Niebo na uwięzi - Christina Leunens - ebook + książka

Niebo na uwięzi ebook

Christina Leunens

3,6

Opis

Porywająca powieść psychologiczna, która nie stroniąc od czarnego humoru, odsłania najmroczniejsze zakątki ludzkiej duszy.

Johannes, gorliwy członek Hitlerjugend, dorastający w latach czterdziestych w Austrii po aneksji przez Trzecią Rzeszę, po ciężkim urazie podczas nalotu odkrywa, że jego rodzice ukrywają żydowską dziewczynę imieniem Elsa w sekretnym pomieszczeniu w ich dużym, wiedeńskim domu.

Początkowa zgroza, jaka go ogarnia, przeistacza się w zainteresowanie, a następnie w miłość i obsesję. Po zniknięciu rodziców Johannes odkrywa, że jest jedyną osobą świadomą obecności Elsy w domu, jak również jedynym człowiekiem odpowiedzialnym za jej przetrwanie. Manipulując i poddając się manipulacji, Johannes obawia się końca wojny: wraz z nią nadejdzie perspektywa utraty Elsy i koniec ich związku obejmującego pasję i obsesję, podległość i apatię, miłość i nienawiść.

Tatuażysta z Auschwitz, Złodziejka książek, Chłopiec w pasiastej piżamie – wszystkie są genialnymi książkami dającymi wgląd w żydowskie doświadczenia podczas II wojny światowej. Niebo na uwięzi nie stanowi wyjątku – i być może to najbłyskotliwsza z tych wszystkich powieści. Niepokojąca, poruszająca, niezwykle interesująca, nieustannie fascynująca – to historia, której czytania nie będziesz w stanie przerwać”.

„My Weekly”

„Najlepszą cechą tej interesującej powieści jest jej zdolność pokazywania części naszej historii, którą inni lekceważą: dlaczego cierpienie może uczynić niektórych bardziej wrażliwymi, a w innych wzmaga okrucieństwo, i jak wojna, sama w sobie stanowiąca pogwałcenie ludzkiej godności, zaciera granicę między zwycięzcami i pokonanymi”.

„Elle”

„To potężne, zapadające w pamięć dzieło. Christine Leunens prowadzi nas płynnie przez fabułę z chwilowymi przebłyskami czarnego humoru i nieustannie bardzo subiektywnym głosem Johannesa. To niezwykłe, że współczesnej autorce udało się tak skutecznie zanurzyć czytelników w sposobie myślenia młodego nazisty, przy jednoczesnym zmuszeniu ich do zastanowienia się nad motywami jego czynów”.

„Yorkshire Magazine”

NA PODSTAWIE KSIĄŻKI TAIKA WAITITI NAKRĘCIŁ KINOWY PRZEBÓJ JOJO RABBIT

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 380

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,6 (49 ocen)
13
15
12
7
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wstęp

WIELKIE NIEBEZPIECZEŃSTWO, jakie niesie ze sobą kłamstwo, nie polega nawet na tym, że jest ono nieprawdą, ale że staje się realne w umysłach innych ludzi. Ów przekaz ucieka z uścisku kłamcy niczym nasiona unoszące się na wietrze, kiełkując własnym życiem w najmniej oczekiwanych miejscach, aż pewnego dnia kłamca uświadamia sobie, że podziwia samotne, a mimo to zdrowe drzewo, wyrosłe na zboczu jałowego klifu. Może go ono w tym samym stopniu zasmucić, co zadziwić. Jak to drzewo mogło się tam dostać? Jak udaje mu się przeżyć? Jest niezwykle piękne w swej samotności, choć wyrosłe na jałowej nieprawdzie, mimo to bardzo żywe.

Upłynęło wiele lat od czasu, gdy zasiałem kłamstwa, a więc spowodowałem, że wykiełkowały nowe formy życia, o których opowiadam. Jednak bardziej niż kiedykolwiek przedtem muszę starannie uporządkować gałęzie i ustalić, które z nich wyrastają z prawdy, a które z kłamstwa. Czy będzie możliwe odcięcie zwodniczych gałęzi bez nieodwracalnego okaleczenia drzewa? Być może powinienem raczej wyrwać drzewo i przesadzić je na równy teren o żyznej glebie. Wiązałoby się to jednak z wielkim ryzykiem, ponieważ moje drzewo dostosowało się na sto jeden sposobów do własnej nieprawdy, nauczyło się wyginać na wietrze i utrzymywać przy życiu przy niewielkiej ilości wody. Przechyliło się tak bardzo, że stanowi poziomą zieloną zagadkę, zaledwie połowicznie wzniesioną i ustawioną prostopadle do wysokiego, pozbawionego życia klifu. Jednak nie leży na ziemi, jego liście nie gniją w rosie, a całe drzewo spotkałby taki los, gdybym zdecydował się je przesadzić. Zakrzywione pnie nie mogą powstać, tak samo jak ja nie jestem w stanie się wyprostować, jak to było możliwe w wieku dwudziestu lat. Łagodniejsze środowisko, po tak długim przebywaniu w surowym klimacie, z całą pewnością okazałoby się zgubne.

Znalazłem jednak rozwiązanie. Jeśli po prostu powiem prawdę, klif zacznie się kruszyć odłamek po odłamku, kamień po kamieniu. A los mojego drzewa? Wznoszę pięść ku niebu i pozwalam ulecieć swoim modlitwom. Gdziekolwiek się udadzą, mam nadzieję, że trafi tam również moje drzewo.

I

URODZIŁEM SIĘ 25 MARCA 1927 ROKU w Wiedniu jako Johannes Ewald Detlef Betzler, tłuste, łyse dziecko, którego podobiznę widziałem w albumach z fotografiami należących do mojej matki. Przeglądanie ich zawsze wiązało się z zabawnym odgadywaniem, czyje ramiona trzymają mnie na zdjęciu. Czy należą do matki, ojca, czy też do mojej siostry. Wygląda na to, że byłem taki jak większość dzieci: uśmiechałem się pełnymi dziąsłami, bardzo interesowałem się swoimi małymi stopami, a więcej powideł śliwkowych trafiało na moje ubranie aniżeli do ust. Uwielbiałem różowego kangura, który był dwa razy większy ode mnie, w związku z czym miałem problemy z ciągnięciem go za sobą. Nie przypadło mi natomiast do gustu cygaro, które ktoś wetknął mi w usta, co wnioskuję z tego, że na fotografii z nim płakałem.

Z dziadkami ze strony ojca byłem równie mocno zżyty jak z własnymi rodzicami. Nigdy nie poznałem dziadków ze strony matki, Omy i Opy, ponieważ zginęli pod lawiną na długo przed moimi narodzinami. Oma i Opa pochodzili z Salzburga i byli powszechnie znani ze swoich umiejętności wspinaczki i jazdy na nartach biegowych. Powiadano, że Opa potrafił z zamkniętymi oczami rozpoznać ptaka po jego śpiewie, a drzewo po szumie liści poruszających się na wietrze. Ojciec też mnie o tym zapewniał, więc wiem, że matka nie przesadzała. Powiedział, że Opa zdradził mu kiedyś, iż każde drzewo posiada własny szept. Mama na tyle dużo opowiadała mi o swoich rodzicach, że w końcu mogłem ich poznać, a nawet obdarzyć miłością. Przebywali gdzieś tam z Bogiem, patrząc na mnie z góry i otaczając opieką. Dzięki nim żaden potwór nie mógł się ukryć pod łóżkiem i chwycić mnie za nogi, gdybym musiał pójść do toalety w środku nocy, jak również żaden morderca nie mógł zakraść się, by dźgnąć mnie śpiącego w serce.

Nazywaliśmy dziadka ze strony taty „Pimbo”, a babcię „Pimmi”, po którym to słowie następował przyrostek „chen”, oznaczający w języku niemieckim „moja malutka”. Ten czuły zwrot powodował ciekawy efekt uboczny, ponieważ babcia zdawała się pod jego wpływem nieco kurczyć. Obydwa powyższe określenia wymyśliła za młodu moja siostra. Pimbo pierwszy raz wypatrzył Pimmichen na jednym z tych typowych, wyszukanych wiedeńskich bali, podczas którego tańczyła walca ze swoim przystojnym, odzianym w mundur narzeczonym. Gdy ten ostatni poszedł po nieco sekta1, dziadek wyznał mu, jak piękna jest jego przyszła żona. W odpowiedzi usłyszał, że tancerz nie jest narzeczonym kobiety, a jej bratem, po czym Pimbo nie dopuścił go już do ani jednego tańca z siostrą. Cioteczny dziadek Eggert usiadł, splatając kciuki, ponieważ żadna z obecnych na balu dam nie mogła się równać jego siostrze. Gdy cała trójka opuszczała zabawę, dziadek poprowadził swoich towarzyszy do wozu motorowego Benza, zaparkowanego zaraz za powozami. Następnie, opierając ramię na tylnym siedzeniu wehikułu, jakby był jego właścicielem, spojrzał z rozmarzeniem w niebo i powiedział: — Szkoda, że jest tu miejsce tylko dla dwojga. Mamy jednak tak piękny wieczór, że może przejdziemy się, zamiast jechać?

Pimmichen była obiektem zainteresowania dwóch wysoko postawionych w wiedeńskim środowisku kawalerów, ale wyszła za mojego dziadka, uważając go za najbardziej przystojnego, dowcipnego i czarującego ze wszystkich kandydatów, a przy tym wystarczająco bogatego. I w sumie tylko to ostatnie określenie do niego nie pasowało. Prawdę mówiąc, nawet burżuazja mogłaby go nazwać biednym jak mysz kościelna, szczególnie po wydatkach, jakie poniósł, zabierając babcię do najlepszych restauracji i oper w miesiącach poprzedzających ich ślub, musząc się wówczas posiłkować środkami z kredytu bankowego. Lecz było to tylko białe kłamstwo, ponieważ tydzień przed poznaniem babci dziadek zaciągnął w tym samym banku kredyt na małą fabrykę, która produkowała żelazka i deski do prasowania, a po kilku latach ciężkiej pracy stał się wystarczająco zamożny. Pimmichen lubiła nam opowiadać, jak dotychczasowy homar i szampan dzień po ślubie przekształciły się w sardynki i kranówkę.

Moja siostra, Ute, zmarła na cukrzycę cztery dni przed swoimi dwunastymi urodzinami. Nie pozwalano mi wchodzić do jej pokoju, gdy przyjmowała zastrzyki z insuliny, ale pewnego razu usłyszałem, jak matka powiedziała jej, żeby wkłuwała się w udo, jeśli ma zbyt obolały brzuch. Wówczas nie posłuchałem zakazów i zastałem ją z zielonym trachtem2 podciągniętym na brzuchu. Pewnego dnia zapomniała przyjąć zastrzyk po powrocie ze szkoły. Matka spytała ją, czy wzięła insulinę, a ona odparła: — Ja, ja. — Ale przy niekończących się zastrzykach jej odpowiedź stanowiła raczej bezrefleksyjnie powtarzany refren niż rzeczywiste potwierdzenie.

Niestety, bardziej niż ją pamiętam jej skrzypce, ich błyszczący tył z prążkowanymi emblematami, sosnowy zapach żywicy, którą nacierała smyczek, i chmurę, jaką tworzyła żywica w momencie, gdy zaczynała grać. Czasami siostra pozwalała mi spróbować, ale nie wolno mi było dotykać końskiego włosia, ponieważ mogłoby od tego sczernieć. Nie mogłem także naciskać smyczkiem tak jak ona ani uderzać nim o struny, jak również obracać kołków w skrzypcach, gdyż struny mogłyby pęknąć, a byłem wówczas zbyt mały, żeby rozpoznać te zagrożenia. Kiedy jednak miałem szczęście, by pociągnąć smyczkiem po strunach na tyle, by wydać dźwięk, który wyłącznie mnie samego mógł wprawić w zachwyt, mogłem liczyć na to, że siostra i jej ładna przyjaciółka wybuchną śmiechem, a matka zawoła mnie, żebym pomógł jej w jakimś przykrym obowiązku, z którym nie byłaby w stanie sobie poradzić bez odważnego czterolatka. — Johannesie! — Podejmowałem ostatnią próbę, ale nigdy nie udało mi się ułożyć smyczka w sposób, w jaki pokazała mi to Ute. Moje próby kończyły się trafieniem smyczkiem w mostek skrzypiec, ścianę lub nawet czyjeś oko. Skrzypce były mi wyrywane z rąk i mimo wściekłego zawodzenia odprawiano mnie za drzwi. Pamiętam poklepywanie po głowie, jakim żegnała mnie Ute i jej przyjaciółka, jak również chichoty, zatrzaskiwanie drzwi i wznawianie przez nie ćwiczeń gry.

Te same zdjęcia mojej siostry stały na stoliku w kącie naszego salonu, aż z upływem lat, jedno po drugim, wszystkie moje wspomnienia zostały zredukowane do tych kilku póz z fotografii. Trudno mi było sprawić, żeby ożyły, poruszyły się lub zrobiły coś wykraczającego poza słodkie i nieświadome uśmiechanie się, podczas gdy ja zmagałem się z perypetiami swego życia.

Pimbo zmarł na cukrzycę niecałe dwa lata po Ute, w wieku sześćdziesięciu siedmiu lat, choć nigdy nie był świadom tego, że choruje. Kiedy odzyskiwał siły po przebytym zapaleniu płuc, cukrzyca wyszła ze stanu uśpienia, powodując u niego nieuleczalny smutek. Dopiero wówczas bowiem poczuł, że to on przekazał mojej siostrze chorobę, która doprowadziła ją do śmierci. Rodzice powiedzieli, że po prostu pozwolił sobie na śmierć. W tym czasie Pimmichen miała już siedemdziesiąt cztery lata i nie chcieliśmy, by borykała się ze wszystkim sama, więc przyjęliśmy ją do siebie. Na początku wcale jej się to nie podobało, ponieważ czuła, że będzie się nam narzucać. Każdego ranka przy śniadaniu uspokajała rodziców, że długo nie będzie im zawracać głowy… lecz to nie uspokajało ani ich, ani mnie, ponieważ nikt nie chciał, żeby umarła. Każdy rok miał być dla Pimmichen ostatnim, a w każde Boże Narodzenie, Wielkanoc i urodziny ojciec unosił szklankę w powietrze, mrugając wilgotnymi oczami i mówiąc, że to może być ostatni rok, kiedy świętujemy wszyscy razem. Zamiast z biegiem lat coraz bardziej wierzyć w jej długowieczność, w dziwny sposób pokładaliśmy w niej coraz mniejszą wiarę.

Nasz dom był jednym ze starszych budynków dostojnie pomalowanych na schönbrunnerowską żółć3, kolor powszechny w Austrii. Był usytuowany w szesnastej dzielnicy Wiednia, o nazwie Ottakring, znajdującej się na zachodnich obrzeżach miasta. Chociaż mieszkaliśmy w granicach miasta, częściowo otaczały nas lasy, Schottenwald i Gemeindewald, a częściowo łąki. Kiedy wracaliśmy do domu z centrum Wiednia, zawsze czułem się tak, jakbyśmy mieszkali na wsi, a nie w stolicy. Należy zaznaczyć, że Ottakring nie była uważana za jedną z najlepszych dzielnic do mieszkania. Wręcz przeciwnie, wraz z Hernals uchodziła za jedną z najgorszych. Jej zła reputacja wynikała z tego, że część dzielnicy rozciągająca się w stronę miasta była zamieszkana przez tych, których starsze osoby nazywały ludźmi gorszego sortu, co moim zdaniem oznaczało, że byli biedni lub gotowi zrobić wszystko, aby nie popaść w nędzę. Ale my na szczęście żyliśmy z dala od tego wszystkiego. Z okien naszego domu co prawda nie mogliśmy zobaczyć pokrytych winnicami wzgórz, słynących z owocowego weißwein4, wytwarzanego z winogron, które przez całe lato dojrzewały w słońcu. Gdy jednak wsiadaliśmy na rowery, wystarczyło kilka minut jazdy krętymi drogami, by znaleźć się tuż pod winnicami. Z okien domu widzieliśmy domostwa sąsiadów, trzy z nich w kolorze starego złota lub zieleni myśliwskiej, najczęściej używanych alternatyw dla schönbrunnerowskiej żółci.

Po śmierci dziadka to mój ojciec zajął się kierowaniem fabryką. Miał ku temu niezbędne doświadczenie, ponieważ kiedy Pimbo był dyrektorem, ojciec pracował pod jego kierownictwem, nadzorując robotników. Matka ostrzegała ojca przed niebezpieczeństwami wynikającymi z tego, że firma robi się zbyt duża. Mimo to ojciec postanowił połączyć firmę z Urządzeniami Yaakova, które nie były większe niż Żelazka Betzlera, ale eksportowały swoje produkty na cały świat, przynosząc imponujące zyski. Ojciec twierdził, że sto procent zera to wciąż zero, a jakby na to nie patrzeć, niewiele mnóstwa daje już znacznie więcej. Był zadowolony ze swojej spółki i wkrótce Yaakov & Betzler eksportował zmodernizowane żelazka i sprzęt gospodarstwa domowego do różnych dziwnych krajów. Ojciec kupił globus, a pewnego wieczoru po obiedzie pokazał mi Grecję, Rumunię i Turcję. Wyobrażałem sobie Greków, Rzymian (myślałem, że Rzymianami nazywa się właśnie mieszkańców Rumunii5) i Turków w sztywnych tunikach.

W pamięci utkwiły mi szczególnie dwa wydarzenia z mojego wczesnego dzieciństwa, choć te chwile nie były ani najszczęśliwsze, ani najsmutniejsze w tych chłopięcych latach. Nie przedstawiały sobą niczego wielkiego, a jednak to właśnie je zdecydowała się zachować moja pamięć. Gdy matka płukała sałatę, pierwszy dostrzegłem ślimaka pomiędzy liśćmi. Zauważywszy go, jednym ruchem ręki wrzuciła nieboraka do śmieci. Mieliśmy kilka pojemników na odpadki, z których jeden był przeznaczony na skórki, obierki i skorupki, które matka zakopywała w naszym ogrodzie. Obawiałem się, że ślimak się udusi, gdyż w koszu było dość dużo płynnych odpadków. Matka nie pozwoliła mi mieć psa ani kota, ponieważ była uczulona na sierść zwierząt, więc po błaganiach z mojej strony i chwili wahania z jej, mimiką wyrażając mdłości, zgodziła się, żebym trzymał ślimaka w półmisku. Była tak słodka, jak słodkie są matki. Ślimak codziennie dostawał ode mnie sałatę. Zrobił się większy niż jakikolwiek inny, którego kiedykolwiek widziałem — wielki jak moja pięść. Cóż, może prawie. Wysuwał głowę z muszli, gdy słyszał, że nadchodzę, wykręcał swoje ciało i kierował na mnie czułki, wszystko to, oczywiście, we własnym powolnym rytmie.

Pewnego ranka zszedłem na dół i zobaczyłem, że mój ślimak zniknął. Nie musiałem daleko szukać, aby go odnaleźć, i po zdjęciu ze ściany włożyłem go z powrotem do półmiska. Weszło mu to jednak w nawyk, wskutek czego uciekał co noc i oddalał się coraz bardziej, a ja zaczynałem dzień od poszukiwania i odklejania go od nóg stołu, wyeksponowanej miśnieńskiej porcelany, tapety czy czyjegoś buta. Pewnego ranka spieszyłem się do szkoły, więc matka stwierdziła, że będę mógł go poszukać dopiero po śniadaniu, o ile zostanie mi wystarczająco dużo czasu. Gdy to powiedziała, położyła tacę na ławie i usłyszeliśmy chrupnięcie. Odwróciła tacę i znalazła pod nią mojego ślimaka, roztrzaskanego na kawałki. Płakałem tak, jak nie przystoi w tym wieku, lecz wcale mnie to nie powstrzymało. Nie przestałem nawet wtedy, kiedy przybiegł ojciec, myśląc, że zrobiłem sobie krzywdę nożem do mięsa. Było mu przykro, że nie może pomóc, ponieważ musiał wyjechać do pracy, więc matka mi obiecała, że naprawi ślimaka. Byłem w takim stanie, że w końcu zdecydowała, iż nie muszę iść do szkoły.

Pobiegłem po klej, by posklejać kawałki skorupy, lecz matka obawiała się, że klej przesiąknie i zatruje ślimaka. Uważała, że najlepiej będzie utrzymywać na nim wilgoć, zraszając muszlę kroplami wody. W ciągu godziny mój biedny przyjaciel skurczył się i strasznie zmizerniał. Na tym etapie Pimmichen zaproponowała, abyśmy udali się do Le Villiers, francuskich delikatesów na placu Albertina, aby zakupić paczkę muszli ślimaków jadalnych. Przygnaliśmy z powrotem i położyliśmy w półmisku nową muszlę, ale nic się nie wydarzyło — mój ślimak nie wyszedł ze starej. W końcu pomogliśmy zwiędniętej resztce życia dostać się do nowej skorupy, z kawałkami starej wciąż przyklejonymi do grzbietu. Po kolejnych dwóch dniach opieki i smutku stało się jasne, że mój zwierzak nie żyje. Jego śmierć przeżyłem mocniej niż własnej siostry czy dziadka, ale wynikało to wyłącznie z tego, że byłem starszy — na tyle dorosły, by zrozumieć, że już nigdy więcej go nie zobaczę.

Drugi incydent nie był tak naprawdę incydentem. To był po prostu jeden z tych piątkowych wieczorów, podczas których rodzice wychodzili na przyjęcia, wystawy lub do opery, a Pimmichen i ja topiliśmy na patelni całą kostkę masła, by usmażyć sznycel. Stojąc przed kuchenką, zanurzaliśmy w maśle kawałki chleba i wkładaliśmy je prosto do ust, podczas gdy nasze widelce robiły się piekielnie gorące. Potem zrobiła nam na deser kaiserschmarrn6, wybierając i wrzucając do garnka każdy składnik, którego nie wolno mi było jeść, aby na moment dać znacznie więcej rozkoszy podniebieniu niż chwilę wcześniej oczom. Zwykle nie mogłem nawet marzyć o takich specjałach, ponieważ matka obawiała się, że tak tłuste dania mogą wywołać cukrzycę. Gdyby tylko poznała prawdę. Z jakiegoś powodu to wszystko smakowało jednak dzięki świadomości, że ani ona, ani nikt inny nie ma o tym pojęcia.

Pewnego dnia, w połowie marca 1938 roku, ojciec zabrał mnie ze sobą do szewca, który specjalizował się w butach dla osób niepełnosprawnych. Pamiętam to, ponieważ zbliżały się moje jedenaste urodziny, a na ścianie u szewca wisiał kalendarz. Gdy czekaliśmy na ławce, nie mogłem przestać odliczać dni do urodzin, ponieważ wiedziałem, że rodzice dadzą mi chiński latawiec. Możesz mi wierzyć, że nie określiłbyś stóp mojego ojca jako upośledzenia, lecz po całym dniu stania w pracy były obolałe. Pimmichen również kupiła tam dla siebie buty, a Herr7 Grubera bardzo sobie ceniła. Upierała się, że zmienia on życie ludzi, twierdząc, że obolałe stopy odbierały dotąd starszym osobom wolę życia. Kiedy Herr Gruber wykonywał parę butów, obowiązkowo uwzględniał wszelkie bolące haluksy, odciski i guzki, jakie pojawiają się wraz z wiekiem. Jego produkty cieszyły się wzięciem, o czym przekonaliśmy się tego dnia, czekając wśród innych osób w jego wąskim sklepie, pachnącym skórą i olejem garbarskim.

Kopałem nogą o nogę, by szybciej płynął mi czas, gdy nagle na zewnątrz rozległ się ogromny grzmot, jakby niebo spadło nam na głowy. Podskoczyłem, żeby zobaczyć, co się dzieje, lecz ojciec kazał mi zamknąć drzwi, ponieważ wpadał przez nie chłód. Po chwili zdało mi się, że cały Wiedeń wykrzykuje to samo, ale powstał zbyt wielki hałas, by rozróżnić pojedyncze słowa. Zapytałem o to mojego ojca, ale i on nie był w stanie wyłowić znaczenia, choć coraz bardziej się denerwował, gdy widział, jak długa wskazówka przesuwa się po tarczy zegara. Herr Gruber zignorował to, co działo się na zewnątrz, wciąż skupiając się na zdejmowaniu miary z cierpiącego na polio chłopca, który potrzebował, by podeszwa lewego buta zrekompensowała mu dziesięć centymetrów różnicy długości nogi, których brakowało, odkąd przestała rosnąć. Kiedy Herr Gruber zajął się moim ojcem, ten nie potrafił pozostać w bezruchu, zwłaszcza gdy szewc skończył pomiary stóp i przeszedł do sprawdzania długości nóg, czy są idealnie równe. Gdyby nie były, miałoby to zgubny wpływ na plecy ojca. Herr Gruber traktował wszystkich tak samo. Babcia mówiła, że dba o wszystkich.

W drodze powrotnej udaliśmy się na Heldenplatz, a tam, czego nigdy nie zapomnę, zobaczyłem największą liczbę ludzi w całym swoim życiu. Zapytałem ojca, czy jest ich milion, ale on odparł, że raczej kilkaset tysięcy. Nie robiło mi to większej różnicy. Samo patrzenie na nich sprawiało, że czułem się, jakbym tonął. Jakiś mężczyzna z balkonu pałacu wrzeszczał z całych sił, a tłum ludzi podzielał zarówno jego furię, jak i entuzjazm. Byłem zdumiony, że mniej więcej setka dorosłych i dzieci wspięła się na pomniki księcia Eugeniusza Sabaudzkiego i Arcyksięcia Karola, obydwu uwiecznionych na koniach. Zrobili to, by wszystko obserwować z góry. Też chciałem się wspiąć i błagałem ojca o zgodę, lecz mi zabronił. Była muzyka, owacje, machanie flagami. Każdy mógł się przyłączyć. To było niesamowite. Ich flagi miały znaki, które wyglądały, jakby miały się zacząć obracać, gdyby zawiał wiatr. Zupełnie jak wiatraki poruszające swoimi czterema ramionami.

W tramwaju, którym wracaliśmy do domu, ojciec po prostu wpatrywał się przez okno w pustkę. Byłem urażony, że nie pozwolił mi się przyłączyć do zabawy, kiedy znajdowaliśmy się tak blisko niej. Ile by go to kosztowało? Poświęcenia kilku nędznych minut? Analizowałem jego rysy z profilu… aparycja sama w sobie była dość delikatna, lecz podły nastrój sprawiał, że ojciec robił się brzydki, co sobie uświadomiłem ze wstydem. Jego usta wyrażały determinację, twarz była napięta, nos prosty i ostry, brwi ściągnięte z irytacją, a oczy skupiały się na czymś, co było do tego stopnia nieobecne, że nic nie mogło odciągnąć jego uwagi. Podobnie jak i mojej, tak długo, jak z nim przebywałem. Jego staranna fryzura nie wydawała się już tym profesjonalnym narzędziem, które wzmacniało jego przekaz, gdy namawiał klienta do zakupu. Pomyślałem sobie: mój ojciec bardziej troszczy się o swoją pracę, zyski i fabrykę niż o zapewnienie rodzinie jakiejkolwiek rozrywki. Gniew powoli jednak ucichł i zrobiło mi się go żal. Włosy ojca nie były już tak ładne — na czubku głowy rosły w zaledwie kilku miejscach i były wyraźnie przerzedzone. Skorzystałem z okazji, gdy tramwaj przechylił się na zakręcie, aby zwiesić się ku twarzy ojca znacznie bardziej, aniżeli wywołał to ruch pojazdu.

— Vater8, kim był mężczyzna na tamtym balkonie? — spytałem.

— Ten człowiek — odpowiedział, obejmując mnie ramieniem, ale nie patrząc przy tym w moją stronę, lecz na zmianę raz mocniej, raz słabiej przyciskał mnie do siebie — nie powinien obchodzić takich małych chłopców jak ty, Johannesie.

II

KILKA TYGODNI PÓŹNIEJ przyszło dwóch mężczyzn, aby na noszach zabrać babcię na referendum w sprawie Anschlussu, co oznaczało wyrażenie opinii, czy popiera aneksję Austrii jako prowincji Rzeszy Niemieckiej. Rodzice poszli z rana oddać swoje głosy. Babcia była w najlepszym stanie, odkąd poślizgnęła się na lodzie i złamała biodro, wracając z apteki, gdzie zakupiła maść z mentolem na problemy z kolanami.

— Na szczęście tamtego dnia poszłam do apteki — powiedziała mężczyznom, którzy po nią przyszli. — To naprawdę uleczyło mój artretyzm! Nie myślę już o swoich kolanach, ponieważ biodro boli mnie znacznie bardziej! To najlepsze lekarstwo na ból — po prostu znajdź jakiś nowy, w innym miejscu ciała.

Mężczyźni dołożyli wszelkich starań, aby zareagować na jej żart odpowiednim uśmiechem. Byli ubrani w eleganckie uniformy, a mnie było wstyd, że dla nich babcia nie była Pimmichen, tylko jakąś starą kobietą.

— Proszę pani, zanim wyjdziemy, czy pamiętała pani o zabraniu dokumentu tożsamości? — zapytał jeden z nich.

Pimmichen lepiej szło mówienie niż słuchanie, co mówią inni, więc odpowiedziałem za nią. Była jednak tak podekscytowana, że i mnie nie usłyszała. Mówiła nieprzerwanie, kiedy podnosili ją na noszach — jak gdyby była Kleopatrą prowadzoną do Cezara — dopóki jeden z mężczyzn omal jej nie upuścił. Wówczas zażartowała, że znajduje się na latającym dywanie unoszącym się nad Babilonem. Opowiedziała im, jak inne było niegdyś życie dla niej i jej rodziców, zanim zmieniły się granice i mentalność ludzi. Wspomniała również, jak marzy o tym, by ponownie zobaczyć Wiedeń, kwitnącą stolicę wielkiego imperium, wyobrażając sobie, że unia z Niemcami w jakiś sposób przywróci utraconą wielkość Austro-Węgier.

Później tego samego dnia babcia wróciła wyczerpana, więc szybko zmorzył ją sen, ale następnego ranka siedziała z powrotem na kanapie, zmagając się z gazetą, której kartki przypominały parę niesfornych skrzydeł. Sam w tym momencie kucałem nago na dywanie przed matką, która za pomocą pęsety usuwała mi żądła pszczół, jedno z pleców, a drugie z szyi, po czym przyciskała do ran wacik nasączony alkoholem. Potem zbadała mnie pod kątem kleszczy w najbardziej nieprawdopodobnych miejscach — między palcami rąk i nóg, a nawet w uszach i pępku. Protestowałem, gdy spogladała na linię pośladków, lecz nie zrobiło to na niej wrażenia. Przecież ostrzegała mnie przed pójściem do winnic i puszczaniem tam latawca.

Obawiając się kolejnej kary, wyjaśniłem dokładnie, co się stało. Poszedłem na pole, ale nie było dość wiatru, więc byłem zmuszony biec, aby latawiec wzleciał, a żeby pozostał w powietrzu, nie mogłem się zatrzymywać — gdybym stanął choćby na chwilę, aby złapać oddech, sznurki by się rozluźniły, a sam latawiec by spadł. Więc biegłem i biegłem, aż znalazłem się na skraju winnic, gdzie, przysięgam, zatrzymałem się posłusznie, ale potem, mutti, latawiec sam z siebie wylądował w winnicy i musiałem tam pójść, aby go odzyskać. Przecież to był taki fajny prezent od ciebie i vatiego9.

— Następnym razem, gdy wiatr będzie za słaby — odpowiedziała matka, co kilka słów pociągając za kosmyk moich włosów — postaraj się biec w przeciwnym kierunku, z dala od winnic. Na polu jest wystarczająco dużo miejsca, aby pobiec, dokąd zapragniesz.

Patrząc na mnie, uniosła sceptycznie brwi i narzuciła na mnie zrolowane ubranie.

— Tak, mutter10 — zanuciłem, ciesząc się, że nie dostałem żadnej kary. Nie byłem jednak w stanie ubrać się na tyle szybko, aby nie zdążyła mi dać klapsa w tyłek i nazwać dummer bub — głuptasem.

— 99,3 procent głosujących poparło Anschluss — przeczytała Pimmichen, a jej próba zwycięskiego machnięcia ręką okazała się mniej skuteczna, niż się spodziewała, ponieważ dłoń opadła bezwolnie. — To prawie sto procent. Proszę, proszę. — Zanim zamknęła oczy, podała pogniecione strony matce. Ta jednak bez słowa odłożyła gazetę.

W szkole doszło do wielu zmian i zrobiło się zamieszanie. Nawet mapa została zmodyfikowana. Napis „Austria” zdrapano i zmieniono na Marchię Austriacką, prowincję Rzeszy. Stare książki ustąpiły miejsca nowym, a ten sam los spotkał również naszych nauczycieli. Było mi smutno, że nie pożegnałem się z Herr Grassym. To był ulubiony nauczyciel zarówno mój, jak i mojej siostry, którą uczył sześć lat wcześniej. Podczas pierwszego dnia zajęć, kiedy zorientował się, że jestem młodszym bratem Ute Betzler, dokładnie mi się przyjrzał, próbując uchwycić podobieństwo. Znajomi rodziców mówili nam, że nasze uśmiechy były podobne, lecz mnie na te słowa wcale nie było do śmiechu. Ute pozostawała jego uczennicą w roku, w którym zmarła, i nie mogłem przestać myśleć o tym, że prawdopodobnie zapamiętał ją lepiej niż ja.

Następnego dnia poprosił, bym został po lekcji. Wówczas pokazał mi arkę z palmy kokosowej zawierającą maleńkie figurki afrykańskich zwierząt, wyrzeźbione w egzotycznym drewnie. Były tam żyrafy, zebry, lwy, małpy, aligatory, goryle i gazele, wszystkie w parach, samiec i samica. Oczy musiały mi się zrobić wielkie, kiedy pochyliłem się nad jego biurkiem i podziwiałem to wszystko. Powiedział, że tę arkę znalazł w 1909 roku na targu w Johannesburgu — mieście nazywającym się niemal jak ja, Johannes — w RPA. Następnie mi ją podarował. Moje szczęście wiązało się jednak z poczuciem winy, ponieważ nie pierwszy raz śmierć Ute zapewniła mi uwagę innych i podarunki.

Fraülein11 Rahm zastąpiła Herr Grassy’ego. Powodem zmiany, jaki podała, było to, że wiele tematów, jakich nas uczył — dziewięćdziesiąt procent wiadomości, które na siłę wpychał nam do głów — ulegało zapomnieniu jeszcze przed wejściem w dorosłość, co czyniło je bezużytecznymi. Wszystko to pochłaniało państwowe pieniądze, które mogły zostać lepiej spożytkowane gdzie indziej, z korzyścią dla obywateli. Byliśmy nowym, uprzywilejowanym pokoleniem, dlatego jako pierwsi mieliśmy skorzystać ze zmodyfikowanego programu szkolnego i uczyć się przedmiotów, jakich nikt przed nami nie miał okazji się uczyć. Poczułem współczucie dla rodziców i obiecałem sobie, że wieczorami będę ich uczyć wszystkiego, czego tylko będę mógł. Tymczasem zaczęliśmy znacznie mniej niż przedtem korzystać z książek. Sport stał się naszym głównym przedmiotem i spędzaliśmy wiele godzin, trenując dyscypliny mające uczynić nas silnymi, zdrowymi dorosłymi, a nie bladymi, słabymi molami książkowymi.

Ojciec był w błędzie. Tamten człowiek powinien obchodzić małych chłopców takich jak ja. On, Führer, Adolf Hitler, pokładał w nas, dzieciach, wielkie nadzieje. Tylko my, dzieci, byliśmy w stanie ocalić przyszłość naszej rasy. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że nasza rasa jest najczystsza i jedyna w swoim rodzaju. Nie tylko byliśmy sprytni, uczciwi, jasnowłosi, niebieskoocy, wysocy i szczupli, ale nawet nasze głowy wykazywały cechę przewyższającą wszystkie inne rasy: byliśmy „dolichocefaliczni”, podczas gdy reszta była „brachycefaliczna”, co oznaczało, że nasze głowy miały kształt elegancko owalny, a ich prymitywnie okrągły. Nie mogłem się doczekać, kiedy wrócę do domu, żeby pokazać to matce — jaka będzie ze mnie dumna! Moja głowa miała w sobie coś, na co nigdy dotąd nie zwracałem uwagi, a przynajmniej nie w kwestii jej kształtu, i pomyśleć tylko, że mam taki unikalny skarb osadzony na własnych ramionach!

Nauczyliśmy się nowych, przerażających faktów. Życie było ciągłą wojną, walką każdej rasy z innymi o terytorium, pożywienie i supremację. Nasza rasa, najczystsza, nie miała wystarczająco dużo ziemi — wielu jej przedstawicieli żyło na wygnaniu. Inne rasy miały więcej dzieci niż my i mieszały się z naszą, aby nas osłabić. Znaleźliśmy się w wielkim niebezpieczeństwie, ale Führer ufał nam, dzieciom. Byliśmy jego przyszłością. Zaskoczyło mnie, gdy pomyślałem, że Führer, którego widziałem na Heldenplatz, ten, któremu masy zgotowały owację, gigant na billboardach w całym Wiedniu, który nawet przemawiał w radiu, potrzebował kogoś tak malutkiego jak ja. Nigdy wcześniej nie czułem się niezbędny. Czułem się raczej jak dziecko, coś na kształt gorszej formy dorosłego, posiadającej defekty, którym mogły zaradzić tylko czas i cierpliwość.

Kazano nam przyjrzeć się wykresowi przedstawiającemu drzewo ewolucji wyższych gatunków, przy czym małpy, szympansy, orangutany i goryle kuliły się na jego najniższym poziomie. Człowiek, wręcz przeciwnie, stał wysoko na szczycie. Kiedy Fraü-lein Rahm zaczęła nam to wykładać, zdałem sobie sprawę, że niektóre stworzenia spośród tych, które początkowo wziąłem za naczelne, były w rzeczywistości rasami ludzkimi narysowanymi w taki sposób, że uwypuklenie niektórych cech pozwalało na zrozumienie ich związku z małpami. Uczyła nas, na przykład, o tym, że kobiecie czarnej odmiany człowieka bliżej jest do małpy niż do gatunku ludzkiego. Usunięcie włosów małpy udowodniło naukowcom, z jak bliskim pokrewieństwem mamy tu do czynienia. Powiedziała, że wystrzeganie się niebezpiecznych ras znajdujących się w połowie drogi między człowiekiem a małpą stanowi nasz obowiązek. Poza tym, że są one seksualnie nadaktywne i brutalne, nie podzielają wyższych uczuć miłości ani nie potrafią prowadzić wyrafinowanych gier o względy ukochanej. Tacy ludzie byli poślednimi pasożytami, które mogły nas tylko osłabiać i ostatecznie doprowadzić do upadku.

Mathias Hammer, znany z zadawania dziwacznych pytań, zagadnął, czy gdybyśmy dali innym rasom czas, to nie podniosłyby się na drzewie ewolucji do naszego poziomu. Obawiałem się, że Mathias zostanie zbesztany, ale Fraülein Rahm powiedziała, że jego pytanie było bardzo trafne. Po narysowaniu na tablicy góry zapytała:

— Jeśli jednej rasie ewolucja z tego miejsca do tego zajmuje tyle czasu, a innej rasie aż trzy razy więcej, to która z tych ras jest lepsza?

Nie ulegało dla nas wątpliwości, że ta pierwsza.

— Do czasu, gdy gorsze rasy dogonią nas tam, gdzie jesteśmy dzisiaj, na szczycie, nas już tam nie będzie, ponieważ dojdziemy jeszcze wyżej. — Rysowała zbyt szybko i nie patrząc na tablicę, toteż nie dostrzegła, że narysowany przez nią drugi szczyt jest zbyt wysoki, by mógł zachować stabilność.

Rasa, której się najbardziej baliśmy, nazywała się Jüdisch12. Żydzi byli mieszanką wielu ras — orientalnej, indiańskiej, afrykańskiej i naszej. Byli szczególnie niebezpieczni, ponieważ zapożyczyli od nas białą skórę, aby dzięki temu łatwiej nas zwodzić.

— Zwodnicza jak lis na zielonych łęgach każda składana przez Żyda przysięga — nieustannie nam przypominano.

„Ojcem Żydów jest Szatan”. „Żydzi poświęcają chrześcijańskie dzieci, używając ich krwi podczas swoich micw”. „Jeśli nie będziemy rządzić światem, oni to zrobią. Dlatego chcą mieszać swoją krew z naszą, aby wzmocnić siebie, a zarazem osłabić nas”. Mój strach przed Żydami podbudowano wyjaśnieniami niemal medycznymi. Byli jak wirusy, których nigdy nie widziałem, ale nauczyłem się, że kryją się za łapaną przeze mnie grypą i cierpieniem.

Czytałem zbiór opowiadań dla dzieci, w którym jedno przedstawiało historię niemieckiej dziewczyny, którą rodzice ostrzegali, by nie chodziła do żydowskiego lekarza. Nie posłuchała. Siedząc w poczekalni, usłyszała krzyki innej dziewczyny, dochodzące z gabinetu lekarskiego. Mając świadomość, że postąpiła niesłusznie, przychodząc w to miejsce, wstała, żeby wyjść. Wtedy właśnie lekarz otworzył drzwi gabinetu i kazał jej wejść. Już z samej ilustracji w książce wynikało, co z niego za człowiek. Szatan. W innych książkach dla dzieci przyjrzałem się Żydom na tyle, by być w stanie rozpoznać któregoś z nich w okamgnieniu. Zastanawiałem się, jak mogliby oszukać kogokolwiek na świecie, a w szczególności sprytnych Aryjczyków takich jak my. Ich wargi były grube, a nosy duże i szpiczaste, oczy ciemne, złe i zawsze zwrócone w jedną stronę. Ciała mieli krępe, szyje ozdabiali złotem, a ich włosy były niechlujne, a bokobrody zaniedbane.

Tylko w domu nie spotykałem się z uznaniem, na jakie zasłużyłem. Ilekroć pokazywałem matce moją piękną głowę, jedyne, co robiła, to czochrała mnie po włosach. Kiedy oznajmiałem jej, że jestem przyszłością — po niemiecku zukunft — która, w co wierzy Führer, będzie pewnego dnia rządzić światem, zaśmiała się i nazwała mnie „swoim małym zukunftem” lub „zukunftikiem/zukunftysiem”, aby sprowadzić wszystko do żartu, zamiast oddać mi cześć, na którą przecież zasługiwałem.

Ojciec także nie akceptował mojego nowego statusu. Wcale nie był mi wdzięczny za chęć odkrycia przed nim tych wszystkich ważnych faktów. Umniejszał moją wiedzę i nazywał ją nonsensem. Był przeciwny pozdrawianiu Pimmichen, matki lub jego samego słowami „Heil Hitler”, zamiast tradycyjnym „Guten Tag13” lub „Grüß Gott”, który to zwrot powstał tak dawno temu w średniowieczu, że nikt już nie pamiętał, czy znaczy „Bądź pochwalony”, „Niech będzie pochwalony!” czy „Szczęść Boże”. W owym czasie wszyscy w Rzeszy automatycznie pozdrawiali się nawzajem „Heil Hitler”, nawet przy drobnych czynnościach, jak kupowanie chleba czy wsiadanie do tramwaju. Właśnie tak ludzie się do siebie zwracali.

Próbowałem przemówić ojcu do rozsądku. Gdybyśmy nie chronili naszej rasy, logiczne byłoby spodziewać się katastrofalnych skutków, lecz on twierdził, że nie wierzy w logikę. Stwierdziłem, że to niewiarygodne w przypadku kogoś, kto prowadzi fabrykę — jak ktoś taki mógłby nie wierzyć w logikę? To, co powiedział, było tak głupie, że z całą pewnością musiało stanowić żart. Ojciec jednak powtarzał, że wcale tak nie jest i że nawet w biznesie emocje są naszym jedynym godnym zaufania przewodnikiem. Stwierdził, że ludziom wydaje się, iż analizują sytuacje za pomocą swoich mózgów, uważając, że odczuwane przez nich emocje są niczym innym, jak tylko wynikiem procesu poznawczego, lecz są w błędzie, ponieważ inteligencja nie znajduje się w głowie, a w ciele. Wychodzisz ze spotkania, myśląc „Dlaczego czuję się zły, podczas gdy powinienem skakać z radości?”. Spacerujesz po parku w słoneczny dzień i zastanawiasz się, dlaczego masz w sercu taki ciężar i cóż takiego mogłoby cię trapić. Dopiero potem to analizujesz. Emocje prowadzą cię do tego, czego logika nie była w stanie samodzielnie odnaleźć.

Nie udało mi się na poczekaniu znaleźć odpowiedniego argumentu, by pokazać ojcu, że się myli. Udało mi się to później, gdy już leżałem w łóżku. Jedynym, co wtedy wymyśliłem, było:

— Jeśli nieznajomy dostarczył ci zweryfikowane dane, które mogą ci pomóc w biznesie, nie powiesz mi chyba, że wyrzucisz je do kosza tylko dlatego, że masz przeczucie, iż są błędne? Wolisz nielogiczne uczucia od udowodnionych faktów?

Odpowiedział zbiorem liczb od 430 do 440 herców i zapytał, co te liczby oznaczają dla mojej logiki. Nie odpowiedziałem, sfrustrowany, że zbacza z tematu, a na dodatek sprowadza wszystko do banału, ponieważ „herc” zabrzmiało jak „herz” — czyli po niemiecku „serce”.

— Dla twojego mózgu ten zbiór nie ma żadnego znaczenia i stanowi zapis kilku częstotliwości dźwięku. Mógłbyś wpatrywać się w nie zapisane na kartce papieru i niczego więcej byś się w nich nie doszukał. Ale… — Podszedł do pianina, wcisnął kilka klawiszy i spojrzał na mnie tak, że musiałem spuścić wzrok. — Po prostu słuchaj nut, mój synu. Będą oznaczać to, co czuję, kiedy słyszę wszystkie twoje słowa. Logika nie zaprowadzi cię tam, dokąd chciałbyś zajść w życiu. Owszem, może cię zabrać do wielu miejsc, nieraz naprawdę daleko, lecz zapewniam cię, że do żadnego z nich nie będziesz chciał się naprawdę udać, szczególnie gdy obejrzysz się za siebie. Emocja jest Bożą inteligencją w nas, w tobie. Naucz się słuchać Boga.

Nie mogłem się już dłużej powstrzymać, więc wyrzuciłem z siebie:

— Już nie wierzę w Boga! Bóg tak naprawdę nie istnieje! Jest tylko sposobem na okłamywanie ludzi! Na oszukiwanie ich i sprawianie, by robili to, czego chcą od nich rządzący! — Myślałem, że będzie na mnie zły, ale nie był.

— Jeśli Bóg nie istnieje, człowieka również nie ma.

— To zwykły quatsch14, vater, i dobrze o tym wiesz. Przecież tu jesteśmy. Ja tu jestem. I mogę tego dowieść — stwierdziłem, stukając palcami w ręce i nogi.

— A zatem tym, nad czym się naprawdę zastanawiasz, jest kwestia, czy Bóg stworzył człowieka, czy może człowiek stworzył Boga? Tak czy inaczej, Bóg istnieje.

— Nie, vater, jeśli człowiek stworzył Boga, to Bóg nie istnieje. W takim wypadku On istnieje wyłącznie w ludzkich umysłach.

— Właśnie sam stwierdziłeś, że „On istnieje”.

— Ale miałem na myśli istnienie tylko jako części człowieka.

— Człowiek tworzy obraz. Obraz nie jest człowiekiem, który go stworzył, ani integralną częścią tego kogoś, lecz staje się całkowicie oddzielony od swego autora. Twórczość przybiera postać czegoś zupełnie niezależnego.

— Ale obraz możesz zobaczyć. Jest realny. Nie możesz zobaczyć Boga. Jeśli zawołasz „Heeeej, Gott!”, nikt ci nie odpowie.

— Czy kiedykolwiek widziałeś miłość? Udało ci się ją dotknąć dłonią? Czy wystarczy zawołać „Hej, miłości!”, aby przybiegła do ciebie na swoich czterech zwinnych łapkach? Nie pozwól, aby twoje młode oczy cię oszukały. To, co najważniejsze w tym życiu, jest niewidzialne.

Nasz spór toczył się w kółko, aż doszedłem do wnios-ku, że Bóg jest najgłupszą rzeczą, jaką człowiek kiedykolwiek stworzył. Śmiech mojego ojca był smutny, gdy powiedział, że wszystko zrozumiałem opacznie. Bóg był najpiękniejszą rzeczą, jaką człowiek kiedykolwiek stworzył, lub człowiek był najgłupszą rzeczą, jaką kiedykolwiek stworzył Bóg. Zamierzaliśmy znowu brnąć przez to wszystko, ponieważ miałem bardzo wysokie mniemanie o człowieku i jego zdolnościach, ale matka nalegała, że potrzebuje mnie do trzymania odwróconej blachy, podczas gdy będzie wyjmowała ciasto. Roztargniona, piekła je zbyt długo. Rozpoznałem w tym jej dawną zagrywkę.

Najpoważniejsza różnica zdań, jaka wynikła między mną a ojcem, dotyczyła naszej koncepcji świata. Postrzegałem go jako chore, zanieczyszczone miejsce, które wymagało porządnego sprzątania i marzyło o tym, aby pewnego dnia oglądać wyłącznie szczęśliwych, zdrowych Aryjczyków. Jednak ojciec upodobał sobie przeciętność.

— Nuda, nuda! — krzyczał. — Świat, w którym wszyscy mieliby dzieci podobne do siebie niczym lalki, myśleli w ten sam akceptowalny sposób i przycinali swoje identyczne ogrody w tym samym dniu każdego tygodnia! Nic nie jest równie konieczne jak różnorodność. Potrzebujesz różnych ras, języków, pomysłów, nie tylko ze względu na nie same, ale również dlatego, że dzięki nim wiesz, kim właściwie jesteś! Kim byś był w swoim idealnym świecie? Kim? Nie wiesz tego! Gdy wyglądasz tak jak wszystko wokół ciebie, znikasz niczym zielona jaszczurka na zielonym drzewie.

Tym razem mój ojciec był tak zdenerwowany, że po prostu porzuciłem temat i postanowiłem nie podejmować go ponownie. Jednak kiedy położyłem się spać, usłyszałem, jak rodzice rozmawiają w swoim pokoju, i przyłożyłem ucho do drzwi, aby usłyszeć, co mówią. Matka martwiła się i twierdziła, że ojciec nie powinien ze mną rozmawiać, ponieważ nauczyciele w szkole pytali uczniów, o czym się mówi w domu. Powiedziała, że zapytają mnie w taki sposób, że nie będę zdawał sobie sprawy z niebezpieczeństwa, oraz że jestem zbyt młody i naiwny, aby wiedzieć, kiedy trzeba trzymać język za zębami.

— Jest wystarczająco dużo ludzi, których trzeba się bać — odpowiedział ojciec. — Nie zacznę się obawiać własnego syna!

— Musisz być ostrożny. Obiecaj mi, że nigdy już nie będziesz podejmował z nim takich dyskusji.

— Edukacja syna jest moim obowiązkiem, Roswito.

— Wyobraź sobie, w jakie kłopoty go wpędzisz, jeśli przyjmie twój punkt widzenia.

Ojciec przyznał, że czasami zapominał, iż to ze mną się kłóci — czuł się bardziej tak, jakby mówił do „nich”. Powiedział, że język jest bardziej osobisty niż szczoteczka do zębów i że momentalnie wyłapuje, gdy ktoś używa cudzych sformułowań w liście lub w rozmowie. Dodał, że słyszenie „ich” języka w ustach swego syna budzi w nim odrazę.

III

19 KWIETNIA, w dniu poprzedzającym urodziny Adolfa Hitlera, zostałem przyjęty do Deutsches Jungvolk (młodszej sekcji Hitlerjugend), jak to było wówczas w zwyczaju. Rodzice nie mieli w tej kwestii wyboru, ponieważ członkostwo stało się obowiązkiem. Matka próbowała podnieść ojca na duchu, mówiąc mu, że nie mam braci i że zmieniam się w odludka, a wyjście z domu i spędzenie czasu z innymi dziećmi dobrze by mi zrobiło. Zwróciła uwagę, że nawet katolickie grupy młodzieżowe uczyły się używać broni i chodziły na strzelnicę, więc to nie jest tak, jakby trwała I wojna światowa, a mnie właśnie wysyłano pod Verdun. Matka, co mogłem wywnioskować z jej twarzy, wbrew sobie uważała, że w mundurze mi do twarzy. Poprawiła moją brązową koszulę i zawiązaną chustę oraz pociągnęła mnie za płatki uszu. Ojciec ledwie podniósł wzrok znad swojej kawy, żeby zarejestrować moją obecność, i nie mogłem pozbyć się myśli, że nawet gdybym wyruszał właśnie na wojnę w imię zakończenia wszelkich wojen, prawdopodobnie zachowywałby się równie obojętnie.

Tego lata nam, Jungvolk, przydzielono pierwsze ważne zadanie. Z całego miasta zebrano wszelkie książki przesiąknięte perwersją lub dekadencją, a my mieliśmy je spalić. Temperatura w tamtym miesiącu była wysoka — w nocy nie dało się wytrzymać pod kołdrą — a w połączeniu z ogniskami, jakie właśnie rozpaliliśmy, żar zrobił się nie do zniesienia. My, jako najmłodsi, mieliśmy przynosić książki nastoletnim chłopcom z Hitlerjugend, którzy dostąpili zaszczytu rzucenia ich na stos. Ja i moi rówieśnicy zazdrościliśmy im, bo, oczywiście, to było w tym wszystkim najzabawniejsze, ale jeśli któryś z nas dla draki samowolnie wrzucił książkę do ognia, od razu dostawał policzek.

Wkrótce powietrze wokół ognia zrobiło się tak gorące, że trudno było nim oddychać. Dym był czarny i śmierdział płonącym atramentem. Książki nie chciały się palić. Wydawały rozrywające bębenki w uszach trzaski i wystrzeliwały rozpalonymi do czerwoności kawałkami, stanowiąc zagrożenie dla ubrań i oczu. Ustalona hierarchia nie trwała długo. W mgnieniu oka rzucanie książek stało się zadaniem pariasów. Jakże kłopotliwe i trudne było dla mnie, przy moich wątłych ramionach, wrzucanie książki po książce, tomu po tomie, wystarczająco daleko w płomienie. Jedno nazwisko wpadło mi w oko: Sigmund Freud. Widziałem je już wcześniej na półkach naszej biblioteczki. Potem mignął mi Kurt Freitag, Paul Nettl, Heinrich Heine i Robert Musil, podobnie jak mój podręcznik historii, zapewne wówczas już przestarzały. Niezdarnie upuściłem go u swoich stóp. Ogień nie znał umiaru i ten tom też się szybko zapalił, zwiędnął, a jego kartki unosiły się w powietrzu, robiąc kilka salt w ostatnim zrywie życia, jarząc się na chwilę przed zatraceniem.

Kiedy wróciłem do domu, w naszej bibliotece dostrzegłem luki, wzbudzające we mnie niejasne, nieprzyjemne wrażenie, jakby klawisze pianina zostały przyciśnięte i nie wróciły do poprzedniego położenia. W niektórych miejscach cała półka książek przewróciła się niczym domino, by ukryć powstałe na niej braki. Matka miała problem z samodzielnym wyniesieniem prania na górę i kiedy właśnie powoli wracała, podskoczyła na mój widok. Myślałem, że to dlatego, iż cała moja twarz była czarna, lecz gdy chciałem jej pomóc z praniem, uświadomiłem sobie, że trzymany przez nią kosz jest pełen książek. Zająkując się, powiedziała, że odłożyła je na wypadek, gdyby zimą zabrakło gazet do rozpalania ognia, a przecież palenie ich w upał nie miałoby sensu. Zapomniałem języka w gębie. Byłem tylko w stanie pomyśleć, czy ona naprawdę nie zdawała sobie sprawy z kłopotów, jakie mogła na nas sprowadzić. Matka z kolei kazała mi zdjąć buty i wykąpać się.

Co dziwne, kiedy została zmuszona do uczęszczania na lekcje macierzyństwa, atmosfera w naszej rodzinie się rozluźniła. Ojciec lubił jej z tego powodu dokuczać przy obiedzie. Raz uderzył pięścią w stół i podniósł talerz w oczekiwaniu na dokładkę, rycząc, że nadszedł czas, aby matka zaczęła również uczęszczać na zajęcia dla żon! Wraz z Pimmichen uwielbialiśmy, kiedy skarżył się, że matkę wciąż dzielą kilometry od otrzymania Krzyża Honorowego Niemieckiej Matki, medalu przyznawanego matkom, które urodziły pięcioro dzieci. Mutter rumieniła się, zwłaszcza gdy dołączałem do żartów, mówiąc:

— Tak, mutti, więcej braci i sióstr!

A Pimmichen dorzucała:

— Czy powinnam już zacząć robić na drutach?

Nasze zachęty przybierały na sile, gdy matka zakładała cienkie brązowe włosy za uszy, delikatnie odpowiadając, że jest zbyt stara, by mieć więcej dzieci. Polowała na komplementy i oczywiście je dostawała. Ojciec powiedział też, że ma nadzieję, iż w szkole macierzyństwa nauczyli ją, jak się robi ładne, pulchne dzieci, wówczas Pimmichen klepnęła go w dłoń, choć te sprawy nie były już dla mnie tajemnicą. Zdążyłem się nauczyć wszystkiego, co trzeba, na zajęciach przyrody w szkole.

Ojciec wzdychał, mówiąc, że zbyt szybko się z nią ożenił — gdyby tylko odczekał, otrzymaliby pożyczkę małżeńską, której jedna czwarta byłaby umarzana wraz z każdym nowo narodzonym dzieckiem. Matka mogłaby się wówczas bardziej przysłużyć finansom domowym. Może lepiej było się rozwieść i zacząć od nowa? Matka mrużyła oczy w udawanym gniewie i oświadczała, że zgodzi się wyłącznie pod warunkiem, że część z tego dostanie na zbytki i kupi sobie kilka nowych sukienek. Miała na myśli reichs-marki, które wciąż wydawały się nam obcą walutą. Matczyne kości policzkowe były szerokie, a usta układała w cienką powabną linię, lecz nie na długo. Chwilę później bowiem już drgały i krzywiły się, aż do momentu, gdy chichot ojca na dobre wyzwalał również jej uśmiech. Podobało mi się, gdy rodzice okazywali sobie czułość na naszych oczach. Za każdym razem, gdy ojciec całował matkę w policzek, robiłem to samo babci.

Radosny nastrój nie trwał długo. Myślę, że maksymalnie do następnego miesiąca, prawdopodobnie października, kiedy to pojawiły się kłopoty. Wszystko zaczęło się, gdy kilka tysięcy członków katolickich grup młodzieżowych zebrało się na mszy świętej w katedrze św. Szczepana. Więcej osób zgromadziło się dokoła świątyni, nie znajdując miejsca wewnątrz starych kamiennych murów. Następnie przed katedrą, w samym sercu Wiednia, śpiewali hymny religijne i austriackie pieśni patriotyczne. Ich hasłem było: „Chrystus jest naszym przewodnikiem” — po niemiecku führerem. Demonstracja ta odbyła się w odpowiedzi na wezwanie kardynała Innitzera.

Nie było mnie tam, ale słyszałem o niej na nadzwyczajnym spotkaniu naszej grupy młodzieżowej. Andreas i Stefan wszystko widzieli i zdali nam barwne relacje. Staram się być szczery, więc przyznam, że w owym czasie Adolf Hitler był dla mnie równie ważny jak własny ojciec, jeśli nawet nie ważniejszy. Z pewnością stawiałem go już wyżej od Boga, w którego straciłem wiarę. W sensie biblijnym wyrażenie „Heil Hitler” budziło skojarzenie ze „świętym, uświęconym”15. Niestosowne postępowanie katolików rozwścieczyło nas. To była groźba, obraza naszego ukochanego Führera. Świętokradztwo. Nie mieliśmy zamiaru stać bezczynnie i tolerować czegoś takiego. Następnego dnia niektórzy spośród członków Jungvolk przyłączyli się do starszych chłopców z Hitlerjugend, mających wtargnąć do pałacu arcybiskupiego i bronić naszego Führera, zrzucając na podłogę wszystko, co tylko dało się zrzucić — świece, lustra, ozdoby, posągi Maryi Panny, śpiewniki. W zasadzie jedyną próbą powstrzymania nas była modlitwa, a w niektórych pomieszczeniach nawet tego nie podejmowano.

Kilka dni później stałem na Heldenplatz w tłumie porównywalnym z tym, od jakiego ojciec odciągnął mnie ponad pół roku wcześniej. Transparenty z hasłami Innitzer i Żydzi to jedna rasa! Księża na szubienice! Precz z politykami katolickimi! Bez Żydów i Rzymu zbudujemy prawdziwą niemiecką katedrę! oraz innymi tego typu — wszystkie w ogromnych formatach — łopotały na wietrze, wydając dźwięki, które, jak sobie wyobrażałem, mógłby wydawać tylko wielki ptak. To było zbyt kuszące. Tym razem postanowiłem wspiąć się na jeden z pomników, bardziej skłaniając się ku odwzorowanemu koniowi księcia Eugeniusza Sabaudzkiego niż arcyksięcia Karola. Szturchnąłem Kippiego i Andreasa, lecz oni uznali, że tłum jest zbyt gęsty, by się przez niego przedrzeć. Ale mnie to nie przeszkadzało. Byłem nie tylko chętny, ale i wystarczająco mały. Przeszedłem między ludźmi, a po serii potknięć i poślizgnięć udało mi się wspiąć po zimnej przedniej nodze konia. Objąłem go ramieniem i trzymałem mocno, aby nie zostać zepchniętym przez innych, którzy wspięli się tam już przede mną. Z góry rejwach wydawał się inny, niemal magiczny, a ja obserwowałem poniżej morze zlewających się ze sobą maleńkich osób. Przypominali mi drzewo, hałaśliwe i wibrujące głosem wróbli, których nie da się dostrzec, dopóki jakaś tajemnicza siła nie każe im wzlecieć. Wtedy zamilknie śpiew, a rozlegać się będzie tylko potężne łopotanie, gdy z drzewa wyłoni się jakaś forma, złożona z niezliczonych drgających punktów utrzymywanych w całości przez jakąś czystą, nieomylną siłę, która sprawia, że wszystkie ptaki wspólnie będą skręcać, wirować i pikować na niebie, podczas gdy ów byt wzniesie głowę jako jedno olbrzymie stworzenie.

***

Krótko po opisanych przeze mnie wydarzeniach na dobre nastały listopadowe chłody. Niebo było bezchmurne, słońce stanowiło tylko odległą plamkę, a drzewa straciły już liście. Napięcie wisiało w powietrzu. Pamiętam, że właśnie w listopadzie rozeszły się wieści o żydowskim uczniu, który wszedł do niemieckiej ambasady w Paryżu i zastrzelił tamtejszego urzędnika. Plotki się szerzyły, ulica żądała zemsty, a wiele żydowskich witryn sklepowych w całej Rzeszy zostało roztrzaskanych na kawałki. Nie pozwolono mi wychodzić na zewnątrz, ale o wszystkim dowiedziałem się z radia. Nazywano to Kristallnacht16, a ja wyobrażałem sobie pokruszone kawałki kryształów, niczym śnieg pokrywające ulice i chodniki Rzeszy, wydające głuche brzęki i dzwonienia, gdy ich warstwa robiła się coraz grubsza. Oczami wyobraźni widziałem stalaktyty ze szkła trzymające się okiennych ram, dopełniające arktycznego wystroju, skrzącego się i złowieszczego.

Po tych wydarzeniach ojciec był nieobecny przez wiele dni, a kiedy pojawiał się w domu, jego nastrój był tak kiepski, że często żałowałem, iż wrócił. W domu nikt już nie był skory do żartów, zwłaszcza gdy fabryka Yaakov & Betzler nagle zmieniła nazwę na Betzler & Betzler. Nawet matka i babcia zachowywały ostrożność, gdy się do niego zwracały. Zniżały głos, pytając, czy może chciałby kawy. A może jakąś przekąskę? Przez pokój, w którym przebywał, przemykały na paluszkach, tace co najwyżej pozostawiały w zasięgu jego ręki i nawet nie kłóciły się o nadgryzione biszkopty odłożone do naczynia razem z innymi. Zachowywały się jak myszy, a on jadł jak myszka.

Byłem jedyną osobą, która dobrze się bawiła, przebywając z dala od domu i panujących tam złożonych napięć. Maszerowaliśmy ze śpiewem na ustach przez przyszłe pola słoneczników, pszenicy i kukurydzy. Przy akompaniamencie zazdrosnych okrzyków wron raczyliśmy się pajdami chleba z masłem. Nigdy nie smakował on równie dobrze jak wtedy, ze słabym słońcem ogrzewającym nasze plecy. Poza niezmierzonymi połaciami brązu były kolejne niezmierzone połacie, a za nimi jeszcze kolejne. Za każdym razem maszerowaliśmy coraz dalej, do dziesięciu kilometrów, podczas gdy worek na moich plecach robił się ciężki, a stopy piekły w takim samym stopniu, w jakim pokrywały się pęcherzami, lecz nawet nie przeszło mi przez myśl, by narzekać. To samo można było powiedzieć o moim nowym przyjacielu, Kippim. Gdy jego utykanie robiło się zauważalne, walczył jeszcze mocniej, by to ukryć. Mieliśmy zamiar podbić świat, zrobilibyśmy to dla Führera, choć nie mogłem przestać myśleć o tym, że świat jest jednak wielkim miejscem.

W pewien weekend udaliśmy się na specjalny obóz, aby się nauczyć, jak samodzielnie radzić sobie na łonie natury. Mniej ze względu na umiejętności, a bardziej przez szczęśliwy traf znaleźliśmy niedojrzałe jeżyny, złowiliśmy kilka młodych pstrągów i złapaliśmy chudego zająca. Nasze brzuchy nie były pełne, ale głowy wręcz przepełnione dumą, gdy wokół ogniska śpiewaliśmy pieśni zwycięstwa. Noc pod gołym niebem była dla nas męcząca, ale na szczęście, gdy nadszedł długo wyczekiwany poranek, jadąca naszym śladem ciężarówka dostarczyła nam bardziej sute śniadanie. Nasz przywódca, Josef Ritter, był tylko dwa lata starszy od nas, ale znacznie bardziej doświadczony. Nauczył nas nowej gry, w której podzielił nas na dwa oddziały i rozdał opaski, które każdy chłopiec miał nosić na ramieniu. Następnie wyjaśnił, że pchnięcie kogoś na ziemię czyniło go jeńcem.

Kiedy pozwolił nam się rozbiec, uciekałem, jak gdyby od tego zależało moje życie. To była świetna zabawa. Nasz zespół, niebiescy, pojmał o czterech jeńców więcej niż czerwoni, więc zdecydowanie wygrywaliśmy. Kippi był bohaterem — sam złapał trzech jeńców, podczas gdy ja nie złapałem ani jednego, a w zasadzie po prostu unikałem ataków. Wtedy czerwoni zaczęli naciskać Kippiego, więc przybyłem mu na ratunek i z jego pomocą pochwyciłem swojego pierwszego jeńca. Potem pobiegłem przez teren gry, próbując znaleźć Kippiego, a następnie posłałem na ziemię jeszcze dwóch chłopców, nim sam stałem się jeńcem. My, pojmani, mieliśmy usiąść pod koroną starego świerka i właśnie wtedy ujrzałem Kippiego ze zdjętymi butami. Jego popękane pęcherze były czerwone i otwarte. Nie pomyślałem o tym, żeby go tam szukać. Pomachał mi butem przed twarzą, by mnie obezwładnić, lecz dysponowałem potężniejszą bronią — własnym zapachem.

Wróciłem do domu wyczerpany i nie byłem w stanie wejść po schodach bez wciągania się po poręczy. Matka była zaniepokojona, kiedy mnie zobaczyła, i nazwała swoim biednym maleństwem, jej zmęczonym małym chłopcem, ale nie byłem w nastroju do uścisków i pocałunków. Usiadłem na łóżku, żeby zdjąć buty turystyczne, a potem położyłem się, żeby móc rozpiąć ich zapięcia z nogami w powietrzu… były takie ciężkie. Obudziłem się rano, wciąż lepki, ale w pachnącej czystością piżamie z wzorem w szczeniaczki, co sprawiło, że poczułem się głupio, po części dlatego, że nie pamiętałem, żebym się rozbierał. Początkowo myślałem, że jestem w czyimś pokoju, gdy wodziłem wzrokiem od ściany do ściany i widziałem kolor morelowy zamiast oliwkowej zieleni. Wtedy zrozumiałem, że moje mapy bitew, instrukcje robienia węzłów i maska gazowa zostały zastąpione przez oprawione plakaty kwitnących wiśni i jabłoni. Wówczas wprawdzie wciąż miałem w pokoju pluszaki, ale wszystkie znajdowały się już na dnie skrzyni. Teraz kangur, pingwin i bawół powróciły z niej, zasiadłszy na moim biurku. Ich głowy zwisały anemicznie na bok, a wyrazem swoich twarzy wydawały się za coś przepraszać, zupełnie jakby swego nowo odzyskanego statusu nie traktowały poważnie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Sekt — z niemieckiego „szampan” (wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). [wróć]

Tracht — niemiecki strój ludowy. [wróć]

Schönbrunnerowska żółć — od niemieckiego Schönbrunner Gelb. Popularny w Austrii kolor, na jaki malowano fasady budynków, niegdyś symbolizujący Habsburgów, a potem oznaczający przynależność do elit. [wróć]

Weißwein — z niemieckiego „białe wino”. [wróć]

Błąd wynika z dużego podobieństwa słowa Rzymianin (Roman) i Rumunia (Romania) w języku angielskim. [wróć]

Kaiserschmarrn — z niemieckiego „omlet cesarski”. [wróć]

Herr — z niemieckiego „pan”. [wróć]

Vater — z niemieckiego „ojciec”. [wróć]

Mutti — z niemieckiego „mamusia”, vati — z niemieckiego „tatuś”. [wróć]

Mutter — z niemieckiego „matka”. [wróć]

Fraülein — z niemieckiego „panna”. [wróć]

Jüdisch — z niemieckiego „żydowski”. [wróć]

Guten Tag — z niemieckiego „dzień dobry”. [wróć]

Quatsch — z niemieckiego „bzdura”. [wróć]

W języku niemieckim występuje zbieżność wyrazów heil oraz heilig: „święty” [wróć]

Kristallnacht — z niemieckiego „noc kryształowa”. [wróć]