Oliva Denaro - Viola Ardone - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Oliva Denaro ebook i audiobook

Ardone Viola

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

10 osób interesuje się tą książką

Opis

Intensywna powieść o dojrzewaniu dziewczyny, która pragnie wolności w czasach, kiedy urodzić się kobietą oznaczało wyrok. – „La Stampa” Jest rok 1960. Oliva Denaro ma piętnaście lat, mieszka w małym miasteczku na Sycylii i od dziecka wie, że – jak obsesyjnie powtarza jej matka – „kobieta to misa, jak ją kto stłucze, ma ją wziąć”. Lubi chodzić do szkoły, uczyć się trudnych słówek, biegać „aż jej się płuca rozpękną”, rysować po kryjomu w specjalnym zeszycie portrety gwiazd kina (choć do kina chodzić nie może, bo „od tego się w głowie przewraca”), zbierać ślimaki z ojcem i strzelać kamykami z procy w tych, którzy wyśmiewają się z jej przyjaciela Sara. Nie podoba jej się za to myśl o „ciotce”, bo kiedy ta się wreszcie zjawi, Oliva nie będzie już mogła robić tych wszystkich rzeczy, które tak lubi, będzie za to musiała bronić się przed mężczyznami, żeby dotrwać do ślubu nietknięta. Kiedy system milczącego przyzwolenia na przemoc wobec kobiet, w którym przyszło jej żyć, zmusza ją do pogodzenia się z gwałtem, dziewczyna się buntuje i podejmuje walkę o prawo do wyboru. Wypowiada „nie”, za które przychodzi jej słono zapłacić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 310

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 45 min

Lektor: Marta Markowicz
Oceny
4,5 (307 ocen)
196
84
21
6
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
IzabelHerb

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała powieść o kobiecej wolności wyboru, prawu do podejmowania własnych decyzji i do niezależności... o szacunku.... o konsekwencjach mówienia NIE. Polecam wszystkim!
30
NandiH

Nie oderwiesz się od lektury

Świetnie napisana. I absolutnie genialnie przeczytana.
10
MarysiaSz

Nie oderwiesz się od lektury

Zachwycająca.
10
Tedzik

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka.
10
BeaDrze

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowna!
10

Popularność




Oliva Denaro

© 2021 Giulio Einaudi Editore

Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2022 for the Polish translation by Mateusz Kłodecki

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz

Zdjęcie użyte na okładce: © Aleshyn Andrei/Shutterstock

Redakcja: Justyna Chmielewska

Korekta: Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska

Przekład książki był możliwy dzięki pomocy finansowej Włoskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych i Współpracy Międzynarodowej.La traduzione del libro è stata possibile grazie al contributo del Ministero degli Affari Esteri e della Cooperazione Internazionale Italiano.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

ISBN: 978-83-8230-472-5

E-wydanie 2022

Część pierwsza1960

1.

Kobieta to misa, jak ją kto stłucze, ma ją wziąć. Tak mawia moja matka.

Byłabym szczęśliwsza, gdybym przyszła na świat jako chłopiec, jak Cosimino, ale nikt nie pytał mnie o zdanie, kiedy mnie robili. W brzuchu byliśmy razem i byliśmy tacy sami, ale potem wyszliśmy różni: ja w różowej koszulce, on w błękitnej, ja ze szmacianą lalką, on z drewnianym mieczykiem, ja w sukieneczce w kwiatki, on w kraciastych portkach. Gdy mieliśmy po dziewięć lat, on nauczył się gwizdać na palcach i bez, a ja robić sobie niski i wysoki kucyk. Teraz, kiedy mamy prawie po piętnaście lat, wyrósł dziesięć centymetrów wyższy niż ja i wolno mu o wiele więcej niż mnie: może chodzić po miasteczku za dnia i jak jest ciemno, nosić krótkie spodenki, a od święta też długie, rozmawiać z kobietami i mężczyznami w każdym wieku, w niedzielę wypić kieliszek rozcieńczonego wodą wina, przeklinać, pluć, a latem biec na plażę i pływać w morzu w samych majtkach. Jestem zwolenniczką morskich kąpieli.

Mama woli Cosimina ode mnie, bo mój brat ma jasną skórę i włosy, jak tata, a ja jestem czarna jak kruk. Cosimino nie jest misą. Nie stłucze się. A jak się stłucze, sam się złoży do kupy.

W szkole zawsze byłam dobra, a Cosiminowi nie chciało się uczyć. Matka nie załamywała rąk, tylko kazała mu zakasać rękawy i znaleźć dobrą robotę, żeby nie skończył jak ojciec. Spojrzałam na tatę, pochylonego nad krzaczkami pomidorów w ogrodzie. Wcale nie wyglądał, jakby w ogóle jakoś skończył, bynajmniej, on właśnie bardzo lubi zaczynać nowe rzeczy od samego początku. Tak jak wtedy, kiedy za pieniądze ze ślimaków, które zebraliśmy po ulewie, udało mu się kupić kury. Pozwolił mi ponadawać im imiona, a że mnie podobają się różne kolory, to wyszły: Różyczka, Błękitka, Zielanna, Fioletta, Czarnula… Potem stwierdził, że zbije kurnik z desek, i wtedy podawałam mu gwoździe, a gdy robił rynienkę na nasiona, podałam mu piłę. Kiedy wszystko było gotowe, zapytałam:

– Tata, pomalujemy go na żółto?

– A co to dla nich za różnica, czy mają żółty kurnik, czy czarny? Durnoty jakieś – wtrąciła się matka.

– W żółtym będą szczęśliwsze – stwierdziłam. – A jak są szczęśliwe, znoszą więcej jajek.

– Ach, tak? Szepnęły ci o tym na uszko? – zapytała matka. Potem odwróciła się na pięcie i wróciła do domu, mrucząc coś w swoim ojczystym języku, czyli po kalabryjsku z okolic Cosenzy, który jest zupełnie inny od sycylijskiego. Zawsze tak mówi, jak jej gramy na nerwach, żebyśmy nic nie rozumieli, no i wtedy sobie narzeka, że w ogóle przyjechała tu na południe.

Ojciec wziął pędzel, zanurzył w farbie, po czym go wyciągnął. Żółte krople skapywały do kubła jak roztrzepane jajka na jajecznicę, aż prawie czułam jej przyjemny zapaszek. Jestem zwolenniczką jajecznicy.

Malowaliśmy, a po każdym pociągnięciu farba połyskiwała w słońcu.

– Salvo Denaro, jesteś uparty jak osioł. I niedaleko pada jabłko od jabłoni – powiedziała matka, wróciwszy na podwórko. Zawsze, kiedy ją drażnił, zwracała się do niego po imieniu i nazwisku, jak nauczycielka w szkole. – Nigdy mnie nie słuchasz. A ty? Ubrałaś się do roboty w najlepszą spódnicę, niech cię ręka boska broni, żebyś mi ją utytłała! Marsz się przebrać! I pilnuj się, masz być czysta – rozkazała, wyjmując mi pędzel z dłoni. – Przecież urodziłam ci też syna – dodała, zwracając się do taty, i zawołała mojego brata.

Cosimino wyszedł na gumno i niechętnie zaczął malować, ale po dziesięciu minutach nagle rozbolała go ręka i chyłkiem dał dyla. Ja tymczasem przebrałam się w fartuch roboczy, więc mogłam pracować z tatą aż do wieczora, kiedy zadowolone kury poszły spać w swoim żółtym domku.

Rano okazało się, że jedna zdechła. Błękitka. To od smrodu tej farby, krzyczała mama po kalabryjsku. Na ptasią grypę, szepnął mi tata. Nie wiedziałam, kto ma rację: ona gada i gada, a do tego ciągle dyktuje mnóstwo reguł, jest ich tyle, że nietrudno którąś złamać. Za to ojciec często milczy, więc nigdy nie wiem, co zrobić, żeby mnie kochał.

Tak czy siak, pochowaliśmy kurę za grządkami, tata nakreślił w powietrzu przed sobą znak krzyża złączonymi palcami wskazującym i środkowym.

– Spoczywaj w pokoju – powiedział i wróciliśmy do domu.

A ja pomyślałam, że życie zwierząt też jest pełne trosk.

2.

Później już nigdy nie malowałam z ojcem. Matka mówi, że to jego wina, że wciąż nie mam ciotki, bo chował mnie jak chłopaka. Nie jestem zwolenniczką ciotki, raz ją widziałam i się przestraszyłam. Któregoś ranka po śniadaniu weszłam do łazienki i zobaczyłam w miednicy kilka poplamionych czerwienią szmatek, które unosiły się w rdzawej wodzie. Wyglądały jak ciało jakiegoś zdychającego zwierzątka. Wtedy weszła moja matka.

– Co się tak patrzysz? – Bez słowa odsunęłam się od miednicy. – To ciotka – wyjaśniła, wylała brudną wodę i zaczęła pocierać ściereczki kostką mydła, aż znów zrobiły się białe. – Na ciebie też przyjdzie pora – powiedziała, a ja od tamtej chwili modliłam się, żeby ten dzień nigdy nie nadszedł.

Reguły ciotki są następujące: spuść wzrok, zachowuj się, siedź w domu. Ale dopóki ciotka nie przyszła, mogę pracować w ogrodzie, chodzić na targ i sprzedawać z tatą zieleninę, żaby lub ślimaki, strzelać kamieniami z procy w chłopaków, co się nabijają z mojego przyjaciela Sara, który ma szpotawą nogę, biegać po alei z Cosiminem i wracać do domu zgrzana, z czarnymi kolanami. Wszystkie moje przyjaciółki już dostały ciotki. Teraz noszą dłuższe spódnice, wyskoczyły im pryszcze na twarzach, a pod koszulami zarysowują się piersi. A Crocifissie wyrósł nawet delikatny wąsik, więc chłopaki zaczęły ją przezywać „rozbójnikiem Facjatą”. Ale ona się nie przejmuje, tylko robi zbolałą minę, uciska brzuch dłońmi, jakby była w ciąży, i jak tylko spotka jakąś koleżankę, zaraz powtarza to samo pytanie: „Ja już krwawię, a ty?”. Jakby wygrała jakąś nagrodę.

A do chłopców ciotka w ogóle nie przychodzi. Nie są tacy jak my: dorastają powoli, a nie że wszystko naraz.

Na moje koleżanki zawsze czeka teraz pod szkołą ktoś z rodziny, kto odprowadza je do domu, a wcześniej wracały same. Kiedy na ulicy mijają mężczyzn, spuszczają wzrok, choć doskonale wiedzą, że oni gapią się dokładnie tam, gdzie materiał jest najbardziej napięty, dlatego wzrok może i spuszczają, ale za to prostują plecy tak, że prawie im strzelają guziki. Przypominają kury z kurnika mojego ojca. Kury z wyprężoną piersią.

Moja siostra jest ode mnie cztery lata starsza i ona też chodziła wyprężona, zanim wzięła ślub. Ma jasną cerę i włosy, jak mój ojciec, i kiedy szła ulicą, wszyscy mężczyźni się za nią oglądali. Im bardziej się oglądali, tym bardziej się prężyła, im bardziej się prężyła, tym bardziej się oglądali. Wiem o tym, bo to ja musiałam jej pilnować, kiedy Cosimino jak zwykle się gdzieś wałęsał. Nazywa się Fortunata, ale Fortuna już przestała jej sprzyjać. Pewnego dnia ktoś posłał jej o jedno spojrzenie za dużo i w brzuchu mojej siostry pojawiło się dziecko. Okazało się, że zrobił je Gerò Musciacco, wnuk burmistrza. Dowiedziałam się o tym, kiedy po kolacji spotkali się we trójkę w kuchni, ona, moja mama i mój tata, i rozmawiali ściszonym głosem. Ale to żadna tajemnica, skoro cała Martorana już ją znała.

Ojciec Gerò Musciacca nie chciał, żeby jego syn żenił się z moją siostrą, bo jesteśmy biedni. Fortunata płakała, matka łomotała pięściami w stół i przeklinała po kalabryjsku.

– Na miły Bóg, nie dam im tak cię pohańbić! – lamentowała.

Ojciec milczał. Jestem zwolenniczką milczenia.

– Weź luparę i idź się rozmówić z tym Musciakkiem. Luparę weź! – nalegała matka.

Ojciec nalał sobie wody do szklanki, wypił powoli, wytarł usta serwetką, wstał od stołu i powiedział tylko:

– Nie mam ochoty.

Potem wrócił do swoich grządek. A później przez miesiąc nikt się nawet nie odzywał, oprócz mojego brata, który wtedy był jeszcze smarkaczem i prawie niczym się nie przejmował.

Byłam przekonana, że to moja wina, bo któregoś popołudnia zamiast robić za strażniczkę Fortunaty, poszłam do Sara na makaron z sardynkami, smakołyk, który jego matka, Nardina, gotuje specjalnie dla mnie. Jestem zwolenniczką smakołyków. To na pewno właśnie wtedy tamten typ skorzystał z okazji i wcisnął mojej siostrze dziecko do brzucha.

Któregoś ranka matka włożyła najlepsze ubranie, wyszła z domu i wróciła dopiero po zmroku. Następnego dnia Fortunata wstała bardzo wcześnie i od razu zaczęła dziergać dwa białe buciki. Ojciec przyglądał się, jak pracuje.

– Chcesz wyjść za tego człowieka? – zapytał.

Fortunata kiwnęła głową i wyciągnęła z motka kolejną porcję włóczki. Dwa miesiące później wyprawiono wesele, a ja od tej chwili miałam cały pokój dla siebie.

Reguły ślubu są takie: włóż białą suknię, przedefiluj przez cały kościół aż do samego księdza i powiedz „tak”. Na przyjęciu pani Scibetta, która mieszka w pięknym domu, gdzie co roku chodzimy z mamą na szczotkowanie materaców i drobne robótki krawieckie, opowiadała wszystkim, że Gerò Musciacco w końcu zgodził się na ślub, bo szepnęła mu słówko jego kuzynka baronowa Careri, z którą skontaktował się nasz proboszcz don Ignazio, którego poprosiła o to Nellina, jego gosposia, matka chrzestna Fortunaty, ją zaś namówiła moja matka, tamtego dnia, kiedy wyszła z domu z samego rana.

Fortunata udawała, że nie słyszy tych plotek, ale zmieniła się: przestała się prężyć, a suknia ślubna zdawała się na niej pękać w szwach, i to nie na piersiach, ale przez wielkiego, dojrzałego arbuza, który wyzierał spod białego materiału. Po weselu zamieszkała w domu Musciacca. Zniknęła na trzy miesiące, po czym Nellina znalazła ją w zakrystii, bez brzucha i ze zmizerowaną twarzą. Dziecka nie było, za to Fortunata miała ciemne plamy na ramionach i pod oczami. Powiedziała, że spadła ze schodów. Gosposia poinformowała o wszystkim baronową, a ta poskarżyła się swojemu kuzynowi, który z kolei zbeształ syna i kazał mu, by lepiej pilnował żony. Fortunata wróciła do swojego domu i przywdziała czarny strój, którego odtąd nie zdjęła. Gości nie przyjmuje, z domu nie wychodzi, ale dzięki temu przynajmniej znów się nie przewróci. Za to Gerò hula po miasteczku, sam albo w towarzystwie, jak za kawalerskich czasów. Na ulicy gapi się na wszystkie młode kobiety, jakby im też chciał wcisnąć dziecko do brzucha.

3.

Na mnie nikt nie czeka pod szkołą. Jeszcze tylko jedna z moich koleżanek wraca sama, Liliana, ale ona to co innego, bo jej tata, pan Calò, jest miejscowym komunistą. Pani Fina, jego żona, chodzi do pracy, zupełnie jakby była mężczyzną, a on w ogóle się nie przejmuje, kiedy ludzie szepczą, że nie umie wyżywić rodziny.

Calò nosi brodę i małe okulary, a do tego stara się robić wrażenie wielce uczonego, ale moja mama mówi, że tak naprawdę jest tylko słomianym pajacem, pomyśl sobie, ledwo skończył trzy klasy gimnazjum. Ma takiego hopla, że musi ciągle gadać z ludźmi, więc w każdy drugi czwartek miesiąca organizuje zebrania w starej szopie na sieci w dolnej części miasteczka, tej nadmorskiej, żeby omawiać problemy Martorany, jakby coś z tego miało wyniknąć. Jak świat światem jest, jak jest, i nic się nie zmieni, mawia moja matka. Możesz sobie mleć słowa, ale chleba z tego nie będzie.

Liliana tylko zyskuje na tym komunizmie swojego ojca. Może wychodzić bez eskorty, nosić męskie spodnie, czytać fotonowele, pisemka z poradami sercowymi i zdjęciami gwiazd kina. Nigdy nie byłam w kinie, bo matka mówi, że od tego człowiek ma kiełbie we łbie, więc tylko oglądam porozklejane na ulicach plakaty filmowe i przerysowuję z nich twarze do zeszytu, ale po kryjomu. Liliana rozmawia z mężczyznami sam na sam, a mnie nie wolno się z nią widywać, bo to niepoważna dziewucha, ale ponieważ tylko nas po szkole nikt nie pilnuje, wracamy kawałek drogi razem. Z początku w ogóle się do niej nie odzywałam, ale któregoś dnia pokazała mi gazetkę ze zdjęciem pięknego Antonia z takiego jednego filmu. Spytałam, czy mogę poczytać, bo jak tylko widzę pięknego Antonia, robi mi się miękko w brzuchu, a ona nie kazała sobie tego powtarzać, tylko po prostu wzięła i mi ją oddała. Powiedziała: „Komunizm uczy, że pięknymi rzeczami trzeba się dzielić”. I tak zostałam zwolenniczką komunizmu.

Wsunęłam gazetkę pod koszulę, a w domu schowałam ją do skrytki pod obluzowaną deską w łóżku, gdzie trzymałam też ogryzek szminki w sztyfcie, który znalazłam w szkolnej łazience, i zeszyt z ołówkowymi portretami gwiazd kina.

W podstawówce byłyśmy z Lilianą pupilkami pani Rosarii. Liliana była mistrzynią mnożenia, ale ja wyprzedzałam ją w rozbiorze gramatycznym. Najpilniejszym uczennicom nauczycielka przypinała do białych fartuszków gwiazdki. Reguły gwiazdek były takie: czytaj, nie sylabizując, pisz, nie robiąc kleksów, licz w głowie, a nie na palcach. Byłyśmy z Lilianą na równi, ale ona znała trochę słówek z polityki, które zasłyszała na zebraniach swojego ojca, więc się puszyła. Postanowiłam, że też się w czymś wyspecjalizuję. Pani Rosaria przyniosła z domu książki i zostawiła je na regale z tyłu klasy. Mogłyśmy je czytać, kiedy tylko przyszła nam na to chęć. Ich stronice były białe i gładkie, ślizgały się pod palcami, wypełniały je kolorowe ryciny z całą masą zwierząt, które rozumowały po chrześcijańsku, jak ludzie. Nie jestem zwolenniczką mówiących zwierząt, bo w zwierzętach najpiękniejsze jest właśnie to, że milczą jak mój tata.

Lubiłam słownik, było w nim mnóstwo nieznanych terminów, za pomocą których można formułować myśli, które kłębią się w głowie, ale nie wiadomo, jak je wyrazić. Jednego ranka zapomniałam kałamarza, więc podniosłam się i wypróbowałam nowe słówko:

– Proszę pani, najmocniej przepraszam, ale zapomniałam inkaustu.

A ona, zamiast mnie skarcić, przyznała mi dodatkową gwiazdkę. Powiedziała, że kultura jest naszym ratunkiem i pozwala człowiekowi daleko zajść. Ja nigdzie się nie wybierałam, po prostu podobało mi się górnolotne brzmienie tego słówka.

Kiedy na koniec czwartej klasy pani Rosaria odeszła, książki z rycinami spakowano do skrzyni i wyniesiono, zniknął również słownik i wszystkie słówka, które się w nim mieściły. Na szczęście zdążyłam już sporo przepisać do zeszytu i mogłam popisywać się nimi do woli. Ci, którzy słuchali, jak mówię, patrzyli na mnie z podziwem, jakbym była od nich lepsza. Tylko nie moja matka. Kiedy spytała, jaki jest nauczyciel, który zajął miejsce pani Rosarii, odpowiedziałam:

– Ach, jest nader nużący.

Wymierzyła mi policzek i obsztorcowała po kalabryjsku:

– Na miły Bóg, nie przystoi, żeby takie słowa padały z ust kobiety!

4.

Nowy nauczyciel od samego początku był już stary, nazywał się Scialò i co rano przyjeżdżał z miasta autobusem. Niewiele mu brakowało do emerytury, dlatego po wielu latach pracy w Rzymie, na stałym lądzie, wrócił tutaj, na Sycylię. Opowiadał nam, że jadł kiedyś obiad z samym ministrem edukacji, a że powtarzał to przynajmniej raz dziennie, zaczęłyśmy go przezywać „pan miniser”.

Pan miniser nie prowadził lekcji tak jak pani Rosaria. Pierwszego dnia wyciągnął z wyświechtanej skórzanej torby jakąś książeczkę o poszarzałych stronach.

– Zapiszcie, dziewczynki. – I podyktował nam rymowankę zatytułowaną Pożegnanie białego fartuszka1. Napisał ją jego kolega. Wierszyk tak się spodobał panu Scialò, że kazał nam wkuć go na pamięć na egzamin końcowy.

Och, dziecino miła, jakże nam nastał smutny dzień,

godzina pożegnania!

Nie czujesz mego serca drżeń?

Ono tak biedne,

tak blednie!

Pochylone nad ławkami, zapisywałyśmy kolejne wersy. Przemawiał do nas biały fartuszek. Ubolewał, że musi się rozstać z dziewczynką, która wkrótce zacznie naukę w gimnazjum i zastąpi go nowym, czarnym fartuszkiem. Udzielał jej ostatnich porad przed rozstaniem:

Dziecinko, ja boję się,

bo czeka cię

czas wielce zdradliwy!

Nie jestem zwolenniczką udzielania porad. Są jak te bajki o gadających zwierzętach. Pan miniser odchrząknął i wrócił do dyktowania. Zaglądał każdej uczennicy po kolei głęboko w oczy, jakby chciał nas ostrzec przed niebezpieczeństwem, jakie nam wszystkim zagraża.

Postępuj w sposób cnotliwy.

Plotkom pożywki nie dawaj

i nigdy nie przestawaj

w złym towarzystwie.

Pozbądź się, pozbądź się czym prędzej

czasopism nieprzystojnych:

bo cóż ci da nauka, powiedz sama,

gdy na honorze plama?

– Panie profesorze, „nauka” piszemy przez ł? – zapytała Rosalina z ostatniej ławki.

Liliana i ja posłałyśmy jej z drugiego końca sali oburzone spojrzenia.

– A „honor” przez jakie h? – nie przestawała dociekać Rosalina, gdy nauczyciel wyjaśnił pierwszą kwestię.

– Nie martw się, Rosalino, jak dalej będziesz się tak „łuczyć”, raczej nie splamisz honoru nieprzystojną lekturą. Ani w ogóle żadną – powiedziałam dość głośno.

Cała klasa wybuchła śmiechem, ale pan miniser przerwał dyktowanie i podszedł do mojej ławki. Zanim zdążył otworzyć usta, spróbowałam obłaskawić go za pomocą sprawdzonej sztuczki: – Przepraszam za tę facecję, panie profesorze.

– Nie wystarczy zapamiętać kilku nadprogramowych słówek, żeby wyrosnąć na porządną panienkę – odezwał się pan Scialò. – Jeśli wytresuję moją papugę, nawet ona zacznie je powtarzać. Oto skutki nieodpowiednich metod nauczania – stwierdził, spoglądając na pusty regał, gdzie wcześniej stały książki pani Rosarii, po czym wrócił do dyktowania.

A bacz, by do lekcji się przykładać.

Precz czytadła i komiksy,

z głowy swej wyrzuć dyrdy-fiksy.

Na koniec podstawówki mój biały fartuszek poszedł na szmaty do pucowania tych kilku srebrnych sztućców, które mama przywiozła z Kalabrii. Za każdym razem, kiedy podczas cotygodniowego sprzątania brałam jedną z nich w dłonie, zdawało mi się, że wciąż słyszę głos starego nauczyciela: „Postępuj w sposób cnotliwy. Plotkom pożywki nie dawaj i nigdy nie przestawaj…”.

Latem matka zmierzyła mnie w ramionach, talii i biodrach, po czym odcięła kawałek czarnej tkaniny na nowy mundurek. Kiedy był gotowy, kazała mi go przymierzyć, przyklękła i powiedziała, żebym się obróciła. Chciała sprawdzić, czy obręb wyszedł równo. Wreszcie wstała i ujęła mój podbródek między kciuk a palec wskazujący.

– Wyrychtowałam ci mundurek jak się patrzy. Tylko mi go pilnuj i pamiętaj: czystość przede wszystkim!

Mundurek służył mi przez całe trzy lata szkoły, bo bardzo o niego dbałam, a poza tym na początku był trochę luźny.

Po egzaminie na koniec trzeciej klasy spytałam, czy mogę się uczyć dalej, ale matka pokręciła głową.

– A ta co, chce zostać naukowcem? – rzuciła do taty.

Tata nie odpowiedział, tylko wyszedł pracować w ogrodzie. Tydzień później przyniósł jej kartkę ze swoim wielkim koślawym podpisem: zgłosił mnie do seminarium nauczycielskiego.

– Powinieneś mi dziękować, bo to, że twoja pierworodna nie została sama ze swoją hańbą, to tylko i wyłącznie moja zasługa! – wydarła się matka.

– Za cztery lata – odparł ojciec – jak skończy studia, znajdzie pracę jako nauczycielka i będzie niezależna.

– Niezależna od kogo? – spytała szorstko.

– Od rodziny, od męża – wyjaśnił tata.

– A jak ona niby znajdzie męża, jeśli dalej będzie trzymać nos w książkach? – odcięła się matka.

Ojciec nic nie powiedział i wyszedł nasypać ziarno kurom. Matka poszła za nim, krzycząc po kalabryjsku:

– Co to za facet, co nie umie zadbać o swoje kobiety? I niby ty byś miał iść strzelać? Gdzie ci tam do lupary! Ty jesteś owieczka! Potulna owieczka!

Później się okazało, że pani Scibetta też zapisała swoją najmłodszą córkę, Menę, do seminarium, więc następnego dnia mama rozpruła brzeg mojej koszuli, rozprostowała materiał, który schowała w obrębie, i wykończyła robotę ślepym ściegiem. Kiedy zobaczyłam, jak z tej ukrytej kieszonki wyłania się czarny materiał, pomyślałam, że może matka od samego początku chciała, żebym uczyła się dalej. A może była po prostu bardzo zapobiegliwa.

5.

Kiedy byłam maciupka, ojciec sam chodził na pole zbierać ślimaki. Gdy wracał, widziałam go już z daleka, jego jasne włosy lśniły w słońcu, wydawał się wielki i silny jak olbrzym. Któregoś ranka zbudziłam się o świcie, kiedy wszyscy jeszcze spali, i powiedziałam mu, że chcę iść z nim. Od tej chwili byłam jego pomocnicą. Szliśmy jedno obok drugiego i przetrząsaliśmy liście, a kiedy tata wypatrzył ślimaka, dwa razy ściskał mi dłoń, ale tak bardzo, bardzo delikatnie. Co jakiś czas przystawałam na środku łąki i schylałam się, żeby zerwać margerytkę. Zamykałam oczy i bezgłośnie poruszałam wargami: kocha, nie kocha, kocha, nie kocha, kocha, kocha.

Miesiąc później, kiedy byliśmy już gotowi, w gumiakach i z wiadrami w dłoni, matka popatrzyła na mnie tak, jakby pierwszy raz widziała mnie na oczy.

– Ta spódnica jest nieprzyzwoita, podjeżdża ci na pupie – stwierdziła. – Daj mi ją, poprawię to, przecież nie możesz się tak ludziom pokazać.

To nieprawda: spódnica równo okrywała moje suche, niemal męskie ciało, ale matka nie przyjmowała do wiadomości, że czas płynie, a ja się nie zmieniam.

– Idziemy na ślimaki, nie na festyn – odburknęłam. Na dowód, że spódnicy niczego nie brakuje, przygładziłam dłońmi szorstki materiał, ale koniec końców i tak poszłam do łazienki i ją zdjęłam. Włożyłam inną, starą i powyciąganą, zakrywającą moje kościste kolana. Ojciec czekał na mnie z wyplataną torbą i nożykiem w dłoni. Czasami zamiast na ślimaki chodziliśmy na żaby, ale z nimi jest trudniej, bo te nasze ślimaki, czyli babaluki, czekają grzecznie i nieruchomo w swoich muszlach, przyklejone do kamieni, za to żaby skaczą na wszystkie strony i od razu widać, że mają kiełbie we łbie.

– Ja w twoim wieku nosiłam już stanik i pończochy – ciągnęła matka, gdy stanęłam z tatą w progu. – Ale w moich czasach była większa dyscyplina. Rodzice nie pozwalali nam na wszystko, nie to, co dzisiaj. A przecież nie brakowało kawalerów, którzy mi słali spojrzenia…

Osłupiałam, aż upuściłam wiadro. Zawsze sobie wyobrażałam, że matka była babalukiem, a tymczasem ona za młodu była żabą.

– Ale prowadziłam się czysto – uściśliła. – I nie potrzebowałam stróża, który by za mną łaził krok w krok. A zresztą, jak u nas kto powiedział o jedno słowo za dużo, istniało ryzyko, że zamilknie już na zawsze. Dziś jest inaczej, na zbyt wiele się pozwala: radio, kino, potańcówki. W moim domu to by było nie do pomyślenia. A ludzie to plotkarze, tylko czekają, żeby puścić w ruch języki. Czego nie wiedzą, to sobie sami doszyją. Niekiedy opowiedzą ci o cudzych sprawach, zanim cokolwiek się w ogóle zdarzy. Dlatego córek w pewnym wieku powinno się pilnować. Tutaj chłop to łobuz, a kobieta to misa: jak ją kto stłucze, ma ją wziąć.

Z niecierpliwości zaczęłam się kiwać, przenosiłam ciężar ciała z jednej nogi na drugą. Im więcej czasu minie, tym mniej ślimaków znajdziemy: wychodzą z ziemi wcześnie rano.

– Cosimino, ty byś chciał potłuczoną misę? – spytała mojego brata bliźniaka, który wciąż miał na sobie piżamę i włosy zmierzwione snem.

Uśmiechnął się, bo już znał reguły bycia starszym bratem: pilnuj siostry, dbaj o jej honor, a jeśli ktoś jej nie uszanuje, ma wiedzieć, co mu grozi. I może się wstydził, że jego siostra wciąż biega po miasteczku w spódnicy nad kolano i w chodakach, wygląda jak jakiś niedorobiony chłopak. „Brzydula Amalii i Salva Denarów”, mówili ludzie, sucha i koścista, oczy jak oliwki, wąskie wargi, twarz szeroka i ciemna, włosy czarne jak skrzydło wrony, na pewno rzuca zły urok, to agghiutticàsi, czarownica. Zawsze sama, rozczochrana, ciągle się włóczy, trzyma się tylko z Sarem, kulawym synem Vita Musumeciego, jej matka szyje wyprawki, a córa zostanie starą panną.

A matka, kiedy brała mnie ze sobą, żebyśmy razem nosiły szycie do domów bogatych pań, zawsze mnie chwaliła, jak ładnie nauczyłam się haftować, one zaś dawały mi w prezencie ciasteczko lub kromkę chleba z cieniutką jak welon warstewką konfitury i głaskały mnie na pocieszenie przekonane, że spędzę resztę życia, szyjąc wyprawki dla innych kobiet.

– Daj spokój, mà – odparł Cosimino, przecierając oczy. – Daj spokój, kto by tam wziął taką misę?

– Kto ją weźmie, to ją weźmie – odrzekła matka. – Ważne, żeby ją wziął całą. A potem, po ślubie, niech już sam się martwi.

Nie wiem, czy jestem zwolenniczką małżeństwa. Nie chcę skończyć jak Fortunata, której Musciacco zrobił dziecko, kiedy jadłam makaron z sardynkami w domu pani Nardiny. Dlatego zawsze zamiast iść przez miasteczko, biegnę. Oddech mężczyzn jest jak brzęczenie szerszeni, które mają ostre żądła i mogą cię pokłuć. Więc biegnę, żeby się stać niewidzialna, rozpędzam moje chłopięce ciało i dziewczęce serce, biegnę za te wszystkie razy, kiedy już nie będę mogła biec, za moje koleżanki w zakrytych butach i długich spódnicach, zdolne jedynie do chodzenia krótkim, wolnym krokiem, i biegnę też za moją żywcem pogrzebaną w domu siostrę.

– Uspokój się, Olivo – powiedziała na koniec moja matka. – Od dziś na ślimaki i żaby będzie chodził twój brat. To nie jest zajęcie dla panienek.

Pociągnęła mnie za ramię i zmusiła, żebym usiadła.

– Cosimino nie ma doświadczenia – wtrącił się ojciec ze wzrokiem wbitym w czubki swoich butów.

– A ty od czego jesteś? Nie nauczyłeś syna, jak się łapie ślimaki i żaby, nawet tego nie potrafisz! Czy ty w ogóle cokolwiek łapiesz?

Cosimino niechętnie poszedł się przebrać, potem zabrał moją torbę i powlókł się za tatą na podwórko. Patrzyłam przez okno, jak znikają wśród pól przy wstającym słońcu. Nie zamienili ze sobą ani słowa.

6.

– Oliva! A ty co tam oglądasz? Muchy? – zawołała mama z kuchni.

Stałam przy oknie i czekałam, aż pojawi się tata, chciałam wybiec mu naprzeciw ile sił w nogach i policzyć babaluki. Bałam się, że Cosimino zebrał więcej niż ja.

– Zmieniłaś wodę? – zapytała, przecierając kafelki.

– Tak – odpowiedziałam, przeciągnęłam wiadro do sypialni i pochyliłam się, żeby przyjrzeć się swojemu odbiciu w wodzie.

– Próżność chodzi pod rękę z lucyperem – orzekła matka.

Podniosłam wzrok znad wiadra, zawstydzona. Matka siedziała za mną i szorowała podłogę chropowatą gąbką.

– Ja w twoim wieku też byłam próżna, możesz mi wierzyć. Też trwoniłam czas na wgapianie się w siebie. Ale z czasem to mija – zakasłała chrapliwie. W ten sposób się śmiała. – Piękniejesz, chłopcy zaczynają oglądać się za tobą na ulicy, bierzesz sobie męża, rodzisz dzieci i ci przechodzi.

Wyżęłam ścierkę, kucnęłam obok matki i wzięłam się za kafelki. Wydawało mi się, że wciąż widzę w niej piękno, za to moja twarz w okrągłym zwierciadle wiadra przybrała taki sam kolor jak woda: szary i matowy.

Poszła za dom wylać pomyje, przedramieniem otarła spocone czoło.

– Moja matka oprócz mnie miała cztery dziewuchy, żadnego chłopaka – ciągnęła opowieść. – Dwie starsze ode mnie, dwie młodsze. Ojciec jeszcze próbował, ale ona nie chciała już o tym słyszeć. „Pięć musimy posłać za mąż, Mimmo, pięć”, mówiła, podnosząc mu do twarzy dłoń z rozcapierzonymi palcami. Uważałam, że jestem najpiękniejsza. Ta próżność mnie zrujnowała.

Zaczęłam energiczniej szorować podłogę, jej wyznania mnie zawstydzały. Ale ona opowiadała dalej:

– Wysłali mnie na sprzątanie do kancelarii jednego notariusza, a ja miałam nadzieję, że może wyjdę nie tyle za niego, ile za kogoś, kto pojawia się u niego w biurze, może za jakiegoś praktykanta, adwokata albo choćby za kogoś, kto odziedziczył ładny spadek… Zamiast tego zadurzyłam się w młodym Sycylijczyku, który przyszedł podpisać oświadczenie o zrzeczeniu się spadku. Umarł jego wujek z Kalabrii, zostawił mu same długi. Ten Sycylijczyk był blondynem, miał zielone oczy, rzadko się odzywał, umiał się zachować. Matka mi powiedziała: „Chcesz sobie zrujnować życie dla dwudziestu centymetrów twarzy”?

I znów wybuchła tym ochrypłym śmiechem, który można pomylić z kaszlem.

– Nie posłuchałam jej i uciekliśmy. To była typowa fuítina, nagła ucieczka dwojga zakochanych. Przeprawiliśmy się przez cieśninę nocą, morze było wzburzone. No, miesiąc miodowy to to nie był. Kwiaty pomarańczy obejrzałam sobie w okrętowej łazience, jak mi się żołądek wywracał na drugą stronę!

Pogłaskała się po brzuchu, jakby wciąż ją bolało.

– Moja świętej pamięci matula miała rację. Umarła, wydając na świat ostatnie dziecko, tego chłopca, którego tak wyczekiwał ojciec. Oboje odeszli, pokój ich duszom. Dlatego zawsze powinnaś słuchać się matki. Moje oczy pilnują cię bez chwili przerwy, widzę cię, nawet kiedy ty mnie nie widzisz. A próżność chodzi pod rękę z lucyperem.

Nie jestem zwolenniczką lucypera. Dlatego wyszłam z pomyjami, a kiedy zobaczyłam, że wraca ojciec, a za nim Cosimino z wiadrem, nie odważyłam się policzyć ślimaków, żeby sprawdzić, czy tacie mnie brakowało.

7.

Liliana nie jest taka jak ja. Liliana jest piękna, ale mimo to wcale nie myśli o ślubie. Twierdzi, że kobieta potrzebuje męża jak owca sukni ślubnej.

– To jak będziesz żyła? – zapytałam któregoś dnia, gdy wracałyśmy ze szkoły. – Jak włóczęga? A zresztą moja mama mówi, że jak kobieta nie rodzi, to choruje na nerwy.

Liliana podała mi kolejną gazetkę, którą wcisnęłam między podręczniki.

– Pójdę do pracy. Na kontynencie – zaśmiała się.

– Chcesz być gosposią do końca życia?

– Kobieta wcale nie musi być gosposią! Ja tam zostanę posłanką, jak Nilde Iotti.

– A kto to? Jakaś koleżanka twojego ojca?

Liliana uniosła brwi, robiąc pełną wyższości minę, tak jak wtedy, kiedy w podstawówce ona dostała gwiazdkę, a ja nie. Poczułam ukłucie zazdrości. Nie miałam pojęcia, kim jest Nilde Iotti, nie wiedziałam nawet, że istnieje słowo „posłanka”. W słowniku pani Rosarii w ogóle nie istniały żeńskie formy niektórych wyrazów, na przykład takich jak „minister”, „burmistrz”, „sędzia”, „notariusz” czy „lekarz”.

– Mój tata mówi, że zmiana powinna się zacząć tutaj, od nas, kobiet z Południa, bo od wieków wmawiano nam, że mamy siedzieć cicho, więc teraz musimy nauczyć się robić hałas. – Liliana tłumaczyła mi to tak, jakby mówiła do małej dziewczynki.

– Hałaśliwa kobieta jest niepoważna – odparłam, bo tak mawiała moja matka.

Liliana nie skomentowała, szła dalej. Wreszcie się zatrzymała, chwyciła mnie za rękę i roześmiała się:

– Może wpadnij kiedyś na zebranie do szopy, co ty na to?

– Nie mogę, tam przychodzą komuniści! – odrzekłam bez zastanowienia i natychmiast się zawstydziłam.

– Przychodzi wielu ludzi, nawet się nie domyślasz kto – stwierdziła z zagadkową miną.

– Scibetta? – spytałam, wytrzeszczając oczy.

– Był twój ojciec. I to nie raz.

Poczułam, że krew się we mnie burzy, więc zmieniłam temat. Nie chciałam wiedzieć, czy to prawda.

– Jeśli się zdecydujesz, oddam ci wszystkie pisemka, jakie mam w domu.

W skrytce pod luźną deską w łóżku trzymałam zeszyty z moimi portretami gwiazd z podziałem na kategorie w zależności od fabuły filmu: „nieszczęśliwe brunetki”, „lekkomyślne blondynki”, „bezczelne rudzielce” (tu miałam tylko rysunek Rity Hayworth) i „te, co chodzą z lucyperem pod rękę” dla kobiet. „Dobrzy i dzielni”, „źli i brzydcy”, „nieszczęśliwie zakochani”, „piękni i groźni” dla mężczyzn. I oddzielna sekcja specjalnie dla pięknego Antonia.

Gdyby Liliana oddała mi wszystkie stare numery, mogłabym zapełnić następne dwa zeszyty, pomyślałam, a głos matki, który ciągle rozbrzmiewał w mojej głowie, powoli cichł.

– Razem ze specjalnymi dodatkami? – spytałam dla pewności.

Liliana kiwnęła głową.

Na skrzyżowaniu z aleją skręciłam w lewo i pobiegłam polną drogą do domu. Ale zatrzymałam się jeszcze i zawołałam do Liliany:

– To przyjdę!

I pocwałowałam dalej.

8.

A jednak nie przyszłam. Za to któregoś dnia po lekcjach Liliana zaprosiła mnie do domu, żebym jej pomogła przy portretach, a ja się zgodziłam, żeby móc się później puszyć, jaka to ze mnie zdolna rysowniczka. Spodziewałam się płócien i farb, a ona wpuściła mnie do ciemnej kanciapy z biegnącymi od ściany do ściany sznurami na bieliznę.

– Na zewnątrz takie słońce, a ty wieszasz pranie tutaj? – zdziwiłam się. Ale kiedy podeszłam bliżej, odkryłam, że na klipsach nie wiszą wcale czyste ubrania, lecz zdjęcia.

– Chodź – powiedziała, złapała mnie za rękę i zaprowadziła bliżej kartki, którą właśnie przymocowała do sznurka. – Co tutaj widzisz?

Wpatrywałam się w prostokątny arkusz, ale nic na nim nie było.

– Nie wiem, za ciemno – odparłam z rozdrażnieniem.

– Nie spiesz się. Co innego patrzeć, a co innego widzieć. Tej umiejętności trzeba się nauczyć.

Czułam się jak w podstawówce, kiedy Liliana zawsze chciała być pierwsza w klasie, choć teraz, w liceum, to ja najlepiej znałam deklinacje na lekcjach pani Terlizzi. Zmrużyłam oczy, tak jak wtedy, kiedy nawlekam igłę na nitkę. Może to z tego napięcia, ale zaczęło mi się wydawać, że z bieli coś się wyłania.

Liliana się uśmiechała, bo już znała tę sztuczkę. Od intensywnego wpatrywania się w kartkę łzy napłynęły mi do oczu, aż przestałam odróżniać kształty na papierze od cienia moich zwilgotniałych rzęs. Zacisnęłam powieki i je potarłam. Kiedy znów otworzyłam oczy, przede mną pojawiła się jakaś postać, koścista śniada dziewczynka o potarganych czarnych włosach. Zrobiło mi się miękko w brzuchu i z jakiegoś punktu nisko pod żołądkiem wypłynęło ciepło, które rozlało się po całym moim ciele.

– Zrobiłaś mi zdjęcie z przyczajki!

Spuściłam wzrok. Nie chciałam patrzeć na własną twarz, która nie wiedziała, że jest oglądana. A zresztą to nie moja wina, że Pan Bóg mnie stworzył taką brzydką. Liliana rozprostowała kilka brązowych klisz, które poskręcały się jak wężowe wylinki.

– Nie podoba ci się?

– Nie wiem.

– Uważasz, że zrobiłam słabe zdjęcie?

– Zrobiłaś dobre, dlatego mi się nie podoba.

Dziewczyna, która właśnie wyrwała piłkę chłopakowi, bo naśmiewał się z Sara, że jest kulawy, która biegła, aż jej się płuca prawie rozpękły, nie oglądając się za siebie, i która w końcu się zatrzymała, podniosła kamień i strzeliła nim z procy – ta rozczochrana czarna małpa to byłam ja.

Liliana uśmiechnęła się lekko, ja byłam rozdrażniona.

– Pierwszy raz widzę swój portret. A zresztą człowiek nie powinien oglądać sam siebie. Moja mama mówi, że kiedy piękna się sobą zachwyca, brzydka wychodzi za mąż.

Odwróciłam się i podeszłam do kartki, na której była moja twarz.

Liliana otworzyła szufladę i zaczęła czegoś szukać. Wyciągnęła lusterko na drewnianej rączce. Na odwrocie miało buzię szmacianej lalki z warkoczykami z brązowej włóczki.

– Trzymaj – powiedziała.

Odtrąciłam ją, ale Liliana nalegała, więc spojrzałam w swoje odbicie.

Pełne wargi, nie takie jak Liliany, ale na pewno już nie usta małej dziewczynki, oczy jak dwa delikatne podłużne listki z czarnymi oliwkami na środku, mały prosty nos, gęste brwi. Moja matka kłamała: nie byłam brzydka.

– Muszę już iść – powiedziałam.

– To prezent – postanowiła Liliana, wciąż rozwijając klisze.

Wsunęłam lusterko za pasek spódnicy, ukryłam je, zupełnie jakby moja matka mogła mnie teraz zobaczyć. Zrobiłam dwa kroki w stronę drzwi, ale zawróciłam i jeszcze raz spojrzałam na dziewczynę, która przyglądała mi się z wiszącej na klipsach fotografii. Już nie wydawała mi się taka obca.

– Dlaczego zrobiłaś zdjęcie akurat mnie?

Liliana ujęła moją dłoń w swoje delikatne palce, jakże inne od moich, ciemnych i gruzłowatych niczym korzenie magnolii.

– Chodź zobaczyć – powiedziała i poprowadziła mnie przez ciemny pokój bez okien. Zdjęcia były porozklejane na ścianach, piętrzyły się w pękatych pudłach. Przedstawiały Lilianę bawiącą się jasnowłosą lalką, rzeźnika Geppina ostrzącego noże w masarni, trzech umorusanych chłopaków, którzy celowali z dmuchawki w stojącą na balkonie kobietę, zdejmującego ornat księdza, dwie dziewczyny idące ze spuszczonym wzrokiem, jakiegoś malca, którego wargi zaciskały się do gwizdu. Mnie i ją, kiedy wracałyśmy same ze szkoły. Na jednej był chyba mój tata, przynajmniej tak mi się wydawało, choć może to po prostu jakiś rolnik szedł w oddali ku zachodzącemu słońcu. – Mój ojciec je robi – wyjaśniła Liliana. – Czasem wysyła któreś do gazety, a oni trochę mu za nie płacą.

– Takich twarzy są tysiące – odpowiedziałam. – Co w nich pięknego?

Wśród zdjęć wieśniaków w dziurawych butach i kobiet w czarnych chustach na głowach znajdowało się jedno przedstawiające mężczyznę leżącego na ulicy pod białym prześcieradłem, spod którego wystawały tylko buty. Na środku prześcieradła była ciemna plama. Zdawała się czarna, bo na zdjęciach nie ma kolorów, tylko trzeba je sobie wyobrażać. I był jeszcze plac z trzema zabitymi, bez prześcieradeł, a wokół nich czarna krew. Podniosłam dłonie do oczu.

– Fotografowanie umarłych to świętokradztwo – powiedziałam.

– Mój tata fotografuje życie, a w życiu jest wszystko. To, czego nie chcemy oglądać, też.

– Muszę już iść – powtórzyłam.

W pokoju zrobiło się za gorąco. „Próżność chodzi pod rękę z lucyperem”, rezonował głos w mojej głowie.

9.

Kiedy wróciłam do domu, matki nie było. Poszła do Pietra Pinny, naszego sąsiada, na czuwanie przy jego ojcu, który zgasł w wieku osiemdziesięciu pięciu lat. Reguły pogrzebów są takie: ubierz się na czarno, złóż kondolencje, płacz prawdziwymi łzami. Ilekroć w miasteczku ktoś umierał, zawsze wzywali moją matkę, bo umiała rozpaczać nawet nad zupełnie nieznajomym nieboszczykiem. Wracała zawsze z wypoczętą twarzą, jakby lament obmywał jej policzki.