Oblubienice wojny - Helen Bryan - ebook + książka

Oblubienice wojny ebook

Helen Bryan

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nic nie rozerwie więzi przyjaźni i lojalności wykutych w wojennych czasach.

Nic nie zbliża ludzi do siebie tak bardzo jak trudne doświadczenia. Ta stara prawda sprawdza się w przypadku pięciu młodych dziewczyn, które kapryśny los rzucił do małej wioski Crowmarsh Priors, gdzieś w południowo-wschodniej Anglii. Alice, Elsie, Tanni, Evangeline i Frances pochodzą z różnych stron świata i z różnych środowisk. Wspólnie walczą z przeciwnościami losu i ograniczeniami, jakie narzuca im życie w cieniu II wojny światowej. W tej walce wykuwa się ich dozgonna przyjaźń. Bohaterki stawiają czoła kolejnym trudnościom -- niosą pomoc ludziom ewakuowanym z zagrożonego Londynu, przeżywają nocne naloty. Muszą także poradzić sobie z codzienną pracą, która po wyjeździe mężczyzn na front spadła na ich barki. Coraz bardziej angażują się w działania okołowojenne. Przeżywają miłości i frustracje, wiodą je lęk i nadzieja. Kiedy po pięćdziesięciu latach cztery z nich spotykają się ponownie, postanawiają z odwagą spojrzeć w oczy prawdzie sprzed lat i pomścić niewinną śmierć...

Helen Bryan urodziła się w Stanach Zjednoczonych, w Wirginii, dorastała w Tennessee, a od wielu lat mieszka w Londynie. Pracowała jako prawniczka i napisała obsypaną nagrodami biografię Marthy Washington. Do napisania Oblubienic wojny zainspirowały ją "prawdziwe historie z czasów wojny, opowiedziane przez rodzinę i przyjaciół ze Stanów Zjednoczonych i z Anglii, oraz mało znane historie odważnych młodych kobiet, które przyłączyły się do Kierownictwa Operacji Specjalnych, założonego przez Churchilla". Oblubienice wojny to jej pierwsza powieść.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 600

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.


Podobne


Helen Bryan

Oblubienice wojny

Tytuł oryginału: War Brides

Tłumaczenie: Olga Kwiecień

Projekt okładki: ULABUKA

Materiały graficzne na okładce zostały wykorzystane za zgodą Shutterstock Images LLC.

ISBN: 978-83-283-2240-0

Text copyright © Helen Bryan 2007

All rights reserved.

This edition made possible under a license arrangement originating with Amazon Publishing, www.apub.com.

Polish edition copyright © 2016 by Helion SA.

All rights reserved.

All rights reserved. No part of this book may be reproduced or transmitted in any form or by any means, electronic or mechanical, including photocopying, recording or by any information storage retrieval system, without permission from the Publisher.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.

Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.

Autor oraz Wydawnictwo HELION dołożyli wszelkich starań, by zawarte w tej książce informacje były kompletne i rzetelne. Nie biorą jednak żadnej odpowiedzialności ani za ich wykorzystanie, ani za związane z tym ewentualne naruszenie praw patentowych lub autorskich. Autor oraz Wydawnictwo HELION nie ponoszą również żadnej odpowiedzialności za ewentualne szkody wynikłe z wykorzystania informacji zawartych w książce.

Wydawnictwo HELION

ul. Kościuszki 1c, 44-100 GLIWICE

tel. 32 231 22 19, 32 230 98 63

e-mail: [email protected]

WWW: http://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)

Poleć książkęKup w wersji papierowejOceń książkę
Księgarnia internetowaLubię to! » nasza społeczność
Jak zawsze, książka ta jest dedykowana z miłością
Rogerowi, Cassell, Michelle i Nielsowi,
a teraz również kochanym Bo i Poppy

Postacie i wydarzenia przedstawione w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do rzeczywistych osób, żyjących lub zmarłych, jest przypadkowe i niezamierzone przez autora.

WSTĘP

OBLUBIENICE WOJNY zaczęły nabierać kształtu na długo przed tym, nim to sobie uświadomiłam. Byłam jednym z mnóstwa dzieci urodzonych tuż po wojnie, na których wczesnym dzieciństwie kładł się jej długi cień — chociaż w moim przypadku nie było to zbyt dotkliwe. Zarówno mój mąż, jak i ja mieliśmy ojców, którzy służyli w armii Stanów Zjednoczonych, podobnie jak wszyscy nasi wujkowie, z wyjątkiem dwóch: jeden służył w marynarce, a drugi został pilotem wojskowym. Kobiety również odgrywały aktywną rolę. Jedna z moich ciotek była sanitariuszką, a moja mama oficerem WAVES[1]. Jako dziecko byłam zafascynowana tym, że moja matka, szacowna gospodyni domowa i podpora lokalnego kościoła, nosiła kiedyś na biodrze broń (przeszła szkolenie, by w razie potrzeby potrafić z niej strzelać) i eskortowała służby przenoszące telegramy oraz pilne komunikaty w Norfold Navy Yard. Mój teść został wysłany do Europy na krótko przed narodzinami swojego syna; moja teściowa urodziła w szpitalu wojskowym w Alabamie, daleko od wszystkich, których znała, a następnie odbyła długą i wyczerpującą podróż do swojej rodziny w Wisconsin, tłukąc się z wrzeszczącym niemowlakiem kilkoma pociągami wypełnionymi żołnierzami. Opowieści o tym, jak rozdzielone rodziny radziły sobie z codziennością, ciężko pracując i żyjąc od listu do listu, stały się częścią naszego dzieciństwa tak samo jak rodzinne fotografie przedstawiające krewnych w mundurach, które obecne były w każdym salonie.

Moja matka wyszła za mąż w 1944 roku w lokalnym kościele episkopalnym. Pod swoją satynową suknią ślubną miała ranne pantofle. Byłoby to nie do przyjęcia według standardów jej rodzinnego miasteczka w Wirginii, jednak buty były racjonowane, a panny młode musiały sobie jakoś radzić. Mimo racjonowania narzuconego przez rząd USA wszyscy mieli jedzenia pod dostatkiem, a wojna w Europie była na tyle odległa, że niemiecka inwazja nie wydawała się prawdopodobna. Dopiero później, gdy zaczęłam studiować historię, dowiedziałam się więcej na temat wojny i jej okropieństw, a także ponurych, ciężkich, trudnych i niebezpiecznych doświadczeń ludzi żyjących w Europie i Rosji w tym czasie. Gdy przeprowadziłam się do Anglii, bardziej bezpośrednio doświadczyłam tego, jak długim i ciemnym cieniem wojna położyła się na ludzkich losach w tym rejonie. Mieszkałam już w Londynie od lat, gdy odwiedził mnie pewien amerykański znajomy. Tak się złożyło, że jego wizyta przypadła na okres tuż przed pięćdziesiątą rocznicą kapitulacji III Rzeszy — tym samym dniem, który świętują oblubienice wojny w tej książce. Nasz gość odwiedził Imperial War Museum, Rządowe Izby Wojenne i podziemne kwatery Eisenhowera. Pod koniec dnia był wstrząśnięty tym, co zobaczył i czego się dowiedział. Wychodząc na światło dzienne, powiedział, że ma ochotę uścisnąć dłoń każdego Brytyjczyka powyżej 60 roku życia, jakiego spotka. Po zebraniu materiałów do tej książki dobrze go rozumiem.

W domach, które znałam jako dziecko, pożółkłe fotografie mężczyzn i kobiet w mundurach powoli ustępowały miejsca nowym zdjęciom ślubów, dzieci i rodzinnym pamiątkom z wakacji. Zaczęłam szukać informacji na temat tego, jak kobiety radziły sobie w czasie wojny, nie wiedząc jeszcze, do czego je wykorzystam. Troski i doświadczenia, które stają się udziałem kobiet w każdym momencie dziejów — miłość, małżeństwo, opieka nad mężami i rodziną, próby wiązania końca z końcem lub w niektórych przypadkach wymuszona samotność — pozostały takie same, nawet gdy wszystkich ogarnęła wojenna zawierucha. W strasznych czasach, mimo dodatkowego brzemienia wojennej pracy, racjonowania żywności, zagrożenia inwazją, wiele kobiet toczyło osobistą walkę o normalne życie z pełną determinacji odwagą, o jakiej nie wspominają podręczniki historii. Elsie, Frances, Alice, Tanni i Evangeline same wyłoniły się z tych informacji, które gromadziłam, i spokojnie czekały, aż zdecyduję się opisać ich historie.

Gdybym jednak miała wskazać coś, co sprawiło, że ta książka rzeczywiście powstała, to byłaby to postać Manfreda — człowieka rzeczywistego i niebezpiecznego, odpowiedzialnego za śmierć wielu istnień ludzkich. Wszystkie pozostałe postacie w książce są zupełnie fikcyjne i o ile mi wiadomo, w Sussex nie mieszka żaden stary ród de Balfortów. Jeśli gdziekolwiek żyją de Balfortowie, chciałabym ich przeprosić, że choćby w utworze literackim powiązałam ich z Manfredem. Bohaterowie książki muszą się jakoś nazywać. Manfred był postacią rzeczywistą, chociaż mało prawdopodobne, by jego prawdziwa tożsamość kiedykolwiek wyszła na jaw. Dowiedziałam się o nim po tym, gdy przeprowadziłam się do Anglii wraz z mężem. Opowiedział mi o nim stary przyjaciel rodziny, który podczas wojny służył w wywiadzie wojskowym. John nie lubił mówić o swoich doświadczeniach wojennych. Był człowiekiem uprzejmym, bardzo kulturalnym, obdarzonym cudownym poczuciem humoru oraz bardzo oddanym swojej rodzinie i zupełnie nie miał skłonności do chowania urazy. Mimo tego wielokrotnie z goryczą mówił o niemieckim kolaborancie na południowo-wschodnim wybrzeżu Anglii, który, jak wiedział wywiad, przesyłał Niemcom na wybrzeżu Francji kluczowe raporty, uprzedzając ich o dobrej pogodzie nad Anglią. W czasach przed radarem informacja o bezchmurnej nocy umożliwiała niemieckim bombowcom nawigację i bombardowanie Anglii. To, że taki zdrajca, szpieg czy kolaborant, odpowiedzialny za tyle śmierci i zniszczenia, nigdy nie został schwytany i ukarany, wciąż było solą w oku Johna, a jego rozgoryczenie sprawiało, że zaczęłam się zastanawiać nad głębokimi bliznami i niewyrównanymi rachunkami, jakie zostawiła za sobą wojna.

Mimo że prawdziwy Manfred z pewnością już nie żyje, w książce rozprawiłam się z nim w sposób, który uznałam za stosowny. Żałuję, że John, niech spoczywa w pokoju, nigdy tej książki nie przeczyta. Mam nadzieję, że byłby usatysfakcjonowany, iż Manfred został w końcu zdekonspirowany i należycie ukarany, nawet jeśli miało to miejsce tylko na kartach tej książki.

[1] Women Accepted for Volunteer Emergency Service — kobiece oddziały rezerwy marynarki wojennej Stanów Zjednoczonych Ameryki — przyp. tłum.

PROLOG

Wiosna 1995

Wczesnym majowym wieczorem w sali odlotów na lotnisku w Atlancie pełniąca rolę opiekunki wycieczki Alice Osbourne-Lightfoot po kolei odhaczała na swojej liście pasażerów zmierzających do Londynu.

— Dobry wieczór, jak się pani dzisiaj miewa? — witała się ze wszystkimi kolejno z miłym uśmiechem. W głowie ciągle rozbrzmiewał jej zapamiętany ze szkoły wers z Opowieści kanterberyjskich o tym, jak wiosną „lud zewsząd w pielgrzymki wyrusza”. „Jak widać, nic się nie zmieniło, nawet jeśli powody, dla których wyruszamy w podróż, są dziś odmienne” — pomyślała Alice.

Wsiadła na pokład samolotu jako ostatnia. Ostrożnie ustawiła ciężki, staromodny neseser na półce bagażowej i zajęła miejsce pośród starszych pań siedzących w przedniej części klasy ekonomicznej. Kobiety były żonami pozostałych przy życiu członków Ósmej Jednostki Sił Powietrznych Joego Lightfoota. Dawni koledzy z college’ów z Georgii, Tennessee i Alabamy zostali w 1941 roku wysłani razem na służbę w Europie. Ci, którym stan zdrowia na to pozwalał, teraz lecieli do Anglii na obchody 50. rocznicy ogłoszenia kapitulacji Niemiec i na spotkanie z członkami innych jednostek sił powietrznych w ich dawnej bazie w Norfolk, z której kiedyś wylatywali bombowcami B-17 i B-24 na niebezpieczne dzienne misje nad terytorium Rzeszy.

Alice zgłosiła się na ochotnika do organizacji wycieczki. Ze względu na to, że urodziła się w Wielkiej Brytanii, jak też dlatego, iż obdarzona była naturalnymi zdolnościami przywódczymi, inne panie traktowały ją jako swoją przewodniczkę.

Po starcie wszystkie kobiety zsunęły buty, rozsiadły się wygodnie i wkrótce zajęły się tym, co południowcy nazywają „wizytowaniem”. Nad tacami z obiadem rozmawiały o swoich rodzinach, a ich pomarszczone dłonie usiane starczymi plamami wymieniały ponad siedzeniami zdjęcia wnucząt.

— Na pewno cieszysz się, że wracasz do domu, kochana — mówiła co rusz któraś z nich do Alice. — Ciekawe, czy Anglia bardzo się zmieniła od twojego wyjazdu.

— Do domu! Skarbie, domem Alice jest Atlanta! Mieszka w Ameryce od pięćdziesięciu lat! — zaprotestowała przyjaciółka Alice, Rose Ann, siedząca obok niej na siedzeniu. — Doprawdy, Alice!

— Szkoda, że nie będziesz mogła razem z nami pójść na składanie wieńca i na obiad, zwłaszcza że tak się napracowałaś, organizując tę wycieczkę dla Joego i chłopców, ale skoro sama masz własną uroczystość, to twoje przyjaciółki ucieszą się, że cię zobaczą. Na pewno macie wiele do omówienia — zauważyła kobieta siedząca za Alice.

— O, tak, wspaniale będzie je zobaczyć — odpowiedziała Alice, przeciągając wyrazy w sposób typowy dla mieszkańców północnej Georgii. „O, tak” — dodała w myślach. Wiele mają do omówienia po latach. Alice nigdy nie wymigiwała się od trudności, a po tym, co Elsie napisała o Frances, czuła, że jej obowiązkiem jest wrócić.

W miarę trwania lotu z tyłu samolotu rozlegał się coraz większy gwar: mężowie starszych pań pili zbyt dużo whisky, opowiadali sobie historie z wojny i sprośne dowcipy, klepali stewardesy po pupach i mówili do nich „cukiereczku”. Po obiedzie niektóre z pań, włącznie z Alice, zajęły się robieniem na drutach lub wyszywaniem. W końcu Alice ziewnęła szeroko, zwinęła swoją robótkę, wyłączyła światełko nad głową i wyjęła opaskę na oczy z torebki z akcesoriami dostarczonymi przez linie lotnicze.

Gdy samolot Alice wylądował, z lotniska Ben Gurion wystartował inny samolot do Londynu. Ze względu na to, że niemal wybiła północ, załoga szybko rozdała wieczorny posiłek, a następnie przyciemniła światła. Wkrótce wnuczęta Tanni Zayman, siedzące po obu jej stronach, zasnęły. Chaim i Shifra wylecieli z Tel Awiwu w cienkich podkoszulkach z nazwami ich ulubionych zespołów. W samolocie jednak było chłodno, więc Tanni poprosiła stewardesę o koce. Jednym z nich nakryła Chaima, który wyciągnął nogi w przejściu i spał z jarmułką przekrzywioną na głowie, a drugim jego siostrę. Tanni pomyślała, że oboje wyglądają bardzo słodko we śnie, ale miło było trochę odpocząć od nieustannych przekomarzań i kłótni rodzeństwa, zwłaszcza że w jej własnej głowie panował zamęt. Myśl o powrocie do Crowmarsh Priors wprawiała ją w niepokój, który nie pozwalał jej zasnąć.

Gdzieś w samolocie zapłakało dziecko. Tanni poruszyła się niespokojnie, ponieważ ten dźwięk znowu obudził w niej niejasne uczucie paniki. Nie rozumiała, dlaczego tak się działo.

Wróciła myślami do chwili, gdy siedząc przy szpitalnym łóżku Brunona, otworzyła list od Elsie. Gdy go rozwinęła, wypadło z niego zaproszenie i dwa bilety pierwszej klasy dla Tanni i Brunona do Anglii.

— Nie! — wykrzyknęła Tanni, gdy się zorientowała, co widzi. Nawet po tylu latach sama myśl o powrocie do Anglii, a co dopiero do tej wioski, nawet w towarzystwie męża, sprawiała, że robiło jej się słabo. Bruno niedawno przeszedł operację serca i podróże były w jego przypadku wykluczone.

Jej okrzyk go zbudził, tak więc opowiedziała mu, co było w liście, po czym zaczęła protestować, że nie ma mowy, by gdziekolwiek jechała, gdy on jest w szpitalu. Oparty na poduszkach Bruno, podpięty do kroplówki, był blady i osłabiony. Powinien wypoczywać, jednak zamiast tego otoczył się książkami, papierami i innymi materiałami uniwersyteckimi, które jakoś przemycono do szpitala, mimo zaleceń pielęgniarek, zabraniających mu pracować. Rzucił jej teraz jedno ze swoich przenikliwych spojrzeń sponad okularów.

Tanni zawsze irytowało to jego spojrzenie — jakby wiedział coś, czego ona nie wie — jednak teraz irytacja szybko minęła, gdy Bruno poklepał jej dłoń, a następnie ujął ją w swoją i zaczął się zastanawiać, co najlepiej będzie zrobić w tej sytuacji.

Lekarze przekonywali Brunona, że wiele kobiet cierpi na depresję poporodową, chociaż w latach 40. XX wieku mało się o tym mówiło. Amnezja Tanni obejmująca narodziny i śmierć ich dziecka w Anglii była naturalnym mechanizmem obronnym. Pomijając ten epizod, Tanni wiodła szczęśliwe i spełnione życie jako żona i matka, a teraz babcia. Mieli piękny dom pełen światła, książek i współczesnych izraelskich dzieł sztuki, położony niedaleko uniwersytetu. Tanni wypełniała swoje dni wolontariatem w szpitalu, spotkaniami z przyjaciółkami i pielęgnacją ogródka.

Pomyślał, że przyjęcie zaproszenia Elsie teraz powinno być bezpieczne.

— Wiem, że to dla ciebie trudne, ale masz zobowiązania wobec przyjaciółek, mimo że minęło tyle czasu. Po tym, co Elsie napisała o Frances, musisz pojechać. Ale nie sama — może sprzedasz mój bilet i weźmiesz ze sobą dwoje najmłodszych? Potrzebujesz odpocząć od martwienia się o mnie, a Chaim za parę miesięcy pójdzie do wojska. Zresztą przy tak licznym rodzeństwie nigdy nie było pieniędzy na to, by on i Shifra mogli podróżować. Wyobraź sobie, jak ucieszyliby się z wycieczki do Anglii. Jedź! Zabierz dzieci, odwiedź przyjaciółki. Potem pojedź na tydzień do Londynu, niech dzieci pochodzą po muzeach, weź je do teatru. Pozwól im pospacerować po tych galeriach handlowych, gdzie dzieciaki teraz lubią się spotykać, jak mówi Shifra. Możesz nawet zabrać je do Oksfordu, niech zobaczą mój stary college. Może będą mogły popływać łódką, jak ja za dawnych czasów. Połaźcie po sklepach, bawcie się dobrze — powiedział w końcu Bruno, a jego oczy mimowolnie powędrowały w kierunku laptopa. Był właśnie w trakcie pisania artykułu naukowego. — A co więcej, w Londynie mogłabyś pójść dla mnie do Foyle’a. Mam długą listę książek, których nie mogę tutaj dostać, i…

— Ależ Bruno, ja wcale nie chcę jechać! Nie mogłabym cię zostawić! Nie ma mowy!

— A czy tu brakuje ludzi, którzy mogliby się mną zająć? Ledwo jeden wyjdzie, a zaraz przychodzi dwoje kolejnych! Dzięki Bogu, operacja przebiegła dobrze, nie było żadnych komplikacji i za parę tygodni będę w domu, o ile szpital mnie wcześniej nie wykończy. Doktorzy, stażyści, pielęgniarki… Zresztą kto wie, kim są ci wszyscy ludzie? Przychodzą tu o każdej porze dnia i nocy, przynosząc mi okropne jedzenie, którego nie chcę, potem, gdy wreszcie zasnę, budzą mnie, by zmierzyć mi ciśnienie. Fizjoterapeuta zawsze zjawia się, kiedy chcę poczytać… Dobrze, już dobrze, nie patrz tak na mnie, żartowałem. Wszystko w porządku, kochana. Jedź! Sam zadzwonię do Elsie i powiem jej, że przyjedziesz. — Pogładził żonę po policzku, następnie poprawił okulary na nosie i wrócił do swojego artykułu.

Ostatecznie Tanni niechętnie zgodziła się i zaprosiła na wycieczkę swoje wnuczęta, dzięki czemu nie mogła się wycofać w ostatniej chwili. Za nic w świecie nie chciałaby ich zawieść. Teraz jednak, gdy znalazła się w drodze, samotna w ciemności, powróciły jej wszystkie złe przeczucia, wzmacniane jeszcze przez płacz niemowlęcia w innej części samolotu.

I właśnie w tym momencie piętnastoletnia Shifra otworzyła swoje brązowe oczy. Uśmiechnęła się do babci i zmieniła pozycję, by oprzeć głowę na jej ramieniu.

— Tak się cieszę, że lecimy do Londynu, babciu. Moja najlepsza przyjaciółka ze szkoły, Rachela, była tam i widziała The Rocky Horror Picture Show. Mówiła, że to genialne. Opowiedziałam o tym dziadkowi i jego sekretarka kupiła dla nas bilety w prezencie od niego. Odkładałam swoje kieszonkowe, by móc pójść na zakupy na targ Camden Lock. Rachela mówiła mi, gdzie są najlepsze stoiska. I zobaczę, gdzie urodziła się Eema! I… — urwała nagle. Oczy zamknęły jej się w pół zdania, mimo że niemowlę w samolocie zaczęło się właśnie drzeć na całe gardło.

Miękkie, kręcone włosy Shifry łaskotały policzek Tanni. Shifra była najmłodsza w jej dużej rodzinie i Tanni wciąż myślała o niej jako o „maleńkiej”, mimo że w ciągu ostatniego roku Shifra bardzo wyrosła i zaczęła tracić swoją dziecięcą pulchność. Tanni była niewiele starsza od Shifry, gdy wysiadła z pociągu i zobaczyła Crowmarsh Priors po raz pierwszy. Była już wtedy żoną i matką i bynajmniej nie czekały tam na nią beztroskie wakacje. Czy kiedykolwiek była tak młoda i niefrasobliwa jak teraz Shifra, zasłuchana w swoją muzykę, nosząca T-shirty z nazwami zespołów, a na nadgarstkach kolorowe bransoletki, które nastolatki dają sobie w dowód przyjaźni? Bruno miał rację. Musiała odbyć tę wycieczkę dla Frances, która była jej przyjaciółką. Co by poczęła bez swoich przyjaciółek lata temu?

Wokół niej ludzie zaczynali się budzić, przeciągać i prostować na siedzeniach. Stewardesy zaczęły roznosić owoce i herbatę. Wkrótce potem kapitan ogłosił, że schodzą do lądowania na lotnisku Gatwick, a jej wnuczęta zaczęły wyciągać szyje, usiłując po raz pierwszy dojrzeć Anglię z samolotu kołującego nad ruchliwą już o poranku autostradą M23.

Cień samolotu przesunął się nad wielkim srebrnym mercedesem, który prowadziła pulchna, obwieszona biżuterią kobieta. Mercedes z zawrotną szybkością pędził autostradą w stronę Sussex, wymijając po drodze ciężarówki. Lady Carpenter, trzecia z przyjaciółek, z całej siły wcisnęła czubkiem fioletowej szpilki pedał gazu. Ku rozpaczy rodziny nalegała, by prowadzić osobiście, mimo że jej koncentracja za kółkiem nie była już taka jak kiedyś — w końcu skończyła siedemdziesiąt jeden lat. Od śmierci męża jednak to ona kontrolowała rodzinne finanse i mogła robić, co jej się żywnie podobało…

Czwarta z dawnych towarzyszek już znajdowała się w Crowmarsh Priors. Mieszkała tam od tak dawna, że tylko nieliczni pamiętali, skąd kiedyś przybyła. Część z nich nadal mieszkała w Nowym Orleanie — białowłose wdowy, które wiele lat temu razem z Evangeline Fontaine chodziły do prowadzonej przez zakonnice szkoły. Teraz spędzały popołudnia w bujanych fotelach na ganku domu starców, który kiedyś był dworem Fontaine’ów, wachlując się i rozmawiając o tych samych sprawach, o jakich dyskutowały od pięćdziesięciu lat, włączając w to noc debiutanckiego balu Evangeline, który odbył się w tym właśnie domu, zanim jeszcze Fontaine’om zaczęło się źle powodzić i musieli sprzedać rezydencję.

— Taka szkoda, od tylu lat dom był w rodzinie. Miało to jakiś związek z wojną — to, dlaczego stracili wszystkie pieniądze. To stało się już po tym, jak Evangeline uciekła.

W swoim czasie ucieczka Evangeline Fontaine była skandalem i wciąż wywoływała silne emocje.

— Tak, to było tuż przed wojną. Nie pamiętam, jak się nazywał ten chłopak, z którym uciekła, nikt go tu nie znał ani jego rodziny. Ciekawe, co się z nią stało — powiedziała jedna z nich.

— To niewiarygodne, że coś takiego przydarzyło się w jednym z tutejszych starych rodów — zauważyła inna, a pozostałe staruszki przytaknęły, bujając się w fotelach.

— Fontaine’owie zatuszowali całą sprawę i nikt już więcej nie widział tu Evangeline.

— Pewnie już nie żyje — powiedziała w końcu jedna z nich.

— Pewnie tak — przytaknęła inna. — Jak większość ludzi, których znałyśmy.

W Crowmarsh Priors Evangeline Fontaine-Fairfax obudził dźwięk ciężarówek hamujących na trawniku przed domem. Wkrótce grupa radosnych Australijczyków zaczęła wykrzykiwać poranne pozdrowienia i polecenia. Ciężarówki otwarto i zaczęto z nich z hałasem wyładowywać słupki do namiotów. Evangeline odrzuciła kołdrę, a jej poprzecinane niebieskimi żyłkami stopy zaczęły szukać rannych pantofli. Narzuciła wystrzępiony satynowy szlafrok, rozsunęła zasłony i zmrużyła oczy pod wpływem jaskrawego porannego słońca odbijającego się w wodach kanału.

Rzuciła okiem na list od Elsie, ustawiony na toaletce pomiędzy zdjęciami w zaśniedziałych srebrnych ramkach. Jedna z fotografii przedstawiała jej zmarłego męża w mundurze marynarki wojennej, inna ją samą trzymającą na rękach ich syna Andrew w wieku niemowlęcym, kolejna ukazywała Andrew w dniu ukończenia studiów, a następna jego żonę, dzieci i dom w Melbourne.

Wzięła do ręki wykładaną kością słoniową szczotkę do włosów z wygrawerowanym „P”, po czym wlała sobie odrobinę sherry do szklaneczki służącej do płukania zębów. Następnie usiadła na łóżku, trzymając jedno i drugie.

— Cóż, Laurencie, Richardzie, Frances… Minęło pięćdziesiąt lat i niektórzy twierdzą, że stare wojenne sprawy to już przeszłość. Było, minęło. Tak mówią ci, których tam nie było. Może dzisiaj naprawdę coś zakończymy. Zdrowie was wszystkich! — powiedziała głośno. Jej południowy akcent był bardzo wyraźny, a niegdyś miękki głos stał się nieco schrypnięty. Wypiła odrobinę sherry, następnie uczesała włosy, zastanawiając się, w co się ubrać tego ważnego dnia. — O tak, wszyscy zobaczycie.

1.

Crowmarsh Priors, 26 grudnia 1937

Dwudziestodwuletnia Alice Osbourne była typem dziewczyny, o której mówi się, że jest rozsądna i odpowiedzialna, po czym dodaje się, że jest nawet ładna, gdy się uśmiechnie. Była wysoka jak jej ojciec, który za życia był pastorem w Crowmarsh Priors. Odziedziczyła też po nim brązowe włosy, rysy i wyraz roztargnienia na twarzy. Zupełnie nie przypominała swojej matki, której dawna uroda przeminęła po latach borykania się z „delikatnym” zdrowiem i na skutek płonnych nadziei, że jej mąż otrzyma w kościele wyższe stanowisko niż pastor prowincjonalnej parafii w East Sussex.

Alice była poważną, niezbyt interesującą jedynaczką i miała wśród dzieci w wiosce niewielu przyjaciół, nie licząc Richarda Fairfaxa. Richard, również jedynak, był od niej o dwa lata starszy, a jego ojciec studiował w Cambridge razem z pastorem. Alice spędzała długie popołudnia w towarzystwie Richarda i jego niani, w słoneczne dni bawiąc się w ogrodzie Fairfaxów, a w deszczowe wymyślając zabawy w piwnicy, gdzie ojciec Richarda trzymał wino. Wielebny pastor Osbourne uczył Richarda łaciny i greki, a gdy chłopca wysłano do szkoły z internatem, Alice widywała go tylko podczas wakacji. Po każdym powrocie wydawał jej się przystojniejszy, a kiedy oboje weszli w wiek nastoletni, pełnym uwielbienia oczom Alice jawił się niczym młody Bóg.

Po wyjeździe Richarda, jako że matka zazwyczaj była niedysponowana, głównym towarzyszem Alice stał się ojciec. Alice najszczęśliwsza była w soboty, gdy razem z ojcem wędrowali po wzgórzach Sussex, czasami docierając aż do wybrzeża. Pastor, obdarzony żywą wyobraźnią i zamiłowaniem do historii, zabawiał Alice opowieściami o rzymskich legionach, które budowały umocnienia na wybrzeżach, wskazywał zatoki, w których mogli lądować Wikingowie, i miejsca, w których osiemnastowieczni przemytnicy zbudowali sieć tuneli i przemycali przez nie kontrabandę — jedwabie, koronki i brandy — z Francji. Wracając do domu na herbatę, Alice z ojcem śpiewali Piosenkę przemytników:

Jeśli obudzisz się o północy i usłyszysz kopyt stukot,

Nie zamykaj okiennic, na ulicę nie patrz.

Kto nie zadaje pytań, nie usłyszy kłamstw —

Patrz w ścianę, kochanie, nie zobaczysz głupot.

Na zmianę śpiewali kolejne linijki, po czym wspólnie wyśpiewywali refren:

Kucy dwadzieścia i pięć

Przemyka nocą,

Brandy dla pastora,

Tytoń dla rektora,

Listy dla szpiegów, koronki dla pań różanolicych,

Patrz w ścianę, kochanie, gdy idą przemytnicy.

Ścigali się, kto pierwszy dotrze na plebanię na herbatę, a Alice tłumiła śmiech na wypadek, gdyby matka spała.

Gdy Alice trafiła do szkoły z internatem, brakowało jej tych wycieczek, a podczas wakacji nie zawsze był na nie czas. Stopniowo Alice przejęła jedyny obowiązek matki jako żony pastora — przygotowywanie w sobotę wieczorem ołtarza do niedzielnego nabożeństwa. Wciąż widywała Richarda podczas wizyt w domu, jednak czuła się w jego obecności skrępowana i zapominała języka w gębie. On wydawał się tego nie zauważać. Wraz ze swoją owdowiałą matką Penelope często po nabożeństwie zaglądał do pastorostwa na kieliszeczek sherry. Gawędził wtedy z Alice, nazywając ją „starą przyjaciółką”. Alice wstydziła się, gdy później ojciec nabijał się z jej „absztyfikanta”.

Kiedy Alice na dobre wróciła ze szkoły do domu, stało się dla niej jasne, że pastor zapadł na zdrowiu bardziej niż jego wiecznie niedomagająca żona. Za radą ojca Alice ukończyła szkołę nauczycielską w Brighton, po czym wróciła do Crowmarsh Priors, gdzie zaczęła uczyć najmłodsze dzieci i pielęgnowała ojca w ostatniej chorobie. W międzyczasie Richard trafił do szkoły marynarki. Alice dowiedziała się, że został wyznaczony na attaché morskiego jakiejś ważnej osoby w Londynie. Penelope żywo interesowała się karierą syna i przekazywała wieści o nim.

Podczas gdy Richard piął się po szczeblach kariery w marynarce, świat Alice kurczył się. Pierwsze święta Bożego Narodzenia po śmierci ojca były bardzo smutne.

— Nie wiem, co by ojciec powiedział, gdyby się dowiedział, że nie świętowałyśmy — zauważyła z żalem pani Osbourne, rozlewając do szklaneczek ostatnie porto pastora. Alice upiekła nieudane ciasto, które zjadły w ponurym milczeniu. Na dworze zapadał grudniowy zmierzch, talerz pastora pozostawał pusty. Alice poszła spać, czując się bardziej nieszczęśliwa niż kiedykolwiek.

Drugi dzień świąt Bożego Narodzenia wstał tak rześki i jasny, że Alice zerwała się z łóżka pełna energii. Zaraz po świętach musiały wraz z matką zwolnić plebanię dla nowego lokatora. Przeprowadzały się do małego edwardiańskiego domku na obrzeżach wioski, tak więc Alice miała mnóstwo pracy. Tego dnia postanowiła zapakować rzeczy z pracowni ojca. Po śniadaniu zostawiła więc matkę siedzącą przy piecu, zawiązała w pasie fartuch i zabrała się do działania. Klęczała i pakowała dokumenty do pudeł, gdy usłyszała pukanie do drzwi.

— A niech to! — wymamrotała, wstając. Wytarła brudne ręce w fartuch i poszła otworzyć drzwi, za którymi stał wysoki blondyn.

— Alice! — wykrzyknął radośnie Richard Fairfax i pocałował ją w policzek.

— Richardzie! Och… ja… nie sądziłam, że wróciłeś — wyjąkała. Jego nieoczekiwane pojawienie się, nie wspominając już o pocałunku, sprawiło, że zakręciło jej się w głowie. Co za pech, że zastał ją w najstarszej spódnicy i zjedzonym przez mole swetrze, który wkładała do prac domowych!

— Dostałem przepustkę w samą porę, by spędzić święta z mamą. Pomyślałem sobie, że mógłbym cię zabrać na spacer, taki piękny dzień… Moglibyśmy zjeść lunch w tej małej knajpce, wiesz której. I jest coś, o czym chciałbym… ale najpierw powiedz, że ze mną pójdziesz, stara przyjaciółko!

Pomyśleć, że zaprasza ją na lunch! Pierwszy raz mężczyzna złożył Alice tego typu propozycję.

— Och, z przyjemnością! Tylko muszę… — Alice rozwiązała fartuch, patrząc z niesmakiem na swój strój.

— Nie zawracaj sobie głowy przebieraniem się, staruszko! — Zanim się obejrzała, Richard wcisnął jej do rąk płaszcz i szalik i ruszyli razem ścieżką.

Godzinę później Alice, która normalnie wyglądałaby na zziębniętą i przygaszoną w swoim znoszonym tweedowym płaszczu, promieniała szczęściem, idąc pod rękę z Richardem Fairfaxem. Jej oczy lśniły, a zimny wiatr sprawił, że zaróżowiły się jej policzki. Kochany Richard! Jedyny mężczyzna, poza jej ojcem, którego mogłaby pokochać. Gdy tylko weszli na szczyt wzgórza, zadał jej to pytanie. Sądząc, że się przesłyszała, zatrzymała się i spojrzała na niego ze zdumieniem.

Wziął jej dłonie w swoje.

— Droga Alice, czy wyjdziesz za mnie? — powtórzył. — Wiem, że to niespodziewana propozycja, ale przecież znamy się od dziecka i w szkole morskiej nie mogłem przestać o tobie myśleć. Za każdym razem nie mogłem się doczekać wizyty w domu, bo wiedziałem, że cię zobaczę. Nie potrafię sobie wyobrazić, że mogłoby cię tu nie być, pomyślałem więc sobie, że teraz gdy osiągnąłem pozycję pozwalającą na ożenek, mogłabyś zgodzić się zostać moją żoną. Moja matka byłaby zachwycona, gdybyś była jej synową. Najdroższa Alice, powiedz, że za mnie wyjdziesz, proszę!

— Och, Richardzie! Och, tak! Oczywiście! Z całego serca! — wykrzyknęła Alice, nie mogąc złapać tchu z powodu zaskoczenia nieoczekiwanym rozwojem wypadków. Nawet mama będzie musiała być choć raz zadowolona.

— A teraz, kochana — powiedział Richard, puszczając jej dłoń i sięgając do kieszeni — czas na pierścionek. Oczywiście jeśli zechcesz, mogę ci sprawić nowy pierścionek zaręczynowy, jednak mama zastanawiała się, czy nie zgodziłabyś się nosić jej. Jest wyjątkowy — dodał, wyciągając w jej kierunku atłasowe pudełeczko.

Alice ostrożnie sięgnęła po nie, przycisnęła zatrzask i otworzyła pudełko. We wnętrzu wyłożonym satyną z nazwą jubilera wypisaną wyblakłą złotą farbą leżał przepiękny pierścionek z ogromnym diamentem otoczonym szafirami w nieco staroświeckiej oprawie. Alice gwałtownie wciągnęła powietrze.

— Och! — Nigdy nie widziała niczego tak pięknego. Wprawdzie ojciec Richarda nie żył od lat, ale jak jego matka mogła znieść myśl o rozstaniu się z tym cudownym klejnotem?

Richard obserwował ją z niepokojem.

— Och, Richardzie! Z radością… czy twoja matka naprawdę chce, bym go nosiła? — upewniła się.

Richard zachichotał.

— Matka była zachwycona, kiedy jej powiedziałem, że zamierzam cię poprosić o rękę, i mam ci przekazać, że będziesz mogła dostać również pozostałą jej biżuterię. Mam ją całą zanieść do jubilera, by ją dla ciebie dopasował. Ma też nadzieję, że zamieszkamy w domu gdzieś tutaj. Pomyślałem, że spodoba ci się taki pomysł, jako że byłabyś blisko swojej matki.

Penelope Fairfax była tak wylewna, jak tylko pozwalała na to jej szorstka natura, gdy Richard wspomniał jej o swoich zamiarach.

— Drogi chłopcze! Najwyższa pora, żebyś się ożenił. Oficer marynarki potrzebuje żony, ktoś musi pilnować ogniska domowego i tak dalej, a przede wszystkim odpowiednia żona jest okropnie ważna w marynarce. Na szczęście Alice twardo stąpa po ziemi, w odróżnieniu od większości współczesnych dziewcząt, takich jak te zagraniczne bezwstydnice, z którymi zaczęli się zadawać de Balfortowie.

— Mamo, to żadne bezwstydnice! Hugo zaprzyjaźnił się z nimi podczas swoich podróży po zakończeniu studiów i oczywiście zaprosił je do siebie. Leander też pewnie cieszy się, że ma wokół siebie młodych ludzi. Ale masz trochę racji, pomijając kwestię polowania, ci ludzie gustują w zagranicznych rozrywkach. Niektórzy z nich jak dla mnie są nieco za szybcy… po prostu nie mój typ, tak samo jak nie jest to typ Alice. Alice jest tak… tak cudownie angielska!

— Na całe szczęście nie wdała się w swoją matkę. Alice to dobra dziewczyna. Oczywiście dostanie biżuterię Fairfaxów i chętnie oddam wam ten dom. Matka Alice dotrzyma jej towarzystwa, gdy ty będziesz na morzu, a ja mam teraz tyle pracy w komitecie w Londynie, że właściwie praktyczniej będzie, jeśli przeprowadzę się do mieszkania w Knightsbridge. Tak naprawdę to już dawno chciałam się przeprowadzić.

Gdy Richard próbował zaprotestować, Penelope podniosła dłoń we władczym geście.

— W moim wieku ceni się już ciszę i spokój. Całe życie użerałam się z ministrami, usiłując wlać im nieco oleju do głowy, i teraz mam ochotę raczej na obiady z przyjaciółmi, jakiś koktajl od czasu do czasu, może wyjście do opery czy do teatru. Zawsze trochę nudziło mi się na wsi. Muszę coś robić, Richardzie! No i niedługo będziesz potrzebował pokoju dziecinnego, kochany. Zanim się obejrzysz, będą tu nianie, wózek dziecinny w korytarzu i ogólny rozgardiasz, ale na pewno droga Alice świetnie sobie z tym poradzi…

— O tak, mama zdecydowanie jest za. — Richard wsunął pierścień matki na palec Alice. Alice wyciągnęła rękę przed siebie na całą długość i oboje podziwiali błyszczący w słońcu klejnot. — Jest na ciebie trochę za duży, kochanie, ale zabiorę go do Aspreys przed wyjazdem, żeby go dla ciebie dopasowali.

Alice niechętnie obserwowała, jak Richard ponownie wkładał pierścionek do pudełeczka. Widząc to, Richard uśmiechnął się i uściskał ją.

— Nie miej takiej ponurej miny, obiecuję, że pięknie go dla ciebie oprawią na nowo. Jak tylko wrócę, wyznaczymy datę ślubu.

— Wrócisz? To znaczy, że znowu wyjeżdżasz? — zapytała Alice.

— Będę musiał trochę jeździć w tę i z powrotem. Jako żona oficera marynarki będziesz się musiała do tego przyzwyczaić, kochana. Zawsze będę do ciebie wracał. Myśl, że będziesz na mnie czekać, niezmiernie mnie uszczęśliwia.

Alice zadrżała ze szczęścia na dźwięk słowa „żona”. „Wyjdę za mąż!” — pomyślała z niedowierzaniem.

— Dokąd wyjeżdżasz? — zapytała.

— Zostałem wydelegowany na misję do Waszyngtonu. Prezydent Roosevelt, no wiesz. Sytuacja w Niemczech. Następnie będę podróżował po Stanach Zjednoczonych, spotykając się z przedsiębiorcami, którzy prowadzą interesy w Europie. Wyjeżdżam w przyszłym miesiącu i prawdopodobnie będziemy wyruszać w drogę powrotną z Nowego Orleanu. Nie potrzebujemy długiego narzeczeństwa, prawda? — zapytał, biorąc ją w ramiona.

— Nie — wymamrotała Alice w ramię Richarda, na którym oparła się oszołomiona, gdy skończył ją całować.

Ruszyli szybkim krokiem, by nie zmarznąć. Dotarli na wierzchołek wzgórza, skąd widać było wybrzeże i połyskujące w oddali morze.

— Uwielbiam to miejsce — powiedziała Alice. — Razem z ojcem… och, jaka szkoda, że go tu nie ma i nie może udzielić nam ślubu! Byłby taki szczęśliwy! — głos jej zadrżał. — Kiedyś tu przychodziliśmy — mówiła dalej — i opowiadał mi historię tego wybrzeża. Pewien starzec na łożu śmierci powiedział mu, że istniał tu tunel przemytników, do którego wchodziło się przez grób na cmentarzu.

— Czy to prawda?

— Staruszek upierał się, że tak i że sam go przeszedł jako młody chłopak. Tata miał starą książkę o przemytnikach w swoim gabinecie. Była wydana własnym nakładem, a tata znalazł ją w jakiejś starej księgarni w Lewes. Była w niej nawet mapa pokazująca tunele, ale nie była zbyt czytelna. Mimo wszystko ojciec próbował ją wykorzystać, by znaleźć tunele, i sądził, że rzeczywiście odnalazł jeden z nich. Opowiadał mi straszne historie o przemytniku, który nazywał się Czarny Dickon i wraz ze swoją bandą wykorzystywał tunele, by przemycać towary bez akcyzy. Mama bardzo się zdenerwowała, gdy usłyszała, że czytał mi o tej bandzie. Wszyscy wpadli w ręce sprawiedliwości i zostali powieszeni, a ich duchy miały próbować wyprowadzać celników na klify, by tam ginęli. Miałam koszmary senne na ten temat przez jakiś czas.

Richard objął ją ramieniem. Stali, spoglądając razem na morze i promienie słońca tańczące na falach.

— Nie pozwolę, byś miała koszmary, ale spróbuj dla mnie odnaleźć tę książkę. Mnie też interesują historie o tym wybrzeżu. Będziemy je opowiadać naszym dzieciom, opuszczając te straszne kawałki. A teraz, staruszko, chodźmy coś zjeść. Umieram z głodu, a ty?

Trzymając Richarda za rękę, Alice próbowała sobie przypomnieć, gdzie też mogła ostatnio widzieć tę książkę. Mgliście pamiętała, że chowała ją do pudła z jakimiś dokumentami ojca. Spróbuje ją odnaleźć i da ją Richardowi w prezencie ślubnym. Niektóre z tych opowieści naprawdę były ponure. Przypomniała sobie, że Czarny Dickon podobno został powieszony w miejscu, gdzie teraz stał pub, i zadrżała ze strachu.

Gdy weszli do gospody, Alice poczuła zapach dymu z drewna płonącego w kominku. Czuła też woń pieczonego kurczaka, a Richard zamówił szampana. Alice nie wiedziała nawet, że można go dostać w wiejskim pubie… Pewnie Richard zamówił go specjalnie. Właściciel pubu, uśmiechając się promiennie, dumnie zaprowadził ich do saloniku i posadził przy stoliku, na którym w wazonie stał bukiet róż.

— Och, Richardzie! Wszystko zaplanowałeś wcześniej! Cóż za cudowna niespodzianka!

Richard uśmiechnął się i uścisnął pod stołem jej dłoń. Unieśli kieliszki i wznieśli toast.

„Na zawsze zapamiętam ten dzień” — obiecała sobie Alice, kosztując po raz pierwszy szampana i chichocząc, gdy bąbelki połaskotały ją w nos. Czekało ją tyle szczęścia, iż uznała, że nic złego w przyszłości nie może się jej przydarzyć. Ona i Richard będą żyli długo i szczęśliwie. Przegoniła z głowy wszelkie ponure myśli o przemytnikach i ich tunelach.

2.

Nowy Orlean, marzec 1938

Celeste Fontaine obrzuciła uważnym spojrzeniem stół stojący w cienistej jadalni i pięknie nakryty dla trzydziestu osób. Zmarszczyła brwi z irytacją, wyjmując ze srebrnego uchwytu kartkę z nazwiskiem Maurice’a Fitzroya. Przedarła ją ze złością na pół, po czym na jej miejsce, obok siedzenia panny Evangeline Fontaine, wsunęła kartkę z napisem „Porucznik Richard Fairfax”. Złościło ją, że musi w ostatniej chwili zmieniać plan usadzenia gości, jednak Maurice zadzwonił i powiedział, że pochłonęły go sprawy plantacji i przyłączy się do nich dopiero na kawę. Cóż za afront z jego strony! A może chodziło o coś więcej? Maurice był zbyt staromodny, by zachować się niegrzecznie. Poprawiła aranżację kwiatów. Niełatwo było o dobrą zabawę w ostatni dzień karnawału.

Wszystko szło nie tak. Kolorowi służący każdą noc spędzali w czworakach na hulankach i piciu. Następnego ranka mieli kaca i nie nadawali się do niczego. Mąż Celeste, Charles, nalegał jednak, by zaprosili ważną angielską delegację, która spotkała się w Waszyngtonie z prezydentem, na lunch. Dzień zaczął się katastrofalnie: kucharka powiedziała, że reumatyzm nie pozwala jej tego dnia podnieść się z łóżka. Celeste przełknęła swoją dumę i zadzwoniła do teściowej, by wypożyczyć jej kucharkę Inez. Teraz Inez tłukła się w kuchni, trzaskając patelniami, narzekając i pokrzykując na służące na całe gardło. Nagle Celeste poczuła zapach spalenizny, usłyszała odgłos uderzenia, potem okrzyk i brzęk tłuczonego szkła. Ze spiżarni dobiegł głośny szloch służącej.

Celeste zamknęła za sobą starannie szklane drzwi jadalni, modląc się, by całe zamieszanie ucichło, i mając nadzieję, że nie będzie żadnych reperkusji, jeśli jeden z Anglików usiądzie obok jej siostrzenicy. Porucznik Fairfax wydawał się przyjemnym młodym człowiekiem, którego tygodniowy pobyt w Nowym Orleanie właśnie dobiegał końca. Jeśli Maurice będzie się złościł z tego powodu, wyjaśni mu, że nie mogła pozostawić miejsca obok Evangeline pustego.

Osiemnastoletnia Evangeline, tegoroczna debiutantka, była honorowym gościem dzisiejszego obiadu. Jej pierwszy bal miał się odbyć dzisiejszego wieczoru i stanowić ukoronowanie sezonu. Biorąc pod uwagę, że wszyscy oczekiwali, iż po zakończeniu balu ojciec Evangeline ogłosi jej zaręczyny z Maurice’em, nieobecność tego ostatniego na obiedzie wydawała się dziwna. W Nowym Orleanie nie trzeba było wiele, by ludzie zaczęli plotkować, a ostatnią rzeczą, której pragnęłaby Celeste, były spekulacje czy komentarze na temat Evangeline. Dobrze wychowane panny nigdy nie powinny stanowić przedmiotu plotek, a kilka bardzo niepokojących podejrzeń dotyczących Evangeline już doszło jej uszu. Celeste miała tylko nadzieję, że Maurice ich nie słyszał. Zdecydowanie by mu się to nie spodobało.

Maurice był ponad dwukrotnie starszy od Evangeline i był zaufanym przyjacielem jej ojca. Był ostatnim potomkiem swojego rodu, jedynym spadkobiercą fortuny i ogromnych dóbr: plantacja Fitzroyów, Belle Triste, była jedną z najstarszych i najpiękniejszych w stanie. Rodzina była dumna ze swoich przodków — Fitzroyowie twierdzili, że mają królewskich antenatów — teraz jednak Maurice był ostatnim z rodu i potrzebował synów dla podtrzymania nazwiska. Mówiono, że wyniośli Fitzroyowie żadnej z miejscowych dziewcząt nie uważali za dość dobrą, a za młodu Maurice spędził szmat czasu w Europie, bezskutecznie poszukując stosownej wybranki. Potem jego uwagę zwróciła jedyna córka prominentnej rodziny Fontaine’ów.

Maurice wyznał Celeste, że zwrócił uwagę na Evangeline, kiedy jeszcze wciąż była uczennicą szkoły prowadzonej przez zakonnice. Celeste z niechęcią przyznawała, że było w tym coś romantycznego. Teraz Maurice wydawał się wielbić dziewczynę, niemal nie mógł od niej oderwać oczu, wsłuchiwał się w każde jej słowo, podawał jej ogień, podsuwał krzesło i zamawiał każdy możliwy taniec na balu, mimo że Evangeline wydawała się w ogóle nie zwracać na niego uwagi. Dziewczyna była lekkomyślna, rozchichotana i wolała tańczyć z młodszymi adoratorami czy włóczyć się z nimi po dzielnicy Treme, nie zaprzątając sobie głowy małżeństwem ani przyszłością.

Celeste westchnęła. Nie zapowiadało się to najlepiej. Małżeństwo było sakramentem, a z jej doświadczenia wynikało również, że często koroną cierniową. Jednak przyszłość Evangeline była dyktowana konwenansem społecznym. W najlepszych rodzinach Nowego Orleanu dziewczęta wychodziły za mąż wcześnie — chyba że decydowały się wstąpić do klasztoru — i od tego momentu ich szczęście zależało od tego, na ile sprawnie zarządzały domem, i od ich mężów. W innym przypadku…

W połowie lunchu Celeste wymownie spojrzała poprzez długi stół na Evangeline. Dziewczyna nic nie jadła, przesuwała tylko po talerzu étouffée, specjał Inez. Była blada i apatyczna, na wpół śpiąca. Współczesna młodzież zdecydowanie zbyt późno kładła się spać. Mimo że sama nie miała dzieci, Celeste miała zdecydowane poglądy na temat tego, jak należy wychowywać dziewczęta, i nie podobał jej się sposób wychowywania Evangeline.

Dziewczęta powinno się od młodego wieku wdrażać do obowiązków, a nie pozwalać im na uganianie się za egoistycznymi przyjemnościami. Niestety Evangeline była najmłodszym dzieckiem i na dodatek jedyną dziewczynką wśród pięciorga rodzeństwa. Była rozpieszczana przez rodziców, a starsi bracia świata poza nią nie widzieli i zabierali ją ze sobą wszędzie, ucząc polowania, łowienia ryb, pływania, łażenia po drzewach i Bóg wie czego jeszcze. To nie przystoi damie, ale jej rodzice tylko się śmiali. W końcu ojciec uświadomił sobie, że dziewczyna rośnie na chłopczycę, i przestał się śmiać. Powiedział żonie, że córkę należy okiełznać. Czas pomyśleć o jej pozycji społecznej i perspektywach matrymonialnych.

Zakonnice w szkole robiły wszystko, by odwrócić powstałe szkody, ale po tym, jak poprzedniego lata Evangeline ukończyła szkołę i wkroczyła na salony, cała ich praca poszła na marne. Jako debiutantka dziewczyna rzuciła się w wir uciech i przyjemności. Myślała jedynie o zakupach, przymiarkach, przyjęciach i wizytach w nocnych klubach, gdzie dobrze urodzone dziewczęta w ogóle nie powinny bywać. Na dzisiejszym balu miała być ubrana w suknię z Paryża i nosić rodzinny pierścionek Fitzroyów na palcu wskazującym prawej ręki. Celeste wiedziała, że pierścionek został jej ofiarowany za pełną aprobatą rodziców i matka Evangeline nalegała, by dziewczyna go nosiła, aby nie urazić Maurice’a. Mimo wszystko jednak Evangeline wyglądała na znudzoną.

Celeste nie podobał się zwyczaj debiutanckich sezonów. Ona i matka Evangeline były wychowywane inaczej, bardziej staroświecko. Pomiędzy ukończeniem szkoły a zamążpójściem przebywały w domu, ucząc się prowadzenia gospodarstwa i uszczęśliwiania przyszłego małżonka. Pokazywano im, jak nadzorować służących, układać kwiaty, planować menu, a nawet gotować. Nie było czasu na zabawy.

Wzdrygnęła się na myśl o tym, jak Evangeline będzie sobie radzić po zamążpójściu. Z dnia na dzień stanie się panią dwóch wielkich domów, domu na plantacji Belle Triste i rezydencji w Nowym Orleanie. Maurice oczywiście będzie oczekiwał, że w obydwu wszystko będzie chodzić jak w zegarku, a na dodatek co roku będzie się rodziło dziecko. No cóż, Celeste robiła wszystko, by uzupełnić braki w wykształceniu Evangeline w ciągu ostatniego roku, ale dziewczyna nie poświęcała wysiłkom ciotki większej uwagi.

Teraz siedziała przy stole, paląc papierosa za papierosem i popijając wino, nie starając się nawet prowadzić rozmowy z siedzącym obok niej Anglikiem ani z nikim innym. Celeste dała dyskretny znak służącym, by już nie dolewali wina Evangeline i przynieśli kolejne danie. Następnie jako idealna gospodyni na powrót odwróciła się, by z uwagą słuchać tego, o czym mężczyźni rozmawiali przy stole. Słysząc, że znowu chodzi o politykę, interesy i to, o czym ciągle mówi się w Waszyngtonie, jęknęła w duchu, jednak nie zmieniła pełnego zainteresowania wyrazu twarzy. Europejskie oddziały firmy Fontaine’ów miały duże kłopoty, o tym wiedziała. Jednak rodzina Evangeline miała wydać ogromną sumę na dzisiejszy bal córki. Nie chciała się nad tym zbyt głęboko zastanawiać. Niech interesami zajmują się mężczyźni, tylko do tego się nadają.

Twarz Charlesa, który siedział po drugiej stronie stołu, była czerwona na skutek zbyt wielu koktajli wypitych przed lunchem i zagorzałej dyskusji na temat amerykańskiego rządu, sytuacji w Niemczech i tego, jak to wpływało na interesy Fontaine’ów w Marsylii. Ku swemu zdegustowaniu słyszała, że zaczynał bełkotać…

Evangeline wpatrywała się w mętny osad na dnie swojego kieliszka, unikając wzroku ciotki. Czuła, że ciocia Celeste obserwuje ją niczym jastrząb. Czyżby coś podejrzewała? Kilka dni temu Evangeline zaczęła otrzymywać anonimowe listy: znajdowała je w torebce, w pudełku kwiatów… nawet na swojej tacy ze śniadaniem dziś rano, ukryty w fałdach serwetki, gdzie jej służąca Delphy nie mogła go dostrzec. Kilka napisanych niezgrabnie, obraźliwych słów.

Obserwuje cie ty murzynska dzifko.

Albo:

Cora bliżej.

Ktoś jej bliski szpiegował ją. Kto? To nie miało większego znaczenia. W Nowym Orleanie kara mogła być straszna i wymierzona błyskawicznie. Dzisiejszy list brzmiał:

Ty i czarnuch nie uciekniecie dzień sondu nadchodzi

Co tu robić?! Evangeline spojrzała z ukosa na Anglika siedzącego po jej lewej stronie. Gdyby nie była tak zmartwiona, mogłaby z nim flirtować. Był przystojny na angielski sposób: wysoki blondyn, emanujący autorytetem. Tańczyła z nim kilka razy w poprzednim tygodniu. Wkrótce chciał z nią tańczyć za każdym razem, gdy miał okazję, jednak Evangeline uważała, że jest zbyt poważny, by dobrze radzić sobie w pogaduszkach i frywolnych komplementach, które tak ceniły dziewczęta z Nowego Orleanu. Nudził ją. Ale przynajmniej nie był Maurice’em. Maurice obserwował go spod zmrużonych powiek. Maurice… przeszedł ją dreszcz.

Niemal od chwili, gdy usiedli do lunchu, jej wujek domagał się całej uwagi Richarda. Evangeline słuchała ich rozmowy jednym uchem, a potem skoncentrowała się na własnych zmartwieniach. Słyszała, że Richard i inni członkowie jego delegacji nie przekonali prezydenta, by zainteresował się sytuacją w Niemczech, i teraz wracali do domu. Evangeline nie miała pretensji do prezydenta Roosevelta. Niemcy były tak daleko, czemu miałby się tym przejmować? Richard wyruszał do Anglii następnego dnia rano. Gdyby tak ona mogła uciec do Anglii! Byli tak ostrożni… ale ktoś wiedział.

Ktoś zabrał jej nietknięte étouffée i postawił przed nią sałatkę, lśniącą od majonezu. Fuj! Evangeline znowu poczuła mdłości. Pokroiła sałatę na drobne kawałki i zaczęła się zastanawiać, co u licha może teraz zrobić. Setny raz próbowała policzyć, ile dni minęło, od czasu gdy ostatni raz dotknęło ją to kobiece przekleństwo.

Dzisiaj rano Delphy przyłapała ją na wymiotowaniu, gdy przyszła przygotować jej kąpiel.

— Za dużo szampana wczoraj — usprawiedliwiła się Evangeline, kryjąc twarz w wilgotnym ręczniku. Delphy sceptycznie uniosła brwi do góry. Teraz służąca była w kuchni. Ciekawe, co też opowiadała pozostałym? Plotki służących oznaczały, że wszyscy wiedzieli wszystko o wszystkich w Nowym Orleanie.

Czuła, że powieki jej opadają. Nocami nie mogła spać, wyobrażała sobie, że słyszy kroki za drzwiami sypialni. Gdy zapadała w sen, śnił jej się powracający koszmar. Była z braćmi na nocnym polowaniu na plantacji babci w górze rzeki. Gdy była mała, bracia pokazali jej, jak oślepiać króliki światłem latarki: zwierzęta zamierały w bezruchu, strzygąc jedynie uszami. Jeśli nie udało im się szybko zniknąć w ciemnościach, stanowiły łatwy cel dla myśliwych. Większość nie potrafiła uciec dość szybko. Początkowo zabijanie królików w ten sposób budziło jej niepokój, jednak chłopcy wyjaśnili jej, że na tym polega polowanie: króliki niszczyły ogród warzywny, a Inez używała ich mięsa do jambalayi. Evangeline w końcu się do tego przyzwyczaiła, a nawet sama nauczyła się polować. Jednak w jej śnie to ona i Laurent kryli się w ciemnościach przed osaczającymi ich myśliwymi. Potem oboje byli chwytani w oślepiające światło latarek. Wiedziała, co się za chwilę stanie, jednak nie była w stanie ruszyć się z miejsca, nie mogła uciec, gdy myśliwi unosili broń, i budziła się na dźwięk kliknięcia spustu…

Dłonie Evangeline stały się zimne i wilgotne. Jej kieliszek był pusty — a niech to! Alkohol był jedyną rzeczą, która koiła jej rozdygotane nerwy i wzburzony żołądek. Bała się opowiedzieć Laurentowi o listach. Podobnie jak bała się powiedzieć mu o tej drugiej rzeczy, którą obawiała się nawet nazwać. Laurent był bystry, wiedział o wielu rzeczach, o których ona nie miała pojęcia, których istnienia nawet nie podejrzewała. Znał tajemne miejsca, gdzie nikt ich nie mógł znaleźć, pokazał jej, co ma robić tego pierwszego razu. Nauczył ją tej cudownej, niebezpiecznej gry dla dwojga i mimo że wiedziała, iż popełniają śmiertelny grzech, żyła tylko dla tych chwil, które spędzali razem.

Laurent zajmie się wszystkim… jakoś. Evangeline nie potrafiła znaleźć żadnego wyjścia z sytuacji — chyba żeby uciekli. Ale dokąd? I jak? Dzisiaj tyle się działo, że nie wiedziała nawet, czy uda jej się z nim spotkać. Po obiedzie musi iść do domu, by przebrać się pod czujnym okiem matki i Delphy. Wieczorem będzie wielka parada na zakończenie karnawału. Ona i inne debiutantki, których ojcowie byli w tym samym krewe, towarzystwie zajmującym się organizacją zabaw karnawałowych w Tłusty Wtorek, miały w tej paradzie odgrywać tradycyjną wdzięczną rolę dziewcząt z dobrych domów, jadąc na ozdobnej platformie. Będą uśmiechać się, machać do ludzi, rozrzucać tłumowi monety i paciorki. Potem, podczas balu, w każdej minucie będą ją otaczali ludzie. Musiała jednak coś zrobić, zanim dowiedzą się rodzice, zanim ktokolwiek się dowie, w szczególności zanim dowie się Maurice. Zanim będzie za późno.

Nagle jakiś strzęp rozmowy przykuł jej uwagę.

— Co powiedział wujek Charles? — zapytała Richarda.

— Zdaje się, że twoja rodzina wysyła nowego pracownika do biur w Marsylii w przyszłym tygodniu — odpowiedział Richard z uśmiechem.

— Bystry chłopak, najlepsze jezuickie wykształcenie, ale w Nowym Orleanie nie ma dla niego przyszłości — powiedział wujek Charles, nieco zbyt głośno. Wszyscy wpatrywali się w swoje talerze.

Richard zapytał, dlaczego taki zdolny młodzieniec nie ma przyszłości w Nowym Orleanie.

— Ha! To Kreol, oto dlaczego. Gens de couleur. Częściowo kolorowy, poruczniku Fairfax. Ale bystry jak jego ojciec — uśmiechnął się złośliwie Charles Fontaine, a ciotka Celeste żachnęła się. Evangeline miała wrażenie, jakby ktoś ją oblał kubłem zimnej wody. Francja! Och, nie. Laurent miał wyjechać dopiero po ukończeniu dwudziestego pierwszego roku życia. Nie mógł zostawić jej samej. Na pewno o tym nie wiedział. Święta Panienko, musi mu o tym powiedzieć jak najszybciej.

— Też macie problem z kolorowymi w Anglii? — zapytał wujek Charles.

Czarne twarze służących zbierających talerze nie wyrażały niczego.

Kieliszek cioci Celeste drżał w jej dłoni.

Evangeline zrobiło się słabo. Jeśli Laurent wyjedzie, to już nigdy go nie zobaczy. A jeśli on nie uratuje jej przed Maurice’em… to kto? Uświadomiła sobie nagle z przerażającą jasnością, że po raz pierwszy w jej życiu fakt, że będzie domagała się czegoś, nie wystarczy. Ona i Laurent byli przeklęci. To nic, że wujek Charles wysłał Laurenta do jezuitów, że babcia dawała mu pieniądze i rodzina się nim opiekowała. Jego matka była w jednej czwartej murzynką, a więc on był kolorowy, a kolorowy nie miał prawa nawet spojrzeć na białą dziewczynę, nie ryzykując, że zawiśnie na drzewie. Laurent nie mógł jej uratować przed Maurice’em. Nie mógł uratować nikogo, nawet siebie, gdyby ktokolwiek dowiedział się o nich. Wiedziała, że musi go uprzedzić, iż ktoś o nich wie… najbezpieczniej będzie, jeśli natychmiast wyjedzie do Francji. Może mogłaby pojechać tam za nim? Jak? Szkoda, że nie mogły jej po prostu wyrosnąć skrzydła, by polecieć. Ale… Richard był Anglikiem, a Anglia była blisko Francji, prawda? Ale gdzie dokładnie? Evangeline bawiła się pierścionkiem, który dał jej Maurice. Nie podobał jej się, ale matka twierdziła, że będzie niegrzecznie, jeśli go nie założy. Z roztargnieniem myślała o lekcjach geografii, prowadzonych przez siostrę Bernadette, i próbowała przypomnieć sobie obraz mapy.

Wszyscy ucieszyli się, gdy drzwi jadalni otworzyły się i wśród dźwięków muzyki wjechał tradycyjny tort królewski.

Czy naprawdę w Nowym Orleanie nie było nikogo, do kogo mogłaby się zwrócić o pomoc?

Evangeline słyszała, że czarne dziewczyny chodziły do starej kobiety, nazywanej Mamą La Bas, która potrafiła rzucać czary i uroki. To była czarna magia i trzeba było uważać. Jeśli nieprawidłowo użyło się zaklęcia, mogło się zwrócić przeciwko tobie. Pójście do takiej kobiety było straszliwym grzechem. Kościół nauczał, że voodoo jest narzędziem szatana, a jako że Evangeline była wychowana przez kościół, bała się. Teraz jednak pogrążyła się już tak głęboko w grzesznych myślach i uczynkach, że nie miała innego wyjścia. Chwyciła pełny kieliszek wina stojący przed Richardem i wychyliła go do dna, by dodać sobie odwagi. Wszyscy zaczęli mówić naraz, ale nikt nie zwracał się bezpośrednio do Richarda.

— Nie dość długo przebywa tutaj na południu — powiedział ktoś głośno.

— Nie rozumie tutejszej sytuacji, kolorowi dwa lub trzy pokolenia temu byli niewolnikami, są niczym zwierzęta. Trzeba ich trzymać krótko — dodał ktoś inny.

Ku uldze Richarda Evangeline wyratowała go z tej niezręcznej sytuacji. Położyła na jego nadgarstku dłoń, na której lśnił antyczny pierścień z różowym diamentem, pochyliła się ku niemu i powiedziała tajemniczym szeptem:

— Chcę panu coś wyznać. Ale najpierw proszę mi powiedzieć, czy moi bracia pokazali panu, jak się bawi w Nowym Orleanie?

Richard był zauroczony. Czuł jej pierś opartą o swoje ramię i wciągał oszałamiający zapach jej perfum. Jej długie rzęsy rzucały cienie na policzki.

— Och tak, cudownie się bawiłem — powiedział z entuzjazmem.

— Na pewno Andre i Philippe zabrali pana do Treme — mówiła dalej, spoglądając mu w oczy. — Tam można kupić alkohol i znaleźć miejsca, gdzie można się zabawić — kontynuowała szeptem. Uśmiechnęła się, przymykając oczy. — Zakonnice w szkole ostrzegały nas, że śmiertelnym grzechem jest nawet wyobrażanie sobie, co tam się dzieje. Ale na pewno zauważył pan piękne Kreolki. A więc… — Jej głowa niemal spoczywała na jego ramieniu. — Oto sekret. Wujek Charles utrzymywał tam pewną dziewczynę, kupił jej nawet domek. Ale umarła. Na pewno chłopcy zabrali pana, by posłuchał pan jej syna, Laurenta Baptiste’a. To syn wujka Charlesa. Laurent świetnie radził sobie w szkole, jak mówił wujek, ale tak naprawdę kocha muzykę. Jest niesamowity, gra na fortepianie i na saksofonie, na mnóstwie różnych instrumentów — lepiej niż ktokolwiek. Potrafi grać ragtime, swing i jazz… ale wolno mu grać tylko w Treme.

Richard był zauroczony. Była tak blisko, że jej oddech muskał jego policzek, czuł jej zapach, niczym woń gardenii o zmierzchu.

— W każdym razie to właśnie o nim mówił wujek Charles. Normalnie nie byłby na tyle niegrzeczny, by o nim wspominać, ale gdy jest… to trochę się zapomina. — Usiadła prosto, widząc, że ciotka Celeste piorunuje ją spojrzeniem, jednak jej palce niby przypadkiem musnęły udo Richarda.

— Dobry Boże, panno Fontaine! Ja… gdy pani wujek mówił o nim wcześniej, nie miałem pojęcia, że ten człowiek jest spokrewniony z waszą rodziną. Wygląda zupełnie jak biały! — Zdenerwowany Richard przypomniał sobie młodego człowieka o włosach w kolorze miedzi, który znad pianina pozdrowił braci Evangeline i mrugając do nich, poprosił, by nie mówili babci o tym, że go tam spotkali, bo powinien być w biurze. Rękawy jego nieskazitelnej koszuli były podwinięte, a dobrze skrojona marynarka leżała starannie poskładana na stojącym z tyłu krześle pod kosztownym homburgiem.

Evangeline wzruszyła ramionami.

— Nie uświadczyłby pan białego grającego na fortepianie w Treme. To Nowy Orlean. Wszyscy znają relację między nami i Laurentem. To tak naprawdę dość powszechne, nawet w starszych rodzinach, więc nikt o tym nie mówi, po prostu tak jest. Wszyscy udają, że o niczym nie wiedzą. Moi bracia i Laurent właściwie dorastali razem, mimo że oficjalnie biali i kolorowi nie mieszają się ze sobą. Gdy matka Laurenta umarła, moja babcia go sobie upodobała i wychowała go na plantacji w górze rzeki. Potem wujek Charles wysłał go do szkoły dla Kreolów, prowadzonej przez jezuitów. Kiedyś spędzaliśmy razem wakacje na plantacji. Babcia uwielbia Laurenta, bo płynie w nim krew naszej rodziny, jednak jako kolorowy Laurent zna swoje miejsce i dlatego większość rodziny go akceptuje. Mama i ciocia Celeste oczywiście udają, że on nie istnieje. Chłopcy tacy jak on, o ile nie gadają zbyt wiele, zwykle trafiają pod opiekę rodziny i zazwyczaj wykonują dla niej jakieś prace. Pomyślałam, że powinien pan o tym wiedzieć, żeby nie wspominał pan o tym, co mówił wujek Charles, w rozmowie z ciotką Celeste. Ona i wujek Charles nigdy nie mieli dzieci, więc Laurent i takie dzieci jak on to drażliwy temat. A teraz spróbujmy trochę tortu.

U boku Evangeline stanął służący ze srebrną tacą. Evangeline nałożyła Richardowi kawałek ciasta.

— Proszę uważać na złote dziecko! — zawołała do niego Celeste z drugiego krańca stołu.

— Słucham? — spytał zaskoczony Richard, biorąc do ręki widelczyk do ciasta.

Zanim Celeste zdążyła odpowiedzieć, Evangeline pospieszyła z wyjaśnieniami:

— Królewski tort to tradycja Tłustego Wtorku. Zawsze w środku ukryte jest złote dziecko, symbolizujące Dzieciątko Jezus. Przynosi szczęście temu, kto je znajdzie. Jeśli znajdzie się go w swoim kawałku ciasta, trzeba wydać kolejne przyjęcie, ale jako że karnawał już się skończył, a mój bal jest ostatnim w tym sezonie, zapewne nie zdoła pan się z tego wywiązać przed powrotem do Anglii. Ale coś będzie pan musiał zrobić!

Znowu opuściła wzrok, zamyślając się. „Wiem, co mógłbyś zrobić. Mógłbyś mnie stąd zabrać. Poproszę Mamę La Bas o zaklęcie, byś to zrobił”. Do czarów potrzebne były włosy lub coś należącego do zaklinanej osoby, coś, co miało z nią fizyczną styczność.

— Wyruszam jutro wczesnym rankiem, panno Fontaine. Przeklęty przypływ, to ci pech. — Evangeline Fontaine z jej prowokacyjnym sposobem prowadzenia rozmowy, pięknymi sukniami, kwiatami i perłami przypominała mu motyla. Musiał przyznać, że była olśniewająca. Przypomniał sobie Alice i przez chwilę poczuł się winny, ale zaraz odsunął te myśli na bok. — Pani wujek mówi, żebym przyszedł na pani bal dziś wieczorem. A czy zatańczy pani ze mną, panno Fontaine? Zanim odjadę? Tuż po północy będę musiał ruszyć w drogę do domu. — Jeśli przewidywania o nadejściu wojny okażą się prawdziwe, nigdy więcej nie zobaczy Evangeline, więc tańczenie z nią dzisiaj wieczorem nie będzie wcale zdradą wobec Alice. Gdyby tylko… Nagle ugryzł coś twardego i dyskretnie wypluł to w dłoń, a następnie odłożył obok talerzyka właśnie w chwili, gdy Celeste wstała i zaprosiła gości na kawę na werandę.

Evangeline sięgnęła po swoją torebkę i wstała.

— Och, niech pan popatrzy, znalazł pan złote dziecko! — wykrzyknęła. — Mam nadzieję, że przyniesie panu szczęście.

Richard odsunął swoje krzesło.

— Panno Fontaine, za szczęście uznam tylko to, jeśli odda mi pani swój pierwszy taniec — powiedział odważnie, przypominając sobie jej dotyk na swoim ramieniu, jej oddech muskający mu ucho i policzek. Nagle nie pragnął niczego więcej niż tylko tego, by znowu go dotknęła.

— Oczywiście, że z panem zatańczę, poruczniku — odpowiedziała Evangeline, muskając jego dłoń. — Pod warunkiem jednak, że odda mi pan złote dziecko. Jeszcze nigdy nie udało mi się go znaleźć w moim kawałku ciasta. — Uniosła na niego słodkie spojrzenie i wyciągnęła dłoń. Miał to w ustach, więc na pewno jest tam jego ślina. I na pewno to wystarczy Mamie La Bas.

— Uczciwa wymiana — odparł Richard. Podniósł bryłkę złota i położył ją na jej wyciągniętej dłoni.

— Och, Maurice przyszedł! — powiedziała nagle nerwowo Evangeline. W pokoju pojawił się wysoki mężczyzna w średnim wieku z grubymi brwiami i surowym wyrazem twarzy, który ruszył w ich kierunku. Maurice zignorował gości oraz ich powitania i zimno wpatrywał się w Richarda, którego uderzyło podobieństwo tego mężczyzny do widzianego kiedyś na portrecie Wielkiego Inkwizytora. Miał nadzieję, że plotki, które słyszał o zaręczynach Maurice’a z Evangeline, nie są prawdą. Ten mężczyzna wyglądał na brutala.

Evangeline zamknęła torebkę i przeprosiła ich na chwilę. W holu zaczepiła lokaja, który z tacą drinków zmierzał na werandę, i poprosiła go, by znalazł w kuchni Delphy i wysłał ją do niej.

O czwartej po południu w zasłoniętym okiennicami pokoju przy Congo Square Mama kucnęła na klepisku, włożyła fajkę między bezzębne dziąsła i czekała na wyjaśnienie powodu wizyty swojego gościa. Jej stopy były bose, ukryte pod warstwami poplamionych kraciastych spódnic. Na każdej z nich biała blizna znaczyła miejsce, gdzie kiedyś znajdował się duży palec. Powietrze śmierdziało tytoniem, ziołami, kurami i rozkładem. Pod zaimprowizowanym ołtarzem, na którym leżały figurki zrobione z ubrań, ludzkich włosów, kości zwierząt, paciorków, piór i wężowej skóry, tliły się ogarki świec. Mama urodziła się jako niewolnica i kiedyś miała inne imię, ale było to tak dawno, że wszyscy już o tym zapomnieli. Teraz była po prostu Mamą La Bas, co oznaczało „żonę diabła”.

Jej zamglone oczy mrugnęły. Delphy, mulatka, która pracowała u Fontaine’ów, jeszcze nie przeszła do rzeczy. Mama domyślała się, że chodziło o mężczyznę, i wiedziała, że mężczyźni zawsze oznaczali kłopoty.

— Co masz, żeby mi zapłacić? — spytała w końcu.

Delphy klęknęła przed nią, próbując rozwiązać węzeł na chusteczce. Wreszcie wysupłała coś z zawiniątka i położyła na wyciągniętej dłoni Mamy pierścień.

Wzrok starej kobiety nie był już taki jak kiedyś, jednak duchy obdarzyły ją innym rodzajem widzenia. Jej palce powiedziały jej, że złoto było miękkie, pierścień stary, kamienie bardzo cenne. Wymacała kilka diamentów, rozpoznała ich układ i dreszcz przeszedł jej wzdłuż ramienia, jakby ukąsił ją wąż.

— To pierścień Fitzroyów. Zła, zła rzecz. O-och. Kamienie jak wzór, herb rodziny. Ja urodzona u Fitzroyów. Moja siostra i ja polerowały ich przeklęte srebro każdego dnia. Miało ten sam herb. Stara pani Fitzroy biła nas pogrzebaczem, jeśli srebra nie lśniły jak należy. — Mama splunęła. — Biła tak czy siak. Mocno. Tak mocno, jak potrafiła. Czasem jeszcze wcześniej rozgrzewała pogrzebacz. O, znam ten herb tak dobrze jak samego diabła. A niech to. Nigdy nie spodziewałam się, że ten pierścień trafi w moje ręce. Co ty z nim robisz? Ukradłaś go?

— Nie, psze pani. Moja młoda pani kazała mi go zamienić na zaklęcie.

— Igrasz z diabłem, dziecko. Zamienienie tego pierścienia przyniesie pecha. Nawet gdybym nie wiedziała, że należy do Fitzroyów, i tak czuję uwięzione w nim zło. Raz próbowałam uciec. Pani Fitzroy kazała mnie przytrzymać, wzięła nóż i sama ucięła mi palce, żebym już nie mogła uciec. Ledwo mogłam chodzić. Miałam tylko osiem lat. Schowałam się za stodołą. Krew się lała, to tak bolało. Palce bolały i nadal bolą, chociaż ich nie ma. Stary wujek, co się urodził jeszcze w Afryce, przyszedł nocą, dał mi maść na palce i powiedział, że jeśli ukradnę kurę, to pokaże mi, jak zrobić złe zaklęcie, takie, które długo działa. Za kradzież kury można było dostać straszne baty, ale podkradłam się na czworakach i wzięłam kurę, a wujek mi pokazał, co zrobić. Przeklęłam ich na dobre. Czasem nawet trochę pomagałam zaklęciu, ale teraz został tylko jeden Fitzroy, najmłodszy syn, Maurice. On też zły, zgniły od środka jak reszta, zabił już dwóch czarnych, co dla niego pracowali, sam ich pobił na śmierć. Mówili, że naprawdę się podniecił, jak ich bił, jakby mu to sprawiało przyjemność. Jego babcia też taka była, gdy mi ucięła palce, gdy biła… Maurice — przez chwilę kołysała się w ciszy — nie zazna nigdy spokoju. Umrze jako wariat, tak jak jego ojciec. Ta rodzina wymrze, już to załatwiłam. Ale mogłabym zrobić więcej… Najpierw jednak… he… he… he… — Mama sięgnęła po figurkę z ołtarza. Miała wyszyte krzyżyki zamiast oczu, ludzkie włosy i zrobiony z włóczki niezgrabny penis. Cała naszpikowana była szpilkami. Mama wcisnęła kolejną w pierś lalki.

— Tak, psze pani, ale panna Evangeline nie może czekać. Pan Fitzroy ma się z nią ożenić. Ale ona się go boi, mówiła mamie i tacie, że nie chce mieszkać tam całkiem sama w Belle Triste, otoczona aligatorami. Jej mama i tata skrzyczeli ją, że co taka mała dziewczynka, co dopiero skończyła szkołę, może wiedzieć, że Fitzroyowie to stara rodzina, najbogatsza w mieście, i ma za niego wyjść albo zamkną ją do irlandzkiego klasztoru, aż zmądrzeje. Mówią, że jej ojciec to hazardzista, że jest winien Fitzroyom pieniądze. Powiedzieli, żeby pan Fitzroy dał jej ten pierścień, on powiedział, że należał do jego babki, więc jest najcenniejszą rzeczą, jaką może jej ofiarować, żeby pokazać jej i wszystkim innym, że należy do niego. Ludzie mówią, że mu się podoba panna Evangeline, bo jej matka dała jej ojcu czterech synów, zanim urodziła się panna Evangeline, więc ona na pewno też mu urodzi synów. Ona się boi, szuka pomocy, zanim ją zabije. Bo jest jeszcze inny problem.

— Myślisz, że nie słyszałam? Wszyscy w Treme mówią o niej i chłopaku jej wujka Charliego, o tym Laurencie Baptiste, tym, którego tak uwielbia jego babcia, stara pani Fontaine. Gdziekolwiek pójdzie, panna Evangeline zaraz też się zjawia. Tylko kuzyni, dobre sobie! Grał tu coś w Treme, panna Evangeline z przyjaciółmi akurat się napatoczyła „posłuchać, jak gra jej kuzyn”. Stara pani Fontaine kupiła mu ładną garsonierę, nad rzeką, tak żeby mógł robić, co tam chłopcy robią, z czarnymi dziewczynami, z Kreolkami, ale nie z białą dziewczyną! On tam, a panna Evangeline nagle przyjeżdża złożyć wizytę babci i zakrada się do niego po nocy do tej garsoniery! — Mama znowu splunęła — Głupia! I Laurent też. Czy oni nic nie wiedzą? Już się mówi w Treme o całujących się kuzynach. Gdy biali też zaczną o tym mówić, nadejdą kłopoty. Widziałaś już powieszonych czarnych, dziewczyno? Bo ja tak. Widziałam też gorsze rzeczy. Mówisz, że Maurice Fitzroy ją sobie upodobał? Laurent niedługo się doigra, zniknie. Znajdą tylko jakieś kawałki porozrzucane po bayou, o ile aligatory go wcześniej nie zjedzą. Może i ją też. Ale on jest zbyt podły, by po prostu ją zabić, znajdzie jakiś sposób, żeby jej najpierw odpłacić za wstyd, który na niego ściągnęła.

Dziewczyna ściszyła głos i spojrzała w ziemię.

— Ona wie. Ale jest jeszcze gorzej. Ona jest enceinte i przerażona na śmierć.

— Nie obchodzi mnie, jak się boi, nie będę się pozbywać dziecka! Potem wracają, straszą mnie po nocy, płaczą po kątach. Nie mogę zaznać spokoju.

— Ona nie chce się go pozbyć. Laurent Baptiste jedzie do Francji. Teraz odwiedził ich jakiś Anglik, bardzo mu się podoba panna Evangeline, ale jutro jedzie do domu. Anglia jest daleko stąd. Panna Evangeline musi działać szybko. Chce czarów, które sprawią, że Anglik zabierze ją ze sobą, pobiorą się na statku. Mówi, że kapitan może im udzielić ślubu.

— A to ambaras! A gdzie teraz jest panna Evangeline?

— U ciotki. Będzie tam wielkie przyjęcie. Jej mama zajęta balem dzisiaj.

— Ten Anglik też tam będzie?

— Tak, psze pani.

— Nazywa się?

— Richard Fairfax.