Pandemia. Ku jezioru - Jana Wagner - ebook

Pandemia. Ku jezioru ebook

Wagner Jana

3,8

Opis

Wciągający thriller o przetrwaniu w czasach zarazy

Zmasowany wybuch pandemii nieznanej choroby nie pozostawił ludzkości żadnej nadziei – nie ma na nią szczepionki ani skutecznych lekarstw. Społeczeństwa rozpadają się w chaosie i anarchii, odcięte od prądu i wody. W tych mrocznych czasach każdy może liczyć tylko na siebie.

W konającym mieście resztka ocalałych wegetuje w strachu przed zarazą i jej nosicielami. Anna z rodziną i przyjaciółmi wie, że aby przetrwać, trzeba przejąć inicjatywę. Ucieczka w odległe miejsce z dostępem do świeżej wody i żywności, byle jak najdalej od epicentrum choroby, wydaje się najlepszym rozwiązaniem. Wybór pada na małą chatkę na wysepce jeziora Wong w Karelii przy granicy z Finlandią. W drodze Anna musi chronić swego syna i uporać się z lękiem przed zarażeniem wirusem.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 463

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,8 (153 oceny)
45
48
43
14
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Artigiana

Z braku laku…

Szału nie ma
00
ewakurz

Dobrze spędzony czas

dość fajna jednak przewidywalna. dużo filmów i seriali już powstało o podobnej fabule. w książce nie ma nic zaskakującego.
00
MariaWojtkowiak

Całkiem niezła

Tak na wyrost. Jakoś mnie nie wciągnęła. Przeczytałam prawie połowę i nie zaiskrzyło.
00
YolaB

Całkiem niezła

Dobrze trzymała w napięciu, ale zakończenie jest okropne. Jak dla mnie historia ucięła się w połowie, dlatego tylko 3 gwiazdki...

Popularność




Pandemia

Mama umarła we wtorek 17 listopada. Dowiedziałam się o tym od sąsiadki. Ironia polegała na tym, że ani ja, ani mama nie nawiązałyśmy z nią bliskiej relacji. Była kłótliwą, niezadowoloną z życia kobietą, o niesympatycznej, jakby wyciętej z kamienia, twarzy. Podczas tych piętnastu lat sąsiedztwa, które wspólnie z mamą z nią przeżyłyśmy, było kilka, gdy nawet nie kłaniałam się tej kobiecie. Z satysfakcją naciskałam przycisk windy wcześniej, zanim zdążyła podejść, ciężko dysząc. Przy tym z trudem stawiała nogi. Automatyczne drzwi zamykały się akurat w momencie, gdy już miała wejść do kabiny, a na jej twarzy malował się komiczny wyraz totalnego oburzenia. Z takim samym wyrazem twarzy (miałam wtedy czternaście, może piętnaście lat) często dzwoniła do naszych drzwi — mama nie proponowała jej, by weszła — i zgłaszała pretensje: roztopiona woda ściekła z butów w hallu, nasz gość zadzwonił przez pomyłkę do jej drzwi po dziesiątej wieczorem…

— Czego ona znów chce, mamo?! — wykrzykiwałam, gdy próby rozmowy okazywały się nieskuteczne. Mama przez całe życie nie nauczyła się bronić i każdy głupi konflikt w kolejce, od którego u pozostałych uczestników pojawił się jedynie błysk w oczach i silniejszy rumieniec, u niej wywoływał ból głowy, kołatanie serca i łzy. Po mojej osiemnastce cotygodniowe sąsiedzkie interwencje nagle się skończyły. Być może kobieta wyczuła, że już jestem gotowa zastąpić mamę na posterunku przy drzwiach, i skończyła swoje naloty. Po jakimś czasie zaczęłam się jej kłaniać, za każdym razem czując przykrą satysfakcję. A potem bardzo szybko wyjechałam z domu (możliwe, że po moim wyjeździe wojna trwała, ale mama o tym nie wspomniała) i obraz kłótliwej, nieprzyjaznej kobiety, o zupełnie niepasującym do niej imieniu — Lubow — zatarł się, aby wreszcie zmienić się w jedno z wielu, nic nieznaczących, dziecięcych wspomnień.

Przez minione dziesięć lat nie słyszałam jej głosu, ale momentalnie go rozpoznałam, kiedy powiedziała: „Aniuta?”. Wymieniła tylko moje imię i umilkła, a ja od razu wiedziałam, że mamy już nie ma. Dyszała tylko w słuchawkę, urywanie, głośno. Cierpliwie czekała, aż usiadłam na podłodze i złapałam oddech. Płakałam i przyciskałam słuchawkę do ucha. Byłam gotowa płakać jak najdłużej, żeby tylko nie padło ani słowo więcej. Kłótliwa kobieta imieniem Lubow pojawiła się w mojej pamięci jako rozmyty obrazek z dzieciństwa: zamykające się drzwi windy, jej totalne oburzenie. Pozwoliła mi płakać dziesięć czy dwadzieścia minut i dopiero potem się odezwała. Później, kiedy wciąż siedziałam na podłodze, powiedziała, że mama wcale się nie męczyła:

— Napatrzyliśmy się okropności w telewizji, oczywiście, ale ty nie myśl, że wszystko było takie okropne: żadnych drgawek, żadnego duszenia się. Przez ostatnie dni nie zamykałyśmy drzwi, Aneczko, bo w razie gdyby, sama rozumiesz, zrobiło się gorzej, do drzwi nie zdążysz. Zajrzałam do niej i przyniosłam troszkę bulionu, a ona leżała w łóżku. Jej twarz była bardzo spokojna, jakby po prostu we śnie przestała oddychać.

Mama mi nie mówiła, że zachorowała. Nie wiem jednak dlaczego, ale czułam, że w końcu to nastąpi. Nieznośnie było żyć z myślą, że przebywa osiemdziesiąt kilometrów od naszego spokojnego, bezpiecznego domu, samochodem ze czterdzieści minut, i że nie mogę jej zabrać. Ostatni raz byłam u niej półtora miesiąca temu, już wtedy zamknęli szkołę Miszki z powodu kwarantanny. Instytuty też nie funkcjonowały i, zdaje się, była mowa o tym, żeby zamknąć kina, teatry i cyrk, ale jeszcze nic nie wyglądało na kataklizm, prędzej na ferie. Na ulicy rzadko spotykało się ludzi w maskach, którzy czuli się dość niezręcznie, bo pozostali przechodnie gapili się na nich.

Sierioża wciąż codziennie jeździł do biura, bo na razie jeszcze nie zamknęli miasta: o tym nie było mowy. Zresztą nikomu nie przychodziło do głowy, że ogromną metropolię, gigantyczne mrowisko o powierzchni tysięcy kilometrów, można otoczyć drutem kolczastym i odciąć od świata, że w jeden dzień nagle przestaną działać lotniska i dworce kolejowe, a pasażerów wysadzi się z pociągów podmiejskich i będą stać na peronach tłumnie, zmarznięci i zdumieni. Kto by przypuszczał, że będą wyglądać jak dzieci, którym odwołano w szkole zajęcia — odprowadzające wzrokiem puste pociągi zmierzające w kierunku miasta, z mieszanymi uczuciami lęku i ulgi. Tego dnia nic takiego się nie zdarzyło.

Zajechałam na chwilę, żeby zabrać Miszkę, który jadł u niej obiad, a mama powiedziała:

— Aniuta, zjedz coś, zupa gorąca.

Ale ja chciałam wrócić do domu przed przyjazdem Sierioży. Zdaje się, że ledwo zdążyłam wypić kawę i się zebrałam. Nie pogadałyśmy o niczym sensownym, w przedpokoju pospiesznie cmoknęłam ją w policzek, już przy drzwiach rzuciłam:

— Miszka, zbieraj się szybciej, zaraz zaczną się korki.

Nawet jej nie objęłam. Ach, mamusiu, mamusiu…

Wszystko stało się tak szybko. Po kilku dniach od wizyty u mamy w Internecie pojawiły się plotki. Nie miałam nic do roboty, więc czytałam je i wieczorem przekazywałam Sierioży. Śmiał się:

— Aniu, jak ty to sobie wyobrażasz, zamknąć miasto? Trzynaście milionów ludzi, rząd i w ogóle. Pół okręgu tam pracuje, nie wariuj! Z powodu głupiego zapalenia dróg oddechowych wystraszą wszystkich was, paranoików, nakupicie lekarstw, a potem wszystko powolutku ucichnie.

Miasto zamknięto nagle w nocy.

Sierioża nigdy nie budził mnie rano, choć wiedziałam, że lubił, kiedy razem wstawaliśmy: ja parzyłam mu kawę, potem chodziłam na bosaka za nim po domu, siedziałam obok z klejącymi się oczami, gdy prasował sobie koszulę, odprowadzałam go do drzwi i wracałam do sypialni, żeby nakryć się po czubek głowy i pospać jeszcze dwie, trzy godzinki. Tego ranka zbudził mnie telefonem:

— Malutka, zajrzyj do Internetu, straszny korek, stoję już pół godziny i nic się nie rusza.

Głos miał rozdrażniony — jak człowiek, który nie lubi się spóźniać — ale nie było w nim lęku. Pamiętam dokładnie: nie było lęku. Spuściłam nogi z krawędzi łóżka i przez jakiś czas tak siedziałam, po czym, budząc się, przeszłam do gabinetu, uruchomiłam notebooka. Po drodze zresztą zahaczyłam o kuchnię i nalałam sobie filiżankę kawy, która nie zdążyła jeszcze wystygnąć. Popijałam więc ciepłą kawę i czekałam, aż wskoczy Yandex, żeby posprawdzać, gdzie były korki.

W wyszukiwarce, pośród innych wiadomości w rodzaju: „W wypadku samolotu w Malezji nikt nie zginął” i „Michael Schumacher wraca na trasy Formuły 1”, pierwszą pozycję stanowiło zdanie: „Zapadła decyzja o czasowym ograniczeniu wjazdu na teren Moskwy”. Zdanie nie wydawało się straszne, a nudne. Beznamiętne słowa: „czasowe ograniczenie” brzmiały normalnie i bezpiecznie. Przeczytałam do końca krótką informację — cztery linijki, ale zanim wybrałam numer Sierioży, informacje zaczęły się pojawiać jedna po drugiej, tuż ponad tą pierwszą, niewzbudzającą niepokoju. Doczytałam do słów: MOSKWA ZAMKNIĘTA Z POWODU KWARANTANNY, kiedy Sierioża odebrał telefon:

— Już wiem. Właśnie podali w radiu, na razie bez szczegółów. Zaraz zadzwonię do biura, a później do ciebie, na razie poczytaj jeszcze, dobrze? To jakaś głupota — stwierdził i rozłączył się.

Nie czytałam dalej, ale zatelefonowałam do mamy. W słuchawce rozlegały się długie sygnały, przerwałam połączenie i wybrałam numer jej komórki. Gdy w końcu odebrała, miała lekko zdyszany głos:

— Aniutka? Co-co się stało? Czemu masz taki dziwny głos?

— Mamo, gdzie jesteś?

— Wyszłam do sklepu. Chleb mi się skończył. Ale o co chodzi, Aniu? Zawsze wychodzę o tej porze, skąd ta panika?

— Zamknęli was, mamo! Zamknęli miasto. Na razie nic więcej nie wiem. W wiadomościach mówili. Włączałaś rano wiadomości?

Pomilczała, po czym powiedziała:

— Dobrze, że mieszkacie poza miastem. Sierioża w domu?

Sierioża dzwonił z drogi jeszcze kilka razy, odczytywałam mu wiadomości pojawiające się w sieci. Wszystkie były krótkie, szczegóły sączyły się po kawałeczku, a liczne oświadczenia zaczynały od słów: „Według niepotwierdzonych danych…”, „Źródła z administracji miejskiej donoszą…”. Zapowiadano, że podczas południowych wiadomości na kanałach lokalnych wystąpi Naczelny Lekarz. Klikałam i klikałam po stronach internetowych, aż od nagłówków i liter rozbolały mnie oczy, a kawa wystygła. Najbardziej ze wszystkiego chciałam, żeby Sierioża jak najprędzej wrócił do domu. Po trzecim telefonie powiedział, że korek się skończył, kierowcy już wrócili do aut, które następnie popełzły kolumną w stronę miasta. Do tego czasu powyłączali silniki i chodzili wzdłuż trasy: zaglądali do sąsiednich samochodów i słuchali fragmentów wiadomości z radioodbiorników:

— Co za brednia, chłopie: wiadomości co pół godziny, a oni dają muzykę i reklamy, do diabła z nimi!

Po czterdziestu minutach i pięciu kilometrach okazało się, że strumień aut skręca na najbliższym zjeździe w bok. Sierioża zatelefonował jeszcze raz i powiedział:

— Wydaje się, że nie kłamią. Miasto rzeczywiście jest zamknięte.

Posuwając się w kierunku miasta, przez ostatnie pięć kilometrów do zjazdu, pełen wątpliwości Sierioża jednak liczył na to, że to tylko plotka, kiepski żart.

Obudził się Miszka, zszedł z piętra i trzasnął drzwiczkami lodówki. Wyszłam z gabinetu i powiedziałam:

— Zamknęli miasto.

— W jakim sensie? — zapytał i odwrócił się. Nie wiem czemu, ale jego zaspany wygląd, zmierzwione włosy oraz ślady poduszki odciśnięte na policzku od razu mnie uspokoiły.

— W Moskwie ogłoszono kwarantannę. Sierioża wraca do domu. Dzwoniłam do babci, u niej wszystko w porządku. Przez jakiś czas nie będzie można dostać się do miasta.

— To klawo — rzucił mój beztroski chudy chłopiec, w którego życiu nie było większych problemów niż złamanie się podstawki do konsoli. Jego nie wystraszyła ta wiadomość. Być może pomyślał, że na pewien czas wydłużą się ferie, a może nic nie myślał. Po prostu sennie się do mnie uśmiechnął, wziął karton soku pomarańczowego i ciasto, po czym, szurając nogami, pomaszerował do swego pokoju.

Wszystko to rzeczywiście nie budziło strachu. W telewizji w tych dniach mówiono: „środek tymczasowy”, „sytuacja pod kontrolą”, „w mieście wystarczy lekarstw, dostawy żywności zorganizowane”. Wiadomości jeszcze nie były nadawane nieprzerwanie, z linijką biegnącą u dołu ekranu i bezpośrednimi transmisjami z ulic, które wyglądały dziwnie pusto, z przechodniami pojawiającymi się z rzadka w maseczkach z gazy. Na wszystkich kanałach pełno było rozwlekłych audycji i reklam. Nikt tak naprawdę się nie bał — ani ci, którzy pozostali wewnątrz, ani my, będący na zewnątrz.

Poranki zaczynały się od wiadomości, a potem — od telefonów do mamy i przyjaciół. Sierioża pracował poza biurem, co było nawet przyjemne, taki nieplanowany urlop. Nasz kontakt z miastem nie był zerwany, tylko po prostu ograniczony. Idea przedostania się do miasta i zabrania mamy nie wydawała się pilna. Po raz pierwszy wspomnieliśmy o tym, wcale nie na poważnie, przy kolacji, zdaje się pierwszego dnia kwarantanny. W te pierwsze dni Sierioża kilka razy wyjeżdżał (i nie on jeden, niektórzy sąsiedzi, jak się potem wyjaśniło, robili to samo). Chodziły pogłoski o tym, że tylko główne trasy były nieprzejezdne, a wiele pomniejszych wjazdów do miasta pozostawało otwarte. Jednak Sierioża i tak ani razu nie zdołał się dostać do miasta i wracał z niczym.

Naprawdę przestraszyliśmy się tego dnia, gdy ogłosili zamknięcie metra. Wszystko stało się jednocześnie, jakby uniosły się nagle nieprzejrzyste zasłony i informacje spadły na nas połyskującym strumieniem. Byliśmy zaskoczeni tym, że czuliśmy się tak bezpieczni. Czterysta tysięcy chorych. Mama telefonowała:

— W sklepach puste półki, ale nie martwcie się, zdążyłam zrobić zapasy, ja już wiele nie potrzebuję, a Lubow Michajłowna mówi, że w administracji stemplują talony i na dniach zaczną rozdzielać żywność. — Po czym jeszcze powiedziała: — Wiesz, dziecko, poczułam się dziwnie, na ulicy wszyscy w maskach…

Sierioża nie mógł się dodzwonić do pracy, łączność komórkowa zawiesiła się jak w noworoczną noc. Sieć była zajęta, w słuchawkach rozlegały się tylko krótkie sygnały. A pod koniec dnia wiadomości sypnęły się jedna po drugiej: godzina policyjna, zakaz poruszania się po mieście, patrole, rozdawanie leków i żywność na talony, sieci handlowe zamknięte, w szkołach i przedszkolach zorganizowane punkty pogotowia ratunkowego.

W nocy dodzwoniła się do nas Lenka i płakała do słuchawki:

— Aneczko! Jakie punkty? Tam po prostu są lazarety, na podłodze leżą materace, a na nich ludzie, jak na wojnie.

Od tego dnia nie było wieczoru, żebyśmy z Sieriożą nie układali planów przedarcia się przez kwarantannę, przez kordony ponurych uzbrojonych mężczyzn w respiratorach. Na początku te kordony były plastikowymi, czerwono-białymi pachołkami, jakich wiele przy każdym stanowisku drogówki GAI i przez które łatwo można było przejechać autem na pełnym biegu. Później pojawiły się betonowe belki, ze sterczącym z nich zbrojeniem, rdzewiejącym na listopadowym wietrze.

— Ale przecież nie będą w nas strzelać, poza tym mamy duże, solidne auto, moglibyśmy objechać przez pola, damy im pieniądze… — złościłam się, kłóciłam, płakałam. — Trzeba zabrać mamę i Lenkę, musimy chociaż spróbować…

I w jeden taki wieczór fala owego sporu wyniosła nas z domu. Sierioża upchnął pieniądze po kieszeniach, w milczeniu i nie patrząc na mnie, zasznurował buty, wyszedł, wrócił po kluczyki od samochodu. Tak się bałam tego, co wymyśli, że złapałam z wieszaka pierwszą lepszą kurtkę i krzyknęłam do Miszki:

— Jedziemy po babcię, nikomu nie otwieraj, zrozumiałeś?!

Nie czekając na odpowiedź, wybiegłam za Sieriożą.

W drodze milczeliśmy. Trasa była pusta i ciemna, do oświetlonego kawałka szosy pozostało jeszcze ze dwadzieścia kilometrów, z naprzeciwka z rzadka pojawiały się auta. Najpierw zza zakrętu drogi pojawiał się obłok rozproszonego, białego światła, żeby później, mrugnąwszy, zmienić się w mętnożółte snopy. Od tych, jakby powitalnych, mrugnięć napotkanych samochodów robiło się lżej. Patrzyłam na profil Sierioży, uparcie zaciśnięte usta i nie zdecydowałam się, by wyciągnąć rękę i przytulić się do niego. Żeby nie zablokować impulsu, który — po kilku dniach kłótni, łez i wątpliwości — nakazał mu posłuchać mnie i pojechać ze mną. Po prostu patrzyłam na niego i myślałam: Nigdy więcej cię o nic nie poproszę, tylko pomóż mi zabrać mamę, proszę, pomóż mi.

Minęliśmy mrowiska podmiejskich osiedli, beztrosko mrugających w ciemnościach światłami okien, a potem wjechaliśmy na oświetlony odcinek drogi. Wzdłuż szerokiej szosy latarnie pochylały swe żółte głowy jak drzewa, z obu stron majaczyły wielkie centra handlowe z pogaszonymi światłami, puste parkingi, opuszczone szlabany, banery reklamowe: „Elitarne osiedle Jezioro Książęce”, „Ziemia na sprzedaż — od 1 ha”. W końcu ukazał się przed nami kordon zagradzający wjazd do miasta.

Na początku nawet nie zorientowałam się, że to właśnie blokada. Dwa samochody patrolowe ustawione na ukos, na poboczu nieduża zielona ciężarówka z włączonymi światłami, kilka długich betonowych bali leżących na asfalcie, z daleka podobnych do podłużnych białych cukierków, czyjaś samotna sylwetka. Wszystko to wyglądało tak niepoważnie, tak zabawnie, że nie wierzyłam w to, co może się nam przytrafić. Podczas gdy Sierioża wytracał prędkość, wyciągnęłam telefon i wybrałam numer mamy:

— Nic nie mów, zaraz po ciebie przyjedziemy — powiedziałam, kiedy podniosła słuchawkę, po czym rozłączyłam się.

Sierioża, zanim wysiadł z auta, otworzył schowek, ale niczego stamtąd nie wyjął. Zostawił silnik na chodzie i przez kilka chwil patrzyłam z siedzenia pasażera, jak idzie w kierunku kordonu. Szedł wolno, jakby układał sobie w myślach to, co powinien powiedzieć. Patrzyłam na jego plecy, a potem wyskoczyłam z samochodu. Po dźwięku za sobą zorientowałam się, że drzwiczki się nie zatrzasnęły, ale nie zawróciłam i pobiegłam za nim. Kiedy byłam tuż koło niego, stał już naprzeciwko niezgrabnego jak niedźwiedź mężczyzny w uniformie.

Było chłodno, pod brodą miał maskę, którą starał się pospiesznie naciągać na twarz, jak tylko wysiedliśmy z samochodu. Kilka razy bezskutecznie uchwycił jej skraj dłonią w grubej, czarnej rękawicy. W drugiej ręce trzymał wypalonego do połowy papierosa. W jednym z samochodów patrolowych za jego plecami widniało kilka sylwetek i lekko świecił ekranik. Pomyślałam, że oglądają telewizję, że to zwyczajni ludzie, tacy sami, jak my, i że będzie można się dogadać. Sierioża zatrzymał się o pięć kroków od mężczyzny. Pochwaliłam go w myślach. Pośpiech, z jakim mężczyzna naciągał maskę na twarz, kazał przypuszczać, że nie chce, żebyśmy się zbliżyli. Też stanęłam w oddaleniu, a Sierioża odezwał się dziarskim tonem, jakiego zazwyczaj używa w rozmowach z drogówką i milicjantami:

— Panie komendancie, jak moglibyśmy dostać się do miasta, co?

Po jego tonie i po tym, że ściągnął wargi, można było zauważyć, że trudno mu przychodzi ta wymuszona intonacja i jak obca mu ta rzekoma koleżeńskość, której w rzeczywistości wcale nie czuje, i że nie wierzy w nasz sukces.

Mężczyzna poprawił maskę i położył rękę na automacie wiszącym mu na ramieniu. Nie było w tym groźby, raczej wyglądało to tak, jakby po prostu nie miał co zrobić z ręką. Milczał, a Sierioża tym samym, sztucznie uprzejmym, tonem kontynuował:

— Przyjacielu, my musimy. Ilu was? Pięciu? Może się dogadamy? — i sięgnął do kieszeni.

Drzwiczki stojącego z tyłu patrolowego auta lekko się uchyliły i w tym momencie człowiek trzymający rękę na automacie, młodym, jeszcze łamiącym się głosem powiedział:

— Nie wolno. Zawracać! — Machnął dłonią z papierosem w stronę, skąd przyjechaliśmy, po czym machinalnie oboje się odwróciliśmy. W śniegu czerniała wyraźna koleina.

— Zaczekaj, panie komendancie! — zaczął Sierioża, ale po spojrzeniu mężczyzny z automatem już wiedziałam, że nic z tego. Nie ma sensu nazywanie go „panem komendantem”, proponowanie pieniędzy. On zaraz zawoła swoich. Będziemy musieli wsiąść do auta, zawrócić koleiną przetartą przez takich jak my, starających się przedostać do zamkniętego miasta, i wywieźć stamtąd kogoś, kogo kochają, o kogo się martwią.

Odsunęłam Sieriożę i przeszłam jeszcze cztery kroki. Stanęłam twarzą w twarz z mężczyzną z automatem. W końcu zobaczyłam, że jest młodziutki, może dwudziestoletni. Starałam się zajrzeć mu w oczy, ale on odwrócił wzrok.

— Posłuchaj…

Powiedziałam: „Posłuchaj”, chociaż nigdy nikogo nie tykam, bo to dla mnie ważne. „Wy” stwarza dystans. Teraz powiedziałam tak, bo z jednej strony byłam ja, dorosła, wykształcona, zamożna kobieta, a z drugiej stał chłopak z ciemnymi śladami po ospie na policzkach, w miejscach, których nie osłaniała biała maska. Dobrze wiedziałam, że tak właśnie należy powiedzieć:

— Posłuchaj, zrozum mnie, tam jest moja mama, całkiem sama, zdrowa. Ty też masz mamę i kochasz ją, przepuść nas, proszę, nikt nie zauważy. Jak chcesz, pojadę tylko ja, a on tu na mnie zaczeka, mam w domu dziecko, więc na pewno wrócę. Obiecuję ci, pojadę sama i wrócę za godzinę. Przepuść mnie.

W jego oczach pojawiła się niepewność, dostrzegłam ją i chciałam powiedzieć coś więcej, ale wtedy za jego plecami zjawił się jeszcze jeden, w takiej samej masce i z takim samym automatem na ramieniu:

— Siemionow, co się tu u ciebie dzieje? — Starając się patrzeć im w oczy po kolei, aż spojrzeli po sobie, odezwałam się prędko, żeby nie mieli czasu się zastanowić:

— Chłopcy, przepuście mnie, proszę, muszę zabrać mamę. Tam została moja mama, mąż zaczeka z wami. Uwinę się w godzinę, możecie go nawet nie sadzać do swego samochodu. Sierioża, jesteś ciepło ubrany, prawda? Pospacerujesz tu przez godzinkę, a ja szybko…

Ten, który był starszy, nagle wyszedł do przodu, odsunąwszy młodziutkiego Siemionowa z niemal wypalonym już papierosem w dłoni, i powiedział głośno, prawie krzyknął:

— Nie wolno, już wam powiedziano! To nie ja wymyśliłem, taki mam rozkaz, szybko zawracajcie do samochodu! — Machnął automatem, choć znów w jego geście nie było groźby. Nie zdążyłam nic więcej powiedzieć, bo młodziutki Siemionow, niechętnie odrzuciwszy pod nogi niedopałek, powiedział żałośnie:

— Wokół Kolcewoj rozciągnęli drut kolczasty, tam jeszcze niejeden kordon i nawet jeśli my byśmy was przepuścili, nie przejedziecie.

— Chodź, malutka, idziemy! Nic z tego, nie przepuszczą nas — powiedział Sierioża i złapał mnie za rękę, siłą prowadząc do auta. — Dziękuję, chłopaki, zrozumiałem — mówił i ciągnął mnie za sobą.

Wiedziałam już, że upór nie ma sensu, ale wciąż myślałam, co by tu im powiedzieć, żeby mnie przepuścili. I nic. Nic nie przyszło mi do głowy i kiedy wsiedliśmy do auta, Sierioża znów, nie wiadomo po co, otworzył i zamknął schowek. Zanim ruszył, odezwał się do mnie:

— To już nie milicja i nie drogówka. Popatrz na mundury, Aniu, to regularne wojsko. — Podczas gdy zawracał, póki pod kołami chrzęściła śnieżna koleina, wzięłam do ręki telefon i wybrałam numer mamy. Podniosła słuchawkę już po pierwszym sygnale i krzyknęła:

— Halo, Ania? Co tam się u was dzieje?!

Powiedziałam prawie spokojnie:

— Mamusiu, nie wyszło, trzeba czekać, coś wymyślimy.

Nic nie mówiła i słychać było tylko jej oddech, tak wyraźnie, jakby siedziała obok mnie w aucie:

— No, oczywiście, malutka.

— Zadzwonię do ciebie później, wieczorem, dobrze?

Odłożyłam telefon i zaczęłam szukać po kieszeniach paczki papierosów. Jechaliśmy z powrotem, niedługo powinna się skończyć oświetlona część drogi. Widziałam już przed sobą granicę żółtego światła i migające światełka podmiejskich osiedli. W domu czekał na nas Miszka.

Dokładnie po tygodniu, 17 listopada, mama umarła.

Ten sen śnił mi się przez całe życie: czasem raz na rok, czasem rzadziej, ale za każdym razem, gdy już zaczynałam go zapominać, pojawiał się. Muszę gdzieś się dostać, całkiem niedaleko, tam czeka na mnie mama, a ja posuwam się do przodu, ale bardzo wolno. Spotykają mnie jacyś nieprzydatni, zbędni ludzie i grzęznę w rozmowach z nimi jak w pajęczynie. Kiedy w końcu niemal docieram do celu, nagle zdaję sobie sprawę, że się spóźniłam. Mamy już tam nie ma, nigdzie jej nie ma. Nigdy więcej jej nie zobaczę. Budziłam się od własnego krzyku, z twarzą mokrą od łez i nawet gdy ten, kto leżał obok, obejmował mnie, starając się pocieszyć, odsuwałam się i odpychałam jego ręce, ogłuszona własną samotnością.

Wychylając się z półsnu, w jakim pogrążały mnie tabletki — Sierioża kazał mi je przyjmować za każdym razem, gdy zaczynałam płakać i nie mogłam przestać — szłam sprawdzić, gdzie jest ta dwójka, która mi pozostała. Niekiedy zastawałam obu z głowami pochylonymi nad komputerem, przeglądających wiadomości. Czasem Sierioża przepadał gdzieś na podwórzu — wydaje mi się, że rąbał drzewo, chociaż bardziej bezsensowne zajęcie trudno było sobie wyobrazić. A Miszka… Miszka siedział i oglądał filmy na YouTube albo grał w gry komputerowe. Za każdym razem, kiedy to widziałam, krzyczałam i płakałam, a wtedy trzaskały drzwi wejściowe, w wyniku czego do domu dostawała się struga zimnego powietrza. Zjawiał się Sierioża, wyprowadzał mnie do sypialni i kazał zażyć jeszcze jedną tabletkę.

19 listopada nasz telefon całkiem zamilkł. Wraz z nim wyłączył się Internet. Odkrył to Miszka, jedyny, który chociaż starał się robić wrażenie, że życie toczy się własnym rytmem. W dzień, gdy łączność ustała, obudziłam się, dlatego że Sierioża potrząsał mnie za ramię:

— Dosyć spania, malutka, jesteś nam potrzebna. Telefon zamarł, Internet też. Zostały nam wiadomości z satelity, a do tego nasz angielski nie wystarcza…

Po zejściu do salonu zobaczyłam Miszkę na tapczanie, przy telewizorze. Miał na kolanach oksfordzki słownik, a twarz skupioną i nieszczęśliwą, jak na egzaminie. Dookoła niego siedzieli dorośli: piękna Marina z piętrowego, ceglanego pałacu ze zgrabnymi wieżyczkami, znajdującego się naprzeciwko naszego domu, oraz jej gruby mąż Lonia, niedzielny partner Sierioży od bilardu. Na podłodze koło tapczanu siedziała ich malutka córeczka. Z kolei przed nią stała waza z muszelkami, które przywieźliśmy z podróży poślubnej. Sądząc po obrzmiałym policzku dziewczynki, jedna z nich już była w jej buzi. Sierioża sprowadził mnie ze schodów pod rękę. Na pewno dwa dni tabletek i łez nie minęły bez śladu, bo Marina, unosząc na mnie oczy (mimo porannej godziny jej makijaż był bez zarzutu; należała do tego typu kobiet, które wyglądają jak anioły o każdej porze dnia czy nocy), prędko uniosła dłoń do ust i nawet zamierzała się poderwać z tapczanu:

— Aniu, okropnie wyglądasz, nie jesteś chora?!

— Jesteśmy zdrowi — powiedział szybko Sierioża. Momentalnie rozzłościłam się na niego za ten pośpiech, jakbyśmy to my siedzieli w salonie Mariny, pozwalając naszemu dziecku obśliniać cudze sentymentalne wspomnienia. — Kochani, przydarzyła się nam pewna rzecz…

Nie pozwoliłam mu dokończyć. Nagle to, żeby nie mógł tego zrobić, stało się dla mnie bardzo ważne, więc podeszłam do dziewczynki, i rozchylając jej mokre od śliny paluszki, odebrałam wazę, po czym postawiłam ją wyżej na kamiennej półce.

— Marina, wyjmij jej z buzi muszelkę, bo się udławi, to przecież nie cukierek.

— Poznaję moją dziewczynę — powiedział półgłosem Sierioża z ulgą. Spojrzeliśmy na siebie, nie mogłam się do niego nie uśmiechnąć.

Nie mogłam ścierpieć ich obojga: Mariny i jej niezgrabnego, hałaśliwego Loni, mającego głowę nabitą niemądrymi anegdotami. Oprócz tego myślał tylko o pieniądzach. U niego w piwnicy stał stół bilardowy i Sierioża od czasu do czasu, w wolne dni, wyprawiał się tam pograć. Przez pierwsze pół roku naszego mieszkania na tym osiedlu starałam się dotrzymywać mu towarzystwa, ale szybko zrozumiałam, że nie potrafię nawet sprawiać wrażenia, że mi z nimi wesoło.

— Lepiej nie mieć światowego życia, niż brać udział w tej przerażającej parodii — mówiłam do Sierioży. A on odpowiadał:

— Wiesz, malutka, nie możesz być taka wybredna. Jak się mieszka na wsi, należy utrzymywać kontakty z sąsiadami.

Teraz tych dwoje siedziało w moim salonie, na mojej kanapie, a mój syn z przejęciem starał się tłumaczyć im wiadomości CNN.

Podczas gdy Marina wydobywała ostatnią muszelkę z ust swojej córki, Lonia gościnnym gestem poklepał kanapę obok siebie i powiedział:

— Siadaj, Anka, i tłumacz. Telefony padły, nasi bezbożnie kłamią, a ja chcę wiedzieć, co dzieje się na świecie.

Przysiadłam na skraju stolika na gazety. Bardzo nie chciało mi się siadać obok tamtych dwojga, odwróciłam się do telewizora i natychmiast przestałam słyszeć gadaninę Mariny i chichot Loni:

— Dasza, wypluj, wypluj natychmiast!

— Nianię odcięła kwarantanna i Marince przyszło odwołać się do swojego instynktu macierzyńskiego. Jak widzisz, niezbyt jej na razie wychodzi.

Uniosłam rękę i umilkli. Słuchałam i czytałam informacje z paska u dołu ekranu. Minęło dziesięć, piętnaście minut w absolutnej ciszy, po czym zwróciłam się do nich. Marina siedziała teraz na podłodze w zastygłej pozie, ściskając w dłoni oślinioną muszelkę, a Lonia trzymał dziewczynkę na rękach, zasłaniając jej dłonią usta. Oczy miał bardzo poważne, nigdy takich u niego nie widziałam. Obok Loni zastygł Miszka o twarzy wychudłej, z długim nosem, opuszczonymi kącikami ust i brwiami uniesionymi jak u karnawałowego pierrota. Słownik spadł mu z kolan na podłogę, widocznie Miszka znał angielski na tyle, żeby zrozumieć sens wiadomości.

Nie oglądając się na stojącego za mną Sieriożę, powiedziałam:

— Oni mówią, że wszędzie to samo. W Japonii siedemset tysięcy zachorowań, Chińczycy nie podają danych, Australijczycy i Anglicy zamknęli granice, ale to im nie pomogło. Chyba jest za późno. Samoloty nigdzie nie latają. Kwarantanna obejmuje duże miasta Stanów Zjednoczonych: Nowy Jork, Los Angeles, Chicago, Houston. Cała Europa też w dupie. To w skrócie. Mówią, że utworzyli międzynarodowy fundusz i pracują nad szczepionką. Mówią jeszcze, że nie będzie jej wcześniej niż za dwa miesiące.

— A co o nas? — Lonia odsunął dłoń od ust dziewczynki, która natychmiast zaczęła ssać palec. Oboje patrzyli na mnie. Po raz pierwszy zauważyłam, jak są do siebie podobni. Biedna malutka, nie było w niej nic z delikatnej budowy Mariny, za to po Loni miała blisko osadzone oczy, gąbczaste, tłuste policzki i sterczący trójkątny podbródek.

— A co my ich obchodzimy? O nas na razie mówią mało. Wszędzie źle, a na Dalekim Wschodzie szczególnie. Mówią, że nie zamkną chińskiej granicy, a tam jedna trzecia ludności zainfekowana. Piter zamknięty, Niżny zamknięty…

— A Rostow? Co mówią o Rostowie?

— Lonia, nic o Rostowie nie mówią, tylko o Paryżu, Londynie…

To było nawet przyjemne: cztery pary wystraszonych oczu wpatrzone w moją twarz. Czekali na moje słowa, jakby od nich zależało coś bardzo ważnego.

— Mam mamę w Rostowie — powiedział cicho Lonia. — Od tygodnia nie mogę się do nikogo tam dodzwonić, a teraz telefon zdechł zupełnie. Sierioża, co z nią?! Anka, co tobie?!

Podczas gdy Sierioża popychał ku wyjściu Lonię trzymającego dziewczynkę na rękach i oglądającą się Marinę („Sierg, czy ja coś powiedziałem? Co się u was stało? Może trzeba wam pomóc?”), starałam się złapać oddech. Ucisk w gardle: „Nie mów im, nie mów”. Dojrzałam wzrok Miszy. Patrzył na mnie bezradnie, zagryzając wargi, z malującą się na twarzy rozpaczą. Wyciągnęłam do niego rękę, a on skoczył do mnie z kanapy przez stolik, który zatrzeszczał pod jego ciężarem, przywarł do mego ramienia i wyszeptał gdzieś w mój obojczyk:

— Mamo, co teraz będzie?

— No, przede wszystkim wyrzucimy w diabły ten połamany stolik — powiedziałam, a wtedy Misza roześmiał się tak, jak kiedyś, gdy był malutki. Bardzo łatwo było go rozśmieszyć, a to był najlepszy sposób na uspokojenie go, kiedy płakał. Do salonu wszedł Sierioża:

— Z czego się śmiejecie?

Popatrzyłam na niego nad głową Miszy i powiedziałam:

— Myślę, że będzie już tylko gorzej. Co robimy?

Resztę dnia z Sieriożą, a nawet z Miszką, który porzucił swoje gry, spędziliśmy przed telewizorem, jakby dopiero teraz do nas dotarło, że jest on ostatnim kanałem łączności ze światem. Dlatego spieszyliśmy się, by wchłonąć jak najwięcej informacji, zanim i ta nić się urwie. Miszka powiedział:

— Sputnikowi na pewno nie stanie się nic takiego, mamo, żeby go wyłączyli, on sobie lata i lata. — Siedział z nami, aż w końcu usnął z głową wtuloną w oparcie kanapy.

Pod wieczór Sierioża zgasił światło, rozpalił ogień w kominku, przyniósł z kuchni butelkę whisky i dwie szklaneczki. Siedzieliśmy na podłodze, przed kanapą ze śpiącym Miszką, którego okryłam pledem, i popijaliśmy whisky. Ciepłe migotanie pomarańczowego płomienia mieszało się z niebieskawą poświatą z ekranu. Telewizor mruczał cicho i pokazywał głównie te same kadry, które widzieliśmy rano: na tle map geograficznych dane oznaczone na czerwono, opustoszałe ulice różnych miast, samochody pogotowia ratunkowego i pojazdy wojskowe, wydawanie lekarstw i żywności (twarze stojących w kolejkach ludzi różniły się tylko kolorem masek), zamknięta giełda nowojorska. Niczego już nie tłumaczyłam. Siedzieliśmy w milczeniu i patrzyliśmy na ekran. W którymś momencie wydało mi się, że to zwyczajny wieczór, jakich wiele już było, i że po prostu oglądamy film o końcu świata, film, którego akcja nieco się wlecze. Oparłam głowę na ramieniu Sierioży, a on odwrócił się do mnie, pogładził mnie po policzku i powiedział na ucho, żeby nie zbudzić Miszki:

— Masz rację, malutka, to wszystko nie skończy się tak łatwo.

Dźwięk, który mnie obudził, ucichł w chwili, kiedy otworzyłam oczy. W pokoju było ciemno. Ogień w kominku zgasł, żarzące się czerwienią węgielki nie dawały światła. Z tyłu posapywał Miszka, a obok mnie, z głową odchyloną do tyłu, spał Sierioża. Plecy mi zdrętwiały od długiego siedzenia na podłodze, ale nie ruszałam się. Chciałam sobie przypomnieć, co właściwie kazało mi się obudzić. Kilka nieskończenie długich sekund siedziałam w zupełnej ciszy, nasłuchując w napięciu. Jak już prawie uwierzyłam, że dziwny dźwięk mi się przyśnił, on znów się rozległ, tuż za mymi plecami: natarczywe, głośne stukanie w okienną szybę.

Odwróciłam się do Sierioży i złapałam go za ramię. W półmroku zobaczyłam, że ma otwarte oczy. Przyłożył palec do ust, a potem, nie podnosząc się, pochylił się nieco w prawo i wolną ręką wymacał wiszący przy kominku żeliwny pogrzebacz, który lekko zadźwięczał, gdy zdejmował go z haczyka. Po raz pierwszy od dwóch lat, które przeżyliśmy w tym jasnym, przestronnym i pięknym domu, mocno pożałowałam tego, że zamiast ceglanej twierdzy z zakratowanymi oknami-strzelnicami, jak u większości naszych sąsiadów, wybraliśmy lekką, drewnianą konstrukcję, z ażurową fasadą strzelających ku dachowi ogromnych okien. Nagle poczułam kruchość tej szklanej osłony, jakby nasz salon i za nim cały dom — ze wszystkimi swymi przytulnymi drobiazgami, ulubionymi książkami, lekkimi drewnianymi schodami, z Miszką beztrosko śpiącym na kanapie — był tylko domkiem dla lalek bez przedniej ściany, do którego w każdej chwili może się przedostać wielka, obca ręka, zburzyć jego codzienny ład i wyciągnąć każdego z nas.

Spojrzeliśmy w stronę okna. Obok prowadzących na werandę drzwi balkonowych, na tle nocnego nieba, ciemniała wyraźnie ludzka sylwetka. Sierioża chciał się podnieść, ale wczepiłam się w jego rękę, w której ściskał pogrzebacz, i wyszeptałam:

— Zaczekaj, nie wstawaj, nie trzeba…

I nagle za szybą rozległ się głos:

— No, co wy tam, zamarliście, obrońcy twierdzy brzeskiej? Ja przez szybę dobrze widzę. Sieriożka, otwieraj!

Sierioża z hałasem upuścił pogrzebacz na podłogę i skoczył do drzwi balkonowych. Miszka obudził się, usiadł na kanapie i tarł oczy, rozglądając się w popłochu. Drzwi otworzyły się, w salonie zapachniało mroźnym powietrzem i tytoniem, a stojący za szybą mężczyzna wszedł do środka i powiedział:

— Zapalcie światło, partyzanci, do diabła!

— Cześć, tato — przywitał się Sierioża, wymacując na ścianie kontakt. Wypuściłam powietrze, podniosłam się i podeszłam.

Trzy lata temu, w czasach, gdy się poznawaliśmy, Sierioża nie od razu przedstawił mnie swojemu ojcu. Musiało minąć prawie półtora roku, żeby jego była żona odpuściła, a porozwodowe napięcia nieco przycichły. Nasze życie stopniowo zaczęło toczyć się normalnie. Dopiero wtedy poznałam ojca Sierioży, który podbił moje serce już od progu niedużego mieszkanka w Czertanowie. Jeszcze zanim się rozebrał, z zadowoleniem obejrzał mnie od stóp do głów, mocno i całkiem nie po ojcowsku objął. Natychmiast kazał siebie nazywać tatą Borią. Do tej pory nie mogłam się zmusić do użycia tej formy, najpierw unikałam bezpośredniego zwracania się, a później, po roku lub coś koło tego, poprzestałam na neutralnym „pan”, od święta „tato”. Jakoś z nim na „ty” nie przeszłam. Ale od początku dobrze się z nim czułam: o wiele lżej niż w towarzystwie przyjaciół Sierioży, którzy przywykli widywać go z zupełnie inną kobietą. Te ich wieloznaczne i delikatne pauzy, jakie robili za każdym razem, gdy cokolwiek mówiłam. Jakby potrzebowali czasu, by przypomnieć sobie, kim jestem. Wciąż łapałam się na próbach przypodobania się im niemal za każdą cenę. To była taka dziecinna, głupia konkurencja z kobietą, wobec której czułam się winna, i za to siebie nienawidziłam.

Tata Boria nie bywał u nas często. Między nim a Sieriożą tkwiła jakaś złożona historia z przeszłości, jeszcze z dzieciństwa Sierioży, o której nie mówili. Zdawało mi się, że Sierioża jest z ojca dumny, a zarazem wstydzi się go. Rzadko do siebie telefonowali, a jeszcze rzadziej się widywali. Tata Sieroży nawet nie był na naszym ślubie. Być może sprawa polegała na tym, że nie miał porządnego garnituru. Dość dawno temu, co było dla wszystkich zaskoczeniem, porzucił karierę wykładowcy uniwersyteckiego, wynajął komuś moskiewskie mieszkanko i na dobre wyjechał na wieś, gdzieś pod Riazań. Od tej pory mieszkał w starym, parterowym domu, z piecem i ubikacją na dworze, cichaczem kłusował i, zdaniem Sierioży, pił z miejscowymi chłopami, wśród których zyskał niezbity autorytet.

Teraz stał na środku naszego salonu, mrużąc oczy od światła. Na sobie miał starą myśliwską kurtkę po Sierioży, a na nogach wysłużone szare walonki bez kaloszy, wokół których na podłodze powstawała niewielka kałuża. Sierioża już robił ruch, by iść mu na spotkanie, ale niepewnie zastygli w pół kroku i jednak się nie objęli, a zamiast tego zwrócili się ku mnie. Stanęłam między nimi, obejmując obu. Przez silny, ciepły zapach dymu i tytoniu nagle mocno powiało alkoholem, nawet zdziwiłam się, że tacie Sierioży udało się do nas dojechać, ale potem przyszło mi do głowy, że teraz nikogo to nie obchodzi. Przytuliłam policzek do wytartego kołnierza jego myśliwskiej kurtki i powiedziałam:

— Jak dobrze, że pan tu jest. Chce pan jeść?

Po kwadransie na kuchence skwierczała jajecznica i wszyscy — włącznie z Miszką, który z trudem starał się nie zasnąć — siedzieliśmy przy kuchennym stole. Zegar wskazywał wpół do czwartej rano i cała kuchnia przesiąkła silnymi ojcowskimi papierosami. Tata Boria uznawał tylko papierosy marki Jawa, zdecydowanie odmawiając kentów Sierioży. Zanim jedzenie było gotowe, obaj zdążyli wypić po jednym, ale gdy postawiłam przed nimi dymiące talerze i Sierioża chciał nalać jeszcze, jego ojciec nieoczekiwanie nakrył kieliszek wielką dłonią z zażółconymi, przepalonymi palcami:

— Nie, już wystarczy radzieckiego życia, wybacz — powiedział. — Przyjechałem powiedzieć wam, dzieci, że jesteście idiotami. Po kiego diabła jeszcze siedzicie tu, w tym swoim szklanym domu, z tą swoją jajecznicą, i robicie wrażenie, że wszystko jest w porządku? U was nawet furtka nie jest zamknięta. I chociaż, oczywiście, wasza żałosna furtka, dekoracyjny płotek i w ogóle cała ta parodia bezpieczeństwa nie zatrzyma nawet dziecka, to jednak spodziewałem się po was większej wyobraźni.

Jego ton był żartobliwy, ale oczy się nie uśmiechały. Nagle dostrzegłam, że jego duża dłoń, w której trzymał kolejnego papierosa, drży ze zmęczenia i popiół spada wprost do talerza z jajecznicą, że twarz ma poszarzałą, a wokół jego oczu pojawiły się ciemne obwódki. W swoim, nieokreślonego już koloru, swetrze z wyciągniętym kołnierzem (na pewno też po Sierioży), grubych spodniach i walonkach, których nie zamierzał zdjąć, w naszej jasnej eleganckiej kuchni wyglądał jak ogromny obcy ptak, a my, we troje, faktycznie siedzieliśmy wokół niego jak wystraszone dzieci i wsłuchiwaliśmy się w każde jego słowo.

— Miałem wielką nadzieję, że już was tu nie zastanę. Myślałem, że mieliście dość rozumu, żeby pojąć, co się dzieje, że dawno już zamknęliście ten domek dla lalek i uciekliście — mówił, zagarniając widelcem niemal połowę jajecznicy. — Ale biorąc pod uwagę wasz, wszystkim znany, duracki idiotyzm, postanowiłem się jednak upewnić i niestety — miałem rację.

Milczeliśmy, nic nie mogliśmy odpowiedzieć. Tata popatrzył z żalem na jajecznicę na drżącym widelcu, odłożył go i odsunął na bok talerz. Widać było, że myśli, jak zacząć. Wiedziałam, co nam teraz powie, więc żeby opóźnić ten moment, chciałam wstać i sprzątnąć ze stołu, ale tata Boria powstrzymał mnie gestem i powiedział:

— Poczekaj, Aniu, nie będę długo mówił. Miasto zamknęli dwa tygodnie temu. — Teraz siedział z rękami złożonymi przed sobą i spuszczoną głową. — A od momentu, gdy pojawili się pierwsi chorzy, minęło nieco ponad dwa miesiące, oczywiście, jeśli nas nie okłamują. Nie wiem, ilu ludzi musiało umrzeć, zanim postanowili zamknąć miasta, ale sądząc po tym, że już wyłączyli nam telefony, wszystko toczy się szybciej, niż sądzili. — Uniósł głowę i spojrzał po nas. — No, dzieci, zróbcie mądrzejsze miny! A wy co, pewnie nigdy nie słyszeliście o modelu matematycznym epidemii?

— Pamiętam, tato — powiedział nagle Sierioża.

— A co to jest model epidemii? — zapytał Miszka, a jego oczy były aż okrągłe z zaciekawienia.

— To bardzo stara metoda, Miszka — odparł tata Boria, ale patrzył przy tym na mnie. — Wyliczaliśmy go jeszcze w latach siedemdziesiątych dla Instytutu Gamaleya. Oczywiście, już dawno wypadłem z obiegu, ale zakładam, że ogólne zasady się nie zmieniły. Nauk ścisłych się nie przeskoczy, kochani, to jak z jazdą na rowerze. Mówiąc krótko, wszystko zależy od choroby: jak się ona rozprzestrzenia, jaki jest stopień jej zaraźliwości, ile trwa okres inkubacji i ile wynosi procent śmiertelności. A jeszcze bardziej istotne, w jaki sposób władze z tą chorobą walczą. Przeliczyliśmy wówczas siedemnaście infekcji: od dżumy po banalną grypę. Nie jestem lekarzem, jestem matematykiem i o tym nowym wirusie wiem bardzo mało. Rachunkiem różniczkowym nie będę was męczyć, ale sądząc po tempie, w jakim to się rozwija, kwarantanny niewiele pomogą. Jakkolwiek by było, wcale nie myślę, że miasto już zginęło, ale zginie, i to bardzo prędko. A kiedy to się zacznie, na waszym miejscu starałbym się znaleźć od niego jak najdalej.

— Co się zacznie? — zapytałam.

Odezwał się Sierioża:

— Będą próbowali przedrzeć się siłą, Aniu. Ci, co są w mieście. Ci, którzy nie zdążyli zachorować, razem z tymi, którzy już się zarazili, ale jeszcze o tym nie wiedzą. I jeszcze zabiorą ze sobą chorych, bo nie mogą ich przecież porzucić. Rozpierzchną się we wszystkie strony, będą pukać do twoich drzwi i prosić o wodę bądź żywność albo żeby ich przenocować. A jeśli tylko zgodzisz się im pomóc, i ty zachorujesz.

— A jeśli im odmówisz, Aniu — dodał tata Boria — mogą być bardzo na ciebie źli. Tak więc ta historia nie rokuje dobrze, nie przyniesie nam nic poza nieprzyjemnościami.

— Ile mamy czasu, tato, jak myślisz? — spytał Sierioża.

— Niewiele. Myślę, że najwyżej tydzień, i mam wielką nadzieję, że się nie spóźnimy. Ja, oczywiście, krzyczałem na was, dzieci, ale sam też jestem dobry. W końcu wy jesteście tylko małymi burżujami, a mnie, staremu durniowi, trzeba było nie wódkę pić w mojej wsi, ale od razu jechać do was, jak tylko ogłosili tę kwarantannę. Jakieś tam potrzebne rzeczy ze sobą przywiozłem, ale oczywiście nie wszystko. Pieniędzy przy sobie dużo nie miałem, no i spieszyłem się, dlatego potrzebujemy jeszcze kilku dni. Sierioża, idź, otwórz bramę, trzeba wprowadzić mój samochód na podwórze. Raczej nigdzie już nie pojedzie. Przez ostatnie kilometry obawiałem się, że będę musiał dojść do was na piechotę.

Gdy powoli wstawał i po kieszeniach szukał kluczy, patrzyłam na niego i myślałam sobie, że ten niezgrabny, hałaśliwy człowiek — o którym zupełnie zapomnieliśmy i do którego ani razu nie zadzwoniliśmy od czasu, jak wszystko to się zaczęło, żeby dowiedzieć się, co z nim — porzucił swoją riazańską wieś, zapakował do auta ubogi dobytek, gotów zrezygnować z niego na środku drogi, jeśli jego dwudziestoletnia niwa padnie, i iść w mrozie, żeby się upewnić, czy jeszcze jesteśmy tutaj. I na koniec — kazał nam robić to, co według niego w tej chwili było najwłaściwsze. Widać było, że Sierioża myślał o tym samym. Nawet mi się wydało, że coś powie, ale on po prostu wziął klucze do samochodu i wyszedł.

— Marnie wyglądasz, Aniu. Mama?

Pokręciłam tylko głową. Od razu wziął mnie za rękę i zapytał:

— Od Iry i Antoszki mieliście wieści?

Poczułam łzy pod powiekami. Zapomniałam, całkiem zapomniałam o pierwszej żonie Sierioży i o ich synku Antoszce. Przycisnęłam dłoń do warg i jeszcze raz, już ze wstydem, pokręciłam głową, a ojciec Sierioży nachmurzył się i spytał:

— Jak myślisz, zgodzi się wyjechać bez nich?

I zaraz sobie odpowiedział:

— Zresztą, zanim przyjdzie co do czego, powinniśmy się zastanowić, dokąd dokładnie pojedziemy.

Tej nocy nad niczym więcej już się nie zastanawialiśmy. Kiedy Sierioża wszedł do domu, uginając się pod ciężarem ogromnego, brezentowego plecaka, tata skoczył mu na spotkanie, rzucając mi krótkie, znaczące spojrzenie. Rozmowa była skończona. Przez następne pół godziny obaj, za każdym razem starannie tupiąc nogami na progu, żeby otrzepać śnieg z butów, znosili z niwy, teraz stojącej na parkingu przed domem, worki, torby i kanistry. Sierioża zaproponował, żeby większość rzeczy zostawić w samochodzie:

— Przecież nie są teraz nam potrzebne, tato.

Jednak tata Boria był nieugięty i niebawem cały jego różnorodny bagaż został złożony na przechowanie w gabinecie, dokąd on sam udał się na spoczynek, odmówiwszy proponowanego mu gościnnego kompletu pościeli:

— Nie trzeba mi pościeli, Aniu. W zupełności mi wystarczy, jak położę się na kanapie, zresztą na spanie nie zostało dużo czasu. Zamknijcie drzwi i kładźcie się, porozmawiamy rano — powiedział. Nadal nie zdejmując walonek, pomaszerował do gabinetu, zostawiając mokre ślady na podłodze, i szczelnie zamknął za sobą drzwi.

Jego słowa zabrzmiały jak rozkaz. Najpierw, nie mówiąc do nas słowa, poszedł do łóżka Miszka: słyszałam, jak trzasnęły na górze drzwi jego pokoju. Sierioża zamknął drzwi i też udał się na górę, a ja przeszłam się po parterze i pogasiłam światło. Od czasu, kiedy przenieśliśmy się tutaj, ten cichy, nocny obchód stał się jednym z moich ulubionych rytuałów. Po wyjeździe gości lub zwyczajnym, spokojnym wieczorze we troje lubiłam zaczekać, aż Sierioża i Miszka rozejdą się po sypialniach, później opróżnić popielniczki, zebrać naczynia ze stołu, poprawić poduszki na kanapie, wypalić w ciszy ostatniego papierosa i wejść oświetlonymi schodami na piętro. Potem zostawić za sobą na dole przytulną, senną ciemność, postać trochę pod drzwiami Miszki i na koniec wejść do naszej chłodnej, ciemnej sypialni, zrzucić ubranie, wślizgnąć się pod kołdrę obok zasypiającego Sierioży i przytulić się do jego ciepłych pleców.

Obudziłam się, otworzyłam oczy i spojrzałam w okno, próbując się zorientować, która może być godzina, ale po szarym listopadowym półmroku za oknem trudno było poznać, czy jest rano, czy już dochodzi południe. Łóżko koło mnie stało puste. Przez jakiś czas leżałam bez ruchu, wsłuchując się — w domu było cicho. Nikt mnie nie obudził i kilka chwil walczyłam z pokusą, żeby zamknąć oczy i znów zasnąć, jak robiłam ostatnimi dniami, ale jednak nakazałam sobie wstać. Narzuciłam na ramiona szlafrok i zeszłam. Wydało mi się, że dom był pusty. W kuchni pachniało papierosami Jawa, a na stole, wśród resztek śniadania, stał jeszcze ciepły dzbanek. Nalałam sobie kawy i zaczęłam zbierać ze stołu talerze. W tym momencie trzasnęły drzwi wejściowe i wszedł tata Boria:

— Samochód padł — oświadczył zwycięskim tonem, jakby się cieszył z tego, że miał rację. — Trzeba będzie moją staruszkę tu porzucić. Dobrze, że oboje macie terenówki, bo gdybyś miała jakieś babskie byle co na kołach, to nie wiem, co byśmy zrobili.

— Dzień dobry, tato — powiedziałam. — A gdzie Sierioża i Misza?

— Nie chcieliśmy cię budzić, Aneczko. — Podszedł i położył mi dłoń na ramieniu. — Wczoraj w nocy wyglądałaś na bardzo zmęczoną. Napij się kawy, mamy dużo spraw. Sieriożkę z Miszką wysłałem po zakupy. Nie denerwuj się, dalej niż do Zwienigorodu nie pojadą, zresztą nie ma takiej potrzeby. Spis mamy duży, ale niezbyt różnorodny, wszystko można kupić w okolicy. Jeżeli mamy szczęście i wasi sąsiedzi nie wpadli jeszcze na to, że trzeba mieć w zapasie nie tylko wermut i oliwki bez pestek, w ciągu kilku dni zgromadzimy wszystko, co trzeba, i można będzie jechać.

— Ale dokąd pojedziemy?

— Na początek najważniejsze: wyjechać stąd. Jesteście zbyt blisko miasta, Aniu, a teraz dla nas im dalej, tym lepiej. Porozmawialiśmy rano z Sieriożką i zdecydowaliśmy, że wrócimy do mnie, do Lewina. To jednak dwieście kilometrów od Moskwy, ludzi niewiele, od trasy daleko, mamy tam rzeczkę i las, obok gospodarstwo myśliwskie. Pojedziemy tam, a potem się zobaczy.

Przy dziennym świetle, w zwyczajnej, przytulnej atmosferze naszej kuchni — zapach kawy, niezebrane naczynia na stole, okruszki chleba, pomarańczowa bluza z kapturem Miszki przerzucona przez oparcie krzesła — wszystko, co przy tym stole powiedziano wczoraj, wydawało się fantazją. Za oknem przejechał samochód. Wyobraziłam sobie ciemny, malutki, dwupokojowy domek taty, do którego, nie wiedzieć czemu, musieliśmy wyjechać z naszego przemyślanego, wygodnego świata. Ale nie miałam siły z tatą się sprzeczać.

— Co mam robić? — zapytałam.

Pewnie sądząc z wyrazu mojej twarzy, domyślił się, nad czym się zastanawiam, i ucieszyło go to, że nie zaczęłam protestować:

— Nic, Aniu. Przejedziemy się i zastanowimy — powiedział ugodowo. — A jeśli wyjdzie, że się mylę, zdążycie wrócić. Chodź, pokażesz mi, gdzie macie ciepłe rzeczy. Zrobiłem tu spis, a ty pomyśl, bo może zechcesz jeszcze coś zabrać.

Po godzinie na podłodze naszej sypialni ubrania leżały w stosikach: ciepłe kurtki, wełniane skarpety, swetry i bielizna. Na szczególną pochwałę taty zasłużyły wspaniałe buty na futrze, które mnie i Miszce kupił Sierioża w ubiegłym roku, przed wyjazdem nad Bajkał:

— No, dzieci, nie jesteście całkiem beznadziejni! — oświadczył uroczyście tata.

Znosiłam rzeczy z garderoby, a on je sortował. Od czasu do czasu podchodziłam do okna i patrzyłam na drogę. Zaczynało się zmierzchać i bardzo chciałam, żeby Sierioża z Miszką wrócili jak najszybciej. W domu naprzeciwko zapaliło się światło. Gdy kolejny raz podeszłam do okna, zauważyłam na balkonie na piętrze męską sylwetkę. To Lonia wyszedł na papierosa, bo Marina nie pozwalała na palenie w domu. Gdy mnie zobaczył, pomachał mi ręką. Z przyzwyczajenia pomyślałam, że trzeba wreszcie zawiesić nieprzezroczyste zasłony. Po przeprowadzce za miasto nawet nie podejrzewaliśmy, że wszystko, co dzieje się na naszym podwórzu i w naszym domu, jest znakomicie widoczne dla sąsiadów. Do czasu, aż Lonia, ze zwykłą dla siebie bezpardonową manierą, powiedział kiedyś do Sierioży:

— Od waszego przyjazdu, kochani, palenie na balkonie stało się znacznie przyjemniejsze. Od razu widać: młodożeńcy.

Pomachałam mu ręką w odpowiedzi i w tym momencie za mymi plecami tata Boria stwierdził:

— No, wystarczy tych ubrań, Aniu. Teraz zobaczmy, jakie macie lekarstwa.

Już prawie odwróciłam się od okna, gdy zauważyłam, że przy automatycznej bramie Loni zatrzymuje się zielona wojskowa ciężarówka. Za kierownicą siedział mężczyzna w polowym uniformie i czarnej, wiązanej czapce. Nawet przez szybę było widać, że na jego twarzy bieleje maska. Trzasnęły drzwiczki i z ciężarówki wyskoczył drugi, tak samo ubrany. Przez ramię miał przewieszony automat. Rzucił papierosa pod nogi i starannie roztarł go noskiem buta na przysypanym śniegiem asfalcie, po czym podszedł do furtki Loni i potrząsnął nią. Nie otworzyła się, była zamknięta. Podniosłam wzrok na Lonię i gestem wskazałam na dół, ale już sam zobaczył ciężarówkę i akurat zamykał drzwi balkonu, żeby zejść.

Po chwili furtka się otworzyła i stanął w niej Lonia, na ramiona miał narzuconą kurtkę. Było widać, że wyciąga rękę do mężczyzny w uniformie, ale ten odsunął się o krok i machnął automatem w stronę Loni, jakby kazał mu odejść na bok. Brezentowa buda ciężarówki nieco się uniosła, niewysoka przegroda opadła i wyskoczył jeszcze jeden, też w masce i z automatem. W odróżnieniu od pierwszego nie podszedł do furtki, a został przy ciężarówce.

Przez jakiś czas nic się nie działo. Lonia po dawnemu stał w otwartej furtce, ręki już wprawdzie nie wyciągał, ale wciąż jeszcze się uśmiechał. Rozmawiali o czymś. Widziałam tylko plecy mężczyzny w uniformie.

— Co tam, Aniu? — zawołał tata Boria. — Chłopcy przyjechali?

I w tej samej chwili pierwszy mężczyzna w uniformie wykonał kilka kroków w stronę Loni i pchnął go lufą automatu w pierś, po czym obaj zniknęli, a po chwili drugi mężczyzna, ten, który wyskoczył z ciężarówki, pospiesznie wszedł za nimi do środka. Przez trzymetrowy płot Loni nic nie było widać, usłyszałam głośne szczekanie psa i dziwny, suchy dźwięk: od razu rozpoznałam strzał, chociaż w niczym to nie przypominało seryjnego grzechotu karabinu z hollywoodzkich filmów i gier komputerowych Miszki. Bezmyślnie rzuciłam się do otwierania okna. W tej sekundzie najważniejsze dla mnie było otworzyć je i usłyszeć, co się tam dzieje. Z ciężarówki wyskoczył jeszcze jeden człowiek w masce i wbiegł na podwórze, poczułam na ramieniu ciężką dłoń, która dosłownie rzuciła mnie na podłogę.

— Aniu, odejdź od okna i nie próbuj się wychylać!

Tata, potykając się, już biegł na dół, na parter. Słyszałam, jak tupie po schodach i trzaska drzwiami gabinetu. Zaczęłam się bać, że jestem na górze sama, i na wpół zgięta rzuciłam się za nim. Nie zdążyłam nawet dobiec do schodów, bo zobaczyłam, że już wraca. W rękach miał podłużny czarny futerał z plastiku, który starał się w biegu otworzyć, przeklinając półgłosem. Tuląc się do ściany, przepuściłam go z powrotem do sypialni i jak przywiązana, ruszyłam za nim do okna. Nie odwracając się do mnie, zdecydowanie machnął kilka razy ręką, więc cofnęłam się o parę kroków i tuż za nim zastygłam, wyglądając na ulicę zza jego ramienia. Nadal nic nie było widać, ale przez otwarte okno usłyszałam, jak gdzieś za płotem cienko piszczy Marina. W furtce zjawiło się dwóch ludzi. Poruszali się wolno, bez pośpiechu, i nieśli ogromny telewizor Loni, przewody wlokły się za nimi po śniegu jak ogon. Jeden miał przerzucone przez ramię perłowoszare, długie futro i coś jeszcze — nie dojrzałam — zdaje się, że damską torebkę. Podczas gdy tych dwóch zajętych było ładowaniem rzeczy na ciężarówkę, ukazał się trzeci. Postał jeszcze kilka sekund, z automatem przerzuconym przez pierś i skierowanym w głąb podwórza Loni, a potem odwrócił się w stronę naszego domu. Odniosłam wrażenie, że patrzy mi prosto w oczy. Przez chwilę wydało mi się, że to młody Siemionow z widocznymi ciemnymi dziobami po ospie w miejscach, których nie zasłaniała maska, ten sam, którego tydzień temu widzieliśmy z Sieriożą w punkcie kwarantanny przy wjeździe do miasta. Machinalnie podeszłam, żeby lepiej mu się przyjrzeć, ale stojący przy oknie tata Boria odwrócił się do mnie i ze złością krzyknął:

— Aniu, do cholery, odejdziesz stąd czy nie?! — Z rozpędu siadłam na podłodze, tuż przy jego nogach i wreszcie popatrzyłam na niego. W rękach trzymał długi, pachnący ostro smarem karabin myśliwski, w którym coś ze szczękiem przekręcił. Kucnąwszy, wysunął lufę przez otwarte okno, opierając się łokciem o parapet. Rozległ się głuchy metaliczny dźwięk. To chyba człowiek podobny do młodego Siemionowa pukał nogą w naszą bramę. Przez dwa lata, które przeżyliśmy z Sieriożą w tym domu, nie zamontowaliśmy dzwonka przy furtce, a teraz byłam z tego zadowolona. Ludzie, którzy zamierzają wedrzeć się do twego domu, nie powinni mieć możliwości zadzwonienia do drzwi. Melodyjny dźwięk dzwonka — jeden szczególnie mi się podobał: jakby ktoś uderzał lekkim młoteczkiem w miedziany talerz: „bo-bommm” — teraz byłby szczególnie nie na miejscu, po pojedynczym wystrzale, który rozległ się po krzyku Mariny, i po tym, co zobaczyłam w oknie. Za bardzo się różnił od uderzeń buta w cienką blachę bramy. Tata Boria się poruszył, jednak zamiast wychylić się przez okno, przeciwnie, przywarł do bocznej ściany:

— Hej, obrońco ojczyzny, spójrz do góry! — krzyknął, uniósł prędko rękę i zastukał w okienną szybę.

Siedziałam na podłodze i nic nie widziałam, ale widocznie udało mu się przyciągnąć uwagę stojącego przy naszej bramie mężczyzny, bo walenie do bramy ustało. Kiedy upewnił się, że zwrócił jego uwagę, kontynuował:

— Posłuchaj, chłopcze! Będziesz musiał ze swojego automatu, który trzymasz jak łopatę, strzelać przez grube drewno i obawiam się, że nie trafisz za pierwszym razem, a może i za drugim? A ja, tą oto zabaweczką — pomachał sterczącą z okna lufą karabinu — przedziurawię ci łeb, zanim zdążysz się zorientować. Następnie zdejmę tego młodzika, co siedzi za kierownicą. I jeśli mi się uda, a wiedz, że jestem szczęściarzem, przedziurawię jeszcze bak waszego złomu i nikt już nie wywiezie tego barachła, które nagrabiliście w sąsiednim domu! Po co nam to, prawda?

Na zewnątrz było cicho. Bardzo cicho. Przez otwarte okno wleciała śnieżynka, po niej druga, zawirowały w powietrzu przed mymi oczami, opadły na podłogę obok moich nóg i zaczęły tajać. Usłyszałam, jak trzasnęły drzwiczki i zawarczał silnik. Minęło pół minuty, odgłos oddalającego się auta ucichł. Oboje z tatą, nie mówiąc do siebie słowa, zerwaliśmy się na równe nogi i rzuciliśmy się po schodach na dół, stamtąd do drzwi wejściowych i przez pokryte śniegiem podwórze. Nie zdążyłam założyć zimowego obuwia. Poślizgnęłam się na kostce brukowej i wpadłam w śnieg. Pędem otworzyliśmy bramę i pobiegliśmy do domu naprzeciwko.

Kilka metrów od bramy, na lewo od czysto odmiecionej ścieżki, z niewygodnie podwiniętymi pod siebie łapami, jakby zatrzymana w skoku, leżała ukochana biała piękność, owczarek środkowoazjatycki. Sądząc z pozycji, pies już był martwy, śnieg wokół był czerwony i zbrylony, jak rozkrojony sierpniowy arbuz. Obok kucał Lonia. Na policzku miał krew. Może była jego, a może psa. Kiedy nas usłyszał, odwrócił się. Wyraz twarzy miał dziecinnie urażony. Podeszłam, już wolniej, i szepnęłam:

— Lonia…

Przyłożył palec do ust:

— Zobaczcie, co oni zrobili — powiedział płaczliwie i niezręcznie opadł na śnieg. Z wysiłkiem uniósł duży psi łeb, położył go sobie na kolanach i zaczął głaskać obiema rękami. Biała głowa psa kiwnęła się, ogromna paszcza nieco rozchyliła i ze śnieżnobiałych zębów wysunął się perłowy, różowy język.

Przykucnęłam obok i ścisnęłam Lonię za ramię, a on pochylił głowę, zanurzył twarz w gęstą, jasną sierść i zaczął się kiwać z boku na bok, jakby chciał ukołysać nieruchome psie ciało. W tym momencie za nim otworzyły się masywne kute drzwi i na progu pojawiła się blada i zapłakana Marina. Patrzyła na tatę Borię i mnie, stojących obok Loni, ale nie wyszła z domu, tylko zapytała:

— Aniu, co to znaczy? Zabrali futro i telewizor. Widziałaś?

— Dziewczyno, dziękuj, że nie zabrali ze sobą ciebie i nie porzucili gdzieś w lesie, po czterdziestu kilometrach — odezwał się za mymi plecami tata Boria. — Żałośni idioci! Myślałby kto, że to cholerne futro na coś im się przyda.

Lonia uniósł głowę, spojrzał na tatę — w walonkach i nieokreślonego koloru swetrze z rozciągniętym kołnierzem, wciąż ściskającego w rękach ciężki karabin myśliwski — i powiedział z szacunkiem:

— Oho, poważna sztuka.

Tata Boria spojrzał w dół, na tę długą, straszliwą rzecz w rękach, i odparł:

— Poważna, tak. Tylko nienaładowana. Kiedy my wreszcie nauczymy się na nowo myśleć? Oto, co mnie interesuje.

Nie wiem dlaczego, ale wszystkim jednocześnie wydało się, że nasz, czyli mój i Sierioży, beztroski drewniany dom jest bezpieczniejszy od murowanej twierdzy Loni. Może dlatego, że ona została zniesławiona wtargnięciem — otwarte na oścież drzwi, wywrócony stolik w przedpokoju, drobiazgi rozsypane na podłodze, ślady brudnych butów na płytkach mozaiki i martwy pies na podwórzu — podczas gdy naszą ażurową budowlę jak na razie potrafiliśmy obronić. I dlatego Lonia, obudziwszy się z odrętwienia, zawołał Marinę, która właśnie wyniosła z pokoju dziecięcego owiniętą w kołdrę, śpiącą dziewczynkę. Czekaliśmy na nich z tatą na dworze, nie ruszając się. Oboje, bez ubierania się, już biegli zasypaną śniegiem asfaltową ścieżką między naszymi domami. Nie obejrzeliby się nawet na swoją otwartą na oścież furtkę i szeroko rozwarte drzwi wejściowe, gdyby tata nie krzyknął:

— Ej, jak ci tam, Lonia? Tego nie można tak zostawić, wystraszysz sąsiadów!

Lonia zatrzymał się, zamrugał i powoli zawrócił, żeby zamknąć furtkę.

Po półgodzinie siedzieliśmy wszyscy w naszym salonie — ja, tata, Lonia, z wciąż puchnącym fioletowosinym policzkiem i po dziecinnemu obrażonym wyrazem twarzy, oraz Marina, po raz pierwszy, odkąd sięgam pamięcią, niepodobna do chłodnej, nieskazitelnej diwy. Fryzurę miała w nieładzie, opuchnięte powieki i drżące dłonie. Tata Boria, przykucnąwszy obok kominka, rozniecał ogień, a na kanapie przymykała sennie oczy tłuściutka dziewczynka w różowej piżamie w niedźwiadki.

Poszłam do kuchni i przyniosłam butelkę, którą wczoraj zaczęliśmy z Sieriożą. Lonia spojrzał na mnie z wdzięcznością, jednym ruchem wlał w siebie whisky, której mu nalałam, i palcem podsunął opróżnioną szklaneczkę, żebym napełniła ją jeszcze raz.

— Aniu, mnie też nalej — odezwała się Marina siedząca z Daszą na kanapie. Jedną ręką ściskała mocno malutką, różową piętkę dziewczynki. Zęby Mariny głośno zastukały o krawędź szklanki, ale wypiła do dna, bez skrzywienia.

W tym czasie z głośnym trzaskiem zajęło się drewno. Tata zamknął szklane drzwiczki, odwrócił się do stołu i omiótł nas spojrzeniem. Był prawie zadowolony. Złapałam się na myśli, iż być może po raz pierwszy od długiego czasu poczuł się w końcu potrzebny swemu synowi, i podobało mu się, że tak prędko my — dorośli, samodzielni, niepotrzebujący jego rad — przeistoczyliśmy się w skupione przy nim, niepewne siebie dzieci. I pomyślałam jeszcze, że przez cały ten czas, od kiedy zjawił się w naszym progu w środku nocy, od nikogo nie usłyszał słowa podziękowania. Jakby czytał w moich myślach, Lonia z hałasem postawił szklankę na stole i oświadczył:

— Pan, jak widzę, poważniej odnosi się do tego wszystkiego, a ja, dureń, jeszcze im drzwi otworzyłem. Myślałem, że to przecież swoi, że im trzeba wody albo drogę pokazać. Gdyby nie wy…

— Borys Andriejewicz — przedstawił się tata Boria i wyciągnął dłoń, którą Lonia uścisnął, zerwawszy się pospiesznie z miejsca.

— Gdyby nie ty, Andreicz, oni pewnie położyliby mnie obok Aiki. Nawet nie zdążyłem jej spuścić z łańcucha. Podszedłem i otworzyłem im drzwi. Dupek ze mnie… I rękę mu chciałem podać. — Mówiąc to, złapał butelkę, nalał sobie i odstawił ją na stół, jednak znów ją podniósł i napełnił jeszcze jedną szklaneczkę, którą podsunął tacie Borii.

Zauważyłam pożądliwy wzrok Mariny, więc podsunęłam Loni jej i moją szklaneczkę. To był kokieteryjny, towarzyski gest, którego natychmiast zrobiło mi się wstyd, bo przyszło mi do głowy, że wszystko, co się teraz dzieje, wcale nie kręci się wokół nas, kobiet. Na moment wydało mi się, że te dwie szklaneczki dalej będą stały puste obok butelki, ale Lonia machinalnie też je napełnił, chociaż nawet na nas nie spojrzał. Patrzył na karabin, stojący przy ścianie, kolbą do góry. Tata Boria po powrocie najpierw zajął się bronią i ustawił na wyciągnięcie ręki tak, żeby można ją było szybko chwycić.

— Masz na niego zezwolenie? Prawdziwy z ciebie Natty Bumppo, Andreicz! Jak tyś go z okna wysunął… Oni by tak łatwo nie odjechali, za nic…

Coś tam jeszcze gadał, a ja pomyślałam: „Coś takiego, Lonia, z tym jego masywnym karkiem i płaskimi dowcipami, jak się okazuje, czytał w dzieciństwie Coopera, bawił się w Indian i pewnie uważał się za Sokole Oko albo Wielkiego Węża Chingachgooka”. Podniosłam na niego wzrok i usłyszałam, jak mówił:

— Wziąłem ją ze schroniska, dla ochrony. Nianię koło niej trzeba było przeprowadzać, a bywało, że goście po pijaku bali się wyjść na dwór na papierosa, i Marinka wciąż burczała: „Krokodyla sprowadził”. Ale pies był mądry: wiedział, kogo nie wolno ruszyć, Daszka to nawet paluszki jej do pyska wsuwała i nic. A oni ją z biegu, nie patrząc, zastrzelili jak śmiecia.

Wargi mu zadrżały. Patrzyłam na niego i znów zobaczyłam ich wszystkich na kanapie w salonie — nasze ślubne muszelki w buzi grubej Daszy, Marina jeszcze gładko uczesana, z porannym makijażem i Lonia poklepujący dłonią kanapę. Wtedy poczułam, że łzy nagle znów popłynęły strumieniami po moich policzkach. Nawet nie zdążyłam głośno chlipnąć i nikt nie spojrzał w moją stronę, bo usłyszeliśmy, jak koło naszej bramy zatrzymał się samochód. Następna sekunda była tak gęsto wypełniona zdarzeniami, że powinna trwać dziesięć razy dłużej.

Zobaczyłam Marinę, która objęła rękoma malutką Daszę, i zsuwając się, usiadła z nią na podłodze. Karabin, dopiero co stojący pod ścianą jak dekoracja do fotografii na tematy myśliwskie, znalazł się w rękach taty, a on sam dosłownie frunął po schodach na piętro, do okna. Lonia, po tym jak zniknął na chwilę w kuchni, ukazał się w progu, ściskając w dłoni nóż do ćwiartowania mięsa. W świetle można było zauważyć, że szerokie, okropne ostrze noża było zabrudzone czymś tłustym, jakby wcześniej krojono nim kiełbasę. Ja jedna nie ruszyłam się z miejsca i narastało we mnie niezadowolenie, że zupełnie nie wiem, co właściwie powinnam teraz zrobić. W tym czasie z piętra rozległ się głos taty. Obwieścił z ulgą:

— Chłopcy wrócili.

Wszyscy byli zajęci wprowadzaniem samochodu na podwórze i rozładowywaniem rzeczy: wielkich plastikowych paczek, białych i chrzęszczących, jak w przeddzień wielkiego domowego święta. Sierioża wniósł ostatnie, wielkie kartonowe pudło i postawił je na podłodze w przedpokoju.

— Nie wnoś dalej — powiedział tata Boria — zostaw tutaj, i tak trzeba je będzie pakować z powrotem.

W pudle coś metalicznie brzęknęło, a Sierioża relacjonował:

— Kupiłem prawie wszystko, oprócz benzyny. Na stacji kolejka na kilometr, a chcieliśmy za dnia zdążyć do domu. Pojedziemy jutro.

— To źle. Ale rzeczywiście już nie należy jechać, trzeba zaczekać.

— Jest dobrze, tato. Przecież myśleliśmy, że tydzień będziemy się zbierać, a dziś dostaliśmy prawie wszystko: i jedzenie, i lekarstwa. Tylko benzyny zostało tyle, co nic. Jutro weźmiemy kanistry i przelecimy się po stacjach, bo trzeba będzie kilka objechać. Mężczyźni w kolejce mówili, że jednej osobie nie dają dużo. No i najbliższy sklep myśliwski w Krasnogorsku. Chyba był jeszcze jeden w Wołkołamsku, ale to nie po drodze. Może dokupimy amunicji u ciebie w Riazaniu?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki