Ostatni - Maciek Bielawski - ebook
NOWOŚĆ

Ostatni ebook

Maciek Bielawski

4,0

Opis

Grupa kolegów ze szkoły średniej. Spotkanie po dwudziestu latach od matury. Euforia i chęć kontynuacji… nawet dwa razy w roku! Ale każdy z nich wie, że taki zapał szybko mija. Jeden z nich wpada jednak na pomysł: założą fundusz, na który będą wpłacać comiesięczną składkę. Finalna kwota przypadnie temu, który będzie żył najdłużej. A oni będą się spotykać. I wpłacać na poczet bycia razem. Bo ich życia są nudne. Wyjście z funduszu oznacza rezygnację ze spotkań i utratę zgromadzonych środków. Absurdalny, zrodzony w oparach alkoholu pomysł, dochodzi jednak do skutku. Ten fundusz zmieni ich życie, sprawi, że wydarzenia sprzed lat nabiorą mocy. W tle Polska współczesna i ponure czasy transformacji. Portret bohaterów na przestrzeni ostatnich trzydziestu lat. Wojna, pandemia, samotność. Ośmiu kolegów, osiem niezależnych żyć i jeden fundusz, z którego skorzysta Ostatni.

Maciek Bielawski zasłużenie cieszy się opinią niezwykle uważnego słuchacza i bystrego obserwatora, a jego kolejne książki pokazują, jak te świetnie funkcjonujące zmysły z roku na rok jeszcze mu się wyostrzają. Jest również fotografem, więc posiada niezbędny w tego typu pisarstwie refleks. Precyzja, z jaką autor Ostatniego zapisuje nasz język i opisuje nasz świat, sprawi, że ta wciągająca proza fabularna za jakiś czas stanie się również prozą dokumentalną, co już teraz znacznie podnosi jej wartość. Darek Foks

 

Partnerem wydawniczym książki jest Wrocławski Instytut Kultury w ramach Wrocławskiego Programu Wydawniczego

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 593

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Fot. Kazia Bielawska

Maciek Bielawski

(ur. 1975 r. w Świdnicy)

Opublikował m.in. powieść Twarde parapety (2016, Wydawnictwo Osobno), zbiór Doktor Bianko i inne opowiadania (2019, Książkowe Klimaty) w przekładzie Scotii Gilroy na język angielski (2021, Terra Librorum). Laureat konkursu na opowiadanie w ramach Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania (2017). Prowadzi stronę ze zdjęciami cosnasciane.pl. Mieszka we Wrocławiu.

Redakcja: Marceli Szpak

Korekta: Anna Gądek, Małgorzata Kuśnierz

Współpraca produkcyjna: Szczepan Kulpa

Redaktorka prowadząca: Urszula Pieczek

Projekt okładki: Wojtek Świerdzewski

Projekt makiety: Mimi Wasilewska

© Copyright by Maciek Bielawski, 2024

© Copyright for the edition by Książkowe Klimaty, 2024

ISBN 978-83-66505-64-3

Partnerem wydawniczym książki jest Wrocławski Instytut Kultury w ramach Wrocławskiego Programu Wydawniczego

Książkowe Klimaty

www.ksiazkoweklimaty.pl

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Gosi, Kazi i Mariance

Część pierwsza

Październik 2018

Rysiek

– Jeszcze „Tele Tydzień”!

Dziewczynka z reklamówką zatrzymuje się, kiwa głową do mężczyzny w oknie i przechodzi przez ulicę. Mężczyzna odprowadza wzrokiem dziecko do zakrętu i znika za firanką w mieszkaniu kolejowego budynku, jednego z czterech na ulicy Drużniczej. Ostatnie w mieście kocie łby: zaczynają się za dworcem, kończą przy parku. Wzdłuż budynków drzewa. Ten, kto dawno temu sadził te kasztany, nie spodziewał się, że kiedyś ich liście będą maskować strzępy tynku na elewacjach kamienic, że staną się niewzruszonymi świadkami wojny. Po jej zakończeniu na Drużniczą wprowadzają się nowi mieszkańcy, a raz dziennie, nasypem po drugiej stronie drogi, przejeżdża pociąg. Jest daleko, ale stukot kół przyciąga okoliczną dzieciarnię. Gdy lokomotywa z trzema wagonami pojawia się na torach, dzieci machają pasażerom. Kilkusekundowa atrakcja, po której wracają do zabawy. Dziś to ich dorosłe już dzieci zajmują mieszkania po dziadkach. I w ogóle nie zwracają uwagi na przejeżdżające co rusz pociągi. Bo do wszystkiego można się przyzwyczaić. Ale hałas, na co dzień niesłyszalny, wyparty siłą powtarzalności, odkłada się i odzywa atakami złości. Raz przy kolacji wigilijnej brat przystawia siostrze do gardła nóż, a wiosną, gdy na ogródkach za kamienicami zaczyna się sezon grillowy, nietrudno o bójkę. Ale nie dzwonią po policję, bo nikt nie chce być kablem. Sprawy rozchodzą się po kościach. Ci z lepszych przedmieść nazywają ten ponury fragment miasteczka Smutami.

Podwórko na tyłach pierwszej z kamienic jest pokryte żwirem, który chrzęści pod butami mieszkańców cały dzień, aż do nocy, do ostatniej czynnej Żabki, i na powrót od rana, gdy nieliczni z nich wychodzą do pracy. Do siedzącego w kucki chłopca dołącza dziewczynka z reklamówką. Wybierają co większe grudki żwiru i upychają w kieszeniach, podchodzą pod otwarte okno… i kamienie lądują w kuchni mieszkania na parterze. Dzieci wracają po drugą partię amunicji – leci następna seria. W oknie pojawia się mężczyzna. Ściąga okulary, mruży oczy i wpatruje się w dzieciaki. Wtedy chłopiec rzuca kamień i trafia mężczyznę w czoło. Hałas zamykanego okna. Ostatni pocisk uderza w szybę.

Lokator ostrzelanego mieszkania wychodzi z kuchni do przedpokoju i wraca z plecakiem. Odrywa metkę. Promocja w Decathlonie była, z dwustu na sto dwadzieścia. Pakuje do środka ubrania z kuchennego stołu: dwie pary majtek, dwa tiszerty, sweter i koszulę. Do bocznej kieszeni butelka wody, do głównej komory, obok ubrań, książka.

Z szuflady kredensu wyciąga portfel. Szuflada zacina się przy zasuwaniu. Kredens po rodzicach latami utrzymuje swój zapach, pomieszanie słodyczy ze starością. W lecie pomalował go na biało, bo lepiej odświeżyć niż wyrzucić. W rzeczach jest przeszłość, więź z tym, co złe i godne pamięci. Raz jeszcze naciska na szufladę, która wsuwa się z hukiem, a naczynia na szklanych półkach reagują niebezpiecznym brzęczeniem. Kiedyś wymieni to szkło na sklejkę, żeby nie doprowadzić do katastrofy, bo talerze, kubki i zdobione różyczkami filiżanki są tu od zawsze. I będą.

Wkłada kurtkę, zarzuca plecak na ramię i wychodzi z mieszkania. Powoli wychyla się z bramy: dzieciaki siedzą pod ścianą kamienicy.

Cofa się. Rozproszyła go akcja z kamieniami. Wraca do mieszkania. Całkiem niedawno sprawdziłby kuchenkę, liczył na głos zamknięte kurki od gazu – jeden, dwa, trzy, cztery, pięć, od lewej do prawej i od prawej do lewej pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. Ale skończył z tym. Przepracował. Teraz po prostu wyłącza główny zawór, przekręca rączkę tak, żeby napis 100 T2, cokolwiek znaczy, był poziomo. To załatwia sprawę gazu. Może wychodzić. Zatrzymuje się jeszcze przed drzwiami. Na ścianie fotografia ślubna rodziców: mama w białej sukience, skromny bukiet w jej dłoni, ojciec w ciemnym garniturze. Z kieszonki marynarki wystaje biały pasek materiału. Znowu zapomniał, jak nazywa się ta szmatka. Przenosi wzrok na zaciśnięte pięści ojca. Patrzenie na to zdjęcie, a robi to codziennie, kończy się właśnie na pięściach. Czy faktycznie są zaciśnięte, czy może ojciec po prostu ułożył palce w ten sposób? Czy jest w nich jakaś siła? Wychodzi, zamyka drzwi, naciska dwa razy klamkę – nad tym też będzie pracował – żeby była analogia do T2, zbiega po schodach i zatrzymuje się w bramie. Chłopiec z dziewczynką siedzą pod ścianą kamienicy. Zamyka oczy, nabiera powietrza, przypomina sobie, że w brustaszy znajduje się poszetka i wyskakuje na podwórko:

– M-a-am was!

Dzieciaki uciekają przez podwórze w stronę ogródków i znikają na dróżce między drewnianymi płotami. Sztachetka przy sztachetce. Cichnący chrzęst żwiru. Na ziemi leży czerwony resorak. Mężczyzna schyla się, obraca w dłoni metalowe ferrari. Odczytuje napis z podwozia: burago. Chowa zabawkę do kieszeni kurtki.

– Rychu! – słyszy wołanie.

Obok golfa przed blaszanym garażem Zygmunt, sąsiad z pierwszego. Tydzień temu pożyczył sto złotych. Nieoprocentowane pożyczki sąsiedzkie, rodzaj kontraktu. Unikanie problemów. Może niewidoczna nić sympatii. Wyrecytuje z uśmiechem wiązankę słodkich zdań prosto w oczy i ma oddać w poniedziałek. Czyli jeszcze trzy dni. A nigdy się nie spóźnił. Słowo Zygmunta! W sumie mógłby się spóźnić, nawet dwa razy – ale wtedy byłby to pierwszy i ostatni raz. Niech tylko spróbuje. A może lepiej nie…

– Co-o? – Rysiek patrzy na sąsiada w dresie.

– Gówno! – odpowiada Zygmunt i wsiada do golfa, a z głośników połączonych z subwooferem w bagażniku rozbrzmiewa muzyka i płyną słowa, które Rysiek zna na pamięć, bo sąsiad upodobał sobie właśnie ten kawałek: „ja jak cień na niebie rozdarty, los mi rozdaje znaczone karty”.

Rysiek znika za węgłem kamienicy.

Bartek

Przed ogrodzeniem domu stoi rower. Bartek parkuje i wychodzi z auta. Koła w rowerze syna są warte więcej niż przedwcześnie założone w jego służbowej yarisce zimówki. Dwa razy GSport Elite, dwa tysiące bez kilku groszy. „Elyta!”, Bartek wprowadza BMX-a na posesję. Rower jest, więc i młody musi być w domu, kalkuluje. Ale nie za wcześnie? Przecież w piątki kończy po czternastej… i w ogóle zero poszanowania dla ciężko zarobionych pieniędzy. Opiera rower o garaż. Bo ukraść – to kilka sekund! Ale walić to, odpuszcza sobie, jego pieniądze, jego strata! Jeśli się uczyć, to na własnych błędach… I tak jest dumny z Krzyśka, który pół wakacji zasuwał w automyjni na te opony, podczas gdy tatuś z mamusią próbowali odpocząć w Pobierowie.

Wchodzi do salonu. Na środku sofa, przed nią telewizor. Na ekranie brunetka na brzegu basenu pląsa do jakiegoś prymitywnego disco. Okulary na pół twarzy. One wszystkie mają takie okulary, one wszystkie w tych okularach wyglądają jednakowo pociągająco. I te stroje kąpielowe napięte na jędrnych ciałach… Bartek nieraz miał ochotę choćby musnąć takie ciało, wpaść nieopatrznie na ręcznik plażowiczki, przeprosić, ale mimo wszystko dotknąć tej skóry nagrzanej, tego stroju kąpielowego zamiast wilgotnego polaru żony, bo nad Bałtykiem padało. Jak zwykle. Jak od lat.

Staje za sofą. Z niesmakiem patrzy na niebieskie pasemka na włosach syna. Ale nie zdradza się. Czeka, aż Krzysiek się zorientuje, że nie jest sam na sam z myślami krążącymi wokół bioder tej łani, jej piersi, w jego wieku to normalne, zresztą nie tylko w jego, uśmiecha się sam do siebie i chrząka dyskretnie.

– Tato! – Chłopak łapie się filmowo za serce. – Mówiłem ci, żebyś tak nie robił! – Głos wibruje na pełnej mutacyjnej skali.

– Mówiłem ci, żebyś tak nie robił! – ojciec przedrzeźnia syna. – Nie za wcześnie?

Chłopak milczy. Kciuk prawej dłoni ślizga się po przyciskach pilota.

– Słabo się czuję. – Wyłącza telewizor. – Zwolniłem się.

Bartek siada na brzegu sofy.

– Co się dzieje? – pyta z troską w głosie.

– Miałem zawroty głowy.

– Chcesz herbatę? – proponuje jak matka przed laty, bo herbata dobra na wszystko, na bóle i smutki, na kłótnie. Nienawidził tego u niej.

– Poproszę. – Krzysiek zaciąga pod szyję zamek bluzy.

Bartek idzie na drugą stronę salonu. Rok temu wywalili tę niepotrzebną ściankę. Żona dostała przestrzeń, o jakiej marzyła od dawna. A on był przeciwny, choć teraz nie potrafi sobie wyobrazić, jak mogli żyć w takich niepraktycznych klitkach, bo niby dom, a ciasno jak w wielkopłytowym M-3.

Nastawia wodę na herbatę. Gdy w sklepach pojawiły się pierwsze czajniki bezprzewodowe, nie rozumiał, na czym ta bezprzewodowość miałaby polegać. A teraz stoi nad takim właśnie, trzecim albo czwartym już w ich domu czajnikiem i słuchając szumu gotującej się wody, myśli o synu, o dobrej więzi, jaką zawsze mieli, a która ulega zatarciu, jakby ktoś powoli zrywał, jeden po drugim, łączące ich przewody. W ogóle Bartek martwi się o samotność młodego, na którą coraz rzadziej ma jakąś receptę, bo widzi, że chłopak, który jeszcze w gimnazjum był królem towarzystwa, w liceum stał się odludkiem. Oceny w porządku, kondycja psychiczna – zniżkująca. Bartek rozmawiał o tym z psychologiem: „Dość typowe dla tego wieku. Tak kształtuje się indywidualność. Charakter” – powiedział doktor Nowak. – Albo charakterek – dodał wtedy Bartek, a żona, która siedziała obok, westchnęła lekceważąco.

– Kiedy mama wróci?

– Wieczorem. Ale nie zobaczymy się już. Jadę na spotkanie… klasowe! – Zalewa herbatę.

– Wiem. – Syn opiera się o lodówkę. – Tato, nie zwolniłem się. Uciekłem z lekcji.

– O! – Bartek odwraca się do syna. – Czyli jednak coś się stało?

– Nic nie rób, obiecaj mi. Poradzę sobie.

– Znowu Damian?

– I Kacper.

– Co tym razem?

Krzysiek przejeżdża dłonią po włosach.

Bartkowi od początku nie podobał się pomysł z farbowaniem na niebiesko. Ale nie zabronił, bo sam nosił dredy, a później ściął się na zero i gdy włosy trochę odrosły, poleciał na żółto. Etap za etapem. Najpierw walczył ze starymi, później z nauczycielami. Ale przeszło, bo musiało przejść, choć niektórzy nie wyrastają z młodzieńczego buntu. Śmiać mu się ostatnio chciało, gdy spotkał na mieście kolegę z dziecięcym wózkiem. Wielki brzuch czterdziestopięcioletniego tatusia wylewał się spod koszulki The Exploited. A na głowie nieodłączny, choć niższy niż przed laty irokez.

– Olej to! – mówi bez przekonania Bartek.

– Codziennie olewam. Ale lekko nie jest.

– A dzisiaj co się stało?

– Dzisiaj wymyślili mi ksywkę. – Krzysiek ścisza głos.

– No, dajesz…

– Mangozjeb.

Bartek podaje Krzyśkowi kubek z herbatą.

– Może się nie przyjmie. Za dużo sylab – próbuje żartować. – Too much.

– Może.

Telefon dzwoni. Bartek zerka na ekran, wycisza. Chłopak idzie zgarbiony przez salon, wdrapuje się wolno na piętro – jak Tina, ich piętnastoletnia buldożka, niech ją psi bóg błogosławi, ciągnąca łapę za łapą. Klaudia nie mogła już patrzeć na cierpienie odchodzącego psa, podnosiła jej tyłek, a zrezygnowany pies zerkał smutno na panią i przednimi łapami, jakimś ostatkiem sił, wspinał się stopień za stopniem, żeby poleżeć na swoim ulubionym miejscu, w sypialni na małżeńskim łóżku.

– Tato! – Syn wychyla się przez balustradę.

Bartek podchodzi do schodów i zastanawia się, jak będą wyglądały odrosty przy tych niebieskich pasemkach.

– Dzięki! – Krzysiek uśmiecha się do ojca.

W jednej chwili ich zaciśnięte w pięść dłonie spotykają się ze sobą między szczeblami balustrady. Żółwik.

Jacek

Bus okrąża plac przed dworcem PKP i zatrzymuje się przy głównym wejściu. Kierowca ścisza radio. Jacek małymi krokami zbliża się do drzwi, łapie zapach świeżo umytych włosów idącej przed nim kobiety. Wydaje mu się, że ją zna. Może chodzili do jednej szkoły? A może z osiedla? Nie poddaje się, próbuje spojrzeć z boku na jej twarz i prawie mu się udaje, jest blisko, nienaturalnie wychylony, aż dziewczyna unosi rękę i macha do stojącego na przystanku mężczyzny. Pulchna dłoń i palce uzbrojone w różowe tipsy sprawiają, że opada napięcie, ale zostaje zapach włosów, który wkrótce będzie nieistotnym elementem tej rozpoczętej nad ranem podróży z Warszawy do rodzinnego miasta.

„Do widzenia!” – rzuca do kierowcy i wychodzi. Rozgląda się niczym zagraniczny turysta dowieziony pod jedną z obowiązkowych atrakcji. Pstryka w dno paczki davidoffów, wyciąga papierosa i ugniata w palcach. Z przyzwyczajenia układa tytoń na całej długości – jak przed laty, gdy w co drugim sobieskim trafiał się badyl. Wyjechał stąd dwadzieścia pięć lat temu. Rzadko wraca. Albo i nawet nie wraca, po prostu przyjeżdża do rodziców. W odwiedziny.

Zwleka, nim znów zapali w tym mieście. Bo nadal widzi, że to nie jego miasto. Wyremontowane fasady kamienic odbijają miękkie październikowe słońce, więc zakłada ciemne okulary. Na lewo postój taksówek. Bez zmian, tak go zapamiętał. Ale budka telefoniczna, w której taksiarze odbierali zlecenia, pełni teraz funkcję słupa ogłoszeniowego. Oklejona plakatami, na największym uśmiechnięta kobieta. Mogłaby reklamować szampon, jest twarzą psiej karmy.

Teraz każdy taksówkarz ma swoją budkę w kieszeni.

Po prawej stacja kolejowa. Po lekcjach przychodził do Dworcowej na bilard.

Taksówkarze pokazują sobie filmiki w komórkach. Skupienie nad ekranem, cisza i wybuch śmiechu! Samochody też z wyższej półki: dwie audice, góra dwuletni passat, dobrze zachowana s-klasa z początku wieku. Stać ich z kursów okazjonalnych na utrzymanie takich fur? I w ogóle czy ktoś się do tej budki dodzwonił? Jackowi się nie udało. Raz próbował, mieli wracać z mamą z urodzin wujka. Oberwanie chmury. Ulewa. Solenizant miał gest, taryfę chciał postawić, więc dzwonili do budki. Ale bez skutku. Wujek mocno już osłabiony, przysypiał na stole, a oni dzwonili na postój. Zajęte. Wujek poderwał się, poszedł do łazienki, ciągle zajęte. Matka zdenerwowana, wiedziała, że i taksówki nie będzie, i autobusu nie będzie, bo późno. Odprowadzę was! – Solenizant wyszedł z łazienki, otarł dłonią mokrą twarz, ale to Jacek go odprowadził – tyle że do łóżka. I wracali z mamą w deszczu. Że akurat dziś ojciec musiał wyjechać w delegację! – wściekała się matka i wieszała psy na Maniusiu, tym znajomym taksówkarzu, który nie raz opowiadał na lewo i prawo, że lubi pogadać w budce z kochanką.

W ogóle Jacek rzadko jeździł taksówkami, bo w małym mieście wszędzie blisko.

Wchodzi na dworzec. W miejscu baru z bilardem – Żabka. Przed sklepem grupka chłopaków. Całkiem niedawno był jak oni, a teraz, gdy na nich patrzy, czuje się stary. Hot dogi jedzą. Kiedyś pizzę z blachy od pani Irenki się kupowało, a gdy pierwszy raz zobaczył prawdziwą pizzę we Włoszech, nie mógł uwierzyć, że tak właśnie pizza wygląda i że smakuje zupełnie inaczej. Gorzej.

Jedyne, co zostało z tamtych czasów! – cieszy się na widok piętrowego składu pociągu. Tylko jakby czystszy, bez złogów sadzy i zacieków na oknach. Zawsze czuł się brudny po podróżach w tym wagonie.

Idzie wzdłuż pociągu. Słychać hukanie ptaków nie wiadomo gdzie. I pies szczeka. Na swoim warszawskim osiedlu dawno psa nie widział. W ogóle mało co widzi – bo jeździ autem z domu do biura. I z powrotem. I tylko brzuch rośnie. Teraz cieszy się na jazdę, bo nie pamięta, kiedy ostatnio takim podmiejskim składem podróżował. Cieszy się na mgliste wspomnienie dzieciństwa, miarowy stukot kół, choć teraz, po remontach i europejskich modernizacjach nawet takie pociągi suną gładko jak po niemieckiej autobahnie.

W środkowym przedziale ostatniego wagonu siedzi pochylony nad książką mężczyzna. Jacek puka w szybę, pasażer unosi głowę. Rysiek! Nie sposób pomylić go z kimś innym. Czyżby też jechał na spotkanie klasowe? Był przecież, dawno temu, na liście mailowej zrobionej na dziesięciolecie matury. Rysiek ciska mu jedno ze swoich nienawistnych spojrzeń. Trwa to sekundę, może dwie, ale Jacek dobrze pamięta to spojrzenie. Jest w nim cały Rysiek. Mogłoby nawet Ryśka nie być. Wystarczyłyby oczy.

Gwizdek. Odjazd. Jacek stoi chwilę przy drzwiach, za oknem stare budynki i park migający między nimi, przedszkole z wieżyczką przerobione na hotel, i korty tenisowe – jeździł tam niewygodną kolarzówką, ale nie było wyjścia, brało się taki rower, jaki rzucili do sklepu. A gdy kończą się znane mu tereny, pociąg mija rzucone w polu fundamenty nowego osiedla, więc znudzony tym powszechnym krajobrazem schodzi dwa stopnie w dół. Siada naprzeciwko Ryśka. Ta sama miękka, obita dermą kanapa.

Wyciąga dłoń. Rysiek podaje swoją, wilgotną jak przed laty. Jacek dobrze pamięta tamto pożegnanie. Było po maturze i wydawało mu się, że każdy ma teraz swoje nowe rozdanie, swój etap numer dwa i że nie zobaczy Ryśka już nigdy. A jednak myślał o nim i o tym, że w technikum nie było między nimi za dobrze.

– Cześć! – Potrząsa dłonią. – Poznajesz mnie? Jacek…

– Nie po-o-znałbym cię na u-ulicy – mówi Rysiek.

A Jacek odpowiada, że na ulicy też nie, ale na chodniku na pewno by go poznał. Rysiek nie śmieje się z żartu, Rysiek chce wrócić do lektury, tak jak wracał na każdej przerwie w szkole, a oni śmiali się, że przez te czytane seryjnie książki o wojnie zostanie czołgistą i rozpierdoli całą budę jednym strzałem. Z tamtego żartu też się nie śmiał. Po prostu wracał do lektury.

Olek

Gdyby miał wymienić wszystkie skatalogowane kace, zacząłby od najmocniejszych, śródtygodniowych: po pięciu godzinach snu, gdy trzeba wstać do pracy, a jest to nie lada wysiłek, bo nie masz już trzydziestu, ale czterdzieści pięć lat i słońce przebijające się przez centymetrową szparę między zasłonami oślepia cię tak, jakbyś leżał w samo południe na plaży, i ten światłowstręt powoduje, że albo umierasz, albo wymiotujesz, więc żeby nie znaleźli trupa w wymiocinach, wybierasz opcję numer dwa: zrywasz się z łóżka, biegniesz do toalety i wsadzasz dwa palce do gardła. Niestety, jedyne, co ma ci do zaoferowania instynkt przetrwania, to pulsowanie w przełyku przenoszące się do tylnej części głowy z finalnym produktem w postaci gęstej śliny o smaku tytoniu ciągnącej się od języka do lustra wody w kiblu. I głowa zaczyna boleć.

Albo w wersji lajt: zamieniasz środek tygodnia na niedzielę i nie musisz wstawać. Leżysz więc. Przewracasz się na lewy bok, na prawy, próbujesz pleców, wreszcie idealną pozycję znajdujesz na brzuchu i gdy wydaje ci się, że zasypiasz, a każda minuta snu działa regenerująco, i po dziesięciu minutach będziesz nowym człowiekiem, słyszysz kroki. Im bliżej sypialni, tym mocniejsze. Są jak dźwięk młota udarowego, a gdy ustają, cienki głos córki: „Kiedy wstaniesz, tatusiu? Śniadanie na stole”. Ale nie wstajesz, bo udajesz, że śpisz, może nawet zasypiasz i z kolejnego półsnu wyrywa cię głos żony pozbawiony już tego dziecięcego entuzjazmu, głos o funkcji czysto informacyjnej, głos złożony ze zdań prostych i stanowczych: Śniadanie na stole! Wychodzimy do parku. Możesz dołączyć, jak się zbierzesz… Ale nie musisz.

I w tym „nie musisz” – będącym czymś na kształt nie udarowego już, ale pracującego na najwyższych obrotach wiertła dentystycznego – kryje się gwóźdź do twojej poalkoholowej trumny, który sprawia, że jednak nie będzie to dobry dzień, a być może i cały tydzień nie będzie dobry, nawet wtedy, gdy wstaniesz, wykąpiesz się i samotnie zjesz niedzielne śniadanie, łudząc się jeszcze, że posiłek w pustej, za karę, kuchni postawi cię na nogi i krokiem chwiejnym dołączysz do żony i córki w parku.

Kac morderca i postanowienie, że już nigdy: w tym tygodniu, w tym miesiącu, ba! – do końca roku nie dasz się namówić na kolejne ważne spotkanie, od którego dużo zależy, a na którym szybko zbacza się z tematu i kwestie istotne zostają przeniesione na później. Na następne spotkanie, na jutro. A że słowo ważniejsze od pieniędzy…

Piątkowy kac ma lekki przebieg i Olek, w dziesięciopunktowej skali, po otwarciu oczu i szybkiej kalkulacji, jak było, o czym mówił i czym wrócił, przyznaje mu uczciwe dwa punkty. Siada na łóżku, wstaje, robi dwa skłony, wyciąga przed siebie ręce i dłonie otwiera w kierunku okna. Afirmuje życie, nauczył się tego na szkoleniu z budowania motywacji zawodowej. Energii dodaje mu perspektywa kolejnych dni, spotkanie z kolegami z technikum. Zaraz jednak przypomina sobie niepotrzebnego rozchodniaka w postaci kieliszka wiśniówki przed wejściem do taksówki i do dwóch punktów dodaje trzeci. Idzie do łazienki, odkręca wodę, czeka, aż z kranu popłynie ta najzimniejsza, z samego dna miejskich zasobów, i dokładnie płucze twarz. Jeden, drugi, trzeci, czwarty. I piąty. Jak żona. Stał za nią i liczył, dwa dni z rzędu, żeby znaleźć regułę. Bo lubi reguły. Pomagają i porządkują. Nakłada pastę na szczoteczkę. Przepisowe dwie minuty z zakręconą wodą. Patrzy w lustro: życie jest piękne! – myśli i na żarty karci się za banalną frazę, bo przecież wiadomo, że jest. Wychodzi z łazienki, zerka na rzucone w kąt niebieskie conversy z promocji i wchodzi do kuchni. Na stole kartka.

„Kochanie, jestem z Zosią u lekarza, nie spała całą noc. Nie pójdzie dziś do przedszkola. Podrzucę Ją, jak będę jechała do pracy. Zawieź Ją do Mamy. Ja Ją odbiorę po pracy. K.”

Olek ustawia na skali cztery punkty. Bo miał się spokojnie zebrać, odczekać i o trzynastej wyruszyć. Albo sam, albo z kolegą. Jeszcze nie zdecydował. A musi najpierw z Zosią! Dużo wcześniej, bo nie dość, że w przeciwnym kierunku, to w dodatku za miasto! I w głowie szumi. Ale na kartce jest „kochanie”. Odejmuje pół punktu. Dobry początek. Czyta raz jeszcze. Brakuje niosącego pozytywną energię „ściskam” poprzedzającego „K.”. Dodaje pół punktu i czuje, że jednak wczoraj przesadził. Kolejny punkt. Wkracza w niebezpieczne pięć. Raz jeszcze zerka na kartkę. Początek, od niego wszystko się zaczyna. „Kochanie”. Czyli jednak. Ale „nie” w słowie odsunięte od „kocha”. Wynik pośpiechu? Nie robi się takich rebusów z rana człowiekowi targanemu uczuciami skrajnymi! Dodaje pół punktu, kończy na pięć koma pięć i zwraca uwagę na pisane wielką literą „Ją”. Ile razy tłumaczył, że to forma grzecznościowa, używana tylko w listach! Ale to przecież list. Tyle że krótki. Za krótki. Coś w rodzaju służbowej notatki. Chłodny w treści.

Chrobot klucza w zamku. W drzwiach stają Karina z Zosią. Córka ma naklejkę dzielnego pacjenta.

– Lecę, znowu się spóźnię. Zosia ma anginę – mówi Karina.

– A jak u ciebie? – odpowiada machinalnie Olek.

– A jak ma być? Jak myślisz, że jest? – Żona patrzy na niego wrogo.

Przytula Zosię i wychodzi. Nie trzaska drzwiami. Nie przy dziecku.

Dodaje kolejny punkt.

– Poukładamy puzzle? – Zosia biegnie do taty. – Bo byłam dzielna!

Kolejny punkt. Na szczęście najnowsza układanka z motywem z Krainy lodu ma tylko sześćdziesiąt kawałków. Sam wybierał przez internet.

Przed południem idzie z Zosią na komisariat policji. Czuje się dobrze, ale w optymistycznym podejściu do prowadzenia auta, z nieplanowaną w dodatku pasażerką, może kryć się zasadzka. Nie mają daleko, wystarczy przejść przez podwórko.

– Chciałem sprawdzić trzeźwość – mówi Olek do policjanta za szybą.

Policjant zatrzymuje wzrok na dziewczynce.

– Z dzieckiem przychodzi pan sprawdzić trzeźwość? – Ton głosu policjanta jest karcący i Olek czuje się jak uczniak przyłapany przez woźnego na paleniu za szkołą. – Nie można się zajmować dziećmi w stanie po spożyciu!

– Mieszkamy tu niedaleko – tłumaczy się. – Przez podwórko przeszliśmy, w ogóle nie ma tu żadnych samochodów.

– Jest jeden, pani Rozalii! – mówi Zosia. – Z urwanym lusterkiem.

– Ale zaparkowany. Niejadący. Stojący samochód, zaparkowany, kochanie… – Olek zwraca się bardziej do córki, ale też trochę do policjanta. – O ulicę mi chodzi. Przez podwórko przeszliśmy… przyszliśmy – tłumaczy się nieporadnie.

– Jak panu coś wyjdzie, możemy zatrzymać dziecko – informuje policjant.

– Ale ona jest chora, ma anginę! Musi jechać do babci, dlatego przyszedłem, żeby wiedzieć, czy mogę ją zawieźć.

– Jak pan uważa, ale są przepisy – mówi policjant i Olkowi wydaje się, że puszcza do niego oko.

– No trudno, spróbuję. Chciałbym sprawdzić trzeźwość! – zaczyna od początku i łapie się na tym, że staje na baczność i przemawia tonem zdecydowanym, bo jest przekonany, że zeszły mu te cztery piwa i wiśniówka na rozchodne. Od wpół do dwunastej musiały przecież zejść. Wie, że było przed północą, bo sprawdził na komórce, o której zamawiał taksówkę.

– Proszę. – Policjant podaje mu alkomat. – Proszę dmuchać, aż przestanie piszczeć.

Olek przykłada usta do alkomatu.

– Za blisko! Odsunąć od ust! – upomina go policjant.

Dmucha.

– Ta-tuś, ta-tuś! – Córka kibicuje mu z pasją, jakby brał udział w maratonie, i Olek widzi uśmiech na twarzy policjanta. Ludzki człowiek musi być, wydaje się Olkowi, i chciałby mu powiedzieć, że bez wąsów wyglądałby o wiele lepiej, że powinien… Przestaje piszczeć.

Oddaje alkomat policjantowi.

– Zero. Może pan jechać – mówi policjant i Olek czuje się jak zwycięzca… a żona na tej kartce nie napisała „ściskam”, bo się pewnie spieszyła, pociesza się, i nie było tam żadnego odstępu. Przecież to tylko poranne pismo zatroskanej matki!

Wychodzą z komisariatu. Olek trzyma córkę za rękę. Kupiłby jej wszystko! Loda, danonki. Nawet żelki!

– Co byś chciała, kochanie? Coś słodkiego? Dzielna byłaś! Drugi raz dziś.

– Żeby mama przez ciebie nie płakała – odzywa się Zosia i już nie patrzy na tatę, a równy rytm jej kroków brzmi niczym werbel przed egzekucją i sprawia, że Olek dokłada do skali pięć punktów i po raz pierwszy przekracza ją, rozbudowując swój dziesięciopunktowy wskaźnik do dwunastu i pół.

Piotrek

W spadku dom z kurnikiem. Ostatnie jajko zostaje w nim zniesione dzień przed świętą komunią, matka jajka ląduje w garnku, a następnie w głębokich talerzach pod postacią rosołu. Pierwsze danie uroczystego obiadu. Ksiądz Walery chwali przyjęcie. Piotrek pamięta też, że proboszcz zajmuje dwa miejsca przy stole, choć siedzi na jednym krześle, więc on z kuzynem muszą siedzieć przy mniejszym stoliku, mimo że to on, a nie ksiądz, jest bohaterem przyjęcia, i to on, a nie ksiądz, ma być tego dnia najważniejszy.

– I jesteś! – pociesza go babcia. – Ale przy stoliku turystycznym… siedź spokojnie, bo chybotliwy i rosół rozlejesz na garnitur, a przecież musi być czysty na biały tydzień. I jeszcze się sprzeda na ciuchach.

Dlatego na zdjęciach z komunijnego obiadu Piotruś wygląda na spiętego.

Spadek to też las. Teraz las jest najważniejszy. Gdyby dostał las na komunię, wyśmialiby go w klasie. Po lesie się chodzi, a nie dostaje w prezencie! Ale dziś, dla dorosłego Piotrka, las jest energią, której zawsze w życiu, sam o tym nie wiedząc, szukał. Czystość, cisza i czas – jego życiowa maksyma. Rozważa nawet wytatuowanie tych słów na plecach, ale rezygnuje, bo ucieka od rzeczy nieodwracalnych. Najważniejsze, że od teraz może swoją maksymę wcielać w życie na sto procent, bo oprócz domu, kurnika i lasu ojciec, młodo owdowiały dyrektor miejskiej spółki wodnej, zapisał mu oszczędności życia. Piotrek wylicza, że gdy będzie nimi gospodarował w sposób przemyślany i koncentrował się na rzeczach pierwszych, nie będzie musiał pracować. Albo okazjonalnie. Jeszcze się zobaczy.

– Mam taką szufladę. Wysuwam ją i biorę pieniądze. Ile tam jest? A nie wiem. Po co mi ta wiedza? Wiedza jest w drzewach i ściółce leśnej, w spacerach po lesie. Po co mnie o to pytasz? Zapytaj mnie o las.

Kolega wstaje od stołu. Podchodzi do okna. Zachwyca się widokiem. Sam koniec wsi. I ta cisza. Nieraz z żoną rozmawiali o wyjeździe z miasta.

– Nie chciałem cię zranić – mówi wreszcie kolega. – Nie będę już pytał. Z czystej ciekawości zapytałem. Nie ma sprawy. – Zakłopotany kiwa głową.

– Zawsze jest jakaś sprawa. Dziesiątki spraw, o których nie mamy pojęcia. Jedną z nich jest na pewno las. Drugą jest szuflada. A trzecią drzewa. Która jest twoim zdaniem najważniejsza?

– Wszystkie są ważne.

– Racja! Wszystkie są ważne i równe. Jak przyjedziesz z dzieciakami, zabierzemy je do lasu, zostawimy pod Joanną, wrócimy do domu i zobaczymy, co zrobią. Którą ze spraw uznają za najważniejszą.

– Pod Joanną?

– To drzewo, buk nazwany tak po mojej siostrze. Zostawimy je w kręgu tej energii i zobaczymy, co będzie dla nich priorytetem, a co mrzonką. Dzieci są mądre. Nie to co my.

– Ty jesteś mądry.

– Ja nie wiem, kim jestem, stąd i nie wiem, czy mądry jestem. Może ty mi powiesz, kim jestem, bo ja nie wiem i jakoś nie zabiegam specjalnie, żeby się dowiedzieć. No, kim jestem?

– No jak to! Jesteś Piotrek Mazur, mieszkasz…

– Wiem. I wszyscy zainteresowani to wiedzą. A ty musisz pójść do lasu, zapytać drzew, ptaków, wilków może się dowiesz. Ta wiedza cię powinna interesować, a nie PESEL, i nazwisko. To jest nic! – Piotrek łączy kciuk z palcem wskazującym.

Siedzą przy stole. Obrus i kamionkowa misa z jabłkami. Rzeczy pierwsze. Koncentracja na byciu, a nie posiadaniu. Koledze podoba się życie Piotrka. Zazdrości nawet. Piją herbatę, a światło wpadające przez kuchenne okno odbija się w Piotrkowych oczach. Kolega widzi w nich smutek. Ale sam już nie jest pewien, co widzi. Zapytałby, czy Piotrek jest smutny, ale się boi.

– Przyjacielu. Nasz czas się kończy. Wielce ci dziękuję za odwiedziny. Będę dobrze wspominał twoją dwudniową u mnie wizytę. Wierzę, że czułeś się dobrze. Pomogłeś mi. Cieszę się, że udało ci się zrobić porządek z bezpiecznikami. Nie muszę się już obawiać jednoczesnego włączania pralki i zmywarki. Zastanawianie się, czy najpierw prać, czy myć naczynia… niepotrzebna strata czasu. A ja już nic z tych elektrycznych spraw nie pamiętam. Nie chcę pamiętać.

– Nie ma za co. Dziękuję, że mnie wziąłeś. Zaufanie to kwestia mocno dziś deficytowa.

– Czym jest zaufanie! – Piotrek odstawia kubek. – Ja nie wiem! A może zaufanie to wiara, że drzewo, które obejmę tak od początku do końca, tylko nie Joannę, bo ona w obwodzie ma prawie dwa metry, ale inne jakieś, cieńsze… sosnę na przykład, odwzajemni mi się tym samym.

– Drzewo cię obejmie?

– Oczywiście! Nie bój się przytulać drzew! One się tego nie boją. Muszę się zbierać. W związku z tym ty również.

– Tak, tak… A powiedz mi jeszcze, dlaczego mamy zostawić moje dzieciaki przy Joannie?

Piotrek unosi palec wskazujący.

– Żeby doświadczały, kochany. To jedyne, co możesz im dać. – Sięga po telefon. – Na mnie czas. Kolega, z którym jadę na spotkanie klasowe, czeka. Zabieram go.

– Zlot kumpli?

– A ja wiem czy kumpli? Ty mnie o to pytasz, a ja nie potrafię ci odpowiedzieć. Bo nie wiem. A może zlot drzew, a może ptaków? Kim jesteśmy, że dajemy się spędzić do jednego gniazda i być w nim bez przymusu dwa dni? A może to jednak przymus i nie robimy tego z wolnej woli? Bo czym jest wola? Pamiętaj: czystość, cisza i czas – jedynie one są ważne. A o resztę mnie nie pytaj.

Filip

Niełatwo trafić. Skrzyżowanie na końcu wsi, za nim zjazd w prawo i od razu w polną drogę, również w prawo, ale lekko w dół. I ten dół właśnie go myli, bo skoro ośrodek jest na wzgórzu, droga nie może prowadzić w dół. Wycofuje. Wraca. I tak dwa razy. Niepotrzebnie spalił z klientem blanta.

– Żeby prąd dobrze płynął – powiedział klient.

– Aby! – zgodził się Filip po szybkiej kalkulacji, że do domu nie wraca, a na miejscu będzie za niecałą godzinę. I przez kolejny kwadrans zastanawiał się, czy na zdanie rozpoczynające się od „żeby” należało odpowiedzieć „aby” czy może „oby”. Naszła go nawet myśl, żeby zadzwonić do klienta i sprostować początek zdania. Uspokój się! – mówi do siebie i włącza muzykę. Drugi album Faithless wydaje się najlepszym w tym momencie rozwiązaniem. Aby do celu!

Za dużo zakrętów. Trzeba się wspomagać. Włącza nawigację. Nawigacja kłamie. Filip się zatrzymuje, wyłącza za głośną muzykę. Czuje, że się zgubił. Sięga po notes, rysuje z pamięci drogę. Bo skoro technika zawodzi, pamięć musi dopisać. Niepielęgnowany talent używany w sytuacjach nagłych. Kiedyś rysował logo zespołów – Metallicę miał obcykaną, w niej się wyspecjalizował, na wzór Metalliki potrafił narysować każdy zespół, nawet TSA. Ścigali się z bratem, kto w stylu Metalliki narysuje w minutę najwięcej metalowych zespołów. Dziś ani Filip, ani Tomek metalu nie słuchają, ale brat z rysowania żyje i powoli wybija się na czołowego architekta w okolicy.

Odkłada notes, bo zbyt dużą wagę zaczyna przywiązywać do drzew. Tak je zapamiętał, to rysuje – i cieniowanie mu się włącza, ale brakuje miększego ołówka, dobrze zatemperowanego 2B albo i 3B… Lecz nie o drzewa przecież i wiewiórkę wspinającą się po jesionie chodzi ani o odpowiedni kształt korony czy o ptaka na gałęzi. O drogę tu przecież chodzi! A raczej jeździ – uśmiecha się sam do siebie.

Był tu dwa lata temu. Drobna usterka w instalacji elektrycznej. Krystek, właściciel pensjonatu, zapłacił uczciwie i jeszcze obiecał rabat, gdyby Filip potrzebował pokoju. Przy okazji poprosił o reklamę, bo ludzie teraz szukają samotni na weekendowy reset, miejsca jak to właśnie, z dala od typowych agroturystycznych gospodarstw ze sztucznymi kaczkami w oczkach wodnych. Filipowi przypominają się programy dla rolników. Ile się tego naoglądał w oczekiwaniu na Teleranek! Tak, tak – będzie rekomendował, tym bardziej że o taki widok trudno. I las wokół!

Dotrzymał słowa.

Za wcześnie przyjechał. Piętnastej jeszcze nie ma. Taras, papieros… mógłby tu przesiedzieć w samotności do niedzieli, patrzeć na góry, nie myśleć o kablach, napięciach, być voltem i amperem w jednym, płynąć miedzianym przewodem z zieloną izolacją. Dobry materiał, nie za mocny… być voltem i amperem! Cóż za abstrakcyjna perspektywa, cóż za koncepcja, za którą na elektrotechnice zgarnąłby jedynkę. Telefon dzwoni. Daje go na głośnik.

– Jak tam, panie?

– Nie zgadniesz, z kim jadę – mówi Jacek.

– Dawaj!

– Z Ryśkiem, kurwa! Siedzimy naprzeciwko siebie. Nie teraz oczywiście, bo wyszedłem do kibla. On tu jest!

– Rychu? O cholera! Gadacie?

– A co ty! Książkę czyta. Kimnąłem się trochę. Śniło mi się, że się zemścił…

Filip wybucha śmiechem.

– Paliłeś coś?

– Jeszcze nie. Słuchaj, nie było go z nami, nie przyjechał.

– No to w końcu on tu jedzie czy nie?

– Jedzie, jedzie, ale sen ci opowiadam. No więc schodzimy się do pokoi, w nocy, a każdy z nas widzi jego postać w swoim pokoju: Rycha z książką. Na przykład wchodzisz do łazienki, a on siedzi na kiblu i czyta książkę. I unosi powoli głowę, i patrzy na ciebie tak jak na mnie dziś, gdy go przyuważyłem z peronu.

– Kurwa, co ty opowiadasz?

– Każdy, kto wchodzi do pokoju, widzi Ryśka na łóżku albo na krześle, gdziekolwiek. Wyobraź sobie minę Piotrka, jak wychodzi na balkon ostatni raz przed zaśnięciem, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza… a tam Rysiek! To jest jazda, stary! No i każdy to lekceważy, bo wydaje mu się, że ma zwidy poalkoholowe, a potem, jak wszyscy śpią, Rychu oblewa pensjonat benzyną, rzuca srebrne zippo, staje przed płonącą chałupą i robi selfie, które od razu wrzuca na fejsa. Z podpisem: nieważne, jak się zaczyna, ważne, jak się kończy!

– A on ma w ogóle fejsa?

– A skąd ja mam to wiedzieć, Filuś?! To był sen!

– Ja pierdolę! Wysadź go na następnej stacji!

– Nie, jest spoko. Nawet się jakoś szczególnie nie zmienił… Jestem w szoku, bo w dzień nie miewam snów. Będziemy za godzinę.

Filip czuje dreszcz. Nigdy nie wiesz, co może człowiekowi odjebać, szczególnie po latach niewidzenia tego właśnie człowieka… choć z Jacka zawsze był fantasta. Na wszelki wypadek wychyla się przez barierkę tarasu i próbuje oszacować, jak wysoko jest nad parkingiem. Za wysoko. Lot byłby krótki, ale bolesny. Wchodzi na zewnątrz, przeparkowuje auto bezpośrednio pod taras, a w Wikipedii sprawdza wysokość forda transita. Droga będzie krótsza o dwa metry i dwadzieścia centymetrów.

Bartek

Po czwartym nieodebranym połączeniu Bartek wciska przycisk słuchawki na kierownicy.

– Jurek, ile razy ci mówiłem, że dziś mam wolne. W aucie jestem! Nie-pra-cu-ję-już!

– Dzięki, że odebrałeś. No co ja mam zrobić, skoro w niedzielę chrześniak ma urodziny i muszę mu laptoka dać, inaczej mnie siostra przeklnie, bo obiecałem już dawno.

– Laptoka… – śmieje się Bartek.

– No laptoka, bo przecież stacjonarnego mu nie dam, dałem dwa lata temu i mnie rodzina wyśmiała, że teraz laptoki się daje.

– Rozumiem… Jurek, ale co ja mogę poradzić?

– Powiedz, jak zlikwidować zdjęcia z laptoka, bo zwykłe usuwanie przez delete podobno nic nie daje… nawet jak się z kosza usunie, a nowego chłopakowi nie kupię, na bierzmowanie najwyżej nowy, a ten mój laptok niewiele przecież używany, to jeszcze się przyda młodemu.

– Ile lat ma chłopak?

– Dwanaście kończy, a chrzestnym jestem. Zobowiązanie jest. Na całe życie. Byłeś kiedyś chrzestnym ojcem?

– Nigdy! Mam wyjebane na ten system i mnie nie proszą. Nieważne! Jak on ma dwanaście lat, nie będzie grzebał w bebechach komputera. Grać będzie!

– Bartek, tak się mówi tylko. – Głos Jurka staje się poważny. – Teraz dzieciaki mają wiedzę. Kreptowalutę jeden zrobił w klasie młodego.

– E, bez jaj! Without eggs!

– Od siostry wiem… ale wertualną, nie prawdziwą, i rodzice musieli oddawać prawie tysiąc złotych poszkodowanym. Afera była na całą szkołę, dyrektor na zebraniu. Polubownie rozwiązali, a chłopak dostał szlaban na neta. Dobry jest gnojek! Starzy podobno dumni ze szkoły wychodzili… i prosto pod bankomat. Komedia!

Bartek zastanawia się, skąd Jurek wie o tych dwóch komputerach, które trafiły mu się zupełnym przypadkiem. Ma nauczkę, żeby nie paplać na lewo i prawo o takich incydentach.

– Jureczku, ja tylko naprawiam, po godzinach, i tylko znajomym. Sporadycznie. Nie miałem zresztą takich spraw, żeby coś trwale usuwać z dysku. Windowsa mogę ci zainstalować… Kurwa! – Wyprzedza go motocyklista, a za nim furgonetka. – Jeżdżą jak pojebani!

– Oj, Bartek, tyle razy mi pomagałeś, a tu się kregujesz. Na pewno jest hasło, które usunie te zdjęcia.

– A co jest na zdjęciach?

– Co było! Bo już ich nie ma. Skasowałem wszystkie, ale wiem, że one są, tylko czekają na odkrycie – kończy szeptem.

– No to co było?

– Ale między nami?

– No jasne.

– Koleżanka z firmy.

– Z naszej?!

– No z naszej!

– Ale ty kawaler przecież jesteś… No to jaki problem? Chyba że się coś zmieniło.

– Co się zmieniło? Nic się nie zmieniło!

– No to która taka kochliwa? – śmieje się Bartek.

– Agnieszka z logistyki. Rozmawialiśmy raz, akurat na Essen leciałem, a ona mi o towarach do Siemensa, że miejsce rozładunku się zmieniło i że mam brać hotel, żeby nie leżeć w kabinie, że ona wszystko załatwi… Dobrze się gadało, a potem zaczęliśmy pisać, dzień po dniu, i ona mi te zdjęcia wysłała.

– Swoje? Jakie zdjęcia? – Bartek zaciska dłonie na kierownicy.

– No rozbierane, co kiedyś jej koleżanka robiła, żadne porno… erotyka z tych lżejszych. Ale całkiem, całkiem. Wszystko zakryte, ale tak wiesz, odważniej. I zapisałem te zdjęcia, zamiast skasować, bo jak człowiek w trasie, jak zjeżdża na parking, żeby się spoziomować, to lubi popatrzeć. Pomarzyć. Strasznie mi wstyd teraz, ona później okropne rzeczy pisała. Ja myślę, że ona psychiczna musi być.

– Dobra, ja teraz nie wiem, ale się dowiem. Jadę do kolegów, to zapytam. Dam znać, a jak nie dam, to i ty nie dasz laptopa chrześniakowi, a spotkamy się w poniedziałek. Jesteś w trasie?

– Od środy dopiero. Ale jak to nie dam? W niedzielę ma urodziny przecież!

– No po prostu nie dasz! Nie dasz laptoka, laptopa nie dasz dziecku z tymi zdjęciami przecież!

– Dzięki, stary! Dzwoń o każdej porze dnia i nocy. Będę czekał, dobry jest chłopak, chce iść na politechnikę. Żadnych kreptowalut nie będzie robił. Wezmę na piśmie od niego!

– Muszę kończyć!

– Dziękuję, bardzo mi pomogłeś.

– To się okaże. Bye!

Bartek uderza w kierownicę.

– Ja pierdolę!

I zatrzymuje się na wąskim poboczu, włącza awaryjne i wyciąga papierosa. Miał w drodze nie palić. Dopiero na miejscu. Wychodzi z samochodu i wybiera numer do Jurka.

– Już wiesz? – cieszy się Jurek.

– Ważne pytanie jest, od tego zależy dobór oprogramowania do usuwania zdjęć, bo ono się zmienia z tygodnia na tydzień.

– Zamieniam się w słuch.

– Kiedy dokładnie były zapisane te zdjęcia?

– A bo ja wiem… Mnóstwo ich było. Z rok temu?

Zaciąga się papierosem. Mnóstwo. Rok temu. Jeśli rok, nie jest źle… Albo jest. I widzi spoconego Jurka za kierownicą scanii, widzi spoconego i grubego Jurka, jak wchodzi do kabiny, spoconego, grubego kurdupla metr sześćdziesiąt w kapeluszu, jak zjada trzy hot dogi na jednym posiedzeniu, jak siada na kibel wpatrzony w drzwi, których nie zamknął, i liczy na to, że zdąży wydusić z siebie to całe śmieciowe żarcie, zanim ktoś naciśnie klamkę.

– Nie, czekaj, w grudniu były ostatnie! Jechałem do mamy na święta z Hamburga i wysłałem sobie z komórki na drugiego maila, zapisałem na komputerze. Pamiętam tanksztelę, bo polaczki się kłócili przy stoliku obok. Większy ekran, lepsza jakość – śmieje się Jurek.

Co za debil! – denerwuje się Bartek.

– Czyli dziesięć miesięcy temu ostatni raz zapisywałeś?

– Na to wychodzi, skoro mamy październik.

– Będziemy potrzebowali nowego oprogramowania. Nic nie rób. Będziemy w kontakcie.

– Oczywiście, szefie! – cieszy się Jurek, a Bartek kończy palić drugiego papierosa.

Wsiada do samochodu, czuje pulsowanie w prawej skroni, a za chwilę w lewej. I tak na przemian. Opuszcza szybę, bo słabo mu się robi. Wymusza kaszel. Podobno przy zawale pomaga. Odpala trzeciego papierosa. Mijają go samochody, jeden za drugim, piątkowa kumulacja. Ograniczenie do dziewięćdziesięciu, a wyglądają, jakby pruły ze sto pięćdziesiąt. Sam tak zasuwał nie raz. Gdyby teraz otworzył drzwi, mógłby doprowadzić do katastrofy w ruchu lądowym: kierowca z jego pasa odbiłby w lewo i uderzył w samochód jadący z naprzeciwka. Kumpel miał dzwona yariską. Po wyjściu z auta pobiegł w pola i krzyczał „zabiłem się, zabiłem się…”, aż się wypierdolił i dopiero wtedy połapał, że jednak żyje. Ale wtedy już nie miał siły wstać. Wszystko zależy od kąta uderzenia. A yariska, takie niby pierdzikółko, nie bez kozery została samochodem roku. Dlatego Bartek naciskał w firmie, żeby podstawili mu właśnie tę furę. Koniecznie w hybrydzie.

Kierunkowskaz, wyłącza awaryjne, patrzy w lusterko, odczekuje dwie sekundy i rusza.

Marcin

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Patroni:

Partnerem wydawniczym książki jest Wrocławski Instytut Kultury w ramach Wrocławskiego Programu Wydawniczego

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Część pierwsza
Rysiek
Bartek
Jacek
Olek
Piotrek
Filip
Bartek
Marcin
Michał
Koledzy
Część druga
Marcin
Bartek
Olek
Marcin
Piotrek
Michał
Jacek
Filip
Rysiek
Część trzecia
Koledzy
Marcin
Michał
Piotrek
Bartek
Marcin
Jacek
Olek
Filip
Rysiek
Część czwarta
Olek
Michał
Marcin
Jacek
Filip
Bartek
Piotrek
Rysiek
Koledzy
Część piąta
Michał
Marcin
Rysiek
Piotrek
Bartek
Jacek
Olek
Filip

Książkowe Klimaty

www.ksiazkoweklimaty.pl

Redakcja:

[email protected]

Promocja:

[email protected]

Sprzedaż:

[email protected]

KsiazkoweKlimaty

ksiazkoweklimaty

ksiazkowe_klimaty