Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
Przeznaczenia nie zmienisz... Pewnego dnia przypadkowy mężczyzna znajduje zwłoki. Okazuje się, że to znana ze swojej bezkompromisowości prokurator Karolina Ferenc, która rozpracowywała praski gang kierowany przez nieuznającego półśrodków Mirosława Pawlickiego. W sposób naturalny prowadzący śledztwo ruszają tym tropem. Jednak czy o to chodzi w tej sprawie? Kto jeszcze i dlaczego mógł życzyć śmierci Ferenc?
„Papieżyca” to pierwszy tom serii powieści kryminalnych Karty Tarota. Seria jest poświęcona perypetiom śledczym dwójki wrocławskich policjantów - podkomisarz Róży Tumskiej i komisarza Kajetana Wydrzyckiego. Na swej policyjnej drodze natkną się nie tylko na nie jedną mrożącą krew w żyłach zbrodnię, ale również ich życie zostanie nią naznaczone. Ich zawodowe ścieżki połączyła sprawa zabójstwa pewnej wrocławskiej prokuratorki, ale z pewnością na niej nie zamkną się ich dalsze losy tak zawodowe, jak i prywatne. Za każdym też razem jedna z kart tarota przesądzi losy bohaterów cyklu. Jaka i jaki będzie jej wpływ?
Magdalena Kornak – autorka serii powieści o prokurator Amelii Wilskiej i mecenasie Szymonie Kiliańskim. Polecamy również "Apofenia", "Hipersomnia" oraz "Parafrenia". Jest adwokatem prowadzącym własną kancelarię i adiunktem na wydziale prawa jednej z wrocławskich uczelni. Prywatnie żona i mama, wielbicielka czworonogów różnej maści, głównie psów i kotów. Jest nałogową czytelniczką. W wolnych chwilach fotografuje i spędza aktywnie czas.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 459
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Magdalena Kornak
Papieżyca
Tom 1Karty Tarota
LIND & CO
LIND & CO
@lindcopl
e-mail: [email protected]
Tytuł oryginału:
Papieżyca
Tom 1: Karty Tarota
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Wydawnictwa Lind&Co Polska sp. z o o.
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA)
Wydanie I, 2025
Projekt okładki: Magdalena Zawadzka Auresusart
Grafiki na okładce:
Tinam stock//Shutterstock
Ollyy//Shutterstock
Wonder-studio//Shutterstock
Copyright © dla tej edycji:
Wydawnictwo Lind&Co Polska sp. z o o, Gdańsk, 2025
ISBN 978-83-68254-53-2
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek
Wszystkie postacie i wydarzenia opisane w książce są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do osób żyjących jest przypadkowe.
Wrzesień 2023 roku, Psie Pole, Wrocław
Promienie słońca padały na jej twarz, delikatnie muskając ją wrześniowym podmuchem wciąż trwającego lata. W innych okolicznościach przymknęłaby powieki, wysunęłaby odrobinę lekko zadarty podbródek i chłonęła całą sobą ostatnie podrygi wakacyjnej beztroski. Pewnie tak by było, gdyby nie fakt, że daleka była od delektowania się resztką mijającego już lata. Twarda ziemia, o którą obijały się jej wystające kości biodrowe, boleśnie uświadamiała jej, że nie czeka ją wypoczynek w luksusach, a ktoś ją gdzieś porzucił jak worek niepotrzebnych i równie niechcianych śmieci, choć nie miała najmniejszego pojęcia gdzie. Mimo drętwoty całego ciała, spróbowała poruszać dłońmi. Palce z trudem się zginały, sztywniejąc z zimna. Podkurczyła lekko obie nogi. Choć bolały, wciąż nie odmawiały jej posłuszeństwa. Nadal również czuła bicie swego serca, a to oznaczało, że żyła, nawet jeśli jej obecna egzystencja wołała o pomstę do nieba. Mimo bólu zacisnęła zęby, zmuszając się do zmiany dotychczasowej pozycji. Bezskutecznie. Zlustrowała swoje zmarznięte ciało. Straciło swą alabastrową barwę, nabierając kolorów purpury, ale choć posiniaczone, wciąż zapewniało ją, że jej koniec jeszcze nie nadszedł. Żyła i to było najważniejsze. Teraz wystarczyło jedynie zmobilizować się do działania, wpaść na pomysł, co zrobić, by jak najdłużej przeżyć. Pragnienie, głód i chłód miały ją zmotywować, miały stać się jej sojusznikami. Nie wiedziała ani gdzie jest, ani jak długo była nieprzytomna. Nie była nawet pewna tego, czy wciąż był ten sam dzień, dzień, którego poranek nie zwiastował żadnej tragedii. Możliwe, że leżała tu już całe wieki i jedynie zmieniająca się temperatura i zbliżający się wieczór uzmysławiały jej upływ czasu.
Grzejące do niedawna słońce schowało się za grubą warstwą chmur, a chłodny wiatr zaczął wiać z coraz większą siłą. Po utrzymującej się do południa upalnej pogodzie nie został nawet ślad. Ten chłód przeszył ją na wskroś. Choć starała się ogrzać, kuląc się jak dziecko, trzęsła się z zimna, szczękając zębami. Leżała naga na ubitej ziemi, jedynie miejscami porośniętej niezbyt bujną trawą, która nie dawała ani krzyny ciepła. Może gdyby mogła schronić się we własnych ramionach, byłoby jej cieplej. Ona jednak ręce i nogi miała spętane plastikowymi trytytkami, a w jej ustach tkwił prowizoryczny knebel, wykonany naprędce ze szmaty, nasączonej jakimś śmierdzącym, chemicznym płynem. Ten zapach wywoływał u niej mdłości, które z trudem starała się opanować. Bała się, że w przeciwnym razie udusi się własną treścią żołądkową. Oddychała płytko przez nos. Ten zapach z czymś jej się kojarzył i choć wydawało się jej, że potrafi go rozpoznać, wspomnienie ulatniało się jak kamfora, gdy wydawało się już w zasięgu ręki. Mimo tego nie dawała za wygraną. Przy którymś z kolejnych oddechów wreszcie go rozpoznała. To był smród silnikowego smaru. Zawsze wiedziała, że ma nosa do węchowych zagadek. Potrafiła rozpoznać perfumy noszących je kobiet, trafnie wskazywała wino po jego aromatycznym bukiecie i bezbłędnie szacowała przydatności do spożycia produktów po ich otwarciu, bez konieczności sprawdzania daty ich ważności. Jedynie w pracy jej nadwrażliwy nos z trudem znosił smród rozkładających się ciał, co sprawiało, że na sekcje wprawdzie jeździła, ale niechętnie, żeby nie powiedzieć z odrazą. Teraz mimo opuchlizny i ewidentnego złamania, jej nos równie bezbłędnie, wyczuł kolejną znaną jej woń, bardziej metaliczną. Brawo – nagrodziła się w myślach. Wciąż jesteś w formie. Niewielkie to było pocieszenie. Nagle coś ją rozbawiło. Wreszcie zyskała pretekst, żeby poprawić swoją urodę. Zawsze miała kompleksy na punkcie nosa. Uważała, że był zbyt długi i szpiczasty, a do tego garbaty. Sama z siebie nigdy nie odważyłaby się pójść pod nóż. Teraz kiedy ktoś inny podjął za nią tę decyzję, nie wydawała się ona tak absurdalna. Może to i lepiej, zawsze był to jakiś plus w beznadziejnej sytuacji, w jakiej się znalazła. W sumie powinna być wdzięczna bandytom, czyż to nie oni dali jej szansę na nowe, lepsze życie, z zupełnie nowym nosem?
Cóż za łaskawcy. Nie dość, że dzięki nim zaoszczędziłam na kosztownym prywatnym chirurgu plastycznym i skorzystam z dobrodziejstw płaconej od lat składki zdrowotnej, to jeszcze wypięknieję. Żyć, nie umierać – pomyślała i zaśmiała się, czego szybko pożałowała, gdyż nawet niewielki śmiech sprawił, że jej drżące ciało nasiliło ból.
Pomimo tego cieszyła się, że wciąż stać ją było na odrobinę ironii. Ten sarkazm dawał jej nadzieję na to, że przetrwa, że przeżyje i wróci do domu, do dzieci, jeszcze silniejsza niż wcześniej. Po raz kolejny spróbowała poluźnić więzy, ale mimo szarpania i manewrowania przy plastikowych obejmach, które oplatały jej nadgarstki i kostki, pętle wciąż mocno się trzymały i skutecznie blokowały jej ruchy.
Jedyną nadzieją, jaka jej pozostała, było zdanie się na łut szczęścia. Przecież nie mogła mieć takiego pecha! Przecież ktoś musiał jej szukać! Ktoś musi wyciągnąć do niej pomocną dłoń na tym odludziu! W duchu liczyła na to, że może jakiś zbłąkany cyklista zapuści się w mniej oczywistą trasę rowerową i może zamiast tradycyjnych ścieżek podąży wzdłuż Odry w kierunku Praczy Odrzańskich lub Wilkszyna. Światełko w tunelu gwarantowałby również właściciel czworonoga, który postanowiłby wyprowadzić swego pupila dalej niż na osiedlowy trawnik, a ten niesiony wewnętrznym instynktem wyczułby zapach jej krwi i pognał za nim na pobliskie łąki, sprowadzając upragniony ratunek.
Ona musiała jedynie zacisnąć zęby i wytrwać jeszcze trochę. Starała się być dzielna. Myślała o dziewczynkach. Chęć powrotu do nich dawała jej siłę i trzymała ją przy życiu, tylko że z każdą kolejną minutą przychodziło zwątpienie, a ona powoli, powolutku opadała z sił. Choć bardzo chciała wciąż walczyć, miała już dość, aż w końcu ciało odmówiło jej posłuszeństwa. Poddała się. Przymknęła oczy i czekała na koniec, modląc się do Boga, by skrócił jej cierpienie i zaopiekował się jej córeczkami. Kiedy już odpuściła i zdała się na Ios, pojawił się cień nadziei. Stał się cud, na który liczyła, przynajmniej wtedy tak jeszcze myślała. Zobaczyła nad sobą cień ludzkiej sylwetki. Odetchnęła z ulgą i wykrzesała z siebie resztki pozostałej jej energii, by poprosić o pomoc. Była pewna, że ratunek właśnie nadszedł, że pojawiło się wybawienie.
Tak! Dokładnie o to mi chodziło! Niebiosa wysłuchały moich modlitw, a ja przeżyję to piekło! O dzięki ci, Panie! Stokrotne dzięki! – dziękowała w duchu Stwórcy.
Jednak ku jej zdziwieniu postać zamiast jej pomóc, zamiast rozwiązać jej ręce i nogi, zamiast wyjąć jej knebel z ust, stała nieruchomo i wpatrywała się w nią pozbawionym cienia emocji spojrzeniem. Lustrowała wręcz każdy centymetr jej ciała, napawając się jej widokiem. W końcu na jej twarzy pojawił się dziwny grymas satysfakcji, połączony z triumfującym uśmieszkiem. Nie rozumiała tego. Resztką sił zaczęła wierzgać, rzucać się i podrygiwać, w niemy sposób próbując wytłumaczyć swe położenie i wzbudzić litość. Jednak gra na uczuciach okazała się bezskuteczna, co zrozumiała, gdy zobaczyła nad sobą długi myśliwski nóż. Kiedy poczuła pierwszy cios zadany jej w brzuch, już wiedziała, że cud się nie zdarzy. Kolejne pchnięcie w śledzionę utwierdziło ją w przekonaniu, że Boga nie ma, a jej prośby nie zostały wysłuchane, po trzecim razie zadanym w serce przestała już na cokolwiek liczyć, podobnie jak cokolwiek czuć. Jej świat się skończył. Jej świeczka zgasła, a ona wraz z nią.
Wieczór pełen niespodzianek
Wrzesień 2023 roku, Wały nad Odrą, Wrocław
Radomir Górnicki nie stronił od trunków wysokoprocentowych. Przeciwnie. Można powiedzieć, że był ich smakoszem. Ba, był wręcz ekspertem, który mógłby wpisać się na listę biegłych wrocławskiego Sądu Okręgowego z zakresu znajomości chemii organicznej, specjalność alkohol etylowy, gdyby tylko taka furtka się przed nim otworzyła. Radomir w ciemno rozpoznawał wszelkiego rodzaju etanole, czasem jedynie po bukiecie spirytusowej woni wprost uderzającej jego nozdrza. Jego umiejętność była tym bardziej unikatowa, że w przeciwieństwie do sommelierów, szczycących się zdolnością wskazania wyselekcjonowanych szczepów winogron z południowych francuskich winnic czy też tych z piekącej słońcem Republiki Południowej Afryki, będących przyczynkiem do rozsmakowania się w wytrawnym cabernet sauvignon czy półwytrawnym beaujolais, jego kubki smakowe z trafnością bliską stuprocentowej skuteczności rozpoznawały rodzime wina marki wina, obfitujące w kłujące w nos i zostawiające posmak na podniebieniu siarczany oraz w owocowe nalewki z preferencją mocno spirytusowej wiśni, porzeczki i maliny.
Kultywując swoje nietuzinkowe umiejętności, Radomir Górecki trenował je niestrudzenie, o każdej porze dnia i nocy, co sprawiało, że ani letni upał, ani jesienne chłody nie powstrzymywały go od codziennej porcji ćwiczeń. A że wyjątkowa wrażliwość na smaki pojawiała się u niego wraz z podmuchem świeżego powietrza, to też wykorzystywał łono natury, aby tam, w iście stworzonych ku temu warunkach, przeprowadzać mniej lub bardziej zaawansowane naukowo, winno-nalewkowe eksperymenty. Jak na wybitnego specjalistę w swej dziedzinie przystało, celem podniesienia zakresu swego profesjonalizmu Radomir korzystał ze wsparcia swego niezastąpionego asystenta w postaci dość wiekowego już owczarka à la wrocławskiego, będącego równie osobliwym tworem jak jego pan. O ile Radomir nosił się niczym statysta z filmowej adaptacji Nędzników Wiktora Hugo, odziany w mocno sfatygowane garnitury, uzupełnione znoszonym trenczem i równie wysłużonymi skórzanymi zelówkami, o tyle Azor – będący wyjątkową kombinacją genów owczarka niemieckiego i buldoga francuskiego – nie nosił się wcale, gdyż jakakolwiek obroża, nie mówiąc już o smyczy, go uwierała. Za to oddać mu było trzeba, że był wyjątkowo wierny i nie odstępował eksperymentatora na krok, co czyniło z niego idealnego pomocnika do weryfikacji trunków zarówno z Nadrenii Północnej, jak i znad Sekwany, gdyż zawsze był blisko swego pana.
Tego wrześniowego wieczora, kiedy słońce już zaszło, a księżyc w pełni zajął jego miejsce, oświetlając białą poświatą nadodrzańskie wały, proces weryfikacji jakości nabytych w pobliskiej Żabce trunków o wiśniowym i porzeczkowym smaku został zakłócony, gdyż Azor miast oddać się, tak jak jego pan, rozkoszy procentowego napoju, z uporem godnym lepszej sprawy ujadał przy brzegu, szarpiąc pyskiem czarny worek z dość pokaźną, sądząc po jego rozmiarach, zawartością, który ewidentnie zahaczył się o pomost.
Kiedy nawoływania Radomira nie przyniosły żadnych rezultatów, a pies coraz zajadlej ciągnął za foliowy pakunek, próbując wydostać go na brzeg, siwiejący, wciąż dystyngowany, choć w szczególny sposób, mężczyzna, chwiejąc się lekko na nogach, postanowił położyć kres tej niesubordynacji czworonożnego podwładnego. Już miał chwycić swego futrzastego towarzysza za kark i pociągnąć go na ścieżkę na nadodrzańskich wałach, kiedy pies z impetem chwycił zębami za worek, a z jego wnętrza wprost do rzecznej toni o mały włos nie wypadła ludzka ręka. Takich ekscesów w swych codziennych badaniach Radomir nie przewidywał i na takie się nie pisał.
– Jasny gwint i matko przenajświętsza. Coś ty Azor najlepszego uczynił, co? – Mimo wyraźnie skierowanego do niego pytania, psi towarzysz niedoli nie poczuwał się do udzielenia odpowiedzi. Zamiast tego położył się obok stóp mężczyzny i wiernie warował.
Kiedy pierwszy szok minął, Radomir wziął dwa łyki nalewki dla kurażu, otarł usta dłonią i już wiedział, że nie przejdzie obok ich odkrycia obojętnie. Wprawdzie w pierwszym odruchu przecierał oczy ze zdziwienia w przekonaniu pojawienia się ewidentnych oznak przepracowania i zbyt wielu godzin spędzonych na naukowych badaniach, ale kiedy mimo klepania się po twarzy i przymykania i otwierania raz prawego, a raz lewego oka, zawartość wyłowionego na brzeg pakunku wciąż pozostawała niezmienna i stale widoczna, nie mógł dłużej zwlekać. Sięgnął po mocno wysłużony i technologicznie już nie najbardziej zaawansowany, ale cały czas sprawny telefon nokia 3210. Na karcie zostało mu kilka darmowych minut. Choć z przepisami był raczej na bakier, intuicja mu podpowiadała, że należało, choćby zwięźle, spełnić swój obywatelski obowiązek, zawiadamiając o poczynionym odkryciu odpowiednie służby. Odkaszlnął i wybrał numer alarmowy sto dwanaście.
– Dyspozytornia Wrocław. Dyspozytor zero, zero, cztery. Słucham?
– A dobry wieczór. Panie dyspo… dyspozytorze… Chociaż chyba jednak nie taki dobry. Bo, ja widzi pan, no właśnie, w tym rzecz, że pan nie widzi, a jak pan nie widzi, to mi nie uwierzy, ale ja… znalazłem rękę. Ludzką rękę, żeby nie było… – próbując zachować jak największą precyzyjność wypowiedzi, bardzo wolno i z nadmierną artykulacją, starając się uniknąć bełkotu, wydusił z siebie Radomir.
– Panie, jaja pan sobie robisz? To jest numer alarmowy, a nie miejsce na pijackie żarty. – Dyspozytor miał się już rozłączyć, kiedy Radomir dodał:
– Ale… panie dyspo coś tam. Ja może jestem ciut, ciut wcięty, ale za to śmiertelnie poważny. I ja sobie jaj nie robię, a na pewno nie z pogrzebu, a Azor i ja naprawdę znaleźliśmy rękę. Jak mamusię kocham. Ja zaraz panu dokładnie powiem… – Zapadła chwila ciszy, po czym Radomir z wyraźnym przejęciem kontynuował: – My znaleźliśmy nawet dwie ręce… i dwie nogi… i nawet cały tułów, i chyba…
Dyspozytor zero, zero, cztery zamarł, wciąż pozostając w przekonaniu, że ktoś po drugiej stronie ma wyjątkowo dziwaczne poczucie humoru. Zanim zdążył o cokolwiek więcej dopytać, usłyszał:
– Mnie się już czas kończy, bo minut nie mam, ale będę czekał. Azor też będzie czekał… Pisz pan: Kładka Zwierzyniecka obok zoo, a ja się nazywam… – Tu połączenie zostało przerwane niczym hejnał z wieży Mariackiej.
Radomir nie zdążył przekazać swoich danych osobowych, ubolewając nad brakiem aktywnych minut. Otarł pot z czoła, odciągnął Azora ponownie na bok, po czym wiedziony dalszym nakazem spełnienia swych powinności, przysiadł na pozostałości po kamiennej ławeczce i czekał na mundurowych, łyk za łykiem dopijając zawartość półlitrowej flaszki z malinową nalewką. Kiedy jakiś kwadrans później pojawił się pierwszy patrol, gotowy był już złożyć swe zeznania wprost do policyjnego protokołu. Podniesiony poziom adrenaliny sprawił, że z każdą kolejną minutą język plątał się mu coraz mniej, a zborność myśli wracała.
Listopadowy spleen
Wrzesień 2023 roku, Podwale, Wrocław
Chociaż był to zwykły wrześniowy poniedziałek, wyjątkowo dał jej w kość. Od rana Roża Tumska chodziła podminowana i każdy, kto ją znał, omijał ją szerokim łukiem, aby nie stać się ofiarą jej złości. W molochu, jakim był budynek Komendy Miejskiej Policji we Wrocławiu, nie było to jednak takie proste. Po pamiętających przedwojenną, niemiecką rzeczywistość korytarzach stale kręcili się mundurowi, nierzadko w towarzystwie petentów, co to albo przyszli wylewać swoje żale na nieskuteczność wymiaru sprawiedliwości, albo zostali zaproszeni na spotkanie z przedstawicielami aparatu opresji w związku z ich przestępczą działalnością. Jednych i drugich nie brakowało.
Ona nie miała na dzisiaj żadnych zaplanowanych czynności. Miała poświęcić ten dzień wyłącznie na papierkową robotę, która od ponad tygodnia zalegała na jej biurku, a na którą nigdy nie było wystarczająco czasu. To, w połączeniu z towarzyszącym jej od rana silnym bólem głowy, nie wróżyło niczego dobrego. Przeciwnie, wywoływało frustrację i klasyczny wkurw.
Jeśli kiedyś naiwnie myślała, że praca w psiarni to jedynie tropienie groźnych przestępców, spektakularne pościgi i dedukcja śledcza, spod znaku samego Sherlocka, to była w ogromnym błędzie. Ta wizja nijak miała się do tego, co stanowiło drugą stronę tego samego medalu – papierologii. Notatki urzędowe, raporty i sprawozdania, formularze protokołów i innych druków służbowych czekały na wypełnienie, strasząc swą pustą przestrzenią i domagając się dawno spóźnionej reakcji.
Kiedy zatem po ośmiu godzinach służby, spędzonych włącznie na wypełnianiu rubryk i rubryczek, opuszczała budynek komendy, z bólem głowy wciąż rozsadzającym jej czaszkę, ze zdwojoną w stosunku do poranka siłą, marzyła tylko o jednym, a ściślej o dwóch rzeczach – o tym, by jutrzejszy dzień przyniósł długo wyczekiwany przełom w stagnacji ostatnich, ciągnących się jak flaki z olejem dni, a po drugie, aby do rana zapomnieć, że powinna z dumą nosić swój mundur. Z każdą kolejną kartką papieru wprowadzoną do policyjnego systemu, z każdą kolejną wypitą kawą i z każdym kolejnym wypalonym papierosem jej frustracja dzisiaj rosła, a ona miała dość pełnionej służby i gdyby tylko mogła, gdyby wiek i staż pracy jej na to pozwalał, z chęcią przeszłaby tu i teraz na policyjną emeryturę. Ale niestety ta opcja pozostawała poza jej zasięgiem. O niej na razie mogła jedynie pomarzyć. Ona Róża Tumska, najmłodsza podkomisarz we wrocławskiej KMP, świeży nabytek wydziału dochodzeniowo-śledczego, miała przed sobą przynajmniej kilkanaście lat pracy dla dobra wspólnego i ku chwale Ojczyzny. Musiała zatem zacisnąć zęby i przywyknąć do biurokracji, która stała się jej codziennością. Odrobiny ekscytacji pozostało jej zatem szukać na innych życiowych płaszczyznach. Przemyślała możliwości w zasięgu ręki – szybki seks, butelka włoskiego primitivo, wylanie szóstych potów na siłowni albo kilka okrążeń truchtem po partynickim Torze Wyścigów Konnych. Zestaw był przedni, ale… Na seks nie miała najmniejszej ochoty, podobnie jak na jakiekolwiek procentowe trunki. Została zatem siłownia lub biegi. Wybrała siłkę. W końcu od biedy tam też z godzinę lub dwie mogła pobiegać na bieżni.
Zaparkowała na Zwycięskiej pod siłownią i złapała za torbę treningową. Wolałaby wprawdzie sparing w pobliskim Studiu We-eF, ale było już za późno na to, aby zmobilizować kogokolwiek z jej sparingpartnerów na szybką wymianę ciosów. Na szczęście przydomowa siłownia, jeszcze przez najbliższą godzinę była otwarta, co gwarantowała jej możliwość wyżycia się w nieco mniej zaludnionych warunkach. Cardio zupełnie jej na dzisiaj wystarczało. Zrzuciła przesiąknięte fajkami robocze ciuchy w postaci wąskich, czarnych jeansów oraz dużego męskiego swetra w kolorze smoły. Odwiesiła do szafki ramoneskę, schowała do niej glany martensy i wskoczyła w krótki, dopasowany top i leaginsy, opinające jej umięśniony tyłek. Związała jeszcze długie, proste jak druty blond włosy w wysokiego kucyka i wbiła stopy w adidasy.
Ustawiła tryb interwałowy, idealną opcję na szybki trening dla doświadczonych i wymagających biegaczy, włączyła na Spotify Run The Jewels i już miała przejść z marszu do biegu, gdy nagle poczuła czyjąś dłoń na swoim pośladku i zanim zdążyła dokonać choćby pobieżnej analizy zaistniałej sytuacji, zadziałała instynktownie, jak na rasową sukę, za którą większość przedstawicieli płci przeciwnej ją miało, przystało. Kilka sekund później rosły miłośnik anabolików leżał na plecach, zwijając się z bólu na betonowej posadzce, ona przytrzymywała jego opasłe cielsko, śnieżnobiałym adidasem, opatrzonym wzorem w trzy czarne paski, a Waldek Rostowski, dzisiejszy kierownik zmiany, próbował powstrzymać dalsze starcie testosteronu z progesteronem.
– Jezu, Róża, wszystko OK? Co tu się, do cholery, stało?
Rozłożony na łopatki osiłek z trudem próbował spionizować ciało, starając się jednocześnie ustabilizować wciąż rwący się oddech.
– Ta laska jest pojebana! Waldek, ty, kurwa, widziałeś, co ona mi zrobiła? To się w pale nie mieści! Powinniście zabronić jej tu przychodzić. Ona jest niebezpieczna. To wariatka! Przecież ja jej nic nie zrobiłem! Ja to zgłoszę na policję!
Róża do tej pory starała się trzymać język za zębami i pewnie, gdyby nie nadmiar emocji nagromadzonych w ciągu jednego, wyjątkowo nieudanego dnia, wciąż siedziałaby cicho. Tym razem jednak poniosło ją, także werbalnie.
– Chce pan złożyć oficjalne zawiadomienie? Ależ proszę bardzo! Niech pan tylko poczeka aż skoczę po notes służbowy albo wie pan co, może od razu przejedziemy się na komendę? Z chęcią odbiorę od pana listę wszelkich skarg i zażaleń pod moim adresem. Mam nadzieję, że sam z siebie nie omieszka pan dodać, że naruszył pan nietykalność osobistą klientki Waldkowej siłowni, łapiąc ją bez jej zgody za cztery litery? I wie pan co, faktycznie sprawdzimy sobie zapisy monitoringu, bo może panu te łapy to też do innych tak się kleją? To jak, chce pan sobie ze mną przejrzeć nagrania z monitoringu? Jestem pewna, że Waldek z ochotą je nam udostępni. Prawda, Waldek? Zabezpiecz mi je proszę tak na wszelki wypadek, nie wiadomo, ile jeszcze kobiet ten fagas tu obmacywał. Przyda się każda utrwalona klatka. – Skończyła wreszcie trwający zbyt długo monolog nie dając ani osiłkowi, ani Waldkowi dojść do słowa.
Typ o klejących się łapskach wprawdzie złapał już równy oddech, ale wciąż siedział na podłodze, plując sobie w brodę i przeklinając się w myślach, że tym razem chyba w nie dość przemyślany sposób wybrał obiekt swoich końskich zalotów. Skąd miał jednak wiedzieć, że ta blond piękność, której bliżej było do królowej wybiegów niż do mistrzyń sztuk walki, okaże się wybitną znawczynią technik obezwładniających, a do tego faktyczną i najprawdziwszą policyjną suką?
Ja to, kurwa, mam pecha – pomyślał i korzystając z wyciągniętej do niego ręki Waldka, podniósł się z klęczek, pocierając ręką stłuczony pośladek i obolałe plecy.
– To jak? Ma pan ochotę na seans czy od razu zabieramy nagrania i pakujemy się na małą miejską wycieczkę na Podwale?
Mięśniak z wyrazem twarzy zbitego psa, jak uczniak postawiony do kąta po naganie od ulubionej nauczycielki, spokorniał i ledwo słyszalnym głosem, wyraźnie sugerującym, że nie tylko jego kręgosłup, ale i męskość ucierpiała, postanowił przejść w tryb mediacji.
– Nie no, faktycznie tak niezręcznie wyszło. Ale nie ma co się gniewać, nie? Nie, no kurde, luz, nie? Ja tam najmocniej przepraszam, no głupio wyszło, no co zrobię? Taki głupi żart, no ale przecież nic się nie stało, co nie? To co? Zapominamy? Piąsia, rąsia i po robocie? Ty zapomnisz i ja zapomnę i będziemy kwita, co nie? Może tak być?
– A to my już na ty jesteśmy? Bo nie przypominam sobie, żebyśmy razem wódkę pili!
Zanim Róża zdążyła dodać cokolwiek więcej, Waldek chwycił osiłka pod ramię i ciągnąc w kierunku wyjścia, nie pozostawił mu złudzeń.
– Nie wiem, czy pani puści ten incydent w niepamięć, ale jak na mój gust, to jesteś tu ostatni raz. Nie przychodź, nie zapisuj się, nie kupuj karnetu. Po prostu spierdalaj. Twoje członkostwo na siłowni wygasa właśnie w trybie natychmiastowym, a jeśli kiedykolwiek jeszcze zobaczę tu twoją gębę, wierz mi, że obolały tyłek będzie ostatnim z twoich zmartwień, kapujesz? To teraz wynocha, bo psem poszczuję. – Waldek zmitygował się odrobinę za swój nietakt, więc rzucił do Róży tylko: – Sorki, tak mi się jakoś wymsknęło z tym psem.
Mięśniak pozbierał z szatni swoje rzeczy i nie oglądając się za siebie, opuścił budynek siłowni. Walduś wrócił do Róży, która trykotowe legginsy zamieniła już na swoje czarne rurki, a dopasowany top na sweter typu oversize, spod którego zalotnie wystawało ramiączko jej czarnego koronkowego stanika, co zupełnie umknęło jej uwadze. Kiedy jednak Waldek zaczął jej się wyjątkowo wnikliwie przyglądać, przykryła ramiona arafatką i przewracając ku niebu oczami, warknęła do niego:
– Czy wyście dzisiaj poszaleli? Jakiś okres wzmożonej męskiej rui jest czy tarło wam się zaczęło? Ja pierdolę! Mam dość.
– To może chociaż na piwo dasz się zaprosić w ramach przeprosin – Waldek nie odpuszczał.
– Człowieku. Idź weź zimny prysznic i daj mi już spokój, a ja postaram się zapomnieć, że dołączyłeś do grona baranów. Cześć.
Chwyciła za torbę treningową, zarzuciła ją na plecy i chwilę później siedziała za kierownicą swego czarnego minimorrisa, kojąc nerwy w rytmicznych dźwiękach Sepultury. Roots bloody roots wyjątkowo dzisiaj do niej przemawiało, a mocne heavymetalowe brzmienie działało na jej skołatane nerwy jak balsam dla duszy. Do pełnej harmonii brakowało jej jednak kieliszka dobrego, czerwonego wina. Miała dzisiaj nie pić, ale widać los miał wobec niej inne plany. Kątem oka zerknęła na tylną kanapę – tam wraz z francuską bagietką, serem camembert oraz zielonym winogronem leżała butelka winnego napoju, kupiona kilka dni temu tak na wszelki wypadek. A niech tam, widać tak mi jest dzisiaj pisane.
Wystarczyło teraz jedynie przebić się na Wysoką, co wyjątkowo o tej porze nie było problemem. Oczami wyobraźni zawijała się w ciepły koc, w palcach grzała kieliszek z czerwonym trunkiem, przerzucając jednocześnie kartki najnowszej powieści Stephena Kinga. Póki co Max Cavalera krzyczał właśnie po raz kolejny Roots, bloody roots, ale nie zdążył przejść od refrenu do kolejnej zwrotki, gdyż nieoczekiwanie ciężkie metalowe brzmienie przerwał dźwięk smartfonowego dzwonka, a na wyświetlaczu pojawił się komunikat „Niemen”.
Róża zaklęła siarczyście, gdyż jednego była pewna – wszelkie plany właśnie wzięły w łeb. Tak miło zapowiadający się wieczór, który miał ukoić jej skołatane nerwy, skończył się, zanim jeszcze się zaczął. Nie miała najmniejszych wątpliwości, że skoro jej służbowy partner wydzwania do niej po nocy, po tym jak dopiero co zakończyli robotę, to piekło musiało rozewrzeć swoje wrota i puścić na popas wszystkie swoje demony. Chciałaby się mylić, ale intuicja mówiła jej, że jest bliższa prawdy niż ktokolwiek mógł przypuszczać. Odebrała i chwilę później gnała na sygnale przez miasto wprost pod wskazany adres, ignorując wszelkie zasady bezpieczeństwa w ruchu drogowym i zdrowy rozsądek. Komunikat był krótki, ale wyrazisty, i nie zostawiał złudzeń, że nie jest to pora na to, aby go zignorować.
Dzień dobrych wiadomości
Wrzesień 2023 roku, Podwale, Wrocław
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji