, z wyjazdu wracałam już jako początkująca snowboardzistka. Od tamtej pory, po obserwacji Zeldy w roli mojej nauczycielki sportów zimowych, rodzice nabrali do niej zaufania. I tak zaczęłam z nią wyjeżdżać na szalone weekendy, a z czasem pojawiały się też dłuższe wakacyjne wyjazdy.
Nigdy nie byłam tak szczęśliwa jak wtedy, gdy pierwszy raz leciałam samolotem. Nawet gdy jeździliśmy z rodzicami poza granice Polski, zawsze wyprawialiśmy się w drogę samochodem. Zelda zabukowała mi miejsce przy oknie. Niepokój i euforia, które czułam wtedy, patrząc, jak wszystko w dole staje się malutkie i zostaje hen za nami, to była naprawdę upajająca mieszanka. Byłam w szoku, gdy doleciałyśmy do Maroka i na własne oczy zobaczyłam wielbłądy poza ogrodem zoologicznym. A myślałam, że nie spotka mnie nic lepszego od weekendowego szaleństwa w berlińskim Tropical Island.
I to właśnie podczas wypraw z ciotką pojęłam, że jest kilka kluczy, ale najważniejszy zamek otwiera język. Koniec języka za przewodnika, mawiają, ale trudno, by stał się on wodzirejem, gdy brakuje płaszczyzny porozumienia. Jak już wspomniałam, nigdy nie byłam chętna do nauki angielskiego. Jakie więc było zdziwienie mojej mamy, gdy po jednej z wycieczek z ciotką zastała mnie w moim pokoju uważnie studiującą podręcznik służący do nauki tegoż języka. W następnym roku szkolnym stałam się prymuską i znacznie wyprzedziłam grupę. Po kolejnych paru miesiącach poprosiłam rodziców o korepetycje z hiszpańskiego. Przystali na nie z radością, bo uważali, że nic tak nie otwiera drzwi do wygodnej pracy i dobrej pensji jak znajomość języków obcych.
I nie mylili się. A przynajmniej jeśli chodzi o mój konkretny przypadek. Po szkole średniej złożyłam papiery na uczelnię w Warszawie. Wahałam się bardzo długo, jednak po wielu bezsennych nocach, rozważaniach, studiowaniu rozpiski przedmiotów i rozpisywaniu planów kariery, dziennikarstwo wygrało z turystyką i rekreacją. Dokładnie wiedziałam, co chcę robić i dokąd idę.
Daniela poznałam na studiach. On również wiedział, czego chce. Może jego plan nie był aż tak szczegółowy, ale miał ogólny zarys tego, gdzie chciał się znaleźć w ciągu najbliższych paru lat. Spodobał mi się. Ja jemu chyba nawet bardziej. Pasowało mi, że oboje jesteśmy ambitni i mamy swoje cele. To naprawdę dobrze wróżyło. Nikt nie będzie ciągnął w dół drugiego, bo ambicja na to nie pozwoli. Mimo trudności, jakie mają ze znalezieniem pracy absolwenci dziennikarstwa, my będziemy dobrze opłacani. Bo wiemy, co tu robimy. I może brzmi to jak pycha i młodzieńcza wiara we własną wyjątkowość, ale przysięgam, nasze plany przez pewien czas spełniały się co do joty.
Na początku studiów dorabiałam jako baristka, a Daniel trudnił się kelnerstwem. Choć rodzice pomagali mi, ile mogli, a moje konto niejednokrotnie zasilał hojny przelew od Zeldy, to chciałam móc polegać na sobie. Pieniądze od rodziców chomikowałam na czarną godzinę, od ciotki – na wakacyjne wyjazdy. Przed ukończeniem pierwszego roku poczułam się na tyle pewnie, że napisałam swój pierwszy artykuł. Z nadzieją graniczącą z pewnością wysłałam go do jednej z lepszych gazet o tematyce podróżniczej. Nie otrzymałam odpowiedzi przez kilka tygodni, ale byłam daleka od tego, by się poddać. Założyłam bloga i opublikowałam tam napisany wcześniej tekst, a od razu po nim wrzuciłam na stronę szczegółowy plan wycieczki na Gran Canarię, na którą wybrałam się na wakacje za pieniądze, które wysyłała mi ciotka. Nie minęło kilka dni, a odebrałam telefon od wydawcy, do którego wcześniej wysłałam tekst pozostawiony bez odpowiedzi. Byli zainteresowani współpracą ze mną, ale teksty, które będą pojawiały się u nich, chcieli mieć na wyłączność. Do dziś uważam za cud, że redaktor, który się ze mną kontaktował, nie wylądował na SOR-ze z bębenkami pękniętymi przez mój radosny pisk.
Mijały miesiące, a ja nawiązywałam znajomości w branży turystyczno-dziennikarskiej. Po dłuższym czasie postanowiłam spróbować szczęścia i wysłałam CV do gazety, która nie bazowałaby jedynie na tym, co sama odkryłam. To pismo wysyłało swoich dziennikarzy do wybranych miejsc, a ci pisali o konkretnych sprawach, takich, które są najbardziej ekscytujące dla poszukiwaczy przygód lub dla tych, którzy z tego czy innego powodu mogli podróżować tylko palcem po mapie, lecz uwielbiali czytać o odległych zakątkach świata. Chciałam mieć stałe zatrudnienie i dążyłam do tego, by to pracodawca opłacał moje podróże. Na tamten moment sama musiałam wykładać pieniądze na swoje wojaże, a wypłata przelewana mi przez gazetę za artykuły, cóż… To nie były bajońskie sumy.
Nie udało mi się dostać tej pracy ani za pierwszym, ani za drugim razem. W końcu poleciła mnie starsza koleżanka, którą poznałam u pierwszego wydawcy. Nie wierzyłam we własne szczęście. Na pierwszy rzut wysłali mnie na Islandię. Celowo nie wybrano wtedy odległej destynacji. Moi nowi przełożeni musieli mieć pewność, że sobie poradzę, a w razie problemów łatwiej byłoby mnie ściągnąć z powrotem do Polski. Jednak bez problemu dałam radę. Mój drugi wyjazd to był Meksyk. W sensie dosłownym. A wytypowali właśnie mnie ze względu na biegłą znajomość hiszpańskiego. Gdy mi to zakomunikowano, przybiłam w duchu piątkę nastoletniej mnie.
Żyłam swoim najlepszym życiem i myślałam, że nie może być lepiej. Jednak świat po raz kolejny miał dla mnie niespodziankę. Traf chciał, że byłam na spotkaniu, podczas którego dział zajmujący się planowaniem poszczególnych rubryk (jakoś się nazywał, ale nigdy nie mogę tego zapamiętać) zaproponował większą inkluzywność. Miała ona polegać na dodaniu rubryki, która proponowałaby wyjątkowe knajpy w różnych miejscach w Polsce. Wybranie się na obiad to nieporównywalnie mniejszy koszt niż wyprawa do Japonii czy choćby na Wyspy Brytyjskie. Umieszczając w gazecie polecenia miejsc, na które będzie stać większą część społeczeństwa, mieliśmy dotrzeć do szerszego grona odbiorców. W tym miejscu, niczym niszczyciel dobrej zabawy i pogromca uśmiechów dzieci, pojawił się on – mroczny, ponury i totalnie znienawidzony dział księgowości. Oczywiście z informacją, że budżet może się znajdzie, ale tak nikły, że nikogo za to legalnie na umowie o pracę nie zatrudnimy. Nieśmiało podniosłam rękę.
− Chcesz wziąć to na siebie? – zapytał jeden z dyrektorów, unosząc brew. – Przecież już ledwo wyrabiasz się z artykułami. Przy ostatnim cudem zdążyliśmy z korektą. – To była zarazem pochwała dużej liczby tematów, jakie brałam, i pstryczek w nos za terminowość (a ściśle mówiąc: jej brak), z którą faktycznie momentami miewałam na bakier.
− Niestety, choć chętnie bym się tym zajęła, faktycznie mogłyby na tym ucierpieć moje pozostałe projekty. – Już zdążyłam się nauczyć, jak działają duże firmy. Podkreślenie, jak bardzo chciałabym robić więcej, zawsze było mile widziane. A troska o jakość pracy to crème de la crème porządnego pracownika, dla którego praca jest całym życiem. Cóż, w pewnym momencie za bardzo się wczułam i praca naprawdę stała się dla mnie wszystkim. Dojdziemy do tego. – Ale miałabym kogoś do polecenia – kontynuowałam myśl. – Mógłby brać konkretne zlecenia na wskazaną knajpę lub sam coś proponować. Myślę, że by się na to zgodził. To znaczy nie nalegałby na umowę o pracę – zaczęłam się trochę plątać w zeznaniach przez wbity we mnie wzrok Krystyny z księgowości. Ta kobieta mnie wtedy przerażała. No dobra, to niedopowiedzenie. Boję się jej do dziś. Jednak po mojej propozycji ubrała swoją ściągniętą twarz w coś na kształt uśmiechu (a przysięgam, do tamtego momentu byłam przekonana, że nie słyszała o czymś takim, jak mimika).
− Skoro możesz go polecić, sprawdźmy go – zarządziła dziewczyna z kadr. – Zawsze to mniej roboty po naszej stronie – mruknęła pod nosem.
Po pracy pędziłam do domu jak na skrzydłach. Nie mogłam się doczekać dotarcia do niewielkiej kawalerki, którą wynajmowaliśmy od jakiegoś czasu wspólnie z Danielem, a którą jako idealny apartament mógłby sprzedać w dzisiejszych czasach patodeweloper.
− Masz rozmowę! – wykrzyknęłam, nie zawracając sobie głowy powitaniem.
− Jaką rozmowę? – Daniel uniósł wzrok znad notatek i patrzył na mnie z pytaniem w oczach.
− U mnie w pracy, testowanie knajp, teraz tylko zlecenia, ale zobaczymy – wyrzuciłam z siebie na jednym oddechu. Mój chłopak zerwał się z kanapy i porwał mnie na ręce.
− Idziemy po swoje – powiedział, patrząc mi w oczy. – Dziękuję – dodał, odstawiając mnie na podłogę i całując w nos.
To były czasy, gdy mieliśmy tylko plany, choć mój zaczął nabierać kształtu już miesiące wcześniej. Chciałam podróżować i na tym zarabiać, i zaczęłam to robić. Daniel wciąż kelnerował, co wywoływało w nim wielką frustrację. Ta rozmowa była jego szansą na napisanie całkiem nowego rozdziału.
Jego spotkanie w sprawie zleceń było w zasadzie formalnością. Nie dziwiłam się – jeśliby się nie sprawdził, wydawnictwo nie musiałoby dalej z nim współpracować. Ale to nie byłby Daniel. Jego praca zawsze była rzetelna, terminowa i dokładna. Lubił dobrze zjeść i chodzenie po knajpach za pieniądze gazety sprawiało mu sporo przyjemności. Między innymi ze względu na swoją miłość do jedzenia i gotowania na studiach zdecydował się na pracę w gastronomii, a kelnerstwo wybrał z myślą o napiwkach. Wtedy jego wyobrażenie na temat tej branży szybko zostało zweryfikowane przez rzeczywistość. Ale w roli testera czuł się świetnie. Co nie oznacza, że mu to wystarczało.
Gdy zwolnił się etat, Danielowi zaproponowano stałą posadę. Przez następne lata oboje pięliśmy się po szczeblach kariery, z tym że mieliśmy całkiem różne oczekiwania. Ja nie chciałam, by zmienił się styl mojej pracy. Nie mogłam sobie wyobrazić innego życia niż na walizkach. Awansowałam na naczelną redaktorkę działu, jak go nazywaliśmy, ekstremalnego – bo artykuły wymagały wiele zachodu, a jednocześnie były tymi cieszącymi się największą popularnością. Byłam w miejscu, które przez długi czas dawało mi wszystko: spełnienie i pieniądze. Czego mogłam chcieć więcej? Daniel miał zupełnie inne potrzeby. Chciał decydować, chodzić na brunche w drogich garniturach i mieć wypasiony gabinet. I dotarł do tego. Od pewnego czasu był jednym z dyrektorów.
− Dlaczego tak wzdychasz? – Usłyszałam dziwnie spokojny głos Zeldy. Uświadomiłam sobie, że ona nadal jest po drugiej stronie połączenia.
− Trochę się u mnie dzieje – powiedziałam ogólnikowo, nie chcąc wprowadzać ciotki w szczegóły mojego nagle skomplikowanego życia. – Praca i takie tam – dodałam, gdy cisza po drugiej stronie zaczęła się przedłużać.
− Praca i praca! – żachnęła się. – Potrzebujesz urlopu. Nie pamiętam, kiedy porządnie odpoczęłaś!
− Cio… Gryzeldo – poprawiłam się – moja praca to w zasadzie ciągłe wyjazdy. Podróżuję, zwiedzam świat, poznaję inne obyczaje…
− Srały muszki, będzie wiosna – przerwała mi bezpardonowo. – Już dawno zapomniałaś, co to znaczy radość z odkrywania nieznanego! Tylko od projektu do projektu. Od jednego numeru gazety do drugiego. Nie zboczysz z trasy, bo brak ci czasu. Pędzisz od punktu do punktu, tak jak to sobie w redakcji zaplanowaliście.
Z zaskoczeniem zauważyłam, że przestałam dreptać od jednego końca Haninego przedpokoju do drugiego. Stanęłam jak wryta i wpatrywałam się w zdumieniu w swoje odbicie w lustrze. Czy to moja podświadomość zareagowała i podjęła za mnie decyzję niezbędną, by uratować i odzyskać siebie? I czy Zelda, mimo że widywana w ostatnich latach od przypadku do przypadku, a tylko nieco częściej słyszana przez telefon, znała mnie lepiej niż ja sama…?
− Nie zrozum mnie źle, nie chciałam sprawić ci przykrości – ciotka błędnie zinterpretowała moje milczenie i przybrała wyjątkowo łagodny ton. Zaniepokoiło mnie to. Ona nie bywała subtelna. – Po prostu pamiętam, jak jako mała dziewczynka na wyjazdach z rodzicami umiałaś odnaleźć nieznane w tym, co równie dobrze mogło wydawać ci się już opatrzone i nudne. Gdy później razem odkrywałyśmy po kawałku różne zakątki świata…
− Ciociu, znaczy Zeldo… Gryzeldo – zamotałam się. – Nie jest mi przykro. A może jest. Ale nie przez ciebie – zapewniłam, by nie wywołać kolejnej lawiny słów, która, nawiasem mówiąc, wcale nie była w stylu mojej ciotki. – Może faktycznie potrzebuję odpoczynku – przyznałam.
− To świetnie się składa – Zelda wróciła do swojego standardowego tonu. Nie wiedziałam, jak to możliwe, ale ona brzmiała jak ktoś bezkompromisowy. I ktoś, komu się nie odmawia. Nie mam na myśli jej głosu, tylko po prostu całą Gryzeldę. To, jak potrząsała bransoletkami, których zawsze nosiła przynajmniej kilka, jak stawiała kroki, jak stanowczo zapinała suwak torebki. Czy człowiek w ogóle może mieć brzmienie? Może, jeśli jest moją ciotką i każe nazywać się Gryzeldą. – Bo mam dla ciebie propozycję nie do odrzucenia.
− Jaką? – spytałam uprzejmie, choć wiedziałam, że i tak nie odmówię.
− Jedziesz do Włoch, nad jezioro Como. Wykupiłam pobyt, ale na śmierć zapomniałam, że wtedy będę medytować z mnichami w Indiach. Bilety i inne szczegóły prześlę ci mailem. Na miejscu wszystko ma być zorganizowane, więc niczym się nie martw. Muszę kończyć, pa.
I tak po prostu się rozłączyła. A dla mnie pytaniem numer jeden pozostało, jak buddyjscy mnisi wytrzymają z moją ciotką.
Zanim wróciłam do dziewczyn, zerknęłam jeszcze raz w lustro. Niespodziewanie dla samej siebie poczułam radość i ekscytację. Tak dawno nie byłam nigdzie prywatnie… Poza tym potrzebuję na jakiś czas zniknąć, zwłaszcza że problemem pozostaje brak mieszkania. Nie mogliśmy się z Danielem zdecydować, czy chcemy kupić mieszkanie, czy jednak wybudować się gdzieś pod Warszawą, więc od pewnego czasu wynajmowaliśmy przestronny, jasny apartament. Dziś cieszyłam się z naszego niezdecydowania. Jeden problem mniej. Z tą optymistyczną myślą ruszyłam z powrotem do moich przyjaciółek. Słyszałam, że rozmawiają o jakimś weekendowym wypadzie.
− Ana – powiedziała Dominika, zwracając na mnie uwagę pozostałych dziewczyn. – Dałabyś radę wybrać się z nami w góry? Na przedłużony weekend, z włączeniem piętnastego sierpnia.
− Albo nad jezioro – dodała Patrycja. Nigdy nie mogły się zgodzić co do destynacji. Domi była z tych aktywnych, natomiast Patka w szerokim panteonie swoich zalet nie posiadała wytrwałości w kwestii uprawiania jakiegokolwiek sportu.
Uderzyło mnie, że w ich głosach, mimo że zadały pytanie, w zasadzie słyszałam odpowiedź. Nie miały nadziei, że wybierzemy się razem gdziekolwiek. Zrobiłam szybki rachunek sumienia i wyszło mi, że nie pojechałam nigdzie z moimi przyjaciółkami od lat. A kiedyś coroczny wyjazd był naszą tradycją.
− Nie w głowie ci teraz takie głupoty. Zapomnij, pogadamy kiedy indziej. – Dominika wyglądała na zawstydzoną.
− Domi, mówiłam wam prawdę. Naprawdę czuję się nieźle… – przerwałam, bo usłyszałam sygnał powiadomienia. – Przepraszam na chwilę. – Zerknęłam na ekran telefonu. Tak jak się spodziewałam, otrzymałam maila od Zeldy z terminem mojego wyjazdu. – Tym razem bym pojechała. Naprawdę – powiedziałam, patrząc na nie uważnie. – Tyle że w tym czasie będę nad Como. Ale, dziewczyny, może we wrześniu?
− Zwykle we wrześniu nie ma cię przez większość miesiąca – zauważyła trzeźwo Hania. Widać wino nie wpłynęło na jej zdolność logicznego myślenia, bo faktycznie, ludzie po wakacyjnych wojażach jeszcze chętniej sięgali po nasze pismo, więc do jesiennych numerów zawsze szykowaliśmy dodatek.
− Tak, ale…
− Ale co? – podjęła Patka, zmuszając mnie do przerwania przedłużającego się milczenia.
− Muszę wam coś powiedzieć – wydusiłam.
− Jeszcze coś? – spytała Hania. Wyglądała na zmartwioną. W sumie wszystkie tak wyglądały.
− Rzuciłam pracę – wyrzuciłam z siebie, po czym obróciłam się o sto osiemdziesiąt stopni i zrobiłam to, co zrobiłaby każda dojrzała, stabilna kobieta na moim miejscu.
Pobiegłam do łazienki i przekręciłam zamek.
Chwilę trwało, zanim dziewczyny doszły do siebie. Tak plus minus dziesięć sekund. Po tym czasie usłyszałam ich kroki w korytarzu.
− Co zrobiłaś? – Słowo daję, Patrycji nie dało się zszokować. A właśnie to zrobiłam. Któraś zaczęła szarpać za klamkę.
− Anastazja, natychmiast otwórz drzwi! – Na dźwięk tak stanowczego tonu Dominiki parsknęłam śmiechem. I poczułam w gardle dziwny ucisk, którego nie doświadczyłam od… lat? A dziś już po raz drugi miałam wrażenie, że zaraz się rozpłaczę. I choć za pierwszym razem udało mi się tego uniknąć, teraz czułam, że tama runęła.
Jestem i zawsze byłam zdania, że łzy oczyszczają i nie są powodem do wstydu. Ale od długiego czasu nie płakałam, bo… Nie miałam powodów? Czasu? Tak bardzo żyłam realizacją planu, że na jego rzecz zatraciłam swoje życie. Wizyty rodzinne planowałam z wielotygodniowym wyprzedzeniem. Nie łapałam się spontanicznie na kawę z żadną z dziewczyn. Nie było w moim życiu czasu na coś, co nie było w planie, w procesie, na liście to do. Mieliśmy w końcu zdecydować się na kupno nieruchomości, zaręczyć się (nie było mowy o niespodziance), dwa lata po zaręczynach wziąć ślub, po roku rozpocząć starania o dziecko, o drugie – po dwóch latach przerwy. Nasze potomstwo miało wychowywać się z nianią, bo żadne z nas nie zamierzało rezygnować z kariery. To wszystko było takie poukładane, że nawet nie zastanowiłam się, czy chcę brać ślub i mieć dzieci.
I jeśli tak, to czy chcę tego wszystkiego z Danielem. Ale tak miało być i już. Nigdy nie podawałam tego w wątpliwość, bo rozpraszanie się nie leżało w mojej naturze. Byłam skoncentrowana na osiąganiu kolejnych targetów, dobieganiu do mety i rozpoczynaniu kolejnego wyczerpującego biegu, w którym, co teraz zrozumiałam, ścigałam się sama ze sobą. Ostatecznie takich zawodów nie da się wygrać. Ale to była moja rutyna.
A teraz pierwszy raz od dawna czułam, że grunt pod nogami nie drży, ale całkiem się osuwa. I bałam się, tak cholernie się bałam. Ale czułam, że ten moment musiał nadejść. Nie wiedziałam tylko, co mi przyniesie.
− A może teraz w końcu zrozumiem, czego chcę i o czym marzę? Może to będzie mój czas? – wyszeptałam, przerywając dyskusję toczącą się w mojej głowie. Tak bardzo chciałam nadać jakiś sens temu całkiem nieprzewidzianemu rozwojowi wypadków…
− Ana? Ty płaczesz? – Do mojej podświadomości dotarł głos Patki. Ten dzień był wyjątkowo bogaty w monologi wewnętrzne. Byłam tak zajęta niemą rozmową sama ze sobą, że nie zauważyłam, że dziewczyny przestały dobijać się do drzwi. Nadal opierałam się o nie plecami. Po drugiej stronie wyczuwałam troskliwą obecność i pełne napięcia milczenie. Może jednak nie uznały mnie za niepoczytalną?
− Nie? – bardziej zapytałam, niż odpowiedziałam. Głos mi się łamał, a gardło było ściśnięte. Kogo ja próbowałam nabrać? Nie czekając na odpowiedź przyjaciółek, przekręciłam zamek i otworzyłam drzwi. Nie minęła sekunda, gdy tonęłam w ich uścisku. – Boję się – wyszeptałam.
− Wiesz, Nastka, gdy się czegoś boimy, warto to przewalczyć, by dowiedzieć się, co mieszka po drugiej stronie strachu – powiedziała Dominika. Może i była niepoprawną romantyczką, ale w jej głosie było tyle pewności, że nie mogłam jej nie uwierzyć.
***
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
1Scusa – przepraszam (wł.).