58,50 zł
Zagadka kryminalna, romans, magia i elegancja XIX wieku – kontynuacja bestsellerowej Cudownej światłości Maud Blyth zawsze marzyła o przygodach, więc postanowiła pomóc starszemu bratu odkryć magiczny spisek sprzed lat. A miała tylko towarzyszyć starszej pani podczas podróży transatlantykiem… Nie spodziewała się jednak, że owa starsza pani padnie trupem już pierwszego dnia rejsu. Teraz Maud musi poradzić sobie ze zwłokami, bezczelną papugą oraz uroczą i niebezpieczną Violet Debenham. Violet reprezentuje sobą wszystko, przed czym ostrzegano Maud przez całe życie: jest czarodziejką, aktorką i niepoprawną skandalistką. Czy panna Blyth będzie mogła się oprzeć temu, co zakazane? Otwarte morze i statek pełen podejrzanych… Żeby nie skończyć za burtą, Maud i Violet będą musiały zdemaskować mordercę i odnaleźć magiczny obiekt, za który warto zabić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 555
Rok wydania: 2025
A Restless Truth
Copyright © 2022 by Freya Marske
Copyright © 2025 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2025 for the Polish translation by Ewelina Grychtoł
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: © Will Staehle
Adaptacja okładki: Piotr Pucher
Redakcja: Agnieszka Zygmunt-Bisek
Korekta: Alicja Laskowska, Kinga Dolczewska
ISBN: 978-83-8230-997-3
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
E-wydanie 2025
Elizabeth Navenby była znana z trzech rzeczy: robótek ręcznych, rozmawiania ze zmarłymi i charakteru, który w najlepszych chwilach można by określić jako drażliwy.
To nie były najlepsze chwile. Choroba morska skróciła jej lont tępymi nożycami, a entuzjastyczne trajkotanie na temat wyposażenia kajuty i tłumu machającego chustkami na pożegnanie – wyglądali zupełnie jak stado białych gołębic, prawda? – wcale nie pomagało.
Dlatego Elizabeth wysłała rozmowną pannę Blyth, posiadającą naprawdę niestosowne jak na panienkę w jej wieku pokłady energii, na zwiedzanie statku.
– Wreszcie – powiedziała Elizabeth do pustego wnętrza kabiny. – Przyda mi się chwila ciszy.
No, może nie do końca ciszy, ale szum silników statku nie był bardziej dokuczliwy niż hałas w przeciętne popołudnie na Manhattanie. A wyposażenie kajuty, skoro zwróciła na nie uwagę, było… adekwatnie luksusowe, choć zarazem nowoczesne. Zielone szklane lampy, przypominające spleśniałe przebiśniegi, zwieszały się z mosiężnych ramion żyrandola. Tapicerka krzeseł również była zielona, choć nieco jaśniejsza. Klatka Doriana stała na niskim sekretarzyku, którego szuflady ozdobiono intarsjowanym wzorem tulipanów na długich, pochylających się łodygach.
– Pewnie by ci się tu spodobało, Floro – powiedziała Elizabeth. – Zawsze lubiłaś dekorować swoje wnętrza tym, co na zewnątrz.
Do kolejnej fali nudności dołączył rwący ból, jakby wielkie, tępe zęby chwyciły jej kolano. Kolana Elizabeth funkcjonowały zupełnie w porządku na stałym lądzie. Nie były jednak przyzwyczajone do nieustannego wysiłku, jakim było balansowanie na kołyszącym się pokładzie statku.
Chwiejnie podeszła do najbliższego krzesła, usiadła i rzuciła zaklęcie ogrzewające. Żółtawe światło zamigotało blado, odbijając się w polerowanym drewnie sekretarzyka, a potem zgasło, gdy przelała magię w swoje kolano. Ciepło przepełniło jej znękaną, starą kończynę.
– I niech no mi ktoś jeszcze spróbuje powiedzieć, że powinnam używać laski – prychnęła.
Jeden ze starszych stewardów podszedł do nich, gdy tylko zeszły z trapu, uśmiechając się przymilnie. Elizabeth sądziła, że będzie robił maślane oczy do panny Blyth, ale zamiast tego wygłosił nieznośnie protekcjonalny wykład na temat tego, jak wymagający potrafi być rejs dla osób starszych i niedołężnych i jak Kompania Białej Gwiazdy szczyci się drobnymi udogodnieniami, dostępnymi dla pasażerów pierwszej klasy, więc jeśli potrzebowałaby dodatkowych poduszek, ciepłego rosołu albo herbaty imbirowej, żeby uspokoić żołądek, albo laski…
W tym momencie Elizabeth nazwała go impertynencką męczyduszą i poszła dalej, zostawiając za sobą pannę Blyth, która przeprosiła go w jej imieniu. Bez sensu. Mężczyźni nigdy nie nauczą się zachowywać, jeśli będzie się ich przepraszać.
– Niedołężnych! – mruknęła. – Bezczelność.
– Czelność – powtórzył Dorian.
Zabrzmiało to jednak bardziej jak „szelma”. Elizabeth nauczyła go tego słowa po tym, jak ten stary nudziarz Hudson Renner próbował nosić drewniane pierścienie przy jej stoliku do pokera. Nie było żadnej wymówki dla używania iluzji na cywilizowanym wieczorku karcianym, nieważne, ile ze swojej fortuny roztrwoniło się na inwestycje, które zdaniem wszystkich innych były ryzykowne, żeby nie powiedzieć idiotyczne.
Elizabeth z trudem podniosła się z krzesła. Z jej kolanem było już lepiej. Z jej żołądkiem – nie.
– Po prostu nie spodziewałam się, że przyjdzie mi podróżować na tym etapie życia – powiedziała. – Choć muszę niechętnie przyznać, że kiedy ostatni raz płynęłam przez Atlantyk, choroba morska była jeszcze gorsza.
Ostatni raz płynęła – w przeciwną stronę – kiedy ona i jej mąż opuścili Anglię, by szukać szczęścia w Ameryce. Tamten statek był dużo mniejszy. W niczym nie przypominał tego ogromnego liniowca.
Elizabeth parsknęła na to wspomnienie.
– Biedny Ralph. Spędził pierwszy dzień, głaszcząc mnie po plecach i opróżniając miednice, zanim poczułam się na tyle dobrze, żeby przypomnieć sobie, że spakowałam jeden z kojących żołądek toników od Sery i tamten suszony rumianek z twojego ogrodu…
Szczęki żałoby nie były tępe. Zatrzasnęły się jak wnyki kłusownika.
Elizabeth stała z ręką zaciśniętą na swoim srebrnym medalionie i boleśnie zaciskała zęby, by nie przeklinać zmarłych za to, że zmarli. Chciała rzucić magią w te zielone lampy, dla czystej przyjemności patrzenia, jak coś się roztrzaskuje. Wspomnienia nawiedzały ją, druzgotały, warczały u jej stóp. Flora owijała swój wzrastający rumianek magią niczym babim latem. Szeptała do niego, póki sam subtelny zapach kwiatów nie stał się nasennym zaklęciem niesionym na wietrze, jak palce położone na powiekach.
Uścisk Elizabeth na medalionie powoli się rozluźnił. Spojrzała na swoją dłoń, jakby spodziewała się, że wzór słonecznika będzie odbity na jej skórze.
Intensywność odczuwanego przez nią bólu przeczyła wszelkiemu rozsądkowi. Ona i Flora spędziły drugą połowę życia na różnych kontynentach. Były na tyle stare, że należało się spodziewać, iż śmierć wkrótce zapuka do drzwi.
Lecz mimo to wieści o śmierci Flory, dostarczone przez przestępującą z nogi na nogę pannę Blyth, wyrwały serce z jej piersi, zostawiając je puste i rozjątrzone gniewem.
Ich wiek jeszcze pogarszał sprawę. To jakiś absurd. Elizabeth była za stara na włóczenie się po świecie, by pomścić morderstwa.
Ale oczywiście i tak to zrobi. Nawet jeśli jej kości wydawały się zbyt kruche, by utrzymać ciężar gniewu, który pchał ją do przodu.
– Wiem, wiem – burknęła. – Tak długo, jak mam w sobie życie, mogę decydować, co chcę z nim zrobić.
Elizabeth rozmawiała ze zmarłymi nie w ogólności, ale w szczególności.
Co więcej, rozmawiała z tą konkretną zmarłą osobą na długo przed tym, jak to określenie stało się adekwatne. Od czasu opuszczenia Anglii rozmawiała z Florą Sutton, jakby ta była obok – jakby ten medalion połączył je nie tylko metaforycznie. Jakby odnalazły sposób, by pokonać barierę odległości, i jakby wszystkie jej słowa naprawdę były niesione przez ocean, prosto do uszu Flory.
Pilnowała, żeby nie robić tego na oczach panny Blyth, i jej język wydawał się teraz wręcz zapchany rzeczami, które mnożyły się w jej głowie niewypowiedziane. Teraz, kiedy wreszcie mogła wypuścić je na wolność, najcięższe staczały się z jej języka jako pierwsze.
– Myślałam, że poczuję, w którym dokładnie momencie się to stanie – powiedziała Elizabeth Navenby do swojej nieobecnej zmarłej. – Naprawdę myślałam, że tak będzie. Myślałam… och, że usiądę na łóżku z walącym sercem. Albo będę iść ulicą i nagle poczuję wstrząs, który zatrzyma mnie w pół kroku. Ale nie – trzeba mi to było powiedzieć w twarz, miesiące po tym, jak spoczęłaś w ziemi. Musiałam siedzieć tam z otwartymi ustami, jak wyciągnięta z wody ryba, ze świadomością, że nawet po… nawet… nikt nie pomyślał, że doceniłabym zwykły telegram…
Kolejna fala bólu i gniewu. Jakby wyczuwając to, Dorian zaskrzeczał przeciągle.
Nie. Ten cholerny ptak wcale jej nie współczuł; po prostu pasywno-agresywnie dawał jej do zrozumienia, że chce uwagi. Albo jedzenia.
Elizabeth wyjęła miskę z jego klatki i napełniła ją świeżą wodą. Może panna Blyth będzie pamiętała, żeby podczas swojej eksploracji zapytać stewardów o jedzenie dla niego. Ale nie; to mało prawdopodobne. Ta dziewczyna sama miała ptasi móżdżek. Sukcesem będzie, jeśli uda jej się nie zgubić w drodze powrotnej do kabiny.
– Gdybyś tutaj była, to powiedziałabyś, że nie powinnam w ogóle ufać tej dziewczynie. – Śmiech na moment wezbrał w jej gardle. – Zawsze byłaś paranoiczką, Floro. Ale nie bój się. Nie pisnęłam ani słówka o kontrakcie. Przysięgłyśmy przecież, że nikomu nic nie powiemy, tak długo, jak będziemy miały inne opcje.
Wstawiła do klatki miskę ze świeżą wodą, a Dorian z aprobatą zanurzył w niej pazur.
Przysięgły, to prawda. Ale wszystko wskazywało na to, że paranoiczna Flora sama dała część kontraktu swojemu niemagicznemu bratankowi – nałożyła na niego zaklęcie związania tajemnicy, wysłała go na śmierć i odebrała sobie życie, żeby sama niczego nie zdradzić – wszystko dlatego, że nie było innych opcji.
Ponieważ nawet po wszystkich tych dekadach chronienia ostatniego kontraktu, utrzymywania jego trzech części z dala od siebie, żeby nie dało się przekuć go w broń obdarzoną mocą wszystkich czarodziejów w Wielkiej Brytanii, pętla zaciskała się na Klubie Forsycji. Na kobietach, które były na tyle aroganckie i ciekawskie, by wyciągnąć tę broń na światło dzienne.
– Pycha – powiedziała Elizabeth w pustkę, jakby to słowo było zaklęciem. Zostawiło gorzki smak w jej ustach.
Przywołała się w myślach do porządku. Roztrząsanie nigdy nie miało sensu. Trzeba skupić się na przyszłości.
Na przykład na czymś, co sprawi, że przestanie być jej niedobrze. Kiedyś wszyła uspokajające żołądek zaklęcie w chustę dla siostrzenicy, która przechodziła trudną ciążę. Nie pamiętała, jak dokładnie wyglądało tamto zaklęcie, ale próba odtworzenia go w tej chwili pozwoli jej skupić myśli na czymś innym.
Jej zestaw do szycia był w jednym z kufrów. Kiedy Elizabeth szła go przetrząsnąć, statek zakołysał się wyjątkowo mocno. Zazgrzytała zębami.
Po kilku chwilach musiała z rezygnacją przyznać, że próby pokonania nudności siłą woli nie mają sensu, i poszła do małej łazienki w swojej kajucie, by oddać się nader nieprzyjemnemu zajęciu, jakim było wymiotowanie.
Ktoś wybrał ten idylliczny moment, żeby zapukać do drzwi kabiny.
Elizabeth zacisnęła ręce na krawędzi umywalki, decydując się zignorować pukanie. Niech myślą, że śpi. Nie pozwoli, żeby jacyś stewardowie się nad nią trzęśli. Prędzej stworzy gniazdo kolców i rzuci się w nie, niż przyjmie ofertę zupki. Poradzi sobie z tym sama.
Kiedy tylko jej żołądek przestanie próbować się wspiąć po drabinie żeber.
Rozległ się szczęk zamka, a drzwi skrzypnęły cicho, otwierając się. Czyli to była panna Blyth, której już znudziło się zwiedzanie statku. Elizabeth skrzywiła się do swojego odbicia w porcelanie i czekała fatalistycznie na powódź wesołej paplaniny.
Nie doczekała się niczego prócz ciszy.
A w tej ciszy rozległy się kroki. Zbyt ciężkie, by były krokami panny Blyth. Zbyt wolne. Ostrożne.
Zalało ją przerażenie, na tyle silne, by stłamsić nudności. Wyprostowała się nad umywalką. Przymknięte drzwi łazienki ukrywały ją przed wzrokiem intruza.
Zaklęcie ogłuszające, które przygotowała, było jednym z zaklęć Flory, budowanym jedną ręką i silną wolą – co zostawiało drugą rękę wolną, żeby trzymać w niej ładny, solidny świecznik, jak żartowały, na wypadek gdyby zaklęcie nie trafiło. Magia napełniła jej dłoń jak śnieg.
Elizabeth wzięła głęboki oddech.
Popchnęła drzwi łazienki wolną ręką. Cholerne drzwi zaskrzypiały, odbierając jej przewagę zaskoczenia. Zaklęła półgłosem. Zdążyła tylko przelotnie zauważyć mężczyznę, podnoszącego głowę znad komody, w której grzebał, zanim rzuciła w niego zaklęciem.
Ale skrzypnięcie ostrzegło go, niestety, i z łatwością się uchylił. I – och, do diabła, sam zaczął już budować kołyskę. Czarodziej.
Musiała spróbować jeszcze raz. Kolejne zaklęcie, szybko. Niech diabli wezmą jej sztywne, starcze ręce! Słyszała w głowie głos Flory, jakby ta, po tylu latach, nareszcie postanowiła udzielić się w konwersacji: „Wciąż za bardzo polegasz na tych kołyskach, Beth. Zawsze ci to mówiłam”.
Flora miała rację. Do cholery, Flora zawsze miała rację. Ale Elizabeth stanęła teraz na przeszkodzie jej własna słabość. Zaklęcie budziło się do życia między jej drżącymi palcami, wolno, zbyt wolno.
„Przepraszam, Floro. Tak bardzo chciałam zabić ich dla ciebie”.
Jej serce jeszcze przyspieszyło, prawie wyskakując z piersi pod naporem strachu i furii. Sprawiło, że dostała zawrotów głowy jeszcze przed tym, jak pachnąca rozgrzanym metalem magia wystrzeliła z rąk mężczyzny i pochłonęła jej zmysły jak uderzenie pioruna.
„Przepraszam”.
Gdy tylko Maud otworzyła drzwi apartamentu, wiedziała, że pani Navenby nie żyje.
Nie była pewna, skąd wie. Nigdy wcześniej nie była w tym samym pokoju co trup. To nie była sytuacja, która często spotyka córkę baroneta.
Mimo to wiedziała z absolutną pewnością, która uderzyła w nią jak wiadro zimnej wody.
Pani Navenby leżała na podłodze z rozrzuconymi kończynami. Jej oczy były otwarte, a wyraz jej woskowej, nieruchomej twarzy nie był czymś, na co Maud miałaby ochotę patrzeć przez więcej niż kilka sekund.
– Ojejku! – pisnęła Maud i oparła się o drzwi, gdyż ugięły się pod nią kolana.
Poczuła absurdalne ukłucie rozczarowania. Po pierwsze dlatego, że pisnęła. Po drugie zaś dlatego, że nie wykorzystała okazji, żeby powiedzieć kurwa. Przy błahszych okazjach nie miała na tyle odwagi, a to z pewnością była najbardziej zasługująca na przekleństwo sytuacja, w jakiej kiedykolwiek się znajdzie.
– Coooo? – zaskrzeczał Dorian.
Maud wypluła z siebie krótki chichot, jakby to był ocet.
– Też tak myślę – powiedziała papudze. To wyrwało ją z niemocy, która trzymała ją opartą o drzwi.
Maud rzuciła się przez pokój. Natychmiast potknęła się i upadła na jedno kolano na kołyszącą się podłogę, z butem zaplątanym w warstwy spódnic. Jej umiejętność chodzenia po statku jeszcze nie wróciła, a kapitan ostrzegał pasażerów, że początek podróży może być niespokojny.
Sprawdziła puls. Nie miała pojęcia, czy przyciska palce do właściwego miejsca. Na widocznych fragmentach skóry nie było żadnych śladów, a we włosach – Maud skrzywiła się, ostrożnie dotykając tyłu głowy martwej kobiety – nie było krwi. Mogła umrzeć na apopleksję. Jej serce mogło się poddać.
Ale jeszcze kilka godzin temu pani Navenby miała się doskonale. A zabójstwo za pomocą magii nie zostawiało śladów.
Na spotkaniu sufrażystek w Londynie Maud poznała kiedyś pannę Harlow, która studiowała medycynę na Sorbonie i chętnie dostarczała barwnych opisów makabrycznych obrażeń oraz sekcji zwłok, widzianych przez nią w ramach nauki anatomii. Maud, choć bardzo chciała pójść na studia, nie sądziła, żeby kiedykolwiek udało jej się zahartować żołądek w stopniu, jakiego wymaga się od lekarza. Panna Harlow przyniosła też ludzką czaszkę, którą puściła w obieg. Maud dotknęła jej oczodołów i zastanowiła się, jakiego koloru te oczy były za życia. Zrobiło jej się słabo i czym prędzej przekazała czaszkę Lizie.
Kiedy jej rodzice zginęli w wypadku samochodowym, nikomu nie przeszłoby przez myśl, żeby poprosić Maud o identyfikację zwłok. Zrobił to Robin, a Maud zamknęła się w swoim pokoju, żeby nikt nie zobaczył, że nie uroniła ani jednej łzy. Przez całe życie Robin robił nieprzyjemne rzeczy, żeby Maud nie musiała się nimi martwić. Przez całe życie chronił ją i nigdy jej nie zawiódł.
A teraz ona go zawiodła, w tej jednej, nieopisanie ważnej rzeczy, którą obiecała dla niego zrobić.
Pani Navenby została zamordowana. To zaś znaczyło, że ktoś na statku wiedział, iż miała ona w swoim posiadaniu potężny i ogromnie niebezpieczny przedmiot, i próbował go jej odebrać.
Starsza kobieta nie chciała powiedzieć Maud, który z przedmiotów w jej posiadaniu jest fizyczną manifestacją zaklęcia znanego jako ostatni kontrakt. „Tak będzie łatwiej”, powiedziała swoim ostrym, nieznoszącym sprzeciwu głosem.
A teraz Maud miała przed sobą martwe ciało i sześć dni rejsu przez Atlantyk, uwięziona na statku z przynajmniej jednym czarodziejem gotowym posunąć się do morderstwa. Nie tylko sama nie miała żadnych zdolności magicznych, ale też nie wiedziała, co właściwie ma chronić i czy ta rzecz została już zabrana przez mordercę, czy nie.
Maud potarła rękami twarz. Głupia, głupia.
Zmusiła się, żeby się skupić, i rozejrzała się po kabinie. Jeszcze w porcie rozpakowała część bagaży pani Navenby. Pomieszczenie nie wyglądało, jakby ktoś je przeszukał, ale tak naprawdę trudno było stwierdzić, kiedy wszystko stało otwarte i rozgrzebane.
Maud z sercem w gardle przejrzała zawartość komody. Kuferki z broszkami i pierścionkami. Bibeloty. Czy czegokolwiek brakowało? Przypomniała sobie popularną grę salonową: uczestnikowi dawano do obejrzenia tacę przedmiotów, a potem część z nich zabierano, przestawiano i prezentowano mu jeszcze raz. Należało odgadnąć, co się pojawiło, a co zniknęło.
Robin był świetny w tę grę. Maud… nie.
Ale przecież ledwie parę godzin temu postawiła wszystkie drobiazgi na toaletce, a potem spędziła dobry kwadrans, ustawiając je wedle kapryśnego gustu starszej kobiety, i…
Lusterko. Na pewno było tam srebrne lusterko z rączką, w zestawie ze szczotką do włosów, jedno i drugie ciężkie i bogato zdobione. To zniknęło.
Odkrycie uspokoiło puls Maud. Udało jej się przypomnieć sobie jeszcze kilka przedmiotów, których teraz brakowało. Bransoleta z młotkowanego srebra w stylu indyjskim, z motywem słoni. Mała srebrna buteleczka, przypominająca piersiówkę dżentelmena, zawierająca jedne z ulubionych perfum pani Navenby.
Srebro. Srebro. Pierwszą częścią kontraktu, jaką zdobyli, a potem stracili Robin i jego partner Edwin, były trzy srebrne pierścienie, które przemieniły się w pojedynczą srebrną monetę. Maud nie pytała, czy kielich, część należąca do pani Navenby, był wykonany z tego samego materiału.
Srebra.
Jedno spojrzenie potwierdziło to, co podświadomie zwróciło uwagę Maud już wtedy, kiedy podnosiła głowę zmarłej kobiety, żeby sprawdzić, czy z tyłu nie ma krwi. Medalion zniknął. Ciężki, owalny, ozdobiony motywem słoneczników, stanowił ulubiony element biżuterii pani Navenby, która nigdzie się bez niego nie ruszała. Maud zdążyła zauważyć tę prawidłowość i w jej głowie już wcześniej zaczęły się rodzić podejrzenia.
To było morderstwo, i to dokonane przez kogoś, kto dokładnie wiedział, czego szuka.
– Kurwa – powiedziała Maud.
– Kurwa – zgodził się Dorian.
– Jest pani pewna, że nie potrzebuje pani szklaneczki wody, panno Cutler? – zapytał bosman. – Lub filiżanki herbaty?
– Nie, dziękuję, panie Berry. – Maud uśmiechnęła się słabo. – Ale to bardzo miło z pana strony.
Dowódca straży na „Poemacie” był krzepkim mężczyzną o poczciwej twarzy i rudawych wąsach, które prawie całkowicie zasłaniały jego górną wargę, jakby odziedziczył je po starszym krewnym i czekał, aż do nich dorośnie. Spoglądał na Maud z dobrze jej znanym nerwowym niepokojem mężczyzny niepewnego, czy kobieta przed nim nie wybuchnie zaraz płaczem.
Ostatecznie musiał uznać, że dziewczyna jest zbyt roztrzęsiona i zbyt kobieca, żeby wiedzieć, czego potrzebuje, i posłał najbliższego stewarda po filiżankę herbaty.
Maud skupiła się na utrzymaniu neutralnego wyrazu twarzy.
– Co się z nią teraz stanie?
– Cóż, takiej młodej panience może się to wydawać rzeczą makabryczną, ale Kompania Białej Gwiazdy jest dobrze przygotowana na tragiczne wypadki tej natury. Nie po raz pierwszy ktoś z naszych starszych pasażerów opuścił ziemski padół i przeniósł się do lepszego świata w czasie podróży. – Pan Berry dotknął miejsca między obojczykami, gdzie krzyż mógł wisieć na łańcuszku pod jego koszulą i uniformem. – Dopilnujemy, żeby została potraktowana z należytym szacunkiem i umieszczona tam, gdzie – proszę wybaczyć – się nie zepsuje.
– O Boże. Nawet o tym nie pomyślałam. – Maud przygryzła język, powstrzymując się od zapytania, czy mają drugą lodownię przeznaczoną specjalnie na martwe ciała, a jeśli nie, to czy pasażerowie pierwszej klasy wiedzą, że lód używany do ich deserów służy również takim celom. Pani Navenby uznałaby to za zabawne.
– Czy jej odejście było… bardzo niespodziewane?
Maud z zasady nie znosiła kłamać. Była też jednak świadoma, że młodej kobiecie, podróżującej pod przybranym nazwiskiem i zamierzającej przeprowadzić tajne śledztwo, ta zasada była potrzebna jak poduszeczka na szpilki na ringu bokserskim.
Oczywiście prawda była rzeczą elastyczną jak źdźbło trawy. Można było wygiąć ją w dowolny kształt, zależnie od tego, czego akurat się potrzebowało.
Tym, czego Maud potrzebowała, było przede wszystkim powstrzymanie innych osób, które mogłyby chcieć przeprowadzić oficjalne śledztwo. To spłoszyłoby wrogów Maud, którzy zapewne właśnie gratulowali sobie sukcesu, i skłoniło ich do przyczajenia się.
Poza tym Maud przeczytała w życiu dość powieści kryminalnych, żeby wiedzieć, że jeśli pojawi się choćby najmniejsza wątpliwość co do przyczyny zgonu, zostanie przesłuchana – a nie mogła powiedzieć nic, co wskazywałoby na jej prawdziwą tożsamość. Jeśli ktoś zacznie robić niewygodne rzeczy, takie jak wysłanie do Londynu lub do Nowego Jorku telegrafu z pytaniami, istniało ryzyko, że ten ktoś odkryje, że odległa i uboga kuzynka pani Navenby, panna Maud Cutler, została od początku do końca wymyślona.
– Pani Navenby była… bardzo świadoma swojego wieku. Chciała wrócić do domu, do Anglii, w jakiejś bardzo pilnej sprawie.
Pan Berry skinął głową. W kształcie tych zdań dostrzegł chorobę i odpowiadało mu to.
– Mimo to. – Poklepał Maud po ramieniu. – Nieważne, jak spodziewana, utrata bliskich zawsze jest ciosem.
Oczy Maud napełniły się łzami. To była strata. To była cholernie głupia strata. Ona, Maud, zawiodła swojego brata, a pani Navenby powinna żyć. Ludzie nie powinni móc zabijać innych ludzi tylko dlatego, że ci stanęli im na drodze, jakby byli zawadzającymi przedmiotami.
Bosman otworzył drzwi, ale przerwało mu wzburzone skrzeczenie. Wracający steward potrącił klatkę Doriana. Wszyscy się skrzywili. Dorian znów zaskrzeczał, tym razem łagodniej, i zeskoczył na podłogę klatki, by z urazą zanurzyć głowę w misce z wodą.
– Pani Navenby była bardzo przywiązana do tego ptaka – powiedziała przepraszająco Maud.
– To z pewnością bardzo ujmujące stworzenie – powiedział pan Berry. – No dobrze, zakładam, że wolałaby pani teraz udać się do swojej sypialni i odpocząć. Jestem pewien, że możemy zorganizować… o, herbata, nareszcie. Rogers, przekaż kuchni, że przez najbliższe dni pani Cutler będzie jadała posiłki w swojej kabinie.
– Nie – powiedziała szybko Maud.
Brwi wokół niej uniosły się. Maud napiła się herbaty, żeby kupić sobie trochę czasu. Musiała znów odpowiednio nagiąć prawdę, by wyjaśnić panu Berry’emu, dlaczego nie zamierza ograniczyć się do przebywania w kabinie. Zamknięta w czterech ścianach nie znajdzie odpowiedzi. Ani mordercy. Ani skradzionego fragmentu ostatniego kontraktu.
– To znaczy… dziękuję za troskę, ale myślę, że wesołe, raźne towarzystwo dobrze mi zrobi. Odwróci moją uwagę. Muszę przyznać, panie Berry, że nie znałam zbyt dobrze pani Navenby. Nie pracowałam dla niej długo i nie była to łatwa praca. – Maud spuściła wzrok na spodeczek, gdzie wylało się nieco herbaty. Przed oczami miała nie panią Navenby, z jej wybuchowym temperamentem i ciętym językiem, ale swoją matkę. Której język zawsze ociekał słodyczą, ale słowa, które z niego spływały, wwiercały się człowiekowi w czaszkę i zostawały tam, pulsując bólem.
– Musi pan uważać, że jestem bezduszna – dodała.
– Och, nic z tych rzeczy – zaprzeczył natychmiast pan Berry, a stojący obok steward wydał z siebie współczujące mruknięcie. Maud zerknęła na niego spod rzęs. Rogers nie mógł być wiele starszy niż ona sama, miał wystające jabłko Adama i pryszcze na brodzie. Zaczerwienił się, widząc jej spojrzenie.
– Bardzo dziękuję obu panom – powiedziała pokornie. – Lepiej pójdę poleżeć przed obiadem.
Jej pokój, przylegający do głównego pomieszczenia kabiny, był mniejszy, z wąskim łóżkiem wciśniętym pod ścianę i mniej ozdobnym wyposażeniem. Wiele kabin pierwszej klasy, dla rodzin z dziećmi albo osób podróżujących z osobistą służbą, wyglądało w ten sposób. Rola damy do towarzystwa, która przypadła Maud, była nieco bardziej dystyngowana od roli służącej, ale tylko nieznacznie.
Zamknęła drzwi między pokojami i oparła się o nie. W nagłej ciszy, z dala od cudzych oczu, kołysanie statku znów ją odnalazło. Tym razem Maud rozstawiła nogi i wyobraziła sobie, że jest kotwicą wbitą w piach na dnie morza, wśród wodorostów.
Zawiodła. Została sama. Ale nie zamierzała za sześć dni wrócić do swojego brata i powiedzieć, że poddała się już na początku podróży.
Ukucnęła przy swoim kufrze i wyjęła notes, wciśnięty między dwie książki blisko dna. Przekartkowała strony zapełnione niechlujnymi notatkami Robina, z okazjonalnymi wtrąceniami spod schludniejszych palców Edwina. Na środku znajdował się szkic kobiecej twarzy, o długim nosie i zdecydowanym podbródku, i włosach narysowanych tak delikatnymi pociągnięciami ołówka, że nie pozostawiało to żadnej wątpliwości co do ich jasnego koloru.
Dobrze było mieć starszego brata obdarzonego zdolnością jasnowidzenia.
Maud mocno chwyciła się swojej wyobrażonej kotwicy. Naprawi cały ten bałagan. Znajdzie każdego czarodzieja na tym statku i odkryje, który z nich zabił panią Navenby. Odzyska skradzione obiekty, każdy jeden. Znajdzie ludzi, którzy jeszcze nie wiedzieli, że są jej sojusznikami, i zwerbuje ich.
Po wszystkim zejdzie z pokładu w Southampton, triumfując, i Robin będzie z niej dumny, i to będzie pierwsza naprawdę ważna rzecz, jaką Maud Blyth, córka i siostra baroneta, zrobiła w całym swoim krótkim, nieprzydatnym życiu.
Towarzystwo w jadalni pierwszej klasy istotnie okazało się wesołe i raźne. Kiedy tylko Maud weszła do wielkiego pomieszczenia, powitał ją gwar rozmów. Drzwi w bocznej ścianie wychodziły na pokład spacerowy, a panująca na zewnątrz ciemność upodabniała okna do luster, odbijających i zwielokrotniających światła z wewnątrz. Elektryczne lampy i świece na stolikach walczyły ze sobą o palmę pierwszeństwa, oświetlając zielono-czerwone wzory na dywanie i ciemnozieloną tapicerkę krzeseł.
Gdzieniegdzie stały jeszcze grupki bogato ubranych dam i dżentelmenów, jak pęk klejnotów zawieszonych na kobiecej szyi, ale większość siedziała. Steward, który otworzył drzwi Maud, znacząco odchrząknął.
Maud zamierzała przyjść przed czasem, ale zamiast tego się spóźniła. Nie była przyzwyczajona do ubierania się na formalne kolacje bez pomocy pokojówki, a niektóre z guzików jej wieczorowej sukni okazały się wyjątkowo nieporęczne. Suknia wygrała walkę z coraz bardziej zniecierpliwioną Maud; jeden z guzików całkowicie się oderwał. Zarzuciła chustę na ramiona, by to ukryć.
– Gdzie mam usiąść?
– Gdziekolwiek ma pani ochotę. Tylko stolik kapitański wymaga zaproszenia. – Steward wskazał ruchem głowy miejsce na przeciwległym końcu jadalni, gdzie złocony brzeg kapitańskiego kapelusza błyszczał nie mniej niż polerowane kieliszki i srebrne naczynia.
Maud przeczesała wzrokiem salę. Przy kilku stolikach zostały jeszcze puste miejsca. Nigdy wcześniej nie była na kolacji, na której jej miejsce nie zostało z góry przydzielone. Nigdy nie pozwolono jej wybierać. Ogarnęło ją nagłe przeświadczenie, że jeśli dokona niewłaściwego wyboru, szmer rozmów w jednej chwili zamieni się w kamienną ciszę, a wszystkie spojrzenia spoczną na niej.
Mocno ścisnęła ramię swojej wieczorowej torebki i opanowała drżenie. Nagle odwróciła głowę, słysząc śmiech zbyt głośny jak na panujące standardy etykiety.
Przy pobliskim stoliku siedziała młoda kobieta o prosto uczesanych blond włosach, w granatowej sukni otulającej mleczną skórę ramion, które wciąż trzęsły się od śmiechu. Siedząca na prawo od niej dama w średnim wieku patrzyła na nią z mieszanką przerażenia i niemej prośby, co przejawiało się między innymi w ustach zaciśniętych tak mocno, że można by nimi łupać orzechy.
Miejsce po jej lewej stronie było wolne. Maud uświadomiła sobie to w tej samej chwili, w której blondwłosa kobieta opuściła kieliszek, odsłaniając ostry, wyrazisty profil; ten sam, który Robin naszkicował w swoim notatniku.
Serce Maud zabiło mocniej.
W następnej sekundzie szła przed siebie, bezwstydnie niwecząc plany korpulentnego dżentelmena z monoklem, który najwyraźniej też zwrócił uwagę na blondwłosą kobietę i tak samo jak Maud chciał zająć puste miejsce. Triumfalnie położyła rękę na oparciu krzesła.
– Dobry wieczór. – Uśmiechnęła się do reszty stolika. – Czy to miejsce jest zajęte, czy też mogłabym do państwa dołączyć?
Spoczęło na niej siedem spojrzeń. Jako pierwszy odezwał się jeden z dwóch mężczyzn, siedzący dokładnie naprzeciwko zawłaszczonego przez Maud krzesła. Wydawał się być mniej więcej w wieku Robina, miał ciężkie brwi i brązowe włosy przylizane pomadą, których końcówki już zaczynały buntowniczo zakręcać się za uszami. Jego spojrzenie było poważne, ale nie wrogie.
– Ależ jak najbardziej. – W jego barytonie zadźwięczała Północ. – Będziemy zaszczyceni pani towarzystwem.
Maud usiadła, zanim ktokolwiek zdążył zaprotestować. Jakby na ten sygnał kelner pojawił się u jej boku i nalał symboliczną porcję szampana do jej kieliszka. Nagle na sali zaroiło się od kelnerów, którzy w swoich uniformach przypominali stado srok.
Maud pozwoliła, by chusta zsunęła jej się z ramion. Za plecami miała kolumnę, więc uznała, że może sobie na to pozwolić. Powietrze było ciepłe i żywe, przesycone zapachem jedzenia zmieszanym z perfumami setek kobiet.
No cóż. Moment dobry jak każdy inny, by rozpocząć śledztwo.
Zanim jeszcze Maud zdjęła rękawiczki, tocząca się przy stole uprzejma konwersacja pozwoliła jej się dowiedzieć, że siedzącym naprzeciwko niej dżentelmenem o północnym akcencie był pan Chapman, a majestatyczna sterta futer i diamentów obok niego to pani Moretti. Po lewej stronie Maud siedziały dwie kobiety z identycznymi nosami; para zamężnych sióstr z Bostonu, które raz do roku zwykły zostawiać mężów w domu i wyruszać na zakupy do Londynu i Paryża. Maud wyraziła swój podziw dla bogato wyszywanej sukni pani Babcock i szmaragdowych kolczyków pani Edicott, po czym siostry pochyliły się do siebie i pogrążyły się w rozmowie, całkowicie ją ignorując.
Maud zaczerpnęła powietrza, gotując się na zapytanie blondwłosej kobiety, czy podróżuje sama, i nagle przyszło jej do głowy, że szampan mógłby dodać jej kurażu. Upiła szybki łyk ze swojego kieliszka.
Niestety, zapomniała, że wciąż nie skończyła nabierać powietrza.
Kaszląc rozpaczliwie, Maud pomyślała, że w dzień taki jak ten można było się tego spodziewać. Doprawdy nie powinna się dziwić, że jej pierwszą interakcją z tajemniczą kobietą z wizji Robina – która prawie na pewno była tu po to, żeby pomóc jej w tej niebezpiecznej i magicznej przygodzie – było przyjęcie od niej chustki, żeby wytrzeć mokry przód swojej sukni, podczas gdy Maud próbowała wykaszleć zimne bąbelki z nosa. Pewnie była też czerwona jak burak. Zawsze czerwieniła się, kiedy kaszlała.
– Wszystko w porządku? – Głos kobiety był spokojny, rozbawiony i zdecydowanie amerykański.
– Tak. – Kolejne kaszlnięcie i parsknięcie. Maud miała ochotę umrzeć. – Dz-dziękuję pani. Boże. Najmocniej państwa przepraszam.
– Ależ nic się nie stało. Lubię odpowiednio dramatyczne otwarcie. Czy zastanawiała się pani nad karierą aktorską? Mogłabym przedstawić panią wszystkim najgorszym producentom w Nowym Jorku.
– Violet! – jęknęła kobieta o orzechowych ustach. – Proszę, moja droga…
– Ale w tym celu musiałabym poznać pani nazwisko – dodała znacząco kobieta.
– Och! Maud. Maud Cutler.
– I proszę. Violet Debenham. – Violet obróciła się na swoim krześle i po męsku wyciągnęła do niej rękę. Maud uścisnęła ją, czując, że czerwieni się jeszcze bardziej. Panna Debenham miała mocny uścisk dłoni. Jej sympatyczne szare oczy błyszczały wesoło.
Panna Debenham podróżowała z panią Caroline Blackwood – jasnowłosą, pedantycznie ubraną matroną o figurze, która niestety przywodziła Maud na myśl kurze kosteczki – oraz jej synem, Clarencem, młodym mężczyzną o nieszczęśliwie cofniętym podbródku. Clarence skinął Maud na powitanie, ze wzrokiem utkwionym gdzieś poniżej jej szyi.
– Cóż sprowadza panią do Anglii, panno Debenham? – zapytała Maud.
– Pieniądze – odparła panna Debenham.
Pani Blackwood jęknęła boleśnie. Oczy panny Debenham rozbłysły jeszcze jaśniej, jakby uwaga stolika była reflektorem, a ona pławiła się w jego świetle.
– Nasza daleka krewna niedawno zmarła i wyznaczyła mnie na swoją spadkobierczynię. Bogata krewna. Dlatego moja kochana ciocia i kuzyn, bardzo zmartwieni moim losem, postanowili przybyć do Nowego Jorku i uratować mnie od deptania desek teatru w tym gnieździe rozpusty znanym jako Bowery, a następnie przywrócić mnie na łono rodziny. Już na zawsze będę ich dłużniczką. Lub przynajmniej taką mają nadzieję – parsknęła sarkastycznie.
Pani Blackwood wzdrygnęła się na słowo „dłużniczka”.
– Nie opowiadaj głupot, Violet – powiedział młody pan Blackwood. – Praktycznie musieliśmy wyciągnąć cię stamtąd za kudły.
– Clarence! – syknęła jego matka.
– Clarence, nie dałbyś rady wyciągnąć kociaka z worka – powiedziała pani Debenham. – To pieniądze mnie wyciągnęły.
– Violet – zapewniła jej ciotka resztę stolika – jest córką angielskiego dżentelmena…
– Ma nas pięć. Wątpię, żeby jednej mu brakowało.
– Córką dżentelmena, wychowaną w dostatku i przyzwoitości…
– I została aktorką na Bowery? – Pani Moretti wyglądała, jakby wyczuła krew. – To musiał być spory skandal.
– Och, był.
– Violet! – jęknęła pani Blackwood.
– To było trzy lata temu. Miałam ochotę na zmianę scenerii, więc… – Panna Debenham wzruszyła szczupłymi ramionami, na których spoczywał prosty naszyjnik ze złotego filigranu. – Spakowałam się i wsiadłam na statek.
– Sama? – zapytała Maud, która miała wrażenie, jakby obserwowała zażartą grę w badmintona.
– Tak, sama. – Pani Debenham uśmiechnęła się. Jej akcent był silniejszy, niż Maud spodziewałaby się po kimś, kto opuścił ojczysty ląd ledwie kilka lat wcześniej. To nie była też arystokratyczna mowa sióstr z Bostonu. To był szorstki, gardłowy akcent, który Maud często słyszała na ulicach Nowego Jorku, ale nigdy na jego salonach.
– A zatem jest pani aktorką, panno Debenham? – Podekscytowane pytania mnożyły się w jej głowie. W kręgach znajomych jej rodziców kobiety występujące na scenie uznawano za pozbawione jakiejkolwiek przyzwoitości.
Kiedy Maud miała szesnaście lat, pewnego razu wspomniała, że chciałaby zostać jedną z nich. Jej matka rzuciła jej jadowite spojrzenie zielonych oczu – tak podobnych do oczu Maud – a Maud rozkoszowała się tą chwilą jej uwagi. A potem Lady Blyth zaśmiała się w swój zwykły, salonowy sposób.
– Ależ dziwne pomysły przychodzą ci do głowy, Maud.
I skierowała uwagę gdzie indziej. Znowu.
– Jestem artystką sceniczną. – Oczy panny Debenham rozbłysły jeszcze bardziej. – Wie pani, większość tego, co wystawia się na scenie, to nie jest Szekspir.
– Czy uprawiała pani kiedyś magię?
Pauza nie była długa. Maud pilnowała, żeby jej spojrzenie pozostało niewinnie życzliwe; panna Debenham nie poruszyła się, ale jej krewni znów się wzdrygnęli. Och. Dobrze.
– Magię? – spytała panna Debenham.
– Tak, czy sztuczki magiczne nie są popularne w Ameryce? W Londynie to ostatni krzyk mody. Brat mojej przyjaciółki zabrał nas kiedyś na występ pana Houdiniego. Oprócz niego był tam też jasnowidz, który potrafił nazwać każdego członka rodziny kobiety, i inny człowiek, który potrafił dematerializować przedmioty. Pan Houdini jest Amerykaninem, prawda? Choć może przyjechał do Anglii, ponieważ Amerykanie są mniej zainteresowani oglądaniem takich rzeczy – dodała rozbawiona sytuacją.
Ekspresyjne usta panny Debenham drżały od wstrzymywanego śmiechu. Maud zauważyła to tą częścią umysłu, która nie była teraz zajęta zastanawianiem się, czy pan Houdini naprawdę był czarodziejem. Czuła się niejasno oszukana tym pomysłem.
– Mój teatr kilkukrotnie zatrudniał magików, owszem. – Panna Debenham nie odwracała spojrzenia swoich błyszczących szarych oczu od Maud.
– Niestety, są na tym świecie oszuści, którzy nazywają się jasnowidzami i spirytualistami, żeby wzbogacić się kosztem naiwnych – powiedziała pani Moretti. – To tylko utrudnia życie tym z nas, którzy naprawdę posiadają zdolności w tej materii.
Uwaga stolika przeniosła się. Maud zaburczało w żołądku i uświadomiła sobie, że zupełnie zapomniała o swojej kolacji. Pospiesznie wykorzystała okazję, żeby wcisnąć w siebie kilka dużych kęsów obtoczonych w ziołach marchewek i ryby w białym sosie.
– Cóż pani mówi! – zawołał pan Chapman.
– O tak. – Pani Moretti pogładziła swoje futro. – W moich kręgach jestem znanym medium i w Nowym Jorku z moich usług korzystały takie damy jak… No cóż, myślę, że powinnam uszanować ich prywatność – powiedziała sugestywnie. – Proszę jednak mi wierzyć, że byliby państwo wstrząśnięci, gdybym podała ich nazwiska. Jestem wyjątkowo wrażliwa na duchy zmarłych. Właściwie… – Pochyliła się do przodu, mocząc brzeg futra w talerzu. – Czy słyszeli państwo o tym, że jedna z pasażerek „Poematu” już odeszła? O tak. Ledwo co wypłynęliśmy z portu. Słyszałam, jak stewardowie o tym rozmawiają, ale oczywiście już podejrzewałam, że wydarzyło się coś tego rodzaju. Och, nie bój się, moja droga – dodała łaskawie, zwracając się do Maud, która dzielnie starała się nie roześmiać z marchewką w ustach. – Na pokładzie nie ma żadnej negatywnej ani złowrogiej energii. Wręcz przeciwnie. Jestem pewna, że nieboszczka będzie nad nami czuwać i zapewni nam bezpieczeństwo w czasie podróży.
– To doprawdy pocieszające – powiedziała słabo pani Edicott.
Przez jedną absurdalną chwilę Maud zastanawiała się, czy mogłaby po prostu udawać, że śmierć nie miała z nią nic wspólnego. Ale wcześniej czy później ktoś przy stoliku zapyta, co sprowadza ją z powrotem do Anglii, a wówczas będzie się wydawało podejrzane, że nie wspomniała o tym teraz.
– Zmarłą była pani Navenby – powiedziała, przełknąwszy marchewkę. – Kobieta, z którą podróżowałam.
Wokół rozległy się zduszone krzyki i westchnienia. Pani Moretti wydawała się niezadowolona, że Maud odebrała jej atencję. Maud podała nieco obszerniejszą wersję wyjaśnienia, którego udzieliła bosmanowi, pilnie bacząc na reakcje pozostałych osób przy stoliku. Z konieczności skłamała, że jest daleką kuzynką pani Navenby i na życzenie zgryźliwej starszej kobiety pojechała do Ameryki, by pełnić funkcję jej towarzyszki. W Anglii bowiem nie czekały Maud żadne perspektywy i czuła się ciężarem dla swojego brata.
– Moja rodzina nie jest tak dobrze sytuowana jak kiedyś – dokończyła. To przynajmniej było prawdą.
– A teraz, kiedy starsza pani zmarła, zapewne ma pani nadzieję, że w ramach wdzięczności uwzględniła panią w testamencie? – zaśmiał się pan Blackwood. Maud, która dorastała wśród mistrzów złośliwości, poczuła tylko maleńkie ukłucie i strzepnęła je jak mrówkę na pikniku.
Spuściła wzrok na swój talerz.
– Nie. Nie mam takich oczekiwań.
– Przynajmniej miała pani okazję przepłynąć Atlantyk. Dwa razy! Proszę spojrzeć na to jak na przygodę – powiedziała panna Debenham. – Clarence, wiem, że nie możesz powstrzymać się od bycia obmierzłą ropuchą, ale może kiedy następnym razem najdzie cię ochota otworzyć usta, zatkaj je sobie chlebem.
Pan Blackwood istotnie otworzył usta. Zaraz jednak wzdrygnął się, spojrzał na matkę, i zamknął je z powrotem.
– Pani suknia jest naprawdę świetnie uszyta, pani Cutler – powiedziała pani Endicott.
– Dziękuję – odparła Maud. – To…
– Tak, zamówiłam dokładnie taką samą dla mojej córki. – Pani Endicott znów zmierzyła ją chłodnym spojrzeniem. – Kilka lat temu.
Teraz, kiedy Maud została zaliczona do kategorii biednych kuzynek, reszta stolika zdawała się ją ignorować. Rozważyła ten problem, przeżuwając plaster krwistego steka, podczas gdy panna Debenham zamówiła kolejny kieliszek szampana, a potem bezczelnie flirtowała z podającym go stewardem, ku wyraźnemu niezadowoleniu swoich krewnych. Nie miało znaczenia, co ktokolwiek myślał o nieistniejącej pannie Maud Cutler, ale Maud potrzebowała, żeby ludzie z nią rozmawiali. Potrzebowała informacji.
Kiedy nadeszła pora deseru, kapitan „Poematu” wygłosił krótkie przemówienie, oficjalnie witając pasażerów na pokładzie. Ta pierwsza kolacja była specjalnym wydarzeniem, uwzględnionym w cenie biletu pierwszej klasy; przez resztę rejsu jadalnia miała funkcjonować jako restauracja, dysponująca ofertą śniadań, lunchów oraz kolacji. Kapitan wyjaśnił, że ostatni wieczór przed zawinięciem do portu w Southampton również będzie formalnym wydarzeniem tego rodzaju, ale bardziej zbliżonym do balu, z wczesną kolacją i loterią, po której przewidziano występ orkiestry i tańce.
Kapitan zapowiedział następnie gwiazdę wieczoru: sławną mezzosopranistkę z nowojorskiej opery, pannę Elle Broadley, która zgodziła się wystąpić na „Poemacie” podczas swojej własnej podróży do Anglii, gdzie zamierzała zdobyć jeszcze większą sławę i fortunę.
Panna Broadley okazała się czarnoskórą kobietą, ubraną w czerwoną suknię z ciemniejszymi warstwami tiulu i haftów. W jej uszach błyszczały imponujące klejnoty, a białe satynowe rękawiczki kontrastowały z ciemnym odcieniem jej skóry. Z gracją wyszła na środek podium i gestem dała znać akompaniatorce za fortepianem w rogu, że jest gotowa rozpocząć.
W ciągu następnego kwadransa Maud zapomniała, że zakrztusiła się szampanem; zapomniała, że pani Navenby nie żyje, a jej część kontraktu zaginęła; zapomniała, że istnieje jakakolwiek magia poza tym. Śpiewaczka miała głos przywodzący na myśl wodzenie palcami po chłodnym aksamicie. Śpiew niósł w sobie ból i tęsknotę, a także coś gorętszego i mroczniejszego, co odbiło się echem głęboko w ciele Maud.
Kiedy występ się zakończył, panna Broadley skłoniła się nisko i opuściła jadalnię, odprowadzana gorącymi oklaskami. Ciszę, którą po sobie zostawiła, wypełnił brzęk sztućców.
– Występ się pani podobał, panno Cutler – powiedział pan Chapman.
Maud, która jeszcze nie zdążyła do końca wybudzić się z transu, w jaki wpadła podczas występu panny Broadley, po prostu skinęła głową.
– Jest doskonała – stwierdziła panna Debenham. – Założę się, że płacą jej połowę tego, ile jest warta.
– Być może panna Debenham mogłaby dołożyć swoją cegiełkę do artystycznej części podróży i również wystąpić któregoś wieczoru – powiedziała pani Endicott.
– Wspaniały pomysł – odparła panna Debenham. – Mogłabym wystąpić z tamtym numerem z zeszłego roku, w którym wcielam się w rolę młodego kawalera. Jestem pewna, że dostarczyłby tutejszej widowni sporo rozrywki, choć obawiam się, że niektóre wersy piosenki… Ciociu Caroline, kopanie Clarence’a pod stołem może i go ucisza, ale ja nie boję się siniaków na łydkach.
Pan Chapman pospiesznie zapewnił, że nie widzi nic zdrożnego w pieniądzach zdobytych uczciwą pracą i że jego własna rodzina dorobiła się na prowadzeniu przędzalni bawełny. Popłynął do Ameryki, by dowiedzieć się więcej o tutejszym przemyśle bawełnianym i rozważyć zakup nowoczesnych maszyn do zakładów swojego ojca.
– Na pokładzie z pewnością są bardzo nowe pieniądze – wtrąciła pani Babcock, która najwyraźniej zdecydowała, że skoro wszyscy inni planują rozkoszować się wulgarnością tego tematu, to nie zamierza pozwolić się wykluczyć z konwersacji. – Czy widzicie tego rumianego dżentelmena przy stoliku kapitana? I tę kobietę obok niego, tak obwieszoną rubinami, że starczyłoby na okup za księcia? To pan i pani Frank Bernard. Pan Bernard jest przemysłowcem. Są z nimi dwie córki – z pewnością mają nadzieję wydać je za mąż w Anglii. Chcieliby zostać dziadkami hrabiego albo wicehrabiego. Anglia jest pełna rodzin szlacheckich, które zachowują się, jakby właśnie wróciły z herbatki u króla, ale nie mają grosza przy duszy.
Maud przelotnie wyobraziła sobie minę Robina, gdyby poznała i sprowadziła do domu amerykańską dziedziczkę jako materiał na jego żonę. Cały stolik był teraz zajęty udawaniem, że nie patrzy w stronę stolika kapitańskiego, jednocześnie wytężając wzrok.
– Wygląda na to, że dobrze zaczęli – powiedziała pani Moretti. – Ktoś mówił mi, że ten rudowłosy młodzieniec jest synem markiza. A pani Bernard umizguje się do tego drugiego dżentelmena, więc musi być coś warty.
Niestety, kolumna zasłaniała widok Maud. Widziała tylko jedną, niższą głowę – rudą, owszem – oraz drugą, ciemniejszą.
– Coś takiego – powiedział nagle pan Blackwood. – Czy to nie…
Kolejny niewidoczny kopniak zatrzymał go w pół słowa. Z jakiegoś powodu oboje Blackwoodowie patrzyli teraz na pannę Debenham, jakby była beczką prochu, która przytoczyła się zdecydowanie za blisko ognia.
– Vi – powiedział zbyt głośno pan Blackwood. – Powiedz nam więcej o…
Ale oczy Violet Debenham rozszerzyły się.
– Och, spójrzcie! To nasz drogi Hawthorn.
Maud zacisnęła rękę na serwetce.
– Lord Hawthorn?
– Czy zna go pani? – zapytała ostro pani Blackwood. Cała rodzina obserwowała teraz Maud z tą samą ostrożną czujnością co wtedy, kiedy wspomniała o magii.
– Nie, nie osobiście. Ale przyjaciel mojego brata go zna.
– Ja i on byliśmy sobie kiedyś bardzo bliscy, w samej rzeczy – powiedziała panna Debenham.
Maud zastanowiła się, czy pani Blackwood nie pozdziera sobie czubków pantofli.
– Violet, moja droga – powiedziała przez zęby kobieta. – Clarence chyba chciał cię zapytać…
Ale panna Debenham, ze swoim szkolonym głosem, bez wysiłku ją zagłuszyła.
– Tym, o czym moja ciotka i kuzyn bardzo nie chcą, żebym wspominała, panno Cutler, jest fakt, że zanim skandalicznie zrujnowałam moją reputację, uciekając do Nowego Jorku i zostając aktorką, najpierw zrujnowałam ją w dużo bardziej konwencjonalny sposób. – Szeroki, drapieżny uśmiech. – Z kompetentną i skrupulatną pomocą Lorda Hawthorne’a.
Jedna z sióstr z Bostonu zakrztusiła się. Maud zarumieniła się, nie wierząc własnym uszom, a potem odkryła, że jej oczy próbują zwrócić się w dwóch różnych kierunkach. Jednocześnie chciała zobaczyć Lorda Hawthorne’a i nadal patrzeć na zadowolony uśmiech kobiety, która właśnie podzieliła się tym szokującym faktem przy stoliku pełnym obcych ludzi.
– Wciąż miło go wspominam. Właściwie może sprawdzę, czy ma ochotę odnowić naszą znajomość. Byłoby nieuprzejmie nie przywitać się ze starym przyjacielem.
– Violet!
Ale dziewczyna już odsunęła swoje krzesło, porwała kieliszek i ruszyła przed siebie: wysoka, szczupła postać, jak atramentowa litera na papierze, wysoko unosząca złotą głowę, gdy kroczyła dumnie w stronę stolika kapitańskiego.
Oblicza obojga Blackwoodów miały pasujący odcień purpury. Siostry z Bostonu znów zbliżyły do siebie głowy i dyskutowały oburzonym szeptem.
Maud czekała, aż rumieniec przestanie palić jej policzki. Nigdy nie poznała nikogo podobnego do Violet Debenham. Jak można było zdobyć taką pewność siebie i odwagę, by nie tyle dawać swojej rodzinie jednego prztyczka za drugim, ile rzucać w nią pękiem oszczepów?
Dlaczego ona nigdy nie znalazła w sobie odwagi, żeby skompromitować się, uciec z domu i zostać artystką w nowojorskim teatrze?
– Panno Cutler? – Pan Chapman najwyraźniej zdecydował się zrobić to, co było najgrzeczniejsze w tej sytuacji, i zmienić temat. Maud uniknęła kilku pytań o swoje życie w Anglii, paplając chaotycznie o tym, co widziała w Nowym Jorku, ale coś cały czas odciągało jej uwagę.
Wizje Robina nie kłamały. Lord Hawthorn naprawdę był z nimi na statku.
Maud przeprosiła i wyszła z jadalni, zanim ktokolwiek wstał od stolika kapitańskiego. Szybko udała się do swojej kabiny, gdzie wyjęła przedmiot ze swojego kufra i z powrotem wyszła na korytarz, starając się iść tak, jak szła panna Debenham: dumnie i zdecydowanie. Jakby każdy, kto chciałby ją przepytać, był skazany na zrobienie z siebie głupca.
I oto prawdomówna Maud Blyth, wychowana w dostatku i przyzwoitości, acz przez dość oziębłych rodziców, wyruszyła o niebezpiecznie późnej godzinie, by kłamstwami utorować sobie drogę do sypialni Lorda Hawthorna.
Steward, który zaprowadził Maud do kabiny Lorda Hawthorne’a, nie był młodym i łatwowiernym Rogersem, ale mężczyzną o chłodnym, opanowanym obejściu i o nazwisku Jamison. Jego zęby były za duże w stosunku do twarzy, a włosy gładko przylizane do tyłu. Skwapliwie przyjął amerykańskie dolary Maud. Po drodze rozluźnił się nieco, gdy dziewczyna zasypywała go zdyszanymi pytaniami o statek. W rzeczywistości na większość z nich poznała odpowiedzi już wcześniej, podczas swojego porannego zwiedzania.
Część odpowiedzi okazała się jednak przydatna. Kiedy Jamison miał już pieniądze w kieszeni, poinformował ją o istnieniu rejestru pasażerów, rozwieszonego przy windach w pierwszej klasie. To oszczędzi jej trudu rozpytywania o numery kabin innych osób.
– Czy istnieje podobna lista dla drugiej i trzeciej klasy?
Pełna lista jej podejrzanych i lokalizacje ich kabin – to by było coś. Choć to wciąż nie uwzględniałoby sporej grupy potencjalnych sprawców, to znaczy załogi statku. Ale z drugiej strony czy naprawdę wierzyła, że czarodziej-morderca zadałby sobie trud zdobywania zatrudnienia jako steward albo marynarz?
Jednocześnie, w pewien sposób ona też grała rolę osoby pracującej. Nie było powodu, żeby ktoś inny tego nie zrobił. I ten ktoś mógłby mieć lepszy dostęp…
– Pełny rejestr pasażerów? – Jamison przerwał bieg myśli Maud. – Nie jest nigdzie dostępny publicznie. Pewnie bosman go ma. Przepraszam, ale dlaczego panienka miałaby chcieć zobaczyć coś takiego?
Maud szybko porzuciła te indagacje i zamiast tego okazała zainteresowanie karierą Jamisona w Kompanii Białej Gwiazdy. Nagle przeszedł ją dreszcz niepokoju. Teraz, kiedy przeniosła całą załogę „Poematu” do kategorii „możliwych morderców”, przestała czuć się komfortowo, pozostając z tym mężczyzną sam na sam.
– Jest panienka prawie tak wścibska jak ten dziennikarz, którego mamy na pokładzie – powiedział po chwili Jamison. – Jesteśmy na miejscu. Powiedziała pani, że Jego Lordowska Mość pani oczekuje?
– Jest przyjacielem rodziny. – Maud uśmiechnęła się czarująco, wiedząc, że jej dołeczki w policzkach robią zwykle potężne wrażenie na mężczyznach. – Miałam nadzieję, że go zaskoczę.
Pukanie nie przyniosło żadnych efektów i Jamison wzruszył ramionami.
– Najwidoczniej nie wrócił jeszcze z kolacji. Dżentelmeni często udają się o tej porze do palarni.
Maud miała nadzieję, że Lord Hawthorn okaże się jednym z tych dżentelmenów.
– W takim razie poczekam na Jego Lordowską Mość w bardziej komfortowych warunkach niż te, które oferuje jego korytarz. Niech pan otworzy drzwi.
Steward zamrugał.
– Nie mogę zrobić czegoś takiego.
– Nonsens – prychnęła Maud. – Oczywiście, że pan może.
Steward zmarszczył brwi.
– Jeśli jest pani przyjaciółką rodziny, to dlaczego nie może pani…
– Ojejku. – Maud przytknęła dłoń do ust i udała, że się śmieje. – Proszę zrozumieć, mogłam nie być do końca szczera, kiedy mówiłam, dlaczego tu jestem. Widzi pan, ktoś opowiedział mi przy kolacji niezwykle intrygującą historię o Lordzie Hawthornie. A ja bardzo chciałabym się dowiedzieć, czy ta historia jest prawdziwa. – Zdenerwowanie rozwiązało język Maud do tego stopnia, że z trudem powstrzymała się od mówienia dalej. Zamiast tego obdarzyła Jamisona czymś, co miało być sugestywnym uśmiechem.
Nigdy w życiu nie powiedziałaby, że jest przekonującą kokietką, ale brwi Jamesona podjechały do góry i przez chwilę wyglądał prawie ojcowsko, jakby miał zażądać, żeby czym prędzej znalazła przyzwoitkę albo krewnego, który odciągnie ją od tej jaskini grzechu.
Maud pomyślała o tym, co powiedziałby Robin, gdyby zobaczył ją w tej sytuacji, i przełknęła histeryczny śmiech.
– Czy myśli pan, że w tych okolicznościach Jego Lordowska Mość miałby coś przeciwko znalezieniu mnie w swojej kabinie? – dodała. – A co więcej, czy uważa pan, że mogłabym zrobić mu jakąkolwiek krzywdę?
Wyraz twarzy Jamisona sugerował, że uważa to za wątpliwe, ale pokręcił głową.
– Proszę zrozumieć, że gdybym wpuszczał do kabin ludzi, których nie powinno w nich być, naraziłbym się na utratę pracy.
Maud nie chciała stać tutaj i z nim dyskutować, podczas gdy pozostali mieszkańcy tej części statku coraz liczniej wracali z kolacji. Wyjęła kolczyki z uszu. Każda długa perła w kształcie łezki zwieszała się ze złotego krążka wysadzanego mniejszymi perełkami. Kolczyki należały do pani Navenby i Maud była pewna, że starsza kobieta zaaprobowałaby cel, do którego zostały teraz użyte.
– Proszę – powiedziała i wyciągnęła je do Jamisona na otwartej dłoni.
Mężczyzna wpatrywał się w klejnoty jak sroka w gnat.
– Jeśli Jego Lordowska Mość będzie miał obiekcje i złoży raport ochronie statku, powiem, że pomógł mi ktoś inny. Czy jest ktoś, kogo imię chciałby pan, żebym podała? Jakiś nieprzyjemny człowiek wśród personelu statku?
Oczy Jamisona rozbłysły.
– Galloway. Nadzorca służby. Jest leniwym pijakiem i zawsze obwinia nowo zatrudnionych, kiedy jego niechlujstwa wychodzą na jaw. – Wyglądał, jakby sam był zaskoczony, że to powiedział, i spojrzał podejrzliwie na Maud, jakby właśnie zrobiła magiczną sztuczkę.
Ale ona oczywiście nic nie zrobiła. Zawsze znajdował się ktoś, kto lubił dręczyć innych.
– I proszę. – Potrząsnęła klejnotami w dłoni. – A jeśli jest pan gotów oddać połowę swojej nagrody dla satysfakcji wpakowania pana Galloway w kłopoty, zawsze może pan włożyć jedną z pereł między jego rzeczy, i to będzie kolejny dowód na to, że dostał je ode mnie.
Jamison otworzył i zamknął usta.
– A co, jeśli, jak pani mówi, Jego Lordowska Mość nie będzie miał nic przeciwko?
– Wówczas proszę udawać, że inny pasażer zgłosił zaginięcie pereł – powiedziała niecierpliwie Maud. Doprawdy, czy wszystko musiała robić sama? – Lub, jeśli pan woli, może pan ukraść je z powrotem. A teraz czy możemy się pospieszyć?
Jamison wpuścił ją do kabiny. Maud uśmiechnęła się do niego tak wdzięcznie, jak tylko potrafiła, a potem zamknęła drzwi.
Kabina Lorda Hawthorna miała duży salon, z którego przez otwarte drzwi widać było drugi, mniejszy pokój, w którym stało łóżko. Kolejne drzwi prawdopodobnie prowadziły do łazienki. Ostatnie, z okrągłym bulajem – Maud zbliżyła się, zachwycona – wychodziły na fragment prywatnego pokładu, otoczony szkłem jak śliczne małe patio.
Umeblowanie salonu składało się z pluszowej kanapy, fotela i szezlongu, ustawionych wokół małego stolika, sekretarzyka wciśniętego obok kredensu zdobionego imponującymi intarsjami oraz wyższego stołu z dwoma smukłymi krzesłami o wąskich plecach. Pośrodku stołu stała miedziana waza o rączkach w kształcie dwóch nurkujących kobiet z wyciągniętymi do góry ramionami.
Ogólnie rzecz biorąc, był to dużo wystawniejszy salon niż ten w kabinie przydzielonej Maud i pani Navenby. Ten luksus nie był niczym niespodziewanym; ostatecznie Lord Hawthorn był jedynym synem hrabiego Cheetham i sam nosił tytuł honorowy. Miał niełatwą relację z rodzicami i jeszcze trudniejszą ze społecznością czarodziejów, w której został wychowany. Jego siostra zginęła w tajemniczych okolicznościach. I wedle tego, co wszyscy wiedzieli, sam stracił całą swoją magię.
Takie były fakty, które na temat barona Hawthorna podał jej Edwin Courcey, zanim opuściła Londyn. Bardziej soczyste sprowadzały się do tego: Lord Hawthorn był, zdaniem Edwina, aroganckim, obelżywym, egocentrycznym draniem.
Robin, który spotkał go tylko raz, zgodził się z tą opinią.
– Chociaż przynajmniej jest tego rodzaju draniem, który się z tym nie ukrywa – dodał.
Rodzeństwo Blyth wymieniło ze sobą pełne zrozumienia spojrzenia. Otwarta gburowatość była zawsze lepsza niż kłamstwa i hipokryzja.
Wedle wizji Robina Maud miała spotkać Lorda Hawthorna podczas jednej ze swoich podróży. Najprawdopodobniej powrotnej, ponieważ Hawthorn przebywał w Ameryce od zeszłej jesieni. Edwin ze swej strony niechętnie przyznał, że Hawthorn mimo wszystko ma pewien kręgosłup moralny i można założyć, że nie jest po stronie morderczych złoczyńców.
– Jeśli będziesz miała kłopoty, zwróć się do niego – powiedział Robin do Maud. – Może nie mieć magii, ale wie o niej i ma swoją zupełnie konwencjonalną władzę i wpływy.
– To brzmi tak, jakby istniało spore prawdopodobieństwo, że roześmieje mi się w twarz i każe mi się wynosić.
– Zapewne – zgodził się Edwin.
– Maudie – powiedział Robin, uśmiechając się szeroko do siostry – potrafi być zadziwiająco uparta, kiedy przyjdzie jej na to ochota.
Maud przebiegła palcami po polerowanym jasnym drewnie oparcia krzesła. Tak. Potrafiła. Teraz, kiedy stała tu w ciszy i samotności, bulgocząca energia improwizacji, która niosła ją przez konwersację z Jamisonem, zaczęła odpływać.
Głosy zabrzmiały po drugiej stronie drzwi i Maud usłyszała szczęk klucza w zamku. Wzięła głęboki oddech, zbierając się na odwagę, po czym zamarła.
Głosy. Liczba mnoga.
Planowała odbyć prywatną rozmowę z Lordem Hawthornem i nie wychodzić, póki ten nie zgodzi się jej pomóc ze śledztwem w sprawie morderstwa pani Navenby. Nie zakładała, że ktoś inny może być obecny.
W pomieszczeniu nie było żadnych dużych szaf w rozmiarze odpowiednim dla Maud; nie było też wygodnego obrusa do samej ziemi. Najszybszą drogą ucieczki była ta prowadząca do sypialni. Rzuciła się tam w chwili, kiedy drzwi zaczęły się otwierać.
– Jakie to imponujące – powiedział głos, który nie był głosem Hawthorna, kobiecy i nagle wyraźny. – Czy w komplecie dostałeś kogoś, kto wachlowałby cię liśćmi palmy?
Maud bardzo mocno przygryzła wargę, wcisnęła się w wąską ścianę między drzwiami a ramą łóżka i bezgłośnie trzęsła się ze śmiechu. Maniakalna energia wróciła, jak gdyby po chodzeniu po wełnie z powrotem znalazła się na twardym gruncie.
To była panna Debenham. Oczywiście, że to była ona.
Lord Hawthorn okazał się mieć głęboki głos, który brzmiał tak, jakby nic nie było w stanie go podekscytować. Umysł Maud automatycznie połączył go z szerokimi ramionami i lekko szyderczym uśmiechem.
– Nie musisz nic zmieniać, jeśli nie chcesz – powiedział – ale czy jest powód, dla którego uparcie mówisz z tym upiornym akcentem? Czy też po prostu lubisz ranić moje uszy?
Violet Debenham zaśmiała się. Kiedy znów się odezwała, jej głos był zupełnie inny. Teraz brzmiała jak angielska dama, którą rozpaczliwie próbowała z niej zrobić jej ciotka, choć czuło się, że jej samogłoski przeszły pod rozpłaszczającym walcem Ameryki.
– To nie twoje uszy miał ranić.
– Miło mi to słyszeć. Myślę, że mam ochotę na drinka.
Serce podeszło Maud do gardła, póki nie przypomniała sobie, że widziała karafkę na kredensie, a nie tutaj. Usłyszała szczęk szkła.
– Och – powiedziała panna Debenham.
– Czyżbyś na coś liczyła? – zapytał Hawthron.
– Nie przypominam sobie, żeby Wasza Lordowska Mość był tak powolny na umyśle. Kiedy przyjaciółka z dawnych lat zadaje sobie trud, by praktycznie obłapiać cię przy obiedzie, a potem pyta, czy życzysz sobie towarzystwo na wieczór, trudno to uznać za subtelny sygnał.
– Nie jesteśmy przyjaciółmi. – W jego głosie nie było wrogości, ale zabrzmiała w nim nuta ostrzeżenia. – I nie mam pojęcia, czy zaplanowałaś coś więcej niż opuszczenie jadalni ostentacyjnie uwieszona na moim ramieniu. Możesz skorzystać z mojego salonu. Wyjdź po czasie, który uznasz za stosowny. Dla dobra mojej reputacji wolałbym, żeby było to co najmniej pół godziny.
– Pomyślałam, że moglibyśmy się rozerwać…
– Co masz na myśli? Grę w szachy?
– Nie znoszę szachów. – Urwała. Maud miała nadzieję, że wyraźny brak zainteresowania mężczyzny skłoni ją, żeby wyjść, ale zamiast tego ona zadała kolejne pytanie. – Jeśli nie sądziłeś, że proponuję pójście z tobą do łóżka, to dlaczego zaprosiłeś mnie do środka?
– Czyżbym zranił twoją dumę? Myślałem, że jesteś tutaj, ponieważ jej nie masz.
– Och, wsadź sobie w dupę te przytyki, Hawthorn.
Teraz to Hawthorn się zaśmiał; krótkie, wybuchowe ha!, które na bolesną chwilę przypomniało Maud panią Navenby.
– Zgodziłem się z tego samego powodu, dla którego zgodziłem się trzy lata temu.
– Trzy lata temu – odparła panna Debenham – powiedziałeś, że nie pieprzysz się z dziewicami ani z ludźmi, którzy nie wiedzą, czego chcą.
To była dziewczyna, której przygoda z wulgarnością na pewno nie zaczęła się ledwie kilka godzin wcześniej – w przeciwieństwie do Maud. Maud bezgłośnie wymówiła to słowo, starając się przyzwyczaić do jego kształtu, jakby z determinacją rozchadzała nowe, nazbyt sztywne buty. Pieprzyć. Kąciki jej ust zacisnęły się satysfakcjonująco.
– Tak. A ty nie wiedziałaś. Ale z tego, co pamiętam, dodałem, że nie mam nic przeciwko byciu wykorzystanym jako para ostrych nożyc, jeśli tak desperacko pragnęłaś podrzeć na strzępy swoją reputację. I to, panno Debenham – nadal panno, jak rozumiem? – wciąż jest aktualne.
Nastąpiła długa cisza, w której rozległ się szelest sukni. Maud znów przygryzła wargę; tym razem nie było żadnych słów, które odważyłaby się wypowiedzieć.
– Choć muszę przyznać, że ciekawi mnie, czy jakikolwiek fragment twojej reputacji pozostał na tyle nieskalany, byś znów potrzebowała moich usług.
– Właściwie to nie – odparła panna Debenham. – No, idea, że mogłabym tu przyjść, prawie przyprawiła ciotkę Caroline o apopleksję, a to już coś. Ale przede wszystkim ciekawi mnie, co mnie ominęło, ponieważ byłam zbyt naiwna i dziewicza jak na twój gust. Ostatecznie przyszłam do ciebie ze względu na twoją reputację. Teraz przynajmniej będę miała porównanie… a nawet kilka.
Kolejna nieprzetłumaczalna prawie cisza. W Maud walczyły dwa bliźniacze pragnienia: aby znaleźć się gdziekolwiek indziej oraz aby stać się jednym z tych nietoperzy, o których słyszała, kiedy przyszła na wykład z historii naturalnej. Mogły one wysyłać niewidzialną falę dźwięku, a następnie wyczytać z jej odbicia dokładny kształt tego, co działo się przed nimi, nawet jeśli tego nie widziały.
Być może istniało zaklęcie, które to umożliwiało. Będzie musiała zapytać Edwina.
Głos Hawthorna był teraz niższy i jeszcze bardziej rozbawiony.
– Ja też nie mam żadnej dumy, dziewczyno, więc nie musisz próbować jej urazić. Jeśli chcesz, po prostu zapytaj.
– Och, na miłość… – Panna Debenham westchnęła. – Lordzie Hawthornie. Jestem znudzona i zaintrygowana, ty jesteś ekstremalnie atrakcyjnym mężczyzną, a ja mam swoje powody, żeby zachowywać się tak skandalicznie, jak to tylko możliwe. W związku z tym chciałabym, żebyś wyrządził mi przysługę i mnie przeleciał.
Nieszczęsna Maud zastanowiła się przelotnie, czy istnieje jakiś limit tego, ile razy w ciągu dnia można się zarumienić. Co jeśli w końcu jej tak zostanie?
Panna Debenham mówiła dalej, tonem tak rzeczowym, jakby robiła listę zakupów.
– Nic, od czego mogłabym zajść w ciążę, i wolałabym nie nabawić się żadnej wstydliwej przypadłości. Poza tym jestem otwarta na wszystko, co zaproponujesz.
– Bardzo w to wątpię – odparł Hawthorn. – Ale nie rozwódźmy się nad tym. Stawiasz rozsądne warunki. Już rozumiem, jak udało ci się zdobyć te doświadczenia, z którymi chcesz mnie porównywać, bez pakowania się w kłopoty.
– Nie mogę powiedzieć, że uniknęłam wszystkich kłopotów. – Śmiech panny Debenham był niemal zbyt cichy, jakby wymagał wysiłku. – Ale tak. – Chwila ciszy. – To i pieprzenie się z kobietami częściej niż z mężczyznami.
Policzki Maud pociemniały; gorąco napłynęło do każdego zakątka jej ciała, do czubka każdego palca, aż do jej odzianych w pantofle stóp, które wydawały się teraz tak gorące, jakby miały się zapalić, jeśli tylko nimi poruszy.
Robin opisywał jej kiedyś, jak to było, kiedy wizja napadała go znikąd. Teraz Maud pomyślała, że to wydawało się podobne. Nie miała jasnowidzącego daru swojego brata ani jego artystycznej wyobraźni. Ale jej umysł był jak pociąg pędzący torami bez jej zgody, zmuszający ją, żeby skupiła się na słowach panny Debenham i spróbowała je zobrazować.
Nie odniosła szczególnego sukcesu. Wiedza Maud o seksualnych aktywnościach była czysto akademicka. Czuła się jak muzyk próbujący ze słuchu odtworzyć sonatę, kiedy słyszał ją tylko raz, i to pod wodą.
Teraz z sąsiedniego pokoju dochodziły miękkie pomruki i westchnienia, a także szelest ubrań. O Boże. Panna Debenham poprosiła, a Lord Hawthorn spełnił jej prośbę. Prędzej czy później przeniosą się do łóżka – chyba nie było innej opcji? – a jako że Maud nie była czarodziejką i nie potrafiła stać się niewidzialna, pozostało jej szybko kurczące się okienko czasu, żeby to powstrzymać, zanim skończy oskarżona nie tylko o włamanie, ale też o… perwersyjne podglądanie, co zdecydowanie właśnie się działo.
„Im szybciej, tym lepiej”, powiedziała sobie. „Po prostu to zrób”.
Przymknęła oczy, odepchnęła się od ściany i wyszła zza rogu jednym niezręcznym ruchem, po czym zatrzymała się jak wryta przed sceną, która – nawet widziana przez drżące rzęsy i mgłę przerażonego zawstydzenia – nie była ani trochę akademicka.
Violet bardzo wcześnie nauczyła się, że są różne poziomy skandalu, jakie może osiągnąć młoda kobieta.
Wśród sióstr Debenham te poziomy były mierzone tym, o ile cali ich ojciec opuszczał gazetę nad stołem przy śniadaniu i jak wysoko podnosił się głos ich matki, kiedy opowiadała swoim córkom jakąś zasłyszaną plotkę w ramach opowieści ku przestrodze.
Ucieczka niezamężnej panny, by stracić cnotę w ramionach rozpustnego syna hrabiego Cheetham, już chybotała się na końcu skali i mogła spowodować, że gazeta niechętnie została odłożona całkiem na bok. Violet często żałowała, że nie było jej na miejscu, by usłyszeć, jak piskliwe były lamenty jej matki, kiedy ich za wysoka, za trudna średnia córka wysadziła w powietrze ich mały światek i odeszła, pozwalając, by kurz osiadł bez niej.
Napisanie pierwszego i ostatniego listu do Alice z Nowego Jorku, w którym poinformowała rodzinę, że żyje, ma się całkiem dobrze i znalazła zatrudnienie w teatrze, było tylko wisienką na torcie. Skrzeki rozpaczy musiało być słychać na drugim końcu hrabstwa. Ta myśl ogrzewała Violet przez całą jej pierwszą zimę w Nowym Jorku, w małym, wilgotnym pokoiku małego, wilgotnego pensjonatu, gdzie uczyła się rzucać czary ogrzewające z dostateczną precyzją, żeby wystarczyło na nie magii, jaka zostawała jej po całym dniu.
Ale możliwe, że teraz odkryła cały nowy poziom na skali skandalu, przyłapana z suknią i halką podkasaną pod pachy i rozpustną, władczą ręką Lorda Hawthorna w pantalonach, z dwoma palcami zatopionymi w niej.