Odliczając z tobą - Bhuiyan Tashie - ebook + audiobook + książka

Odliczając z tobą ebook i audiobook

Bhuiyan Tashie

5,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Błyskotliwy i romantyczny debiut young adult.

Powściągliwa nastolatka ma dwadzieścia osiem dni, by podjąć najważniejszą decyzję w swoim życiu.

Czy zgodzi się na udawaną randkę ze szkolnym bad boyem?

Jak sprawić, by jeden miesiąc trwał całe życie?

Karina Ahmed ma plan. Trzymać głowę nisko, skończyć szkołę średnią bez problemów i postępować zgodnie z narzuconymi zasadami – nawet jeśli oznacza to poświęcenie swoich własnych marzeń. Kiedy jej rodzice wyjeżdżają na cztery tygodnie do Bangladeszu, Karina oczekuje ciszy i spokoju. Zamiast tego jedno proste kłamstwo komplikuje wszystko.

Udzielanie korepetycji szkolnemu bad boyowi to już przesada. Udawanie jego dziewczyny? Nie ma nawet takiej opcji. Ale Ace Clyde robi wszystko dobrze – przynosi Karinie rano kawę, bez wysiłku imponuje jej przyjaciołom, a nawet obiecuje, że będzie jej kupował tuzin książek na tydzień, jeśli zgodzi się na jego układ. Choć dziewczyna daje się przekonać, nie może przestać odliczać do powrotu swoich rodziców.

Pozostało dwadzieścia osiem dni, aż wszystko wróci do normy – ale co, jeśli Karina już nie będzie tego chciała?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 457

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 50 min

Lektor: Nina Biel

Oceny
5,0 (2 oceny)
2
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Od Autorki

Droga Czy­tel­niczko, drogi Czy­tel­niku!

Czeka nas kilka cudow­nych godzin spę­dzo­nych w świe­cie emo. Odli­cza­jąc z tobą to opo­wieść pły­nąca wprost z serca, list do dziew­cząt o brą­zo­wym odcie­niu skóry. Nie tak dawno ja także byłam brą­zo­wo­skórą nasto­latką, choć i teraz, w wieku dwu­dzie­stu jeden lat, rów­nież nie czuję się doro­sła. Im jestem star­sza, tym wyraź­niej do mnie dociera, że nie ma „wła­ści­wego” spo­sobu repre­zen­to­wa­nia nas wszyst­kich, bo nie jeste­śmy jed­na­kowe. Wycho­wa­ły­śmy się w odmien­nych śro­do­wi­skach, mamy różne doświad­cze­nia. Do tej opo­wie­ści zde­cy­do­wa­łam się podejść bar­dzo oso­bi­ście. Jej główna boha­terka, Karina Ahmed, to uoso­bie­nie moich doświad­czeń, lecz nie doświad­czeń wszyst­kich osób. W tej książce chcia­łam dać jej poczu­cie spraw­czo­ści oraz zapew­nić prze­strzeń do roz­woju. Choć nie­wąt­pli­wie jest to opo­wieść o miło­ści, Karina nie czeka, by od życio­wych zawi­ro­wań ura­to­wał ją rycerz w lśnią­cej zbroi. To jej opo­wieść i jej wła­sne decy­zje. My także nie możemy ufać, że ura­tują nas inni ludzie. W walce o sie­bie musimy wyka­zać się walecz­nym ser­cem.

Do nie­dawna czę­sto towa­rzy­szyło mi poczu­cie bez­rad­no­ści. Nie zawsze mamy wyma­rzoną swo­bodę. W mło­do­ści, przy ogra­ni­czo­nych moż­li­wo­ściach ochrony, nie­ła­two sta­wić czoło sytu­acji. Chcę wam jed­nak powie­dzieć, że to się zmie­nia na lep­sze. Nawet jeśli trudno w to uwie­rzyć, szcze­gól­nie kiedy przy­szłość wydaje się tak przy­gnę­bia­jąca, taka jest prawda. Chcę się z wami podzie­lić radą, którą dosta­łam w wieku szes­na­stu lat: Bądź jak naj­sil­niej­sza. Tyle możemy zro­bić. Być może nie jeste­śmy w sta­nie wal­czyć ani ucie­kać, ale możemy zacho­wać wiarę w lep­szą przy­szłość. Mam nadzieję, że towa­rzy­sząc Kari­nie, odnaj­dzie­cie poczu­cie przy­na­leż­no­ści i zro­zu­mie­nie. Bycie zauwa­żo­nym to naj­czul­sza postać miło­ści, a ja was zauwa­żam. Naprawdę.

Dzię­kuję za czas poświę­cony na prze­czy­ta­nie tych słów. Nawet jeśli niniej­sza książka ma ci dać tylko jedną rzecz, niech to będzie nadzieja.

Całuję,Tashie

Część 1

CZĘŚĆ 1

Iskra

Rozdział 1

1

T-MINUS 28 DNI

Na lot­ni­skach zawsze panuje chaos.

Wokół mnie za dużo się dzieje. Zbyt dużo ludzi się spie­szy, zbyt wiele osób krąży bez celu, z gło­śni­ków sły­chać za dużo ogło­szeń. Jest też zde­cy­do­wa­nie zbyt wiele łza­wych poże­gnań.

W moim kąciku panuje anar­chia. Mama wisi na tele­fo­nie, żegna­jąc się z dzie­się­cioma milio­nami przy­ja­ciół, a tata spra­wia wra­że­nie, jakby już żało­wał, że zgo­dził się z nią jechać na mie­sięczną wyprawę do Ban­gla­de­szu. Na lot­ni­sku imie­nia J.F. Ken­nedy’ego jest zbyt gło­śno nawet w słu­chaw­kach.

Chcia­ła­bym być gdzie indziej.

Obok stoi mój młod­szy brat, Samir, ja zaś sączę napój, po który wysła­łam go do Star­bucksa. W dru­giej ręce dla zabi­cia czasu trzy­mam otwartą książkę.

Dadu, czyli babci ze strony taty, nie podoba się jego koszula.

– Wpuść ją w spodnie – prosi po ben­gal­sku.

Kiedy jej syn nie­chęt­nie wyko­nuje pole­ce­nie, ukry­wam uśmiech za napo­jem. Z Dadu nie ma żar­tów.

– Jak długo będziemy cze­kać? – pytam Samira, wyjąw­szy uprzed­nio słu­chawkę.

– Któż to może wie­dzieć – odpo­wiada. – Aż mama wresz­cie skoń­czy roz­ma­wiać.

Nie na wiele się to zdało.

– Czyli… ni­gdy.

W dal­szym ciągu jestem prze­ko­nana, że na początku marca jest zbyt chłodno, by jechać na waka­cje, ale o ile znam wła­snych rodzi­ców, dziś praw­do­po­dob­nie były naj­tań­sze bilety na samo­lot.

Choć ich kocham, cie­szy mnie ich wyjazd na mie­sięczne odwie­dziny u rodziny ze strony mamy. Jakaś część mnie żałuje, że nie mogę jechać, bo uwiel­biam wizyty w Ban­gla­de­szu, uwiel­biam cudowną, ruchliwą ener­gię Dhaki, ale jed­no­cze­śnie prze­raża mnie wizja spę­dze­nia całego mie­siąca w oto­cze­niu krew­nych. Na szczę­ście liceum ma pierw­szeń­stwo przed odwie­dzi­nami u rodziny. Cza­sem dobrze mieć szes­na­ście lat.

Ale tylko cza­sem.

Mama wresz­cie odrywa się od tele­fonu i gestem wska­zuje walizkę. – Samir, chodź mi pomóc.

Kiedy brat asy­stuje pod­czas odprawy baga­żo­wej, ja ukrad­kiem staję przy Dadu i opie­ram się o nią ramie­niem. Od kilku dni mieszka u nas, by pomóc moim rodzi­com w pako­wa­niu.

– Co tam, Myro? – pyta, zwra­ca­jąc się do mnie moim „dak nam”, imie­niem uży­wa­nym w gro­nie rodziny. Choć wolę ofi­cjalne imię, Karina, czyli „bhalo nam”, „dobre imię”, któ­rym posłu­gują się wszy­scy moi przy­ja­ciele, nie mam nic prze­ciwko, by Dadu mówiła do mnie Myra.

– Hej, Dadu. Jesteś gotowa na drugą podróż Ube­rem? – pytam. – Baba powie­dział, że do domu wró­cimy innym.

– Innym? – pyta, ści­ska­jąc mój nad­gar­stek. Jej skóra, pomarsz­czona ze sta­ro­ści i od wie­lo­go­dzin­nej cięż­kiej pracy, jest cie­pła i dobrze znana. – Myślisz, że tym razem ktoś spró­buje nas porwać?

– Inszal­lah – odpo­wia­dam żar­tem, co zna­czy „jeśli taka jest wola Boga”.

Roze­śmiana Dadu kle­pie mnie w ramię.

– Myro, nie rób sobie głu­pich żar­tów.

Z sze­ro­kim uśmie­chem odpo­wia­dam:

– Prze­pra­szam.

Lubię takie lek­kie, pro­ste roz­mowy. Nie­zbyt czę­sto się zda­rzają, bo bab­cia na stałe mieszka w New Jer­sey. Co roku w lecie bła­gam rodzi­ców, by pozwo­lili mi do niej jechać. Zwy­kle odma­wiają, do czasu, aż wkra­cza Dadu, twier­dząc, że za mną tęskni. Rów­nie dobrze mogłaby powie­dzieć „twoja córka przy­jeż­dża do mnie w odwie­dziny, czy ci się to podoba, czy nie”.

Wra­cają rodzice z baga­żem pod­ręcz­nym. Mama kręci głową, bo tata poka­zuje jej coś na tele­fo­nie.

– Samir, potra­fisz pobrać z Netlifksa filmy na tele­fon, prawda? – pyta tata, zna­cząco patrząc na mamę.

Samir kiwa pota­ku­jąco głową, lecz mama się krzywi.

– Już ci mówi­łam, że nie mam miej­sca.

– Bo masz na tele­fo­nie milion apli­ka­cji modli­tew­nych – rzuca Baba pod nosem. – Nawet Allah by uznał, że jedna wystar­czy.

Mama kle­pie go w ramię.

– Nie mów takich rze­czy przy dzie­ciach. Dasz im zły przy­kład. Prze­cież wiesz, że to przez Candy Crush i Face­bo­oka. Może pobie­rzesz filmy na swój tele­fon?

Baba pry­cha.

– Marze­nia. Pobra­łem wszyst­kie odcinki Bre­aking Bad. Nie mam miej­sca na twoje dra­maty.

Mama sku­bie grzbiet nosa.

– Już jeste­śmy po odpra­wie. Jeśli chcemy lecieć, musimy się zbie­rać – mówi do babci, a póź­niej z wycze­ku­ją­cym spoj­rze­niem odwraca się do mnie.

Z nie­pew­no­ści żołą­dek pod­cho­dzi mi do gar­dła. W myślach odli­czam wstecz, sta­ra­jąc się zrzu­cić z serca nie­wy­godny cię­żar. Dzie­sięć, dzie­więć, osiem, sie­dem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden.

Wiem, że mogę być roz­e­mo­cjo­no­wana. Prze­cież żegnam rodzi­ców na cały mie­siąc. Dzie­lić nas będzie nie­mal osiem tysięcy mil i dzie­się­cio­go­dzinna róż­nica czasu.

To bar­dzo dużo.

I za mało.

T-minus 28 dni.

Prze­cież to moi rodzice, nie mogę pozwo­lić, by wyle­cieli bez poże­gna­nia.

Pochy­lam się, by uści­snąć mamę. Pach­nie różami i szam­po­nem cytru­so­wym. Tka­nina jej sal­war kamiz dra­pie mnie w szyję. Jestem roz­darta pomię­dzy pra­gnie­niem moc­niej­szego przy­tu­le­nia się do niej, a chę­cią, by zna­la­zła się bar­dzo daleko.

– Do zoba­cze­nia, mamo – mówię, po czym przy­tu­lam tatę, od któ­rego czuć paskudną wodę koloń­ską, praw­do­po­dob­nie by zro­bić wra­że­nie na krew­nych mamy. Z uśmie­chem strze­puję mu z bar­ków jakiś paproch, a póź­niej się cofam.

– Do zoba­cze­nia, Babo.

– Myro, tylko dzwoń do nas codzien­nie – poleca mama. – Choć będziesz miesz­kać z Dadu, nie wszystko ci wolno. Masz się sto­sow­nie zacho­wy­wać i wię­cej czasu poświę­cać nauce, zamiast czy­tać te głu­pie książki.

Uśmiech zamiera mi na ustach. Czuję się jak pies, któ­remu wła­śnie kazano się tur­lać. Muszę sobie przy­po­mnieć, że mama chce dobrze.

– Jasne, mamo.

Teraz mama odwraca się do brata i zaczyna gru­chać, zacze­su­jąc mu przy tym włosy. Przy­gry­zam poli­czek, by nie zacząć wyć. Natu­ral­nie dla niego nie ma pro­tek­cjo­nal­nych upo­mnień.

– Samir, powiedz Dadu, jak zgłod­nie­jesz, dobrze? Zrobi ci wszystko, na co będziesz miał ochotę.

– Daj już spo­kój, mamo – odpo­wiada mój brat, odpy­cha­jąc jej dło­nie. Uśmie­cha się przy tym pro­mien­nie niczym stu­wa­towa żarówka, co z wielu powo­dów trudno mi znieść. Chyba ni­gdy nie uśmie­cha­łam się do rodzi­ców w taki spo­sób.

Tata robi krok naprzód, co przy­kuwa moją uwagę. Na jego minę nieco łatwiej patrzeć.

– Myro, infor­muj nas na bie­żąco o swo­ich stop­niach – prosi, ści­ska­jąc mnie za ramię. – Jesteś w przed­ostat­niej kla­sie. Wiesz prze­cież, że aby zostać leka­rzem, musisz mieć same piątki.

A jeśli nie chcę? Co wtedy?

– Dobrze, Babo – odpo­wia­dam, bo prze­cież nie mogę powie­dzieć nic innego. – Tak zro­bię.

Zaraz potem odcho­dzą w kie­runku ochrony, a my zosta­jemy tylko we troje. Na­dal sły­szę, jak się kłócą o Net­flixa.

– Chodź już, Myro – pona­gla Dadu, sztur­cha­jąc mnie w ramię.

Odwra­cam wzrok od odda­la­ją­cych się ple­ców rodzi­ców.

– Poszu­kajmy Ubera.

– Ja to zro­bię – mówi Samir, kiedy ruszamy do wyj­ścia. Jed­no­cze­śnie wyciąga tele­fon i gestem daje mi znak, że mam się nie wtrą­cać.

Wzno­szę oczy do nieba, choć wcale mnie nie dziwi, że chce prze­jąć dowo­dze­nie. Kiedy po raz ostatni patrzę przez ramię na rodzi­ców, Dadu deli­kat­nie cią­gnie mnie za ucho.

– To o czym teraz czy­tasz? – pyta.

Zasko­czona, odwra­cam się do niej. Choć po upo­mnie­niu mamy zamknę­łam książkę, histo­ria cią­gle krąży mi po gło­wie.

– Naprawdę chcesz wie­dzieć?

– No pew­nie – odpo­wiada Dadu z cie­płym uśmie­chem. – Możesz mi to opo­wie­dzieć w Ube­rze, w dro­dze do domu.

Zbli­żamy się do wyj­ścia, a mnie serce ska­cze z rado­ści.

– Świetny pomysł.

Tym razem kiedy się odwra­cam, nie widać już ani śladu rodzi­ców. I choć wiem, że to nie w porządku, odczu­wam wyłącz­nie ulgę.

Rozdział 2

2

T-MINUS 27 DNI

W liceum nie jest tak źle, jak poka­zują w tele­wi­zji. Ni­gdy nie widzia­łam, by ktoś kogoś wepchnął do szafki lub publicz­nie pognę­bił przy drzwiach sto­łówki. I wolę, aby tak zostało. Bo prze­cież to brzmi jak czy­sty kosz­mar.

W mojej szkole mogę się spo­dzie­wać naj­wy­żej powie­wa­ją­cych przed budyn­kiem pur­pu­rowo-zło­tych cho­rą­gwi przed­sta­wia­ją­cych ogromne wilki rodem z kre­skó­wek. Tą próbą nada­nia szkole atmos­fery, przy­naj­mniej moim zda­niem, pogar­dza nawet sam dyrek­tor. Liceum Midland High School sły­nie z przed­mio­tów ści­słych, w tym mate­ma­tyki, i wła­śnie dla­tego rodzice uznali je za naj­lep­szą dla mnie i mojego brata szkołę w Long Island. Choć Samir jest w pierw­szej, a ja w przed­ostat­niej kla­sie, to przez pół roku w tym miej­scu osią­gnął w dzie­dzi­nie nauk ści­słych znacz­nie wię­cej niż ja. Przede wszyst­kim dla­tego, że ja tych przed­mio­tów nie cier­pię.

Pomimo to poko­cha­łam jed­nak swoją szkołę. I jej jaskra­wo­żółte szafki, paste­lowe ściany oraz zadbane pod­łogi pokryte pur­pu­ro­wym lino­leum, dzięki czemu przy­po­mina raczej książki dr. Seussa niż pla­cówkę edu­ka­cyjną.

Kiedy wcho­dzę do sto­łówki, moje przy­ja­ciółki sie­dzą już przy limon­ko­wo­zie­lo­nym sto­liku przy auto­ma­tach, więc z sze­ro­kim uśmie­chem podą­żam w ich stronę. Dziś mam szcze­gól­nie dobry nastrój, bo bab­cia obu­dziła mnie wcze­śniej na para­thę i omlet. To miła nie­spo­dzianka, bo zwy­kle dostaję bato­nik muesli.

– Dzień dobry – mówię, obej­mu­jąc dwie ulu­bione dziew­czyny. – Ależ piękny dzień, prawda?

Nan­dini prze­wraca oczami, jed­no­cze­śnie prze­cią­ga­jąc dło­nią po krót­kich locz­kach, jesz­cze wil­got­nych po kon­tak­cie z ponurą pogodą.

– Karino, pada.

– To prawda – potwier­dzam, wci­ska­jąc się pomię­dzy nią a Corę, która ze śmie­chem robi mi miej­sce.

Pozna­ły­śmy się w pierw­szej kla­sie na lek­cji wło­skiego i od tam­tej pory jeste­śmy nie­roz­łączne. Co roku wybie­ramy zaję­cia z nadzieją na podobny plan lek­cji. Jak dotąd nam się udało.

W tym roku, choć codzien­nie mamy wolną pierw­szą lek­cję, przy­cho­dzimy wcze­śniej, żeby wspól­nie spę­dzić czas.

– Jak ci minął pierw­szy dzień bez rodzi­ców? – pyta Cora, odsu­wa­jąc na plecy włosy w kolo­rze pla­ty­no­wego blondu, a następ­nie poda­jąc mi kubek cie­płej kawy. – Widzę, że zaczę­łaś nosić krót­kie topy i poprze­cie­rane dżinsy.

W odpo­wie­dzi uśmie­cham się blado, zer­ka­jąc na swój strój. Nawet jeśli nie jest bar­dzo odważny, odsła­nia nieco wię­cej niż zwy­kle.

– Od wielu mie­sięcy ukry­wa­łam te rze­czy na dnie komody.

– To przy­naj­mniej wresz­cie ujrzały świa­tło dzienne – stwier­dza Nan­dini, dźga­jąc mnie w pępek.

Ze śmie­chem upi­jam łyk gorz­kiej kawy, usi­łu­jąc się nie krzy­wić. Cora naj­czę­ściej zapo­mina, jaką kawę lubię, ale nie narze­kam, bo nad­ło­żyła drogi, żeby mi ją kupić.

– Wczo­raj obej­rza­łam trzy filmy, poło­ży­łam się o pierw­szej, a Dadu nie powie­działa ani słowa. Może­cie w to uwie­rzyć? To naprawdę super.

– Ech, żałuję, że nie mam tak samo. Odkąd wpro­wa­dzili się do nas dziad­ko­wie, cały czas oku­pują tele­wi­zor, a oglą­da­nie na lap­to­pie to nie to samo – ciężko wzdy­cha Nan­dini. – Zasta­na­wiam się, czy kolej­nego czeku nie prze­zna­czyć na tele­wi­zor do swo­jego pokoju.

– To dobry pomysł – przy­znaje Cora, patrząc na nią roz­ja­śnio­nym spoj­rze­niem swych orze­cho­wych oczu. – Pomy­śl­cie tylko, jakie mara­tony fil­mowe mogły­by­śmy orga­ni­zo­wać.

Nan­dini naj­pierw uśmie­cha się od ucha do ucha, a potem prze­nosi wzrok na mnie.

– A tak poważ­nie, słonko, to cie­szę się twoim szczę­ściem. Potrze­bo­wa­łaś tego.

Odpo­wia­dam lek­kim uśmie­chem.

– Tak, naprawdę potrze­bo­wa­łam.

Kilka ostat­nich mie­sięcy było bar­dzo trud­nych, o czym wie­dzą zarówno Nan­dini, jak i Cora. Ni­gdy nie było powodu, by mieć przed sobą tajem­nice. Kiedy w dru­giej kla­sie Nan­dini zde­cy­do­wała, że nie chce już zapusz­czać wło­sów, nie­za­leż­nie od tego, czy należy do Sikhów, czy też nie, to naj­pierw nam o tym powie­działa. To my poszły­śmy z nią do fry­zjera, i to my trzy­ma­ły­śmy ją przez cały czas za rękę. Rok temu, gdy Cora odkryła wła­sną bisek­su­al­ność, nasz czat gru­powy do samego rana był roz­grzany do czer­wo­no­ści. Naza­jutrz zja­wi­ły­śmy się w szkole z jed­na­ko­wymi siń­cami pod oczami i na znak soli­dar­no­ści posy­ła­ły­śmy sobie zdra­dza­jące zmę­cze­nie uśmie­chy.

Na początku roku dotarło do mnie, że nie chcę być ani lekarką, ani inży­nie­rem, ani w ogóle nie chcę mieć nic wspól­nego z tech­niką ani naukami ści­słymi. I to było zde­cy­do­wa­nie naj­gor­sze doświad­cze­nie w moim dotych­cza­so­wym życiu. I jest na­dal.

Kiedy hipo­te­tycz­nie wspo­mnia­łam rodzi­com o moż­li­wo­ści stu­dio­wa­nia cze­goś innego niż medy­cyna – nie mówiąc ani słowa o filo­lo­gii angiel­skiej – usły­sza­łam strasz­liwe kaza­nie. Cią­gnęło się przez wiele tygo­dni, a jego kres zawdzię­czam jedy­nie ich przy­go­to­wa­niom do podróży.

Ich reak­cja była urze­czy­wist­nie­niem hor­roru. Do tam­tej pory w ogóle nie mia­łam poję­cia, że umiem odczu­wać lęk. Nie mogłam jed­nak zaprze­czyć jego ist­nie­niu, kiedy sie­dząc samot­nie w swoim pokoju, wal­czy­łam wśród łez o oddech, a piersi przy­gnia­tał mi coraz więk­szy cię­żar.

Z per­spek­tywy czasu sądzę, że lęk towa­rzy­szy mi od zawsze. Po pro­stu ni­gdy wcze­śniej nie przy­brał takich roz­mia­rów jak teraz, kiedy tuż za rogiem czeka na mnie przy­szłość, zara­zem tak nie­praw­do­po­dob­nie odle­gła, jak i bliż­sza niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej.

Nan­dini i Cora na­dal sądzą, że powin­nam dążyć do dyplomu z języka angiel­skiego. Mnie samej wydaje się jed­nak, że po takiej pró­bie rodzice mogą się mnie wyrzec. Tym jed­nak nie muszę się mar­twić przez kolejny mie­siąc. Jestem wolna od nie­ustan­nego cię­żaru ich krzy­wych spoj­rzeń.

T-minus 27 dni. Zamie­rzam wyko­rzy­stać każdy z nich.

– Jak wam minął week­end? – pytam, opie­ra­jąc łok­cie na stole.

Sze­roko uśmiech­nięta Cora odpo­wiada:

– W porządku, bo zna­la­złam w gale­rii naj­pięk­niej­szą parę butów. Po powro­cie do domu prze­ślę ci zdję­cie na Snap­cha­cie. Są naprawdę super. Ide­alne na bal młod­szych klas.

– Nie chcę wię­cej sły­szeć o balu – wtrąca Nan­dini, która opiera mi brodę na ramie­niu. – Coro, to dla prze­gry­wów.

– Ale z was nudziary – jęczy Cora. – Zoba­czy­cie, będzie faj­nie! Prze­cież nie musimy nikogo zapra­szać. Możemy iść tylko we trzy, dla wprawy przed praw­dzi­wym balem.

– Powo­dze­nia w prze­ko­ny­wa­niu moich rodzi­ców, żeby się zgo­dzili na jaki­kol­wiek bal – mówię. Choć brzmi to nie­fra­so­bli­wie, do Nan­dini i Cory natych­miast dociera powaga sytu­acji.

Choć Nan­dini ma czy­sto indyj­skie korze­nie, Cora jest na wpół Chinką, moi rodzice są bar­dziej rygo­ry­styczni niż ich razem wzięci. Rzadko wolno mi robić cokol­wiek bez gwa­ran­cji nad­zoru rodzi­ciel­skiego. Łama­nie tych zasad zwy­kle nie jest warte pie­kiel­nych wrza­sków, jakie za sobą pociąga. Wiem, że chcą mnie chro­nić, ale i tak utrud­nia mi to życie towa­rzy­skie. To skom­pli­ko­wana sytu­acja.

W tym momen­cie nawet nie ma mowy o balu.

– Zacznę pisać pety­cję – obie­cuje Cora, wyj­mu­jąc przy tym pla­ner, w któ­rym chce coś zano­to­wać. – Chcia­ła­bym zoba­czyć, co powie twoja mama na widok pię­ciu­set pod­pi­sów.

Powstrzy­muję śmiech.

– Skąd, do licha, chcesz wziąć pięć­set pod­pi­sów? Nie sądzę, żeby znało mnie aż tyle osób.

– Słu­chaj, prze­cież nie muszą cię znać. Cho­dzi o spra­wie­dli­wość spo­łeczną. Rodzice pozba­wiają cię prawa do uczest­nic­twa w balu, a to powinno być zaka­zane pra­wem! – Pod­no­sząc głos, dodaje. – To twoja prze­strzeń. To twój obszar. Nie mogą ci tego zro­bić.

– Poważ­nie mówisz? – pytam ze śmie­chem. – Wiesz, jak teraz brzmisz? Czy to dla­tego, że twój tata jest biały?

Nan­dini pry­cha.

– Dokład­nie tak – odpo­wiada. – Coro, ty głu­polu. Kocham cię.

– Nie trak­tuj mnie pro­tek­cjo­nal­nie – rzuca Cora, ostrze­gaw­czo kie­ru­jąc w stronę Nan­dini swój ołó­wek, a póź­niej po chwili waha­nia, dodaje: – Ale ja też cię kocham.

Pry­cham.

– Obie zacho­wu­je­cie się jak bła­zny.

– Cicho bądź. – Nan­dini stuka mnie bar­kiem. – Jeśli trzeba, same cię porwiemy na ten bal. Chyba się zmie­ścisz do torby podróż­nej. Trzeba cię będzie tro­chę ści­snąć, ale myślę, że we trzy damy sobie radę.

– Na Boga, czy to ozna­cza, że taki jest plan? – pyta Cora, nie­mal wrzesz­cząc mi przy tym do ucha. Kilka osób sie­dzą­cych na końcu stołu patrzy na nas ze zło­ścią, więc posy­łam im prze­pra­sza­jący uśmiech. – To ofi­cjalna wia­do­mość. Trójca NCK idzie na bal!

– Czemu ja zawsze paplam bez zasta­no­wie­nia? – pyta szep­tem Nan­dini, wbi­ja­jąc wzrok w sufit.

Na­dal uśmiech­nięta, opie­ram Nan­dini głowę na ramie­niu. Choć moje naj­lep­sze przy­ja­ciółki lubią się wygłu­piać, to jed­nak są moje i nie zamie­ni­ła­bym ich na nic w świe­cie.

Nan­dini nieco się garbi, by mi było wygod­niej, a sie­dząca z dru­giej strony Cora splata palce z moimi.

– Naprawdę bym chciała iść z wami na bal – mówię. – Ale moi rodzice… No nie wiem.

Cora ści­ska mi dłoń.

– Karino, prze­cież wiesz, co mówią poeci. Jeśli bar­dzo mocno cze­goś chcesz, nic cię nie powstrzyma, czy coś w tym stylu. Mam rację, Nan­dini?

Nan­dini pota­kuje ruchem głowy, uśmie­cha­jąc się przy tym na widok mojej poiry­to­wa­nej miny. Ujmuje moją drugą rękę w obie dło­nie, a póź­niej splata mały palec z moim.

– Nie możesz pozwo­lić całemu światu decy­do­wać o two­jej przy­szło­ści. Słońce, to twoje życie. Jeśli chcesz iść na bal, powin­naś iść na bal. Raz na jakiś czas powin­naś na pierw­szym miej­scu posta­wić wła­sne szczę­ście.

– Po pro­stu jestem realistką – rzu­cam pod nosem, ale kiedy obie ści­skają mi dło­nie, nie pozo­staję im dłużna.

Nan­dini pry­cha.

– No jasne, Karino. Zaak­cep­tu­jemy ten fakt.

– Naprawdę tak jest – odpo­wia­dam gło­śniej.

Cora mru­czy, uno­sząc swą ide­alną brew.

– Uwie­rzę, kiedy zoba­czę.

– Nie­ważne. – Wzno­szę oczy do nieba. – Czy nie mia­ły­ście nad­ra­biać pracy domo­wej?

– O cho­lera – stwier­dza Cora, gwał­tow­nie prze­glą­da­jąc segre­ga­tor. – Czy któ­raś z was zro­zu­miała zada­nie z wło­skiego? Bo ja wcale. Co w ogóle zna­czy pyta­nie trze­cie?

Choć patrzę, jak Nan­dini jej to wyja­śnia, nie­ustan­nie wra­cam myślami do roz­mowy. Chwi­lowa nie­obec­ność rodzi­ców daje mi więk­szą swo­bodę, ale nie ozna­cza, że na wszystko mogę sobie pozwo­lić. To prze­cież potrwa tylko jakiś czas.

Do ich powrotu mam zale­d­wie dwa­dzie­ścia sie­dem dni, a wtedy moja pozła­cana klatka znów się zamknie.

Rozdział 3

3

T-MINUS 27 DNI

Przed pierw­szą lek­cją każda idzie w swoją stronę. Sia­dam z tyłu klasy i zamiast słu­chać nauczy­ciela, całą uwagę poświę­cam bez­ce­lo­wemu gry­zmo­le­niu w pamięt­niku. Choć nie mam szcze­gól­nych uzdol­nień, cza­sem w gło­wie pano­szy mi się poezja, którą zapi­suję w każ­dej wol­nej chwili.

Tonę w bla­sku księ­życa,me płuca pełne gwiazd

Po dzwonku pakuję swoje rze­czy i zatło­czo­nymi kory­ta­rzami ruszam do szafki, któ­rej wnę­trze odpo­wiada sta­nowi mojego umy­słu. Na każ­dej powierzchni znaj­dują się moje zdję­cia z Nan­dini i Corą. Są tam także rysunki boha­te­rów fil­mo­wych oraz ulu­bio­nych scen z ksią­żek. Na tablicy na wewnętrz­nej stro­nie drzwi znaj­dują się naba­zgrane przy­po­mnie­nia. Z tyłu wisi repro­duk­cja chu­s­teczki Des­de­mony z wzo­rem tru­ska­wek z Otella, do któ­rej przy­cze­pi­łam kilka wła­snych wier­szy.

Odło­żyw­szy pod­ręcz­nik, idę na kolejne ulu­bione zaję­cia, czyli język angiel­ski. Bar­dzo potrze­buję wytchnie­nia po fizyce dla zaawan­so­wa­nych. Broń Boże, by moi rodzice się kie­dy­kol­wiek zorien­to­wali, jak duży mam z nią pro­blem.

W pra­cowni angiel­skiego cho­wam się z tyłu, tuż przy oknie. Wraz z Corą i Nan­dini zaję­ły­śmy sobie to miej­sce już na początku roku, bo stąd łatwiej dys­kret­nie wysy­łać wia­do­mo­ści.

– Na WF-ie zda­rzyło się coś dziw­nego – mówi Nan­dini, pada­jąc na sto­jące obok mnie krze­sło. Na tablicy nauczy­cielka, panna Can­non, bazgroli już ćwi­cze­nie wstępne, nie­mal nie zwra­ca­jąc na nas uwagi. – Powiem wam przy lun­chu.

Uno­szę brwi.

– Cze­kam z nie­cier­pli­wo­ścią.

Kiedy roz­lega się dzwo­nek, do klasy wpada Cora, która zaj­muje miej­sce po dru­giej stro­nie Nan­dini.

– Koniecz­nie musia­łam się wysi­kać – wyznaje zdy­szana.

Ze współ­czu­ciem podaję jej butelkę z wodą.

Panna Can­non kla­śnię­ciem przy­wo­łuje naszą uwagę.

– Zacznijmy oma­wiać Wiel­kiego Gatsby’ego…

Jestem dziś w tak dobrym humo­rze, że zgła­szam się zaraz na początku dys­ku­sji. Zwy­kle, jeśli nie mam nic do powie­dze­nia, nerwy nie pozwa­lają mi tego zro­bić. Nie lubię czuć na sobie czy­je­goś wzroku, kiedy nie umiem powie­dzieć nic mądrego.

– Moim zda­niem tak naprawdę nie ma zna­cze­nia, czy Gatsby mówi prawdę o sobie lub wła­snej prze­szło­ści, bo czy to w ogóle ma wpływ na jego przy­szłość? Może prze­cież opo­wie­dzieć dowolną bajkę, ponie­waż i tak nie będzie to rów­nie istotne, jak spo­sób przed­sta­wie­nia jego miło­ści do Daisy. Śmiem twier­dzić, że to naj­waż­niej­szy aspekt jego całego wize­runku.

– To inte­re­su­jące stwier­dze­nie, Karino – oznaj­mia panna Can­non z uśmie­chem. – Czy ktoś chciałby się z tym nie zgo­dzić lub roz­wi­nąć ten wątek?

Zgła­sza się ktoś inny.

– Zga­dzam się z Kariną. Na stro­nie sto pięć­dzie­sią­tej jest napi­sane…

Kiwam pota­ku­jąco głową, szu­ka­jąc tego frag­mentu.

Roz­mowa trwa jesz­cze dzie­sięć minut, a póź­niej dzie­limy się na grupy. Rzecz jasna, zsu­wamy ławki: Cora, Nan­dini i ja.

– No dobra, jesz­cze nie zaczę­łam czy­tać – wyznaje Nan­dini, spraw­dziw­szy, czy panna Can­non zaj­muje się inną grupą. – Wczo­raj do późna pra­co­wa­łam w kinie, a musia­łam jesz­cze skoń­czyć laborkę z fizyki, więc… z cze­goś trzeba było zre­zy­gno­wać.

– A ja przej­rza­łam więk­szość, ale nic tak naprawdę nie zro­zu­mia­łam – dorzuca Cora, dra­piąc się w nos. – Karino, możesz nam wytłu­ma­czyć?

Bez zdzi­wie­nia wzno­szę oczy do nieba. Każda z nas jest dobra z innego przed­miotu. Nan­dini uwiel­bia nauki przy­rod­ni­cze, Cora histo­rię, a ja lite­ra­turę.

– Czyli zasad­ni­czo chce­cie „Gatsby’ego dla opor­nych”, tak?

– O tak, dokład­nie na to liczę – potwier­dza Nan­dini.

Z wes­tchnie­niem kiwam głową.

– Niech będzie. No więc Nick jedzie z Gats­bym, który gada i gada, to histo­ria mojego życia, a tylko Bóg wie, czemu Nick w ogóle go słu­cha. A potem Gatsby cwa­nia­kuje, zaczyna opo­wia­dać, czego to on nie robił, w stylu: „nie uwie­rzysz, ale zebra­łem te wszyst­kie klej­noty w Euro­pie, polo­wa­łem na gru­bego zwie­rza, w I woj­nie świa­to­wej dosta­łem medale w wielu kra­jach Europy”. A Nick zacho­wuje się jak… Jak sądzi­cie? Za to Gatsby… „Patrz, to mój medal z Czar­no­góry, a tu z kum­plami gram w kry­kieta w Oxfor­dzie i bla, bla, bla”.

– Uwiel­biam cię – wyznaje szcze­rze Cora. – Jesteś anio­łem i dała­bym się za cie­bie pokroić. Ni­gdy wię­cej nie prze­czy­tam żad­nej książki.

– A powinno być dokład­nie na odwrót – odpo­wia­dam, kopiąc ją pod ławką. – Poczy­taj jakąś książkę, bar­dzo cię pro­szę.

– No, zoba­czymy – mówi Cora, pod­kre­śla­jąc to non­sza­lanc­kim gestem.

Gdy wyja­śni­łam dal­szy ciąg roz­działu, tuż przed dzwon­kiem wybie­ramy temat do omó­wie­nia w pracy domo­wej. Potem wsta­jemy, by iść na lunch, w dro­dze do drzwi sły­szę jed­nak, jak panna Can­non mówi:

– Karino, mogę cię pro­sić na sekundę?

Z waha­niem zer­kam na przy­ja­ciółki.

– Pocze­kamy pod klasą – obie­cuje Nan­dini, kle­piąc mnie w ramię. Z wdzięcz­nym uśmie­chem pod­cho­dzę do biurka, na któ­rym pełno jest ksią­żek i jakichś papie­rów.

Panna Can­non to moja ulu­biona nauczy­cielka. Star­sza od nas o zale­d­wie kilka lat, zawsze pro­wa­dzi naj­cie­kaw­sze lek­cje. Kiedy wyzna­łam jej, że lubię czy­tać wszystko, od kla­syki po bele­try­stykę z gatunku „young adult”, pod­po­wie­działa mi kilka naj­lep­szych pozy­cji, a póź­niej zapro­po­no­wała, bym jej asy­sto­wała pod­czas godzin­nych zajęć wyrów­naw­czych, odby­wa­ją­cych się codzien­nie po dzie­wią­tej lek­cji.

Z początku się waha­łam, bo nie­zbyt dobrze sobie radzę poza wła­sną bańką spo­łeczną, czyli Nan­dini i Corą. Zaję­cia poza­lek­cyjne ozna­czają jed­nak kil­ku­mi­nu­towe wspar­cie dla jed­nej osoby, z czym umiem sobie pora­dzić nawet ja.

Kolej­nym pro­ble­mem była zgoda rodzi­ców, ale z nimi roz­ma­wiała panna Can­non. Jak można się było spo­dzie­wać, zażą­dali oso­bi­stego spo­tka­nia, i dopiero po nim pozwo­lili mi codzien­nie zosta­wać w szkole mię­dzy pięt­na­stą a szes­na­stą.

Oczy­wi­ście bez waha­nia wyra­zili zgodę na spo­tka­nia kółka dla przy­szłych leka­rzy we wtor­kowe popo­łu­dnia, choć to ozna­czało spę­dze­nie w szkole kolej­nej godziny, ponie­waż zaję­cia kółka zaczy­nają się dopiero po zaję­ciach wyrów­naw­czych. Szkoda, że takiej samej pobłaż­li­wo­ści nie oka­zują we wszyst­kich innych kwe­stiach, ale chyba za dużo wyma­gam. I tak rzadko cho­dzę na te spo­tka­nia. Nikt się nie cze­pia, kiedy ktoś opusz­cza zaję­cia kółka, pod warun­kiem, że jego nazwi­ska nie ma na tablicy elek­tro­nicz­nej. A mnie z całą pew­no­ścią nie ma na tablicy kółka dla przy­szłych leka­rzy.

Kiedy opie­ram się o ławkę, panna Can­non mówi:

– Zanim odmó­wisz, wysłu­chaj, co chcę powie­dzieć.

– Ojej – odpo­wia­dam. – To nie brzmi obie­cu­jąco.

– Och, wiem, dosko­nale to wiem. – Panna Can­non cicho wzdy­cha, bawiąc się swym rudym dre­dem. – Jak wiesz, wiel­kimi kro­kami zbli­żają się egza­miny Regents z angiel­skiego.

Pota­kuję ruchem głowy. To egza­miny sta­nowe, do któ­rych zgod­nie z nowo­jor­skim pra­wem obo­wiąz­kowo pod­cho­dzimy co roku. W tym roku zdaję z angiel­skiego, fizyki, wło­skiego i histo­rii USA.

– Jeden z moich uczniów popro­sił o pomoc – mówi panna Can­non. – Chwilę z nim pra­co­wa­łam, ale moim zda­niem wię­cej sko­rzy­sta ze wspar­cia rówie­śnika. Zasta­no­wisz się nad dawa­niem mu pry­wat­nych lek­cji?

Uno­szę brwi.

– Ja? Chyba wybrała pani nie­wła­ściwą osobę.

– Na pewno dobrze wybra­łam – odpo­wiada nauczy­cielka z uśmie­chem, choć po chwili znów przy­biera poważną minę i ściąga usta. – Wiem, że pro­szę o wiele, ale zamiast poma­gać mi pod­czas zajęć wyrów­naw­czych, ten czas możesz poświę­cić jemu.

Zasy­cha mi w ustach.

– Pięć dni w tygo­dniu?

Panna Can­non się krzywi.

– Tak byłoby naj­le­piej, bo to zastąpi czas, który poświę­casz na asy­sto­wa­nie mnie. To tylko trzy mie­siące, Karino, a ty jesteś moją naj­lep­szą uczen­nicą. Wiem, że dasz radę.

Kręcę głową, a serce bije mi jak osza­lałe.

– Nie wiem, czy…

– Jeśli się zgo­dzisz, nie będziesz musiała robić pro­jektu z poezji – prze­rywa mi panna Can­non. – Po pro­stu zali­czę ci tę pomoc zamiast niego.

Zaczy­nam się wahać. Pro­jekt z poezji to dwa­dzie­ścia pro­cent oceny. Mamy napi­sać dzie­sięć wła­snych wier­szy zgod­nie z wymo­gami róż­nych form poetyc­kich, np. haiku, lime­ryk, wiersz biały i tak dalej. Ter­min jest do przy­szłego mie­siąca. Jeden z tych dzie­się­ciu utwo­rów mamy wybrać do pre­zen­ta­cji na forum klasy.

Choć uwiel­biam poezję, nie cier­pię wystą­pień publicz­nych. Co gor­sza, abso­lut­nie nie podoba mi się wizja zdra­dza­nia swych naj­głęb­szych, naj­skryt­szych myśli. Zwol­nie­nie z tego obo­wiązku na rzecz kore­pe­ty­cji dla jakie­goś loso­wego typa i to w cza­sie, gdy i tak poma­ga­ła­bym pan­nie Can­non? Być może warto.

Mimo to jed­nak…

– Karino, zawsze masz naj­wyż­sze stop­nie w kla­sie, a na doda­tek bar­dzo poma­gasz innym – cią­gnie panna Can­non, ści­ska­jąc mnie za ramię. – Nikt nie nadaje się do tego lepiej niż ty.

Wiem, że usi­łuje mnie zachę­cić, ale jej słowa tylko nasi­lają nie­po­kój. Nie chcę jej zawieść, a przy­naj­mniej nie wtedy, gdy tak bar­dzo we mnie wie­rzy.

Na samą myśl o zmie­rze­niu się z jej roz­cza­ro­wa­niem żołą­dek zawią­zuje mi się na supeł. Z bole­snym opo­rem wyra­żam zgodę.

Twarz panny Can­non roz­świe­tla sze­roki uśmiech.

– Bar­dzo ci dzię­kuję, Karino.

– Kim jest ten uczeń? – pytam, cho­wa­jąc dło­nie w kie­sze­niach, by ukryć drże­nie pal­ców.

– Cho­dzi do tej klasy – odpo­wiada, wska­zu­jąc gestem dłoni lewą część sali. – Ali­stair.

Ogar­nia mnie nie­po­kój, jakby ktoś poło­żył mi na bar­kach cię­żar. Dzie­sięć, dzie­więć, osiem, sie­dem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden.

– Ali­stair? – powta­rzam. – Ali­stair Clyde? Ace Clyde?

Panna Can­non zasta­na­wia się przez chwilę.

– Tak. A to jakiś pro­blem?

Pra­wie wybu­cham histe­rycz­nym śmie­chem. Naj­wy­raź­niej cały świat się sprzy­siągł prze­ciwko mnie.

– Nie. Oczy­wi­ście, że nie.

Przy­gląda mi się bacz­nie, a na widok wyrazu mojej twa­rzy unosi brwi.

Mina jej rzed­nie, a ja mam wra­że­nie, że serce roz­py­cha mi się w piersi, aż trudno mi oddy­chać. Nawet naj­mniej­szy cień dez­apro­baty zawsze budzi we mnie nie­wy­po­wie­dziany lęk. Choć trudno w to uwie­rzyć, bo teraz jest to bole­śnie oczy­wi­ste, dotarło to do mnie zale­d­wie przed kil­koma mie­sią­cami.

– Czy mam przyjść do pani do klasy po dzie­wią­tej lek­cji? – pytam, by mieć to wresz­cie za sobą. Nie tylko mogę to zro­bić, ale po pro­stu to zro­bię.

Ponie­waż panna Can­non nie spusz­cza ze mnie wzroku, z przy­kle­jo­nym do twa­rzy uśmie­chem prze­ły­kam nie­wy­godną kulę w gar­dle. Po chwili też się do mnie uśmie­cha.

– Byłoby super, gdy­byś mogła od razu iść do biblio­teki. Popro­szę, żeby tam się z tobą spo­tkał – odpo­wiada nauczy­cielka, poda­jąc mi teczkę. – Przy­go­to­wa­łam zarys gra­fiku tych zajęć, ale jeśli wymy­ślisz coś lep­szego, po pro­stu go zmień, żeby paso­wał wam obojgu.

Uśmie­cham się ner­wowo.

– Dobrze. Dzię­kuję, pro­szę pani.

Gdy wło­ży­łam teczkę do torby i wyszłam z sali, po dru­giej stro­nie kory­ta­rza dostrze­gam Nan­dini i Corę pogrą­żone w cichej roz­mo­wie.

Choć uśmie­chają się na mój widok, nie­mal natych­miast Cora znów poważ­nieje.

– Wszystko w porządku? Masz jakieś pro­blemy?

– Nie – odpo­wia­dam, moc­niej chwy­ta­jąc paski torby. – Nic się nie stało. Wszystko… – prze­ry­wam, ponie­waż nie jestem w sta­nie powie­dzieć nic wię­cej.

Cora z zanie­po­ko­joną miną rusza w moją stronę, lecz Nan­dini chwyta ją za nad­gar­stek.

– Coro, daj jej tro­chę czasu – prosi Nan­dini. Łączy nas ciche poro­zu­mie­nie, za co jestem tak wdzięczna, że zbiera mi się na płacz. – O co cho­dzi, kwia­tuszku?

W odpo­wie­dzi kręcę głową, po czym pędzę do naj­bliż­szej łazienki. Tam cho­wam się w kabi­nie, zatrza­skuję za sobą drzwi, a póź­niej zmu­szam się do głę­bo­kich odde­chów, przy­ci­ska­jąc przy tym dło­nie do oczu. Potrze­buję tylko chwili. Zaraz się pozbie­ram.

Choć pra­wie nie znam Ace’a Clyde’a, poma­ga­nie mu brzmi jak naj­gor­szy z moich kosz­ma­rów. To słynny leser.

A na samą myśl, że panna Can­non będzie zawie­dziona, czuję bole­sny skurcz w płu­cach.

Jak mam to zro­bić? – zasta­na­wiam się w duchu.

Dzie­sięć, dzie­więć, osiem, sie­dem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden. Dzie­sięć, dzie­więć, osiem, sie­dem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden.

Dosko­nale. Wszystko w porządku. Znów mogę sta­wić czoło światu bez obawy, że wybuchnę pła­czem.

Z unie­sioną głową otwie­ram kabinę. Kiedy pod­cho­dzę do umy­walki, by prze­myć twarz wodą, Cora i Nan­dini, które stoją w drzwiach łazienki, nie odzy­wają się ani sło­wem.

Na widok wła­snego odbi­cia w pokry­tym smu­gami lustrze wyraź­nie wraca do mnie wspo­mnie­nie nocy, kiedy zapy­ta­łam rodzi­ców, czy­sto hipo­te­tycz­nie, o moż­li­wość zmiany kie­runku stu­diów. Co prawda wtedy wyglą­da­łam gorzej, na twa­rzy mia­łam ślady łez, byłam kom­plet­nie roz­bita, lecz oczy płoną mi takim samym gorącz­ko­wym bla­skiem.

Potrze­bo­wa­łam tro­chę czasu, by upo­rać się ze świa­do­mo­ścią, że odczu­wam lęk. Choć wyma­gało to dłu­gich poszu­ki­wań w Google’u i roz­mów z Nan­dini i Corą, powoli nauczy­łam się to akcep­to­wać. To część mnie i ni­gdy się to nie zmieni. Po pro­stu muszę pamię­tać o odli­cza­niu, a wszystko będzie w porządku.

Nie pogar­dzi­ła­bym pomocą pro­fe­sjo­na­li­sty, ale to wyma­ga­łoby roz­mowy z rodzi­cami. Być może któ­re­goś dnia, kiedy będę w col­lege’u, kiedy będę mieć więk­szą swo­bodę, uda mi się cho­dzić na jakąś tera­pię. Do tego czasu muszę sobie jed­nak radzić sama.

Zmu­szam się do ostat­niego głę­bo­kiego odde­chu. Wszystko w porządku.

– No więc? – pyta Cora, sta­jąc przede mną. Pod­suwa mi paczkę chu­s­te­czek. – Czego chciała panna Can­non?

Odpo­wia­dam zde­ner­wo­wa­nym uśmie­chem. Dzie­sięć, dzie­więć, osiem, sie­dem, sześć, pięć, cztery, trzy, dwa, jeden.

– Żebym poma­gała Ace’owi Clyde’owi.

Cisza aż dzwoni w uszach. I jesz­cze raz.

I jesz­cze raz.

I jesz­cze…

A póź­niej Corze chu­s­teczki wypa­dają z ręki.

– Co takiego?

Rozdział 4

4

T-MINUS 27 DNI

Nan­dini, która wła­śnie wyszła z kolejki po lunch, wsuwa mi do ręki kawa­łek pizzy, za co dzię­kuję uśmie­chem.

– Jesteś naj­lep­sza.

– Karino, nie igno­ruj mnie. Poważ­nie mówisz? – pyta Cora, zde­cy­do­wa­nie zbyt agre­syw­nie dzio­biąc sałatkę. – Ace Clyde?

Prze­wró­ciw­szy oczami, rzu­cam w nią ser­wetką. Udało mi się uspo­koić serce, które bije teraz mia­rowo, a choć na­dal nie jest dobrze, bli­skość przy­ja­ció­łek bar­dzo mi pomaga.

– Ależ z cie­bie plot­kara.

– No i co z tego? – pyta Cora, odrzu­ca­jąc do tyłu włosy. – Ale poważ­nie, Ace Clyde?

– Tak – odpo­wia­dam z wes­tchnie­niem. – Ace Clyde. A teraz mogła­byś prze­stać w kółko powta­rzać jego imię i nazwi­sko? Bo mam wra­że­nie, że zaraz pojawi się tuż za mną niczym Krwawa Mary.

– Nan­dini, słabo mi – oznaj­mia Cora. – Jak ona może zacho­wać spo­kój?

– Chcesz znać prawdę? Moim zda­niem jest w szoku – odpo­wiada Nan­dini, krę­cąc głową. – Może nie rozu­mie powagi sytu­acji.

– Na miłość boską, tak, rozu­miem – wtrą­cam bez prze­ko­na­nia.

Cora i Nan­dini zde­cy­do­wa­nie lepiej ode mnie znają taj­niki życia towa­rzy­skiego liceum Midland High. Nie pomaga fakt, że mamy ponad dwa tysiące uczniów. Wszy­scy zwy­kle trzy­mają się wła­snego rocz­nika i krę­gów spo­łecz­nych. Oprócz osób, z któ­rymi przez te wszyst­kie lata cho­dzi­łam na zaję­cia, znam tylko garstkę pierw­sza­ków ze względu na brata, a i słowo „znam” to zde­cy­do­wa­nie za dużo.

Jed­nakże nawet przy tak nie­wiel­kim kręgu zna­jo­mych, nie spo­sób nie znać naj­słyn­niej­szych nazwisk w naszym rocz­niku. Do tej grupy należy Ace.

Jego star­szy brat, Xan­der Clyde, jest prze­wod­ni­czą­cym samo­rządu uczniow­skiego w naszym liceum. Ten przy­stojny, bogaty, popu­larny i inte­li­gentny chło­pak cho­dzi do ostat­niej klasy. Chcą się z nim umó­wić nie­mal wszyst­kie dziew­czyny oraz część chło­paków. A wszy­scy inni pra­gną jego towa­rzy­stwa.

Ace także zachwyca urodą i bogac­twem, choć jego popu­lar­ność i inte­li­gen­cja są kwe­stią sporną.

A w naszej kla­sie zde­cy­do­wa­nie cie­szy się nie­sławą. Sie­dzi sam, a jeśli ktoś na niego krzywo spoj­rzy, każe mu się odwa­lić. Na swe­ter­kach od zna­nych pro­jek­tan­tów mody nosi skó­rzaną kurtkę, a na doda­tek więk­szość czasu olewa nauczy­cieli.

– Naprawdę nie sądzę, żeby to do cie­bie dotarło – szar­pie mnie za rękę Cora. – Wiesz, kto to jest?

– Tak, Coro. I wiem, że to będzie kosz­mar – odpo­wia­dam z gory­czą. Że też aku­rat ja musia­łam tra­fić na chło­paka, który lek­ce­waży wszyst­kie normy i kon­we­nanse, a przy tym wygląda tak układ­nie. – Czemu panna Can­non mi to robi?

– Czemu się skar­żysz? – pyta Cora, uno­sząc do góry ręce. – Prze­cież Ace jest naj­faj­niej­szym face­tem w kla­sie.

– Nie cier­pię się zga­dzać z Corą, ale tym razem ma rację – dodaje Nan­dini, wzru­sza­jąc ramio­nami pod wpły­wem mojego scep­tycz­nego spoj­rze­nia. – Karino, czy ty go w ogóle widzia­łaś? Jest dosłow­nie wspa­niały.

Moje przy­ja­ciółki są śmieszne. Naprawdę tak jest, choć je uwiel­biam.

– O tak, ale wiesz, ja mam mu pomóc w nauce. A nie iść z nim na randkę. Bar­dziej mar­twi mnie fakt, że ten facet ni­gdy nie uważa na lek­cjach. To jak mam go cze­go­kol­wiek nauczyć?

– Jesteś bez­na­dziejna, Karino – rzuca Cora, ścią­ga­jąc usta. – Jak w takiej chwili możesz myśleć o nauce? Prze­cież nasza roz­mowa doty­czy Ali­sta­ira Clyde’a! Na litość boską, musisz go w sobie roz­ko­chać, a my będziemy prze­ży­wać to uczu­cie za twoim pośred­nic­twem. Karino, prze­cież wła­śnie do tego zmie­rzało całe twoje dotych­cza­sowe życie.

– Prze­stań się wygłu­piać – pro­szę, krę­cąc głową. – Ostat­nią rze­czą, jaka mi teraz cho­dzi po gło­wie, jest facet, nie wspo­mi­na­jąc nawet o Ali­sta­irze. Cudem będzie, jeśli w ogóle uda mi się z nim poroz­ma­wiać i nie wyjść na durną.

– Karina i Ali­stair sie­dzą na drze­wie i się CAŁUJĄ – pod­śpie­wuje Cora, koły­sząc się na boki. Pod­daję się, ponie­waż kiedy zaczyna się tak zacho­wy­wać, nie mam naj­mniej­szych szans.

Zwra­cam się po wspar­cie do Nan­dini, która jed­nak patrzy na mnie w zadu­mie. Pod wpły­wem jej wzroku prze­cho­dzą mnie ciarki, bo taka mina zdra­dza, że na pewno coś knuje.

– Mam dość was obu – rzu­cam, pod­kre­ślam to obraź­li­wym gestem, a póź­niej zaj­muję się pizzą. – Potrze­buję nowych przy­ja­ció­łek.

Na te słowa Cora wybu­cha śmie­chem, lecz Nan­dini w zamy­śle­niu stuka pal­cem w brodę.

– Zasta­na­wiam się, co wło­żymy na ślub. Chło­pak jest biały, co utrud­nia sprawę, ale może uda ci się go prze­ko­nać do brą­zo­wych stro­jów ślub­nych.

– Już pomi­ja­jąc nie­do­rzecz­ność tego wszyst­kiego, czy waszym zda­niem rodzice wyra­zi­liby zgodę na mój ślub z bia­łym chło­pa­kiem? – pytam z nie­do­wie­rza­niem. – Mia­ły­ście z nimi kon­takt?

Po chwili zasta­no­wie­nia, Nan­dini stwier­dza:

– To może ich po pro­stu nie zapro­simy. Do ołta­rza popro­wa­dzi cię Samir.

Z wes­tchnie­niem kręcę głową.

– Ty już lepiej nic nie mów. Naprawdę zamilcz.

– Prze­cież tylko pod­po­wia­dam poten­cjalne roz­wią­za­nia – odpo­wiada Nan­dini, w obron­nym geście poka­zu­jąc wnę­trze dłoni.

– Jakie niby poten­cjalne? Czy twoim zda­niem Ace chciałby się umó­wić z losową brą­zo­wo­skórą dziew­czyną, która pomaga mu w angiel­skim, choć rzuca się na niego tylu uczniów tej szkoły? Chyba zgu­bi­łaś wątek – rzu­cam, a póź­niej wska­zuję na nią pal­cem. – Wspo­mi­na­łaś o jakiejś drace na WF-ie. To będzie lep­szy temat do roz­mowy.

– Psu­jesz zabawę. – Cora marsz­czy nos, choć przy tym prze­nosi wzrok na Nan­dini, co ozna­cza, że tamta roz­mowa fak­tycz­nie dobie­gła końca. Al-ḥamdulillah. Dzięki Bogu.

Kiedy Nan­dini opo­wiada o jakimś chło­paku z WF-u, który poka­zał się nago całej kla­sie, odpły­wam myślami.

Nie powinno mnie dzi­wić, że Ace ma pro­blem z angiel­skim. Dziwi jedy­nie, że popro­sił o pomoc.

Żałuję tylko, że to ja mam poma­gać.

Ace się nie poja­wia.

Sie­dzę w biblio­tece całe pół godziny, lecz jego nie ma. To bar­dziej niż fru­stru­jące, a gdyby na samą myśl o pój­ściu na górę powie­dzieć o wszyst­kim pan­nie Can­non żołą­dek nie zwi­nął mi się w bole­sną kulkę, już bym to zro­biła.

Nie chcę jed­nak, żeby pomy­ślała, że rezy­gnuję, zanim jesz­cze spró­buję. Cze­kam jesz­cze chwilę, a póź­niej zer­kam do pod­ręcz­nika do histo­rii USA, żeby w tym nie­spo­dzie­wa­nym wol­nym cza­sie odro­bić wła­sną pracę domową. Jeśli już muszę tu być, mogę coś zro­bić.

O czwar­tej dzwoni dzwo­nek koń­czący zaję­cia wyrów­naw­cze. Biblio­tekę zaczy­nają opusz­czać ucznio­wie zmie­rza­jący na zaję­cia kółek.

Sta­ram się zła­go­dzić złość wywo­łaną pustym krze­słem po dru­giej stro­nie sto­lika.

Na cza­cie gru­po­wym z Nan­dini i Corą nie­ustan­nie przy­cho­dzą powia­do­mie­nia, co odrywa mnie od pracy domo­wej.

Cora Zhang-Agre­ste: I JAK??? JAK POSZŁO??? CZY #KAR­STAIR TO JUŻ OFI­CJALNE?

Nan­dini Kaur: Chcę mieć czarno na bia­łym, że wolę #ACE­KA­RINA!!! Ale też INFOR­MUJ NA BIE­ŻĄCO O SYTU­ACJI

Ja: Dosłow­nie nie zno­szę ŻAD­NEJ z was!!! Nawet się nie poja­wił więc… [Udaję zszo­ko­waną]

Cora Zhang-Agre­ste: fuj, faceci to takie świ­nie

Cora Zhang-Agre­ste: naprawdę nie potra­fią nic zro­bić dobrze

Nan­dini Kaur: chyba powin­ni­śmy o tym wie­dzieć. faj­nie było mieć jakieś 2 sekundy nadziei, przy­naj­mniej wg mnie

Ja: nie chcę powie­dzieć a nie mówi­łam, choć mówi­łam!!! Na doda­tek NIE USI­ŁUJĘ SIĘ Z NIM SPO­TY­KAĆ WIĘC MOŻE­CIE WYLU­ZO­WAĆ

Cora Zhang-Agre­ste: wylu­zo­wać? ni­gdy o tym nie sły­sza­łam!

Idę do szafki, pakuję rze­czy i biorę para­sol. Pada deszcz, musiało się roz­pa­dać w ciągu ostat­niej godziny. Kolejny powód do iry­ta­cji.

Gdy­bym lubiła kon­fron­ta­cje, dopa­dła­bym Ace’a i zażą­dała wyja­śnień, czemu mnie wpę­dza w tak nie­zręczną sytu­ację, która powo­duje potworny lęk.

Ale ponie­waż jest jak jest, mogę tylko cze­kać do jutra.

Rozdział 5

5

T-MINUS 26 DNI

Naza­jutrz, w cza­sie wol­nej lek­cji, koń­czę zaczęty wie­czo­rem prze­wod­nik. Prawdę mówiąc, przy­go­to­wa­łam go raczej dla panny Can­non niż dla Ace’a. Chcę jej poka­zać, że się sta­ram, że naprawdę usi­ło­wa­łam mu pomóc. To nie­wiele, ale prze­cież jakaś forma wyka­za­nia mojej ini­cja­tywy.

Prze­ka­za­nie prze­wod­nika dla niego ozna­cza także, że ni­gdy wię­cej nie będę ska­zana na poma­ga­nie mu. Odsunę od sie­bie pro­blem.

Sam prze­wod­nik zdra­dza jed­nak moje roz­draż­nie­nie, ponie­waż for­malne opisy zastą­piły w nim pro­ste stresz­cze­nia, jakimi zwy­kle raczę przy­ja­ciółki. Choć praw­do­po­dob­nie powi­nien być bar­dziej pro­fe­sjo­nalny, to prze­cież nie moja wina, że Ace się nie poja­wił.

Nan­dini i Cora nale­gają, żebym znów poszła do biblio­teki, bo może Ace’owi coś wypa­dło, a ja powin­nam dać mu drugą szansę. Muszę im z roz­draż­nie­niem przy­po­mnieć, że nie usi­łuję się z nim umó­wić. Boże ucho­waj, żebym miała to zro­bić. Prze­cież rodzice urwa­liby mi głowę. W moim domu panuje zde­cy­do­wa­nie zbyt wiele zasad, a do naj­waż­niej­szych należy brak rand­ko­wa­nia. Nie­które rozu­miem, lecz inne trud­niej przej­rzeć. Muszę zwra­cać uwagę na spo­sób spę­dza­nia czasu, na osoby, z któ­rymi wycho­dzę i na wybrane cele.

W związku z tym filo­lo­gia angiel­ska to w mniej­szym lub więk­szym stop­niu mrzonka.

Choć nie­ustanne prze­strze­ga­nie tych zasad jest wyczer­pu­jące, moi rodzice poświę­cili dla mnie zbyt wiele, żebym mogła je samo­lub­nie odrzu­cić. Prze­pro­wa­dzili się tu z Ban­gla­de­szu z nadzieją na zapew­nie­nie mi lep­szego startu. Pra­gną, abym doro­sła i odnio­sła suk­ces, uzy­skała sta­bil­ność finan­sową. Abym się nie roz­pra­szała, lecz pil­nie poświę­ciła wytę­żo­nej pracy. Wiem, że robią to z myślą o mojej przy­szło­ści, lecz nie mam poję­cia, jak być córką, którą się będą mogli pochwa­lić na impre­zach naszej spo­łecz­no­ści. Córką, o któ­rej osią­gnię­ciach będą mogli opo­wia­dać współ­pra­cow­ni­kom, która ni­gdy nie wyj­dzie przed sze­reg i która swym zacho­wa­niem będzie reali­zo­wać wszyst­kie ich życze­nia. Jakaś część mnie pra­gnie, by uznali mnie za wystar­cza­jącą, by byli ze mnie dumni. Pozo­stała część jed­nak żałuje, że nie mogę się scho­wać w mysią dziurę.

Sta­ram się zbyt czę­sto o tym nie myśleć.

Ponie­waż po dotar­ciu na angiel­ski ni­gdzie nie dostrze­gam Ace’a, zosta­wiam mu na ławce prze­wod­nik z naba­zgraną infor­ma­cją, co to jest. Kiedy pod­no­szę głowę, panna Can­non, choć przy­gląda mi się z cie­ka­wo­ścią, obda­rza mnie jedy­nie uśmie­chem.

Wzdy­cham z ulgą. Jestem pewna, że gdyby zoba­czyła mój paskudny komen­tarz, musia­ła­bym zre­zy­gno­wać ze szkoły.

Choć w ocze­ki­wa­niu na Ace’a sie­dzę na brzeżku krze­sła, zegar nie­ubła­ga­nie odmie­rza czas, panna Can­non pro­wa­dzi lek­cje, a drzwi do sali ani drgną.

Opu­ścił lek­cję? Poważ­nie?

Tuż przed koń­cem zajęć ktoś puka do drzwi, a póź­niej zapada abso­lutna cisza, kiedy wsuwa przez nie głowę Xan­der Clyde.

Ma osza­ła­mia­jąco nie­bie­skie oczy. Ciem­no­brą­zowe włosy zacze­sał gładko do tyłu. W brą­zo­wych moka­sy­nach, beżo­wych spodniach i wło­żo­nej w nie roz­pi­na­nej koszuli wygląda jak marze­nie col­lege’u nale­żą­cego do Ivy League.

Kiedy zaś obda­rza sze­ro­kim uśmie­chem pannę Can­non, zer­kam na Corę. Choć w żar­tach zachę­cała mnie do zdo­by­cia Ace’a, podej­rze­wam, że gdyby któ­raś z nas w ogóle zain­te­re­so­wała się Xan­de­rem, dosta­łaby zawału, bo żywi do niego pogardę, odkąd poko­nał ją w wybo­rach na sta­no­wi­sko prze­wod­ni­czą­cego samo­rządu uczniow­skiego.

– Bar­dzo prze­pra­szam, czy mogę panią na chwilę pro­sić? – pyta oparty o drzwi Xan­der.

Panna Can­non, choć marsz­czy brwi, kiwa pota­ku­jąco głową.

– Moi dro­dzy, pra­cuj­cie dalej. Zaraz wrócę.

– Cie­kawa jestem, o co cho­dzi – mówi do nas Nan­dini, led­wie za tamtą dwójką zamkną się drzwi. – Myślisz, że to w spra­wie Ace’a?

Jakby jej słowa naci­snęły jakiś spust, drzwi otwie­rają się z hukiem, a do sali wcho­dzi ktoś jesz­cze. Z całą pew­no­ścią jest to Ace, choć przez kap­tur na gło­wie z tru­dem dostrze­gam jego minę, z którą zmie­rza do ławki, chwyta w zdobne biżu­te­rią palce mój prze­wod­nik, a póź­niej wycho­dzi.

W kla­sie natych­miast wybu­cha zdra­dza­jąca dez­orien­ta­cję wrzawa.

– Co się, do licha, stało? – pytam, odpro­wa­dza­jąc go wzro­kiem. – Czy dowie­dział się od panny Can­non, że coś mu zosta­wi­łam? Czy waszym zda­niem wie, że nie przy­szedł na wczo­raj­sze zaję­cia?

Nan­dini spra­wia wra­że­nie rów­nie zdez­o­rien­to­wa­nej, jak ja.

– Któż to wie.

Cora wyciąga szyję, usi­łu­jąc coś dostrzec przez okienko w drzwiach z tyłu klasy.

– Założę się, że maczał w tym palce ten dupek, jego brat.

– Nie zwa­laj całej winy na Xan­dera – rzuca Nan­dini, dając jej przy tym kuk­sańca.

Cora gło­śno chrząka, lecz nie odrywa zmru­żo­nych oczu od drzwi.

Po ich ponow­nym otwar­ciu wszyst­kie wstrzy­mu­jemy oddech, ale do sali wcho­dzi tylko panna Can­non.

Patrzy zna­cząco na całą klasę.

– Mam nadzieję, że pod moją nie­obec­ność pro­wa­dzi­li­ście owocną dys­ku­sję.

Choć wszy­scy potwier­dzają pomru­kiem, wąt­pię, by kto­kol­wiek oma­wiał coś poza Ace’em i Xan­de­rem.

Gdy lek­cja wresz­cie dobiega końca, wzywa mnie do sie­bie panna Can­non. Powoli pod­cho­dzę do jej biurka, nie zwra­ca­jąc uwagi na przy­spie­szone bicie serca, ponie­waż usi­łuję prze­wi­dzieć, jak poto­czy się roz­mowa.

– Jak ci wczo­raj poszło? – pyta z pro­mien­nym uśmie­chem, a ja mam pustkę w gło­wie.

Ona nie wie.

Przez chwilę chcę jej powie­dzieć prawdę. Zaraz jed­nak zaczy­nam sobie wyobra­żać, jak radość znika z jej twa­rzy, więc porzu­cam tę myśl. Lęk każe mi uni­kać roz­cza­ro­wa­nia panny Can­non. Setka uczniów, nad któ­rymi codzien­nie czuwa, to i tak bar­dzo dużo.

– Prace w toku – mówię, zresztą zgod­nie z prawdą. Prze­cież zabrał prze­wod­nik. – Jesz­cze nie wyczu­łam sytu­acji, choć wiążę z nią duże nadzieje.

– Bar­dzo mi miło to sły­szeć – odpo­wiada panna Can­non z cichym wes­tchnie­niem. – Karino, jesteś anio­łem. Bar­dzo ci dzię­kuję, że to robisz.

– To nic takiego – stwier­dzam, macha­jąc przy tym ręką. – Będę panią na bie­żąco infor­mo­wać.

Tuż za drzwiami staję jak wryta na widok leżą­cych w koszu kar­tek.

Nic z tego.

Wycią­gam je z wyraź­nie pustego pojem­nika, a póź­niej wpa­truję się w nie z nie­do­wie­rza­niem. Wyrzu­cił mój prze­wod­nik? Wiem, że był nieco pry­mi­tywny, ale to prze­cież żało­sne. Nan­dini i Cora, które cze­kają na mnie na kory­ta­rzu, patrzą to na plik kar­tek, to na moją twarz.

– O Jezu. Chyba obaj są dup­kami – stwier­dza Cora, krę­cąc przy tym głową. – Ale przy­naj­mniej dobrze się na nich patrzy. Nie­ważne. Dobra wia­do­mość jest taka, że dziś po szkole masz wolne, tak? Wiem, że przez week­end mia­ły­śmy się zająć pro­jek­tem na wło­ski na Face­Ti­mie, ale skoro już tu jeste­śmy…

Mru­gam, w dal­szym ciągu nie mogąc przejść do porządku dzien­nego nad fak­tem, że Ace wyrzu­cił mój prze­wod­nik.

– Ja… Ale moi rodzice…

– Prze­cież ich nie ma – przy­po­mina Nan­dini, stu­ka­jąc mnie bio­drem. Wyrywa mi prze­wod­nik z dłoni, a póź­niej otwiera moją torbę i bez­ce­re­mo­nial­nie wkłada kartki do środka. – A na doda­tek twoja Dadu jest prze­ko­nana, że i tak po szkole masz kore­pe­ty­cje, prawda?

– To zna­czy, chyba tak – odpo­wia­dam, obli­zu­jąc usta w poczu­ciu nie­pew­no­ści. – Ale ja…

– No chodź – prze­rywa mi Cora z miną zdra­dza­jącą nie­za­do­wo­le­nie. – Musimy jak naj­le­piej wyko­rzy­stać czas. Póź­niej możemy nawet wpaść coś zjeść. Prze­cież i tak ni­gdy nie cho­dzisz na kółko dla przy­szłych leka­rzy.

– To nie moja wina, że jest takie nudne – odpo­wia­dam, po czym zdaję sobie sprawę, że obie się ze mnie nabi­jają. Wzdy­cham, lecz na usta wypływa mi uśmiech. – No dobrze, w porządku. I tak nikt się nie zorien­tuje, że znik­nę­łam.

– A może wpad­niemy na Ace’a – suge­ruje Cora z sze­ro­kim uśmie­chem na twa­rzy, cią­gnąc mnie w stronę sto­łówki. – Byłoby zabaw­nie, co?

– Abso­lut­nie nie – odpo­wia­dam, licząc, że Ace będzie się dziś trzy­mał z daleka od biblio­teki. Nawet z bar­dzo daleka. – To nie byłoby zabawne.

Rozdział 6

6

T-MINUS 26 DNI

W biblio­tece roz­dzie­lamy się w poszu­ki­wa­niu róż­nych ksią­żek do pro­jektu z wło­skiego. Ja mam przy­nieść te poświę­cone wło­skiej gospo­darce. Tak dobrze znam te alejki, że nie trwa to długo.

Póź­niej sia­dam przy sto­liku, gdzie na czy­stej kartce w zeszy­cie zapi­suję wyma­ga­nia pro­jek­towe.

W pew­nej chwili poja­wia się nade mną cień. Ta osoba jest wyż­sza zarówno od Nan­dini, jak i Cory. Odwra­cam się powoli, a na widok Ali­sta­ira „Ace’a” Clyde’a, który obser­wuje mnie oparty o regał z książ­kami, oczy nie­mal wycho­dzą mi z orbit.

Naj­pierw przy­cho­dzi mi do głowy głu­pia myśl: Czemu on jest taki wysoki?

A póź­niej: Kto nosi skó­rzaną kurtkę na swe­ter od zna­nego pro­jek­tanta?

I trze­cia: Dla­czego on tak na mnie patrzy?

W stwier­dze­niu, że Ace jest przy­stojny, nie ma ani cie­nia prze­sady. Choć widy­wa­łam go w kla­sie i na kory­ta­rzu, ni­gdy dotąd nie byłam przed­mio­tem tak wni­kli­wej obser­wa­cji.

Ma nie­wia­ry­god­nie bladą skórę, która od razu każe mi go porów­nać do „czło­wieka utka­nego z bla­sku księ­życa”. Taka jest prawda, choć pew­nie brzmi to pre­ten­sjo­nal­nie. Ciemne włosy, gdzieś pomię­dzy brą­zem a czer­nią, są potar­gane i zmierz­wione, jakby przez wiele godzin prze­cze­sy­wał je dłońmi. Oczy zaś, sta­no­wiące połą­cze­nie zie­leni i błę­kitu, poły­skują w sła­bych pro­mie­niach słońca wpa­da­ją­cych do wnę­trza biblio­teki przez zaku­rzone okna.

Ma podobną do brata, mocno zary­so­waną żuchwę, a brwi gęst­sze od moich, co wiele mówi. W prze­ci­wień­stwie do tam­tego jest jed­nak wysoki i chudy. Praw­do­po­dob­nie jest ode mnie wyż­szy o ponad dwa­dzie­ścia cen­ty­me­trów, bo ja mam nie­całe sto sześć­dzie­siąt cen­ty­me­trów.

Z kącika ust zwisa mu lizak, na któ­rym usi­łuję nie sku­piać wzroku. Zde­cy­do­wa­nie nie chcę, by sądził, że gapię mu się na usta.

Jakby czy­tał mi w myślach, wyciąga z ust lizaka, dzięki czemu mogę obej­rzeć jego palce pokryte pier­ścion­kami w naj­róż­niej­szych kształ­tach, roz­mia­rach i kolo­rach.

– Karina Ahmed?

Chyba tylko cudem udaje mi się nie pod­sko­czyć na dźwięk wła­snego nazwi­ska.

– Ali­stair Clyde – odpo­wia­dam. – Co ty tu robisz?

Unosi brwi.

– A nie mie­li­śmy się uczyć?

Mru­gam, zdu­miona.

– Przy­sze­dłeś się uczyć? Po wyrzu­ce­niu mojego prze­wod­nika do kosza? – Natych­miast zagry­zam usta, czu­jąc w brzu­chu cię­żar mar­twych motyl­ków. Nie powin­nam tego mówić. Nie mam dość ener­gii, by wykłó­cać się z Ace’em Clyde’em o prze­wod­nik. – Nie­ważne. Zapo­mnij.

Unosi do góry kącik ust, choć nie nazwa­ła­bym tego uśmie­chem.

– Nikt nie mówi do mnie Ali­stair.

– Poza panną Can­non – odpo­wia­dam łagod­nie, nie mogąc się otrzą­snąć ze zdzi­wie­nia takim obro­tem sprawy.

Z namy­słem pochyla głowę.

– To prawda.

Dopiero po chwili Ace obcho­dzi sto­lik i siada naprze­ciw mnie, roz­pie­ra­jąc się na krze­śle.

– No dobra, Ahmed. Nie powie­dzia­łaś pan­nie Can­non, że wczo­raj nawa­li­łem. Dla­czego?

Gapię się na niego. Jakie to ma zna­cze­nie? Co on tu robi?

– Nie zależy mi na wpę­dze­niu cię w zbędne kło­poty – odpo­wia­dam po chwili.

Ace mru­czy, a póź­niej znów wkłada lizaka do ust. Prze­no­szę wzrok na pro­jekt z wło­skiego.

– Karino, zna­la­złam… – zaczyna Nan­dini, lecz zaraz milk­nie i wpa­truje się w Ace’a sze­roko otwar­tymi oczami. – Och. Cześć!

Ace opiera się wygod­niej o opar­cie krze­sła i salu­tuje dwoma pal­cami.

– Czy wy się… uczy­cie? – pyta Nan­dini, patrząc na mnie.

Kręcę głową, po czym otwie­ram usta, by dać wyraz wła­snemu zakło­po­ta­niu, lecz w tej samej chwili Ace nakrywa dło­nią moją pracę domową, aż pier­ścionki ude­rzają o blat.

– Tak.

– Tak? – powta­rzam.

Jeśli naprawdę przy­szedł się uczyć, można by się spo­dzie­wać, że włoży w to nieco wię­cej wysiłku niż tylko roz­pie­ra­nie się na krze­śle z liza­kiem w ustach.

W tej samej chwili zza rogu wycho­dzi Cora ze sto­sem pod­ręcz­ni­ków.

– Chyba możemy podzie­lić się pracą… – zaczyna i też zaraz milk­nie. Nan­dini wyciąga rękę, by przy­trzy­mać wieżę ksią­żek, zanim spad­nie na pod­łogę. – Co tu się dzieje?

Krzy­wię się, ponie­waż Cora za chwilę się roz­pę­dzi. Ponow­nie odwra­cam się do Ace’a, przyj­mu­jąc obo­jętny wyraz twa­rzy, by nie poka­zać roz­draż­nie­nia.

– Naprawdę chcesz się uczyć?

Ace patrzy na mnie nie­wzru­szo­nym wzro­kiem.

– A niby czemu miał­bym tu sie­dzieć?

– No dobrze.

Zer­k­nąw­szy na Corę i Nan­dini, liczę, że z mojej miny wyczy­tają bła­ga­nie, by nie zosta­wiały mnie samej z tym chło­pa­kiem.

Cora posyła mi pro­mienny uśmiech.

– Wie­cie co? Wła­śnie sobie przy­po­mnia­łam, że mama kazała mi dziś wcze­śniej przyjść na obiad. Robi kur­czaka w cie­ście seza­mo­wym.

Nan­dini usi­łuje stłu­mić chi­chot.

– W takim razie zde­cy­do­wa­nie powin­naś już iść. – Sama także robi krok w tył, macha­jąc pal­cami na poże­gna­nie. – A do mnie wła­śnie dotarło, że muszę się zająć kostiu­mem na festi­wal Comic Con.

Patrzę na nie z otwar­tymi ustami. Wiem, że Nan­dini zbie­rała pie­nią­dze na bilet na Comic Con w San Diego, ale to dopiero w lipcu. A mamy marzec. Jeśli zaś cho­dzi o Corę, ostat­nio sły­sza­łam, że jej mama wyje­chała na jakąś kon­fe­ren­cję finan­sową.

– Cze­kaj­cie, ale co z…

– Wszystko w porządku, Karino! – odpo­wiada rado­śnie Cora, która już pode­szła do sto­lika i zaczęła się pako­wać. – Nie chcemy was roz­pra­szać.

Nan­dini kiwa pota­ku­jąco głową, wkła­da­jąc przy tym zeszyt do torby z Kapi­ta­nem Ame­ryką.

– Tak. Do zoba­cze­nia jutro na pierw­szej lek­cji.

Zanim zdo­łam zapro­te­sto­wać, całują mnie w czoło, a póź­niej, roze­śmiane, zni­kają za wyso­kimi pół­kami.

Super. Moje przy­ja­ciółki są bez­na­dziejne.

Z bólem serca prze­no­szę wzrok na Ace’a, który obser­wuje mnie spod unie­sio­nych brwi, obra­ca­jąc w pal­cach lizaka. Wzdy­cham i posta­na­wiam tym­cza­sem scho­wać roz­ża­le­nie do kie­szeni.

Przez wczo­raj­szą nie­obec­ność uwa­żam go za palanta, który na doda­tek nie prze­pro­sił.

Ale niech będzie.

Chce się uczyć, to będziemy się uczyć. Nie zamie­rzam żywić urazy o prze­wod­nik. Prze­cież Ace w końcu przy­szedł. Dzięki czemu panna Can­non nie będzie zawie­dziona.

Wyj­muję pomięty prze­wod­nik i kładę go na sto­liku mię­dzy nami. Na twa­rzy mojego towa­rzy­sza na uła­mek sekundy poja­wia się coś innego – być może jest to żal? – ale znika zbyt szybko, bym dała radę to roz­szy­fro­wać.

Zaci­skam usta.

– Pomy­śla­łam, że na począ­tek możemy się zająć tek­stami, które oma­wiamy na lek­cji, a bli­żej egza­mi­nów sku­pimy się na ich poszcze­gól­nych czę­ściach. Pasuje ci to?

– Zro­bimy to, co twoim zda­niem naj­le­piej się spraw­dzi – odpo­wiada, się­ga­jąc po prze­wod­nik. Leni­wie go prze­gląda, ale pospiesz­nie prze­su­wa­jąc wzro­kiem po tek­ście, unosi brwi. Z gry­ma­sem przy­po­mi­nam sobie, z jakim roz­draż­nie­niem pra­co­wa­łam nad tymi mate­ria­łami.

– Daj temu spo­kój – pro­szę, się­ga­jąc po prze­wod­nik. Bez opo­rów mi go oddaje, ale kiedy znów się opiera o krze­sło, patrzy na mnie cał­kiem ina­czej. Gry­zie przy tym lizaka, a gło­śne chru­pa­nie dociera aż do moich uszu.

Wsu­wam prze­wod­nik do segre­ga­tora. Nie spusz­cza­jąc ze mnie wzroku, Ace odkłada paty­czek na stół. Choć nie ma to nic wspól­nego z higieną, powstrzy­muję chęć wyrzu­ce­nia go do kosza. Nie potra­fię prze­wi­dzieć, czy po powro­cie zasta­ła­bym Ace’a w tym samym miej­scu.

– No dobrze, chcesz zacząć od Wiel­kiego Gatsby’ego, Kupca wenec­kiego czy Szkar­łat­nej litery?

– Ni­gdy nie sły­sza­łem o żad­nej z tych ksią­żek – odpo­wiada, się­ga­jąc po mój ołó­wek.

Wpa­truję się w niego i nie mam poję­cia, czy się nie zgrywa. Nie­moż­liwe, żeby nie znał tych tytu­łów. Żeby pozo­stać przy zdro­wych zmy­słach, muszę zało­żyć, że żar­tuje.

– To ja wybiorę – oznaj­miam. – Na począ­tek niech będzie Szkar­łatna litera.

Ruchem dłoni Ace zachęca do kon­ty­nu­acji. Nie prze­stał się na mnie gapić, a pod wpły­wem jego inten­syw­nego spoj­rze­nia rośnie moje zde­ner­wo­wa­nie.

– No dobrze – mru­czę, a póź­niej wyj­muję z torby Szkar­łatną literę. – Chcia­ła­bym zacząć od ana­lizy roz­dzia­łów. Ponie­waż jesie­nią czy­ta­li­śmy tę książkę, znamy tematy i ich prze­sła­nia, a zatem możemy do niej podejść bar­dziej ana­li­tycz­nie. Powiedz mi, co o niej sądzisz, dobrze? Dzięki temu usta­limy, pod jakim kątem do niej podejść na począ­tek.

Ace marsz­czy swe gęste brwi.

– A pod jakim kątem chcesz? Naprawdę jej nie czy­ta­łem. Znam tylko tytuł.

Choć zaci­skam dło­nie w pię­ści, udaje mi się powstrzy­mać wes­tchnie­nie.

– No dobrze. Na Hester wolę patrzeć z per­spek­tywy femi­ni­stycz­nej. Chcia­ła­bym poka­zać, że nawet jeśli w cza­sie, gdy powstała ta książka, o femi­ni­zmie nikt jesz­cze nie sły­szał, Haw­thorne opi­sał boha­terkę jako osobę silną, bun­tow­ni­czą i mającą dość odwagi, by nie podą­żać za resztą spo­łe­czeń­stwa – wyja­śniam, wska­zu­jąc przy tym na książkę. Mówię pospiesz­nie, choć z całych sił sta­ram się nie zba­czać z tematu. – Choć wiem, że cza­sem decy­zję Hester o nosze­niu litery „A” pod koniec książki uznaje się za prze­jaw dosto­so­wa­nia do mizo­gi­ni­stycz­nych ide­ałów, według mnie ta decy­zja, nie­bę­dąca wyni­kiem zmu­sza­nia do takiego dzia­ła­nia, pozwala jej odzy­skać spraw­czość.

Ace pochyla się naprzód, a jego woj­skowe buty sty­kają się z moimi zno­szo­nymi Converse’ami. Ma zde­cy­do­wa­nie zbyt ładne, a jed­no­cze­śnie zbyt nie­po­ko­jące oczy.

– Lubisz angiel­ski.

Patrzę na niego pustym wzro­kiem, przede wszyst­kim usi­łu­jąc nie zdra­dzić się miną nie­do­wie­rza­nia. O czym on w ogóle mówi? Co mia­ła­bym tu robić, gdyby angiel­ski nie spra­wiał mi frajdy? Z całą pew­no­ścią nie poma­ga­ła­bym nikomu w mate­ma­tyce.

– Tak.

– Dziwne – mru­czy, bawiąc się moim ołów­kiem. Lekko unosi kącik ust, ale to jesz­cze nie jest uśmiech. – Ahmed, co jesz­cze lubisz?

Na końcu języka mam już: kiedy ktoś mnie naprawdę słu­cha. Ale tego nie powiem za żadne skarby świata.

Pro­stu­jąc plecy, mówię:

– Posłu­chaj, Ace. Nie chcę mar­no­wać ani two­jego, ani swo­jego czasu. Jeśli nie masz ochoty na naukę, powiedz to pan­nie Can­non. Z pew­no­ścią coś wymy­śli.

No i wtedy nie będzie w tym mojej winy.

– Nie powie­dzia­łem, że to strata czasu – odpo­wiada Ace. – Po pro­stu jestem cie­kawy swo­jej wspa­nia­łej kore­pe­ty­torki.

– Ta książka jest naprawdę dużo cie­kaw­sza ode mnie – odpo­wia­dam. – No dalej, prze­czy­taj kilka pierw­szych roz­dzia­łów. Każdy z nich ma tylko dzie­sięć stron.

Zamy­ślony Ace stuka ołów­kiem w wargę.

– Dobrze.

Wyciąga rękę po książkę, a kiedy mu ją podaję, pogrąża się w lek­tu­rze, ja zaś wyko­rzy­stuję ten czas, by zapi­sać kilka pytań do dys­ku­sji. Kiedy mam już dwa, pod­no­szę głowę, chcąc spraw­dzić, jak mu idzie, on jed­nak znów wpa­truje się we mnie.

– O co cho­dzi? – Zer­kam na swój strój, czyli kolejną krótką koszulkę i poprze­cie­rane dżinsy, zasta­na­wia­jąc się przy tym, czy mama słusz­nie mnie przed nimi prze­strze­gała. – Coś nie tak?

– Ahmed, to jest nudne – oznaj­mia, czym zwraca na sie­bie moją uwagę.

– Angiel­ski nie jest nudny – ripo­stuję z iry­ta­cją. – Szkar­łatna litera jest jedną z naszych lek­tur.

Ace kręci głową.

– Moim zda­niem musimy ją jakoś uatrak­cyj­nić.

Milknę. Co to ozna­cza?

– Co masz na myśli?

– Tu nie­da­leko jest cukier­nia – oznaj­mia Ace. Na nie­szczę­ście ma zadziorny wyraz twa­rzy. Zasad­ni­czo lubię pły­nąć z prą­dem, ale on wydaje się osobą, która nadaje mu kie­ru­nek. – Chodźmy się tam pouczyć.

– No nie wiem – odpo­wia­dam drżą­cym gło­sem. – O szes­na­stej mam kółko dla przy­szłych leka­rzy.

Na które tak naprawdę się nie wybie­ram, ale to prze­cież nie jego sprawa.

– Tylko ten jeden raz – prosi Ace. Patrzy nie­mal bła­gal­nie. – Pomoże mi się to sku­pić, zapłacę, za co tylko zechcesz.

W myślach sły­szę, jak Cora krzy­czy RANY BOSKIE, ON CIĘ ZAPRA­SZA NA RANDKĘ!, choć prze­cież nie­mal na pewno jest to po pro­stu próba ucieczki od nauki.

A wra­ca­jąc do Cory…

– Muszę iść do toa­lety – oznaj­miam. Nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź, wstaję i zmie­rzam do wyj­ścia.

Na kory­ta­rzu wyj­muję tele­fon. Mam SMS-a od mamy, i to na niego kli­kam w pierw­szej kolej­no­ści. Pew­nie jetlag daje jej się we znaki, skoro pisze do mnie o tej strasz­li­wej porze.

Myro, zadzwoń do nas po powro­cie do domu. Nanu i nana chcą się z tobą przy­wi­tać.

Nie umiem powstrzy­mać gry­masu. Ta roz­mowa będzie… No cóż, zabawna.

Odpi­suję „OK”, a póź­niej prze­cho­dzę do czatu NCK.

Ja: NIE MOGĘ UWIE­RZYĆ, ŻE MNIE OPU­ŚCI­ŁY­ŚCIE!! teraz ace chce iść się uczyć w jakiejś pie­karni, a to WSZYSTKO WASZA WINA

Cora Zhang-Agre­ste: PRZE­CIEŻ PRZY­SZEDŁ CO DO CHO­LERY MIA­ŁY­ŚMY ZRO­BIĆ??? ZOSTAĆ TAM??? prze­cież nie utrud­niamy przy­ja­ciół­kom pod­rywu

Nan­dini Kaur: Wspo­mnia­łaś o PIE­KARNI… ŻAR­TU­JESZ… WTF

Ja: NIE, POWAŻ­NIE MÓWIĘ RATUJ­CIE ZAMIAST KRZY­CZEĆ

Cora Zhang-Agre­ste: rany boskie rany boskie ranY BOSKIE KARINA

Ja: R A T U J

Nan­dini Kaur: ZGÓDŹ SIĘ DZIEW­CZYNKO NA CO CZE­KASZ OMG

Cora Zhang-Agre­ste: OK ALE TO PRZE­CIEŻ RANDKA ZGÓDŹ SIĘ OMG IDŹ

Nan­dini Kaur: NO JUŻ NIE PISZ DO NAS I IDŹ DO SWO­JEGO FACETA

Ja: to NIE jest mój facet!!!!!!!!!

Prze­łą­czyw­szy tele­fon w tryb „nie prze­szka­dzać”, opie­ram głowę o ścianę. Co zresztą nic nie daje.

Z wes­tchnie­niem wybie­ram numer domowy. Po dwóch sygna­łach odbiera bab­cia.

– As-salaam ala­ikum!

– Wa-ala­ikum salaam – odpo­wia­dam. – Dadu, mogę dziś póź­niej wró­cić. Nie potrze­bu­jesz mnie w domu?

– Och, Myro! – odpo­wiada rado­śnie bab­cia. – Dobrze, że dzwo­nisz. Co chcesz dziś na kola­cję? Warzywne pulao czy khi­churi?

– Khi­churi – odpo­wia­dam, a póź­niej wra­cam do tematu roz­mowy. – Dadu, czy sły­sza­łaś, co mówi­łam? Mogę przyjść póź­niej, czy potrze­bu­jesz mnie w domu? Potrze­bu­jesz pomocy w kuchni?

– Ależ nie, Myro – mówi bab­cia. – Skup się na nauce. Dziś masz kółko, prawda? Mną się nie martw. Zro­bię kola­cję, będzie gotowa, kiedy wró­cisz do domu. Uwa­żaj na sie­bie.

– Dobrze, Dadu. Kocham cię.

– Ja też cię kocham – odpo­wiada. – Khoda hafiz! Do zoba­cze­nia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki