Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
87 osób interesuje się tą książką
Odpłatą za krzywdę musi być krzywda... Grupa przyjaciół z Jakuszyc po ćwierć wieku przyjeżdża na zjazd klasowy, nie przypuszczając, że dla niektórych z nich będzie to ostatni wyjazd w życiu. Zamiast wesołego, pełnego wzruszeń spotkania, czeka ich konfrontacja z przeszłością. Kto tak naprawdę stoi za zaproszeniem na zjazd? Jakie tajemnice czekają na wyjawienie? I najważniejsze – czy policja odnajdzie na czas sprawcę?
MAGDALENA KORNAK– adwokat prowadząca własną kancelarię i adiunkt na wydziale prawa jednej z wrocławskich uczelni. Prywatnie żona i mama, wielbicielka czworonogów różnej maści, głównie psów i kotów. Jest nałogową czytelniczką i prowadzi bloga na Instagramie. W wolnych chwilach fotografuje i spędza aktywnie czas.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 348
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 8 godz. 6 min
Rok wydania: 2025
Magdalena Kornak
@lindcopl
e-mail: [email protected]
Tytuł oryginału:
O czym szumią świerki
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA)
Wydanie I, 2025
Opracowanie redakcyjne: Katarzyna Pruska
Projekt okładki: Daniel Rusiłowicz
Grafika na okładce: elementy przygotowane przez AI
Copyright © dla tej edycji:
Wydawnictwo Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2025
ISBN 978-83-68524-59-8
Wszystkie postacie i wydarzenia opisane w książce są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do osób żyjących jest przypadkowe.
Biegła, ale z biegówkami przypiętymi do nóg nie było to tak proste, jak sądziła. Może gdyby była Justyną Kowalczyk, miałaby jakąś szansę, ale ona była jedynie dziewczyną z miasta, która przypomniała sobie o dawnej narciarskiej pasji.
Energicznie odpychała się kijkami, co chwilę zerkając przez lewe ramię. Przez zaparowane gogle niewiele widziała. Kamień na fioletowej tasiemce – bawole oko, które przed godziną ktoś podarował jej w jakuszyckim Bombaju – obijał się o mostek przy każdym szarpnięciu nart. Oddech mocno się jej już rwał, a ból w płucach był tak silny, że aż kłuło ją w piersiach. Mimo to nie poddawała się, nie miała w zwyczaju odpuszczać, nawet wtedy, gdy była na z góry przegranej pozycji. W duchu powtarzała sobie wciąż jedną frazę: „Dasz radę. Kto, jak nie ty, Bo?”.
Choć lęk nie odpuszczał i próbował sparaliżować ciało, skupiona była na obranym celu. Musiała uciec i jak najszybciej zejść z pola widzenia temu, kto ją ścigał. Tylko wtedy miała szansę na to, by przeżyć. Na pustej leśnej ścieżce, oświetlonej jedynie księżycem w pełni, przebijającym się przez chmury, i snopem światła czołówki, była łatwym celem. Zbyt łatwym, zdanym jedynie na siebie. Nie liczyła na to, że ktokolwiek jej pomoże. Nie teraz, nie w nocy, nie w środku szalejącej śnieżycy. Chciałaś przygód, to je masz. Na przyszłość trzy razy się zastanowisz, zanim głośno wypowiesz życzenie – rugała się, jakby to miało jej pomóc.
Gdyby wcześniej dostrzegła niebezpieczeństwo, mogłaby w porę zawrócić. Ona jednak za bardzo skupiona była na sobie, by racjonalnie ocenić sytuację, zanim ta zamieniła się w koszmar.
Teraz mogła mieć pretensje wyłącznie do siebie o to, że wolała rozdrapywać bolesne i najwyraźniej niezabliźnione rany, dzielić włos na czworo, a może nawet już na ośmioro, po to tylko, by użalać się nad sobą. I gdzie ją to zaprowadziło? Jak miała wyrwać się z potrzasku, w który sama wpadła?
I ten pomysł, by ukojenia poszukiwać na górskich ścieżkach, bo przecież na nich nic jej nie grozi. Owszem, kiedyś znała jakuszyckie szlaki jak własną kieszeń, a na biegowych trasach czuła się jak ryba w wodzie, ale teraz z przerażeniem rozglądała się na boki, a każdy szelest liści, każde pohukiwanie sowy sprawiało, że serce jej zamierało z przerażenia.
Kiedy skrzydlate ptaszysko przeleciało tuż nad jej głową, krzyknęła, boleśnie odczuwając na własnej skórze prawdę płynącą z jednego serialu – „Sowy nie są tym, czym się wydają”. Stłumiła śmiech, zanim poniósł się echem po lesie. Musiała zachować spokój, bo na to, by zawrócić, było już zdecydowanie za późno. Teraz musiała liczyć na siebie i wierzyć w to, że pamięć tak dobrze znanych jej kiedyś ścieżek i wytężony wysiłek ocalą ją przed czyhającym na nią niebezpieczeństwem, czymkolwiek ono było i skądkolwiek pochodziło.
Problem polegał jedynie na tym, że im więcej wysiłku wkładała w to, by przetrwać, tym bardziej jej organizm odmawiał posłuszeństwa. Była zbyt wycieńczona, by wykrzesać z siebie wystarczająco dużo siły na równą walkę z przeciwnikiem, z którym najwyraźniej współgrała aura. Tory biegowe dawno zasypał padający coraz mocniej śnieg. Zatarł nawet granicę między spacerowym traktem a linią lasu. Biegła więc na oślep, mieszając styl klasyczny z pozwalającą przyspieszyć łyżwą, ale narty grzęzły w kopnym, nieubitym przez ratrak śniegu, co zmuszało ją do nieludzkiego wręcz wysiłku. Nie mogła uwierzyć, że jedna z najprostszych tras, zwykle szeroka ścieżka, zwęziła się w niepokojący tunel, pokazując swe mroczne, nieznane dotąd oblicze. Dziś pokonanie jej kosztowało ją aż nazbyt dużo wysiłku, a banalna na co dzień trasa na Orle stała się jej drogą przez mękę. W duchu pluła sobie w brodę. Po co ci był ten cały wyjazd?!
Od początku wiedziała, że nie powinna była tu przyjeżdżać. Miała przeczucie, ale zignorowała je, bo przecież kto słuchałby własnej intuicji? Teraz miała za swoje. Wiedziała jedno – musi dojść jak najszybciej do schroniska.
Im częściej spoglądała za siebie, tym większego nabierała przekonania, że ktoś ją śledził. Wypity alkohol jedynie pogarszał sprawę. Palce jej kostniały, a obraz pływał, jakby ktoś przykręcił jej tlen płynący do mózgu.
Cienie rzucane przez pnące się ku niebu świerki, pochylane przez silny wiatr, do złudzenia przypominały ludzkie sylwetki, wyciągające po nią swe szpony. Próbowała celować w nie kijkami, ale one śmiały się jej w twarz, jeszcze mocniej próbując sięgnąć po nią, niczym po łatwy łup.
Czy ja zwariowałam? Czy ktoś naprawdę podąża moim śladem? Tylko kto? Przecież ja nic nikomu nie zrobiłam! A do tej pory wydawało mi się, że nie mam nawet wrogów! Teraz gdy myśl zderzała się z lodowatym powietrzem, nie była tego już taka pewna.
Kimkolwiek jesteś, niech cię jasny chuj strzeli! – tłumiąc płacz, próbowała krzyczeć, ale głos grzązł jej w gardle.
Upadła i z trudem podniosła się na kijach. Gdzieś za plecami coraz bliżej i coraz wyraźniej słyszała wycie wilków. Jeszcze parę lat temu wyśmiałaby samą myśl o wilczej watasze w Izerach, uznając, że kogoś postradał zmysły. Dzisiaj wiedziała, że wilki wróciły w sudeckie strony, a skoro słyszała wilcze wycie, to znaczyło, że musiały być już dość blisko niej, nie dalej niż kilka kilometrów. To zmusiło ją do wytężenia wysiłku, chociaż sił brakło.
Podkręciła czołówkę przypiętą do czapki. Do schroniska miała jeszcze dobry kawałek, chociaż i tego nie była pewna. Raz jeszcze spojrzała przez ramię i wtedy ją dostrzegła. Na skraju przecinki, jakieś sto metrów od niej, stała postać. Wysoka, postawna, choć wydawało jej się, że się na czymś opiera. Pomyślała, że to kij, ale w poświacie mignął jej chłodny błysk metalu. Zmrużyła oczy, by przyjrzeć się tajemniczej postaci. Nie wiedziała, czy wzrok jej nie zwodził, ale wydawało jej się, że postać się jej wyraźnie przygląda, jakby czekała na jej ruch. Żałowała, że nie włożyła soczewek. Przymrużyła ponownie oczy, by wyostrzyć wzrok, ale postać znajdowała się zbyt daleko, by mogła się jej bliżej przyjrzeć. Przez krótką chwilę nawet naiwnie przyszło jej do głowy, że może sam Duch Gór wyszedł jej naprzeciw. Od dziecka znała o nim liczne legendy, ale aż tak nisko jeszcze nie upadła, by brać je na serio. Ściągnęła na moment rękawiczkę, podniosła gogle i przetarła dłonią oczy. Teraz nie miała wątpliwości – w poświacie księżyca wyraźnie widoczna była ludzka postać, stojąca w całkowitym bezruchu. Miała wrażenie, że wręcz świdruje ją wzrokiem, ona jednak nie miała ochoty, by stanąć w szranki w pojedynku na spojrzenia. Bała się jej i podświadomie wiedziała, że nie może jej ufać. Musiała wykorzystać przewagę odległości i ponownie rzucić się do ucieczki, w boczną ścieżkę, która jak pomocna dłoń ukazała się w przecince między świerkami.
Zanim jednak zmusiła do pracy obolałe i zmarznięte mięśnie, usłyszała charakterystyczny dźwięk przeładowania broni. Zbyt wiele razy sama była na strzelnicy, żeby pomylić ten odgłos z czymkolwiek innym. Ostatkiem sił wypięła się z nart, zostawiła je na ścieżce i zaczęła biec.
Próbowała ze wszystkich sił przyspieszyć, ale strach był od niej silniejszy. Jej ciało znów zesztywniało, a ona, choć chciała, nie była w stanie wykonać najmniejszego kroku. Wtedy padł pierwszy strzał, potem drugi, a ona runęła na śnieg. Ból w obojczyku sparaliżował jej ruchy. Nawet nie próbowała się ruszyć. Gdy kroki były tuż obok, zamarła. Ktoś pochylił się nad nią i splunął jej prosto w twarz.
Wycie wilków dochodziło już gdzieś z pobliża – wataha czaiła się w gęstwinie, ale nie podchodziła bliżej. Postać stała tak jeszcze przez chwilę, nagle odwróciła się i odeszła tą samą przecinką, którą przyszła. Z głębi świerków wrócił skowyt, a wiatr poniósł go po grani jak lament zbłąkanych dusz. Cokolwiek ją czekało, była na to gotowa.
Nocny mróz ściął krew jak lód, a wiatr zasypywał tor biegówek. Nie wszystko jednak zniknęło: w płytkim, nawianym śniegu, tuż obok rozlanej plamy, leżały dwie łuski, a obok nich zostało kilka wyraźnych odcisków bieżnika, odciętych od równych śladów nart. Jeszcze tej nocy ktoś je znajdzie.
Kilka dni przed 27 grudnia 2024 roku
Cieszyła się na ten wyjazd w góry: najpierw Karkonosze, potem Izery. Tak dawno nie ruszała się poza Wrocław. Ostatnio jej życie sprowadzało się wyłącznie do pracy, a w domu była jedynie gościem. Nie miała po co tam wracać. Stumetrowy apartament na obrzeżach dolnośląskiej metropolii, mimo swoich luksusów zapewnionych ręką wyjątkowo utalentowanej, ale i drogiej projektantki wnętrz, mógł wprawdzie bez trudu stanowić wypełnienie niejednego wnętrzarskiego magazynu, ale ją ostatnio odpychał swą pustką.
Od kilku tygodni, odkąd jej mąż się wyprowadził, komfort tej ze smakiem zaprojektowanej przestrzeni przestał ją cieszyć. Ani przestronny salon z podłogą wyłożoną ciepłym dębem w kolorze ciemnego bursztynu, ani welurowa wielomodułowa sofa ozdobiona eleganckimi poduszkami i wełnianym pledem, ani sypialnia z wygodnym łóżkiem w rozmiarze king size nie zachęcały do powrotu do domu.
Spora przestrzeń apartamentu, w której głos odbijał się echem od pustych ścian, wpędzała ją w depresję. Zamiast siedzieć skulona na kanapie z kolejnym kieliszkiem wina i kartonem chusteczek, wolała swoją małą pracownię w barwnej kamieniczce naprzeciwko wrocławskiego ratusza, gdzie z pasją dawała upust wyobraźni, tworząc kreacje dla celebryckiej śmietanki z czerwonego dywanu. Tu na powrót nabierała pewności siebie, tu czuła się kimś. Tu mogła błyszczeć, czuć się doceniana i dopieszczana przez zadowolonych klientów. Dla nich szkicowała wymyślne suknie, fikuśne sukienki i eleganckie garnitury. Tu ożywiała grafitowe projekty, barwiąc je wodnymi mazakami lub akwarelami, a potem w trosce o zadowolenie swoich zleceniodawców z pomocą asystentki i kilku szwaczek z pietyzmem godnym królewskiego krawca wypuszczała spod stopki swej maszyny niepowtarzalne dzieła, ręcznie przez nią wykańczane delikatną koronką, mieniącymi się kryształami czy prawdziwymi perłami. Każdy detal wymagał jej uwagi i bez jej akceptacji nie wychodził z pracowni. Żyła jak w kołowrotku, w którym kolejny dzień nie różnił się od poprzedniego, a jej umykała istota istnienia, w tym małżeńskiego współistnienia. Kiedy w końcu zorientowała się, że nie dostrzegła romansu własnego męża i z przerażeniem odkryła, że ten ni z tego, ni z owego spakował w dwie duże walizki podróżne swoje rzeczy osobiste, a następnie opuścił ich luksusowy apartament, coś w niej pękło. Jeśli chciała przerwać, musiała zmienić coś więcej niż tylko formalnie zakończyć małżeństwo, bo o powrocie ani on, ani ona nie chcieli już słyszeć.
Okazja do przysłowiowego „wzięcia spraw w swoje ręce” nadarzyła się tuż przed Wigilią. Nie miała dla kogo szykować świąt, a wizja samotnej kolacji z dodatkowym pustym nakryciem, przy równie pustym, wykonanym na specjalne zamówienie teakowym stole, przerażała ją. Nie była w świątecznym nastroju. W tym roku Boże Narodzenie wykreśliłaby z kalendarza. Wizja narodzin Pana do niej nie przemawiała, a kultywowanie tradycji w pojedynkę wydało jej się irracjonalne. Poza tym ci wszyscy ludzie w świątecznym uniesieniu zwyczajnie ją irytowali, a dźwięków piosenek w stylu Last Christmas nie mogła już zdzierżyć. Jej było bliżej do Grincha niż do poczciwego Santy.
DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA W WERSJI PEŁNEJ
Prolog
CZĘŚĆ I
1 Bogna
2 Michał
3 Majka i Paweł
4 Anka
5 Szury
6 Kaja
CZĘŚĆ II
7 Bogna
8 Kaja
9 Kaja
10 Bogna
11 Kornel
12 Janek
13 Majka
14 Kaja
15 Janek
16 Iwona
17 Szury
18 Wiktoria
19 Michał
20 Kaja
21 Bogna
22 Szury
23 Kostek
24 Wiktoria
25 Janek
26 Anka
CZĘŚĆ III
27 Iwona
28 Jakub
29 Elwira
30 Iwona
31 Iwona
32 Marian
33 Iwona
34 Michał
35 Majka
36 Marian
37 Majka
38 Marian
39 Maciej
40 Majka
41 Marian
42 Iwona
CZĘŚĆ IV
43 Janek
44 Bogna
45 Kaja
46 Judka
CZĘŚĆ V
47 Majka
48 Marian
49 Judyta
50 Judyta
51 Kornel
52 Kornel
53 Kornel
Epilog
