Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 200
Rok wydania: 2020
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Głównym celem, który mi przyświecał w pracach nad książką, była chęć ujawnienia tego, co „pan na Tucznie”, czyli Krzysztof Tuczyński de Wedel, a także pośrednio XVII-wieczny kościół, chciał skryć jak najgłębiej. Ewangelia Marii Magdaleny księdza Jakuba Wujka jest dziełem trudnym, wieloznacznym, niepełnym – gdyż brakuje początkowych stron – opartym o zniszczone papirusy, którego odbiór utrudnia także archaiczna polszczyzna, nie zawsze zrozumiała dla współczesnego czytelnika. Być może jest także nieco zniekształcona przez tłumacza, bo nie we wszystkim pozostaje spójna. Nie dowiemy się tego, gdyż papirusowy oryginał wraz z łacińską kopią został wywieziony przez Wedla do Rzymu i nie wiadomo, czy się zachował. Istnieją pewne poszlaki, że polska i łacińska kopia sporządzona dla Wedlów nie były jedyne, że Jakub Wujek pozostawił także jedną kopię dla siebie. Jeśli tak było, to zaginęły one lub zniszczono je celowo, jako herezję, po jego śmierci w Krakowie lub w Poznaniu, przy przenoszeniu Kolegium Jezuickiego do nowej siedziby w 1733 roku. Albo też zostały spalone po kasacie zakonu jezuitów i przejęciu szkoły przez Komisję Edukacji Narodowej. Skąd tłumaczenie znalazło się w moich rękach? Po śmierci ostatniego z Wedlów-Tuczyńskich, Andrzeja, w 1717 roku, ich ród wygasł, a zamek w Tucznie podupadł, przechodząc z rąk do rąk, najpierw Mycielskich, a potem Niemojowskich. Po pierwszym rozbiorze Polski znalazł się na terytorium Prus. Spisany ręcznie staropolszczyzną niezrozumiały manuskrypt z zamkowej biblioteki nie wzbudzał pewnie większego zainteresowania. Gdy w początkach ubiegłego wieku zamek przystosowywano na potrzeby niemieckiego Caritasu, tworzącego w nim szpital, kilka skrzyń z księgami zostało zakupionych w akcie charytatywnym przez bogatego junkra pruskiego Hoffa, mojego pradziada, mającego jeden ze swoich majątków pod Lesznem. Wśród nich był manuskrypt, który udało mi się zidentyfikować jako gnostycką Ewangelię Marii Magdaleny, odkryć jego historię i autora przekładu. Potwierdza to też datowany dopisek o wyraźnie innym charakterze pisma, zrobiony wedle najwyższego prawdopodobieństwa ręką Katarzyny Opalińskiej, czyli matki Krzysztofa Wedla, który znajduje się na końcu dzieła. (Egipska Ewangelia Marii Magdaleny przywieziona z poselstwa do Konstantynopola, dar od stryjostwa Opalińskich w tłumaczeniu imć Xiędza Jakuba Wujka, Tuczno A.D. 1572).
Tłumaczenie Ewangelii jest jednym z dwóch rękopisów Jakuba Wujka, które przerwały wojenną zawieruchę w mojej rodzinie, w neutralnej Szwajcarii. Aby dzieło nie było przedmiotem badań tylko grupki egzegetów i stało się bardziej strawne dla czytelnika, postanowiłem dla żartu i zabawy ze stylem obudować je współczesną formą kryminału. Poza Martwem zachowałem autentyczne nazwy miejscowe, ale oczywiście wszelkie podobieństwo do miejsc, osób i zdarzeń współczesnych jest zupełnie przypadkowe. Wątek historyczny został oparty na faktach.
Andreas Hoff
– A dusze mają? – Nie wiadomo, ale tak myślę, że animalibus są podobniejsi.
Henryk Sienkiewicz, Potop
Martwe jest małą, zagubioną wśród lasów i jezior starą wioską, której początki kryje mrok średniowiecza. Wieki burzliwych losów tej pogranicznej ziemi odcisnęły na niej swoje piętno. Ostatnia wojna wygnała stąd żywioł niemiecki, a napłynęli nowi ludzie, głównie z Kresów Wschodnich. Większość z niewielkiej społeczności pracowała przy wyrębie, latem ludzie zbierali i sprzedawali grzyby i jagody, zawzięcie kłusowali, pędzili dobry bimber, który brali nawet policjanci z pobliskiego miasteczka. Uprawiali spłachetki ziemi i klepali biedę. Tylko cwany Miron potrafił wyciągać pieniądze z unijnych dopłat i od kół łowieckich za szkody, jakie mu robiła w kukurydzy zwierzyna. Ale on umarł zaduszony przez zmorę. I na pewno tak było, choć ksiądz z Tuczna, który przyjeżdża co niedzielę odprawiać mszę w starożytnym martwiańskim kościółku, mówi, że to bzdury, że się nachlał i udusił własnymi rzygowinami. Co on tam wie, dobry bimber jeszcze nikomu nie zaszkodził. A już na pewno nie temu Niżowcowi.
Piaszczysty leśny dukt jaśniał srebrnym światłem księżyca w pełni. Nitka drogi poprzerywana była długimi cieniami sosen kołyszących się leniwie na nocnym wietrze, który marszczył taflę martwego jeziora. Z odległości niosło się głębokie, ponure, długie puu-huu, zwielokrotnione echem odbijającym się od ściany drzew otaczających jezioro, przy którym milkło wszystko w kniei. Głos puchacza, choć przez ludność wioski utożsamiany z wołaniem demona Buboka, był dla Magdy jak miła muzyka. Wychowana w lesie i znająca go jak mało kto dziewczyna po raz pierwszy w całym swoim dwudziestotrzyletnim życiu wreszcie była szczęśliwa. Uśmiechnęła się do siebie, słysząc nocną pieśń lelka, przypominającą z dala terkotanie silnika. Ludzie we wsi mówili, że im kozy i krowy w nocy doi. Ach, te wieczne zabobony, wierzenia, przesądy. I ona wśród takich ludzi musiała dotychczas żyć. Ale już niedługo, wkrótce stąd wyjedzie. Wracała do domu przez las, który dobrze znała. Świecił księżyc w pełni, a sylwetka Magdy rzucała cień na jasny pasek drogi. Wiatr szumiał w drzewach, pędząc kłębiaste chmury raz po raz przesłaniające jasną tarczę. Świeciła sobie wtedy nowym iPhone’em, który dostała od ukochanego mężczyzny.
Wszystko się jakoś ułoży, uśmiechnęła się w duchu.
Las, niebo, ciepła noc, wiatr rozwiewający jej naturalnie jasne włosy, spotkanie z ukochanym – to była magia, wreszcie miała żyć tak, jak sobie wyśniła i wymarzyła. Jako siódme dziecko, najmłodsza z całego rodzeństwa, była uznana przez mieszkańców wsi za zmorę.
Co za prymitywy, co za głupie wierzenia – pomyślała.
W tej chwili ją to bawiło, ale wcześniej nienawistne twarze części sąsiadek i rozmowy cichnące, gdy się zbliżała, wprawiały ją w zakłopotanie.
Gdy zmarł we śnie Miron, najbogatszy gospodarz we wsi, chłop na schwał, jurny i durny, ojciec połowy dzieciaków w okolicy, została obwiniona przez część mieszkańców o to, że go jako zmora zadusiła w nocy. Szczególnie że wszyscy widzieli, jak kilka dni wcześniej przystawiał się do niej pijany. Podrapała mu wtedy twarz. Obrzydliwy, obleśny, śmierdzący gnój. Nie tak jak jej ukochany. W sumie dobrze, że pijaczyna zdechł.
Spojrzała na ekran komórki – akurat była północ i Magda zachichotała w duchu. Odwróciła się tyłem do księżyca i zrobiła sobie selfie. Wiedziała, że ładnie wyszła, bo przecież była śliczną dziewczyną. Chciała od razu wrzucić na Instagram, niech Kaśka rano pęknie z zazdrości, ale nie mogła wysłać. Ach, zasięg na tej pieprzonej wsi jak zwykle beznadziejny. Już niedługo wyprowadzi się stąd do swojego ukochanego i urodzi mu upragnione dziecko. Wcisnęła „ponów próbę” i gdy wpatrywała się w ekran, ktoś popchnął ją, jednocześnie podcinając nogi. Upadła na kolana, a gdy próbowała się podnieść, poczuła nagłe szarpnięcie za włosy, odginające jej głowę do tyłu.
Nawet nie czuła bólu, tylko zwierzęcy strach, gdy nóż podrzynał jej gardło. Próbowała krzyczeć, lecz z przeciętej pod krtanią tchawicy wydobywało się tyko rzężenie, a z żył szyjnych z każdym uderzeniem rozszalałego serca wypływała strumieniem krew. W poświacie księżyca widziała nad sobą sylwetkę mordercy i gdy wydawało jej się, że go rozpoznaje, straciła przytomność. Osunęła się na lewy bok, na skarpę przy drodze, głowa opadła jej bezwładnie na ramię i wtedy uszło z niej życie. Księżyc zaszedł za chmurę, spuszczając zasłonę nocy na miejsce zbrodni. Zanosiło się na deszcz.
– Kurwa, co za bajzel – prokurator Golda zaklął niezadowolony. Była sobota, a on musiał wstać rano, wyrwany z łóżka za sprawą tego pieprzonego morderstwa młodej dziewczyny. Dobrze, że chociaż ten nowy młody kryminalny przyjechał po niego. Kac po wczorajszym chlaniu nadchodził jak wezbrana fala, a Golda czuł, że będzie gorzej, gdy wytrzeźwieje do końca. Mdliło go. – No mów, co mamy? – zapytał w końcu.
– Zwłoki młodej kobiety z poderżniętym gardłem w lesie, kilometr od Martwego. Byłem tam, niczego nie ruszaliśmy. – Młody Linde, świeżo upieczony szef działu kryminalnego w Wałczu, starał się brzmieć profesjonalnie. – Ciało jest jeszcze ciepłe, stary lekarz z pogotowia, Cieśliński, mówi, że dziewczyna nie żyje od kilku godzin.
– Jakieś ślady?
– No są, niestety rozmyte przez deszcz. Jej ślady i ślady dużych stóp odbite w piasku. Byłem tam tylko chwilę, więc nie przyglądałem się dokładnie, ale teraz wszystko obejrzymy. Technicy też już powinni być.
– Kto ją znalazł? – spytał prokurator.
– Miejscowa kobieta z Martwego, która wcześnie rano poszła do lasu sprawdzić, czy są już grzyby. Zadzwoniła po pomoc, pojechali najpierw policjanci z Huczna, oni wezwali mnie.
– Trzeba ją przesłuchać – powiedział Golda i zacisnął zęby, żeby nie rzygnąć. Jedź, cholera, trochę wolniej – pomyślał.
Nie lubił takich młodych nadgorliwców. Z jego poprzednikiem, starym komisarzem Kozłem, znali się jak łyse konie, lubili i rozumieli bez zbędnych słów. Przydałby się teraz zamiast tego dupka.
– Jasne, ale nie sądzę, żeby miała z tym coś wspólnego. Tyle że od razu ją rozpoznała, denatka to mieszkanka wioski, Maria Magdalena Zasadna, którą znała od dziecka.
Gdy dojechali na miejsce, technicy już pracowali. Policjanci trzymali zrozpaczoną matkę i odganiali tłumek miejscowych. Na wysokim poboczu leśnej drogi, w nienaturalnej pozycji, jakby klęcząc, z głową wspartą na lewym ramieniu, leżała w kałuży zakrzepłej krwi młoda kobieta. Gdyby nie bladość oblicza i długie cięcie u dołu szyi, wyglądałaby, jakby spała.
Precyzyjnie, jak chirurg – pomyślał Golda. – Cholera, nigdy się nie przyzwyczaję.
Zmarła przypominała mu własną córkę studiującą prawo w Poznaniu. Był z niej dumny. Poczuł, że wczorajsza kolacja podchodzi mu do gardła, i poszedł rzygać do zagajnika.
* * *
Młody Linde od dziecka chciał być gliniarzem, zawsze interesowało go rozwiązywanie zagadek. Z zapałem czytał kryminały, starając się zgadnąć wcześniej, kto zabił, śledził w telewizji programy Fajbusiewicza, nawet gdy ten przeniósł się do jakichś niszowych kanałów. I choć skończył prawo z jednym z najlepszych wyników na roku, to nie porzucił tej myśli.
Przez rok terminował w wydziale kryminalnym w Wałczu pod okiem starego komisarza Kozła, będąc jego zastępcą. Szanował go za doświadczenie, nieustępliwość w dążeniu do wyjaśnienia sprawy, za dbałość o szczegóły i pryncypialność, jeśli chodzi o prowadzenie śledztwa.
Prawdziwy stary pies z dobrej komuszej szkoły – myślał o nim.
A teraz przenieśli Kozła na przyśpieszoną emeryturę. Za to, że pobił w lesie pod Piłą bułgarską dziwkę. Dziwka chyba wiedziała, z kim ma do czynienia, więc, jak głosiła plotka, bardzo się starała i wykazała się dużą manualno-oralną aktywnością, ale po piętnastu minutach zajadłej walki, nie uzyskawszy nawet cienia efektu, poddała się. Ponoć się roześmiała i za to dostała wpierdol. Kosicki, czyli alfons dziwki, na początku szumiał, ale też dostał wpierdol podczas przesłuchania, więc przestał i nawet sam przeniósł dziwkę pod Szczecin.
Sprawie ukręcono łeb, ale Kozioł skończył na emeryturze. Ludzie w Wałczu mówili, że żona też odeszła od niego, bo ją regularnie lał, ale Linde w to nie wierzył. Ot, takie babskie gadanie, pewnie się rozstali, bo on ciągle był w robocie. Albo dlatego, że pięć lat temu stracili jedynego syna. Nasikał po pijaku na przewody trakcji kolejowej z wiaduktu koło Wałcza. Łuk elektryczny upalił mu przyrodzenie i tego nie przeżył. Od tego czasu zgorzkniały i samotny Kozioł zatracił się w alkoholu i robocie, w obu z równym zacięciem. Jego jedyną pociechą była nieślubna wnuczka Wiktoria, którą syn zdążył spłodzić, zanim spaliło mu fujarkę. Wiktoria miała teraz siedem lat i była bardzo bystra, w przeciwieństwie do swojej matki, którą Kozioł wspierał finansowo. A teraz go wylali i Linde został szefem, ale obiecał staremu komisarzowi, że będzie szukał u niego rady.
Ustalił z Goldą, że jeśli będzie trzeba, to przesłuchają wszystkich dorosłych mieszkańców Martwego, nie było ich dużo, raptem siedemdziesiąt osób. A może trafią na coś wcześniej. I że zaczną teraz, w sobotę. Zostawił prokuratora z technikami, wziął do pomocy Ledwosickiego z wydziału i poszli rozpytać wśród miejscowych. Liczył na to, że jeśli zapyta ludzi w chwili wzburzenia, poruszonych okrutnym morderstwem, spontanicznie podpowiedzą mu jakiś trop. Ale na pytanie: „Kto mógł zabić?” odpowiedziała mu głucha cisza. Zauważył, że ludzie mieli raczej złe i zacięte miny. Tylko jeden wielki, młody chłopak płakał, a raczej po jego głupawej twarzy płynęły łzy. Golda szepnął Ledwosiowi, żeby go sprawdził, a wtedy jedna ze starszych kobiet odezwała się, przełamując milczenie:
– Dobrze jej tak, to za mojego syna i moją krzywdę dopadła ją sprawiedliwość – powiedziała. – Nie będzie więcej ta zmora ludzi we śnie dusić.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
Noli me tangere!
Wydanie pierwsze
ISBN: 978-83-8219-141-7
© Andreas Hoff i Wydawnictwo Novae Res 2020
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt
jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu
wymaga pisemnej zgody wydawnictwa Novae Res.
Redakcja: Wioletta Cyrulik
Korekta: Emilia Kapłan
Okładka: Michał Duława
Zdjęcie na okładce: Robert Rydwelski (Pałac Wedlów)
Wydawnictwo Novae Res
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest w księgarni internetowej zaczytani.pl.
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Rek