Nie rozmawiajmy o miłości - Witkowska Magda - ebook + książka

Nie rozmawiajmy o miłości ebook

Witkowska Magda

4,0

Opis

Nie rozmawiajmy o miłości” Magdy Witkowskiej to współczesna powieść obyczajowa, której akcja rozgrywa się we Wrocławiu.

Bohaterką jest 35-letnia Ania, której życie niespodziewanie odmienia się z dnia na dzień. Jak Ania poradzi sobie z wyzwaniami, jakie stawia przed nią los? Czy będzie mogła liczyć na wsparcie rodziny i przyjaciół? Miejscami zabawna, miejscami wzruszająca opowieść o rodzinnych relacjach, głęboko skrywanych sekretach, zwykłych i niezwykłych sytuacjach jest też historią o miłości. Ale o tym lepiej nie rozmawiać… :)

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 439

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,0 (3 oceny)
2
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
2323aga

Z braku laku…

Jak dla mnie za bardzo pesymistyczna
00

Popularność




Pieprzyć dietę, powiedziało jej ciało,

a rozum nie dyskutował.

Rozdział pierwszy

Ania

Ten dzień Ania będzie potem wspominać wielokrotnie. Będzie rozkładać go na godziny i minuty. Zastanawiać się, dlaczego rano nie obudziła Wojtka, żeby razem zjedli śniadanie. Choć przecież to by nic nie zmieniło.

Zwykle jedli razem. Nastawiali budzik na nieco wcześniejszą godzinę niż musieli. Potem on przesuwał go jeszcze o pięć minut, a potem jeszcze o pięć. Wstawał niechętnie, pokonany, ale bez marudzenia. Czekała trzy sekundy. Całował ją w miejsce między nasadą ucha i obojczykiem, a ona chichotała, bo to łaskotało.

A kiedy zatrzaskiwały się drzwi łazienki, zwlekała się z łóżka. Nie musiała tego robić, przez najbliższe dwie godziny nigdzie się nie wybierała, ale lubiła zapach kawy o poranku, co powtarzała od czasu do czasu, trawestując słynny filmowy cytat. Nie zrażało jej, że z nich dwojga tylko ona była miłośnikiem prawdziwie męskiego kina, a „czas apokalipsy” kojarzył się Wojtkowi wyłącznie ze zbliżającym się terminem oddania projektu. I lubiła patrzeć, jak przytrzymywał krawat, siadając przy stole, jak pochylał się nad talerzem, żeby dżem nie ubrudził mu koszuli. Oblizywał palce, dopijał kawę, całował ją w czoło i już biegł, zostawiając za sobą ulotny zapach.

Nic wielkiego, prawda?

Ale tego dnia było inaczej. To ona wstała pierwsza, choć na ten dzień wzięła urlop. To ona pocałowała go w ramię i szepnęła:

– Masz jeszcze pół godziny.

I poszła do łazienki. Jasne, byłoby super, gdyby to on wstał, zrobił jej grzanki, zaparzył kawę i patrzył, jak delikatnie umalowana, w lnianej sukience, której już tego roku nie włoży, bo to pewnie ostatni taki ciepły dzień, siada naprzeciwko, uważa, żeby dżem nie kapnął jej na kolana, i dolewa mleka do kawy.

Mogła go też obudzić. Mogła zrobić tyle rzeczy.

Zbyt długo się malowała. Wstyd jej się było do tego przyznać, ale chciała wyglądać ponętnie. Nie wulgarnie, ale świeżo i ładnie. Głupia sprawa, bo raczej nie była w tym mistrzynią. Uważała się za brzydulę. Grubaskę o sympatycznym wyglądzie. Czasem nie mogła uwierzyć, że trafiła na takie ciacho jak Wojtek. Że ją poderwał, wytrzymał dwa lata i poprosił o rękę. Jak mogłaby go teraz obudzić?

Przez kilka minut próbowała ujarzmić jasne sprężynki w schludny kok, ale ciągle jakiś kosmyk się wysuwał, za nim następny i następny, aż w końcu się poddała. Z piegami niewiele dało się zrobić. Podkłady odpadały, jej blada cera musiała obronić się sama. Nałożyła pastelowe cienie, pociągnęła tuszem jasne rzęsy, jak zwykle tylko od dołu, co nadawało jej rozczulająco bezbronny wygląd. W przedpokoju jak zawsze zrobiła półobrót w lewo i prawo. Oceniła się dość krytycznie – może to nie otyłośc, ale lekka nadwaga na pewno... Od dziś koniec ze słodyczami!

I już było za późno na cokolwiek. Nawet się z nim nie pożegnała. Winda przyjechała natychmiast, autobus się nie spóźnił, do przychodni dotarła na czas.

Patrząc na doktora Madeja, zastanawiała się, czy tylko na niej robi wrażenie typowego lekarza z reklamy, ostatniej deski ratunku dla beznadziejnych przypadków. Pod pięćdziesiątkę, łysy jak kolano, o bystrych oczach i nieschodzącym z twarzy uśmiechu. Tyle od niego zależało.

– No i bardzo ładnie to wszystko wygląda. Wyniki są znakomite. – Nawet stukając w klawiaturę, uśmiechał się szeroko, jakby właśnie prowadził z Anną zabawną konwersację, choć ona od kilku minut siedziała na krześle w milczeniu, a on nie odrywał wzroku od monitora. – Jestem dobrej myśli, pani Asiu.

– Aniu – zaprotestowała.

– Najmocniej przepraszam! Aniu! Pani Aniu. Oczywiście.

Oczekiwała, że entuzjazm bijący z wypowiedzi doktora zostanie jakoś spuentowany, ale nic takiego nie miało miejsca. Czyli te poranne mdłości to niestrawność, a test ciążowy mówił prawdę. Przełknęła gorzką gulę żalu i niewyobrażalnego rozczarowania. Tak wiele obiecywała sobie po tej wizycie.

Przed jej oczami pojawił się za to terminal z trzycyfrową kwotą. Z trudem maskując zawód, wyjęła kartę. Walka o dziecko miała swoją cenę. Kłopotliwe milczenie przerwał szelest paragonu, który wyskoczył z drukarki i został zgrabnym ruchem przesunięty w jej stronę.

– Panie doktorze, ale czy ja w ogóle mam jakieś szanse? – wyrwało jej się. – Bo czekamy już tak długo…

– Proszę mi wierzyć, to nie jest długo. – Popatrzył na nią uważnie, jakby obliczał w myślach liczbę wizyt, które sumują się na „długo”. – Ile ma pani lat, pani Asiu?

– Trzydzieści pięć. No, prawie sześć, rocznikowo – wydukała. To przykre, ale najwyraźniej nie było szans, by zapamiętał jej imię.

– To o czym my tu rozmawiamy! – machnął lekceważąco ręką, a Ania nerwowo skonstatowała, że musiał w takim razie myśleć, że jest starsza. Czyli wygląda na starszą?! – Choć oczywiście, możemy już powoli zacząć się zastanawiać nad pewnymi opcjami – rzucił ostrożnie. Odczekał chwilkę i jak gdyby nigdy nic zapytał: – Czy pani partner badał się w kierunku niepłodności?

Ania już od jakiegoś czasu zastanawiała się, czy przypadkiem nie tu leży problem. Ale Wojtek nie był typem faceta, z którym się o tym ot tak rozmawia.

– Więc myśli pan, że to on? – przełknęła ślinę. Poczuła ulgę i niepokój jednocześnie. Nie zdążyła ocenić, która z możliwości jest gorsza, czyjej bezpłodności będzie im łatwiej stawić czoła. – W sensie… powód leży po stronie męża? – Popatrzyła gdzieś w bok, a pytanie zadała jakby mimochodem.

– Absolutnie nic nie przesądzam. – doktor Madej widząc, że haczyk został połknięty, już sprawdzał dostępne terminy. – A gdybyście się państwo pojawili u mnie za tydzień? Wtorek pasuje, pani Asiu?

– Aniu – poprawiła, zdobywając się na kolejny akt odwagi. Może w recepcji coś pomylili i już na zawsze zostanie Asią. – Zapytam męża.

Wyszła z gabinetu na piękne słońce. Pierwotny optymistyczny scenariusz zakładał telefon do Wojtka – nie lubił, gdy pojawiała się u niego w pracy bez uprzedzenia – a potem tajemnicze, znane z filmów: „Mam ci coś ważnego do powiedzenia. Nie, to nie może zaczekać”, cztery przystanki tramwajem, trzy minuty spaceru, jazdę bezszelestną windą na trzecie piętro, jego pytające, zaniepokojone spojrzenie, może nawet nerwowe: „Coś się stało?!” i jej nieskoordynowane ruchy głową na tak i nie jednocześnie, wreszcie potok łez szczęścia i wyszeptane w jego kark: „Będziemy mieli dziecko!”. On krzyczy ze szczęścia, koledzy wychylają się zza biurek, dziewczyny szepczą między sobą, zerkając na nich ciekawsko, i wreszcie on bierze ją w ramiona, całuje, obraca dokoła w szalonym tempie i obwieszcza całemu światu: „Ta cudowna kobieta będzie matką mojego dziecka!”. Aplauz, okrzyki, gratulacje, strzelające korki szampana, konfetti. I żyli długo i szczęśliwie. THE END w wianku z róż.

Z westchnieniem ruszyła w stronę domu. Musiała wymyślić nowy scenariusz. Na szczęście kilka kroków dalej uderzył ją zapach świeżego pieczywa, maślanych ciasteczek i czekoladowych rogalików. Pieprzyć dietę, powiedziało jej ciało, a rozum nie dyskutował. Poprosiła o zapakowanie dwóch eklerków pistacjowych, oszukując samą siebie, że nie pamięta, jak smakują (to musi być jakaś nowość), sześciu minirogalików z czekoladą i sześciu z malinami, a także dwóch drożdżówek do kawy, tylko po to, by wieczorem wejść z Wojtkiem w dyskusję na temat znaczenia słowa „drożdżówka”. To przedziwne, ale on naprawdę uważał, że miniplacuszek z kruszonką i jabłkami to słodka bułka! Oczywiście nie zamierzała zjeść tego sama.

Siedząc na ławce z widokiem na rzekę skubała rogalika i zastanawiała się, czy jest szczęśliwa. O tej porze prócz niej kaczki karmili tylko emeryci, dziwaki i wagarowicze. Zamknęła oczy i pozwoliła, by promienie słońca ogrzewały jej twarz. Powinna zadzwonić do Wojtka. Jeśli ją kochał (jak mogła wątpić?), to jego wsparcia potrzebowała teraz najbardziej. Powie mu prawdę. Przekaże słowa doktora Madeja. Do cholery, dlaczego sama miała się z tym bujać? Czy nie powinien rzucić wszystkiego, przyjechać nad Odrę, zaparkować w niedozwolonym miejscu, wybiec z auta, ignorując pokrzykiwania strażnika miejskiego, pobiec w kierunku bulwaru, spojrzeć w lewo i w prawo, szóstym zmysłem dojrzeć jej czuprynę wśród platynowych trwałych należących do eleganckich emerytek i dredów wagarujących nastolatek, przepchać się przez tłum spacerowiczów, dobiec do ławki, na której siedziała, zahamować kolanem wbitym w bruk i nie zważając na przetarte spodnie i plamy potu pod pachami wziąć ją w ramiona i wyszeptać: „To nic, kochanie, damy radę!”? Lub coś w tym rodzaju?

Okej, stop. Musi przestać śnić na jawie.

Wyjęła telefon i dotykając przez papier eklerka – wyczuwała kruchą skorupkę polewy – wybrała numer Kingi. Jej najlepsza przyjaciółka i, gwoli ścisłości, jedyna, mieszkała obecnie na drugim końcu Polski, pracowała na pełny etat, niańczyła trójkę dzieci i dbała o to, by jej nieogarnięty, za to bogobojny mąż nie tracił pewności siebie. Przez pięć bajecznych lat studiów obie zdążyły uwierzyć, że coś tak abstrakcyjnego jak dwie połówki jabłka istnieje i bynajmniej nie ogranicza się do Barbie i Kena. Wykorzystały ten czas najlepiej, jak umiały, a kiedy Kinga zakochała się, straciła głowę i, pokonana przez miłość na piątym roku studiów, z lękiem wręczyła Ani zaproszenie na ślub i wesele, które miało się odbyć w karczmie piwnej na Bobrku w nieciekawej dzielnicy Bytomia, Ania zapytała tylko: „To nic nie zmienia, prawda?”.

Od tamtej pory widywały się rzadko, dzwoniły też nieczęsto, ale od czasu do czasu wysyłały sobie zdjęcia dokumentujące zmiany w ich życiu. Kinga kolejne fotki dzieciaków z opisami: „Szymon, kolka, nie mogę spać od lutego”; „Maja, nocnik vs pielucha”. Ania: „Płytki do łazienki: Słoneczna Toskania czy moderna?”; „Widziałaś ostatniego Bonda? Mniam”. Przez telefon rozmawiały raczej krótko i treściwie, z konieczności, SMS-y za to wysyłały jak opętane – zawsze i o każdej porze, pytając, odpowiadając z opóźnieniem, diagnozując i radząc – żaden z komunikatów nie był jednak wymuszony. Obie znały realia. I obie były zdeterminowane, by trzymać się tej przyjaźni niczym koła ratunkowego, które chroni przed zatonięciem w prozie życia.

– Możesz gadać? – Kiedy tylko Kinga odebrała, po szóstym czy siódmym sygnale, Ania wiedziała, że jak zwykle musi się streszczać.

– Nie teraz – padła szybka odpowiedź. Gdzieś w tle coś trzasnęło, szum spuszczanej wody zakłócił połączenie.

– Nie mogę mieć dzieci – powiedziała.

Przez chwilę nic nie słyszała, pomyślała nawet, że coś się rozłączyło, ale po chwili Kinga wróciła.

– Fuck – usłyszała. To „fuck” było szczere i smutne.

– Zrobiłaś badania?

– Zrobiłam.

– Słuchaj – Kinga już nabierała rozpędu, jakby ktoś podłączył ją do prądu. – Po pierwsze, dzieci są przereklamowane. Po drugie, to nie musisz być ty. Wojtek się badał? No właśnie. Po trzecie, są setki sposobów, by sobie z tym poradzić. Zadzwonię wieczorem, dobrze?

Ania niczego więcej w tej chwili nie chciała.

– Dzięki – wyszeptała do słuchawki.

Miała chwilkę, by zrobić kolejny bilans zysków i strat.

Było dużo plusów. Miała faceta. Drugi plus: kochającego faceta. Warto to rozdzielić – kochający facet to już relikt, podwójny bonus.

Poznali się na kursie tańca. On był tam dla żartu – założył się o coś z kumplami, ona miała dość samotnych wieczorów, a na kluby i puby czuła się ciut za stara w akademickim mieście pełnym małolatów. Zaczęli od salsy, dzięki Bogu, a kiedy trzeba było przejść do klasyki, dyskretnie dali nogę. On uważał, że Ania ma południowoamerykański seksapil, co w połączeniu z jej słowiańską urodą było szczególnie pociągające. Ona zbyła milczeniem jego absolutny brak poczucia rytmu i kilka siniaków na stopach, które mu zawdzięczała. Układ sił od początku był ustalony – on mógł mieć każdą, ona tylko na chwilę przykuła jego uwagę. Była nieśmiała, ale dość zabawna. Pełna przesądów i dziwnych nawyków, a jednocześnie wrażliwa i dobra. Lojalna. Zapatrzona w niego.

Na początku myślała, że to sen, że zaraz się obudzi, w końcu co taki facet – metr dziewięćdziesiąt, sześciopak, czarne oczy, głęboki głos, własny samochód i mieszkanie w dobrej lokalizacji, stała praca i mgliste, co prawda, ale jednak, pojęcie, kto dostał ostatniego literackiego Nobla – może w niej widzieć? A potem tak się jakoś porobiło, że on nie mógł przestać myśleć o tych jasnych rzęsach, białych dłoniach, zapachu rumianku i migdałów, który unosił się nad jej blond afro. Zaskoczony, że ona niewiele sobie robi z obowiązujących trendów (błąd: robiła, ale nie sposób wcisnąć się bez kompleksów w rurki z jej pupą i utrzymać równowagę na szyderczo cieniutkich szpilkach!), że dostaje wypieków na widok książki, a nie złotego pierścionka, o którym marzy reszta żeńskiej populacji (kolejny błąd: nie miała nic przeciwko złotu, brylantom i wakacjom na Bali), i nie wścieka się, gdy przez dwa kolejne wieczory on spotyka się z „chłopakami” w bliżej nieokreślonym celu (tu pełna zgoda – Ania nie należała do osób zaborczych, zazdrosnych czy podejrzliwych), uznał, że lepszej dziewczyny po prostu już nie spotka.

Ona oczywiście natychmiast wpadła w panikę w obawie przed tym, że czar zaraz pryśnie, Wojtek się zorientuje, że jest zwykłą hochsztaplerką, w istocie niedorastającą do pięt jego byłym, i któregoś dnia po prostu nie odbierze od niej telefonu. Ale czas płynął, a sielanka trwała. I im dłużej ze sobą byli, tym bardziej utrwalali w oczach partnera swój wizerunek – króla dżungli, któremu nie sposób się oprzeć, i zupełnie przypadkiem ponętnej, lecz kruchej i spolegliwej rusałki o gołębim sercu. Wreszcie musiało więc dojść do zaręczyn, po których on dał sobie dwa lata na ewentualne wątpliwości lub inne życiowe niespodzianki, a kiedy ten czas minął, stanęli na ślubnym kobiercu w blasku fleszy, otoczeni przynajmniej setką znajomych, w większości jego.

Wracając do plusów – nie musiała pracować. Zgoda, nieraz się zastanawiała, czy nie przesunąć tego do minusów, w końcu w XXI wieku kobieta powinna być finansowo niezależna, spełniać się, rozwijać, piąć po szczeblach kariery, generalnie – wyjść wreszcie z cienia mężczyzny.

Ania od blisko dekady była jednak fakturzystką w dość skostniałej korporacji sprzedającej pompy oraz termometry i nawet przy największych pokładach optymizmu czy dobrej woli nie potrafiła sobie wyobrazić w tych okolicznościach spełnienia. Składając wniosek o przejście na pół etatu, nie spodziewała się zgody, a jednak, ku jej zaskoczeniu, szef po kilku dniach kalkulacji uznał, że to niezły pomysł, i w ten sposób pracowała już tylko po to, by mieć na swoje babskie wydatki, jak kąśliwie podsumował Wojtek. Uważał, że zarabia grosze, i pewnie miał rację. Co prawda wolał, by w ogóle nie pracowała, ale w odruchu niezrozumiałego buntu Anna uparła się, by zostawić sobie tę resztkę finansowej autonomii. Sądziła, że za tym podejrzanie zdecydowanym poglądem na jej pracę stoi z jednej strony niechęć Wojtka do Macieja, serdecznego, choć nieco ciapowatego kumpla z biura (Ania, niczym gimnazjalistka, diagnozowała tę niechęć jako zazdrość), z drugiej zaś próba zmobilizowania jej do podjęcia zdecydowanych kroków dotyczących powiększenia rodziny. Jakby to tylko od niej zależało.

I tu dochodzimy do kolejnego plusa. Mieszkanie. Kupione na kredyt, wiadomo, ale za to piękne. Dwa przestronne pokoje, przytulna sypialnia, widna kuchnia, łazienka niczym salon kąpielowy, no i taras. Kupili je razem, oczywiście, choć wrodzona lękliwość kazała Annie stawiać dość bierny opór – czy nie jest za duże dla nich dwojga, czy ten taras jest konieczny, a gdyby wybrali inną lokalizację, nie byłoby taniej? Wojciech z pełną czułości wyższością tłumaczył jej jak dziecku – przecież nie będą mieszkać tu wiecznie sami, prawda? Taras to namiastka wolności, enklawa spokoju i wytchnienia, ale też grill elektryczny w letnie wieczory i kameralne imprezy w gronie najbliższych. A lokalizacja to inwestycja. Za parę lat to mieszkanie będzie warte majątek. Poza tym, mają na wyciągnięcie ręki park, supermarket i przystanek. Taka niezmotoryzowana słodka ciamajda jak ona powinna się chyba cieszyć, prawda? Nie sposób było odmówić tym argumentom racji. Choć Anna oczywiście skrupulatnie, z wciąż niewidoczną, ale narastającą paniką, odnotowała w pamięci, że Wojciech coraz poważniej myśli o dzieciach, chociaż nigdy nie poruszyli tego tematu (ona też o tym myślała, ale paraliżowała ją myśl, że gdyby było inaczej, w tym właśnie momencie musiałaby o tym wspomnieć, co wystawiłoby ich bajkową miłość na próbę), że planuje bliżej nieokreślone imprezy w tajemniczym kameralnym gronie (kogo, u licha, mógł mieć na myśli?!), i że wydaje się być leciutko rozczarowany jej oślim uporem w kwestii prawa jazdy. Uważała, że absolutnie się nie nadaje do prowadzenia samochodu, że pisany jest jej rower, i coś tam przebąkiwała o ekologii, Wojtek zaś ucinał te mętne wywody, grożąc końcem wycieczek do centrów handlowych na wyprzedaże z nim w roli kierowcy. Oczywiście żartował.

No i plus nieco wstydliwy, świadczący o jej małości. Ale nie mogła udawać, że go nie ma. Wreszcie mogła odciąć tę krępującą pępowinę łączącą ją z mamą i Elą. Spakowanie rzeczy i wyprowadzka z rodzinnego domu nabrały wymiaru wręcz symbolicznego. To była jej pierwsza ważna, dorosła decyzja: zamierzała zamieszkać ze swoim chłopakiem, właściwie już narzeczonym! Mama, obrażona, wyszeptała tylko: „Taki wstyd, taki wstyd”, co Ania przetłumaczyła na proste: „Co ludzie powiedzą?”. Były łzy, nieudolne szantaże i ciężki przedzawałowy oddech, który dziewczyna dobrze znała i który raczej nie zwiastował nieszczęścia.

A potem blisko rok milczenia; mama nie odbierała telefonów i nie dzwoniła, konsekwentnie ignorując urodziny i imieniny córki, dzień dziecka oraz święta. Ale Ania wytrwała. Nie złamała się, choć życie z obcym jakby nie było człowiekiem, mimo iż narzeczonym, okazało się równie ekscytującym, co szokującym doświadczeniem. Przez całe miesiące musiała więc za pośrednictwem Eli dowiadywać się, jak się czuje mama, przekazywać pozdrowienia, życzenia urodzinowe i troskę o serce. Eli, swojej starszej siostry, która okazywała jej raczej irytację i znudzenie niż życzliwe zainteresowanie czy miłość. W jej wykonaniu rozmowa przypominała rozbudowany monolog, którego nie powstydziłby się najlepszy demagog. Ania słuchała w milczeniu, wtrącając od czasu do czasu jakieś monosylaby.

Z grubsza chodziło o to, że Eli w życiu nie wyszło, trafiła na nieodpowiedniego faceta, łajdaka, krótko mówiąc, i teraz musi ciągnąć ten majdan sama. Pewnie miała na myśli córkę, Martę. I nie ma czasu ani ochoty bawić się w jej, czyli Anki, niańkę. Anka jest dorosła, ma swój rozum, powinna więc wiedzieć, że takich numerów starej matce się nie odstawia, że to dziecinada. I powinna pomyśleć czasem o kimś innym niż o sobie samej. I tak dalej. Ania miała ochotę czasem zapytać, czy nigdy nie była zakochana, czy Marta to naprawdę taki straszny balast i czy Ela nie miałaby ochoty wybrać się z nią na kawę, ale nigdy żadne z tych pytań nie padło, ponieważ Ela kończyła rozmowę, zanim Ania zdołała się zdobyć na odwagę, by je zadać.

W tym trudnym czasie – pomiędzy banicją zafundowaną przez mamę i oczekiwaniem na ślub – Ania czuła ogromną samotność, a jej poczucie wartości balansowało w okolicach zera. Po ślubie z Wojtkiem stosunki z mamą wróciły do normy, choć niesmak pozostał i czasem napomykała o zawodzie, jaki sprawiła jej córka, co Ania przyjmowała w pokornym milczeniu. Coraz częściej jednak umiała (na szczęście) bagatelizować oczekiwania matki. Uwolnienie się od zrzędliwej siostry było dużo trudniejsze. Ela, kierowana poczuciem odpowiedzialności za Anię, nieustannie ciosała jej kołki na głowie, besztając za każdą decyzję lub jej brak, nawet (a zwłaszcza) po ślubie. Dzwoniła zawsze w pośpiechu, zirytowana, robiąc jednocześnie tysiąc innych rzeczy: mrucząc coś do córki, kierowcy, który zajechał jej drogę, czy kasjerki, która źle wydała resztę. Ania przez lata wypracowała sobie całkiem wygodny sposób na bezbolesne przeżycie tych napadów dziwnej troski – po prostu od czasu do czasu wydawała z siebie bliżej nieokreślone dźwięki, które miały podtrzymać wrażenie uczestnictwa w konwersacji i jednocześnie dawały jej możliwość dokończenia rozdziału książki, wysłuchania ciekawego wywiadu w radiu, nałożenia maseczki, ulepienia pierogów czy – grzeszna przyjemność niepracujących gospodyń domowych – obejrzenia bez fonii znanego na pamięć kolejnego odcinka ulubionego serialu, czyli najczęściej „Przyjaciół”. Tak więc obie rozmawiały ze sobą w pewnym rozproszeniu, przy czym to Ela mówiła, a Ania słuchała, choć – jak lubią podkreślać językowi puryści – nie słyszała. Teraz robiła to zresztą bez poczucia winy, a Ela znajdowała satysfakcję w długich, złośliwych, profetycznych wypowiedziach, zwykle zakończonych nagłym zerwaniem połączenia. Ania jednak nie była już samotna. Mama i Ela traciły powoli swoje tajemne moce. Nadal je kochała, oczywiście, ale miłością niemającą nic wspólnego z bezwolnym posłuszeństwem. Tak, to był największy plus.

A jeśli chodzi o minusy… No właśnie. Nikomu nie zwierzała się z tych niemądrych przemyśleń, ale czasem podejrzewała, że Wojtek traktuje ją jak jakieś rzadkie znalezisko. Nie wątpiła w jego miłość, o nie, ale bywały chwile, gdy czuła, że musi sprostać jakimś wyimaginowanym oczekiwaniom męża. Chodziło o drobiazgi. Tak jak to nieszczęsne prawo jazdy. Jak przekonanie, że będzie jej lepiej w domu niż w nudnej korpo. Albo mieszkanie… O! Mieszkanie! Ich cudowne mieszkanie urządzone w skandynawskim stylu, uwielbianym przez wszystkich, jasne i funkcjonalne, było żywcem wyjęte z katalogu. Ale dość szybko Anię zaczęły krępować rzeczy i meble pasujące do siebie jak puzzle. I to złudne wrażenie, że można w dowolnym miejscu porzucić nadjedzone kruche ciasteczko, niedoczytaną książkę i zmięty koc! Nie! Zdaniem Wojtka, to wyglądało dobrze tylko na zdjęciach. Był maniakiem porządku. To się chwali, oczywiście. Ale Ania codziennie musiała się zmagać z poczuciem porażki, gdy zmęczony po dziesięciogodzinnym dniu pracy Wojtek, ledwo ściągnął buty, już szorował odkurzaczem w poszukiwaniu paprochów, a potem niby od niechcenia układał w schludny stosik gazety rozrzucone na kanapie, fotelu uszaku i stoliku kawowym. Potem całował ją czule w czoło, pytał, jak minął dzień, a ona zamierała ze wstydu.

Ale to wszystko. Reszta była wspaniała. Wojtek nigdy nie wspomniał z obłudą, próbując dopiąć jej sukienkę, że kochanego ciała nigdy za dużo, bez mrugnięcia okiem zjadał przypalone krokiety i mył po sobie naczynia, gdy zmywarka była pełna. Ideał.

Ania rozejrzała się, w roztargnieniu odwzajemniła uśmiech szpakowatego przystojniaka przechodzącego leniwym krokiem alejką w towarzystwie rozbrykanego kundelka i, macając dłonią w papierowej torbie, ze zgrozą odkryła, że zjadła wszystkie rogaliki. Nie zauważyła oczywiście zachwytu w oczach oddalającego się mężczyzny, nie pozwoliło jej na to wrodzone poczucie wstydu i niepewności. Należała do tych zakompleksionych kobiet, które oznaki uznania traktują jak przewidzenia, ewentualnie zbiegi okoliczności. Zwłaszcza w takiej chwili, gdy miała okruszki francuskiego ciasta na dekolcie i pokaźną papierową torbę z logo cukierni na kolanach.

Westchnęła zrezygnowana. Gapiąc się na kaczki, wciągnęła jakieś sześćset kalorii. Trudno, nie będzie nad tym płakać. Jeśli do wieczora prócz zupy i sałatki nic już nie zje, wyjdzie na zero. W dość pojemnej kategorii „nic” Ania mieściła wszystkie surowe owoce i warzywa, co w pewnym sensie było zrozumiałe, ale także chrupkie pieczywo, żytnie bułeczki, suszone morele, soki i koktajle oraz dietetyczne batoniki.

Wstała ciężko i niemrawo ruszyła w stronę domu. Nie spieszyła się. Miała sporo czasu i żadnych konkretnych planów na ten dzień. Z każdym krokiem próbowała więc odbudować zrujnowany harmonogram, ale co chwila coś ją rozpraszało – a to jakaś młoda matka z drącym się wniebogłosy malcem, któremu świat się właśnie zawalił z powodu pękniętego balonika, dziewczyna, na oko dziesięć lat młodsza od niej, z dumą pchająca wózek, czy elegancka okularnica w kostiumie, z widoczną ciążą, odważnie przecząca maksymie „albo dzieci, albo kariera”.

Ania wiedziała, że umysł płata jej figle, że pewnie między tymi dzieciatymi szczęściarami przemknęło stado samotnic, które nigdy nie zaznały miłości, porzuconych kochanek, rozwódek i zdesperowanych miłośniczek Tindera, tyle że ona ich po prostu nie zauważyła, bo jej umysł zaprogramował się w tej chwili na pieluchy, rozkoszne kwilenie, ściany w gwiazdki i pozytywki. Niemniej było jej ciężko.

Po drodze zrobiła zakupy, oczywiście wybrała owoce i warzywa, żeby zmyć z siebie wszystkie grzechy. I jak to zwykle bywa u nałogowca, który poniewczasie żałuje swoich słabości, stojąc przy windzie, czuła się już absolutnie zbrukana, trzymając w dłoniach dwa dowody sprzecznych pragnień – wciąż ciężką, pachnącą karmelem torbę z napisem „Słodka boruffka” w lewej i, co prawda plastikową, ale szlachetniejszą, zawierającą kalarepkę, brukselkę i ogórki torbę w drugiej. Nic nie uratuje tego cholernego dnia. A miał być taki piękny…

– Hejo. Ale dziś ładnie, co?

Iza, drobna brunetka, mieszkająca dwa piętra niżej, jak zwykle ukryta za wielkimi okularami, wpatrywała się w jakiś nieokreślony punkt przed sobą i wcale nie wyglądała na szczęśliwą. Ania uwielbiała Izę. Jej zgryźliwe poczucie humoru, szalone pomysły, nieustabilizowane życie osobiste i bezwzględną szczerość. Nie mówiąc o anorektycznej figurze, nienagannych stylizacjach rodem z internetowych zakładek „To noszą celebryci” i pogardzie, z jaką patrzyła na wszystkich płaszczących się przed nią mężczyzn.

– Zjadłam dwanaście rogalików – wyznała więc z ulgą, niczym na spowiedzi.

– Chcesz o tym pogadać? – zapytała Iza obojętnie.

– Nie, dzięki, już mi lepiej – skłamała. – Poza tym były tyci. Coś się stało? – zapytała, wpatrując się nieco uważniej w pokerową twarz przyjaciółki. A właściwie w jej dwa policzki, bo tylko to wystawało zza okularów.

– Faceci to świnie – odparła krótko.

– No, ale chyba nie wszyscy… – Ania poczuła się w obowiązku zaprotestować.

– Wszyscy – ucięła Iza.

A, tak. Jeszcze jedna sprawa. Iza była bohaterką romantyczną. Zakochiwała się w niewłaściwych facetach. Pewnie takiego właśnie miała na myśli, niesprawiedliwie uogólniając. Ostatni chłopak Izy rozstał się z nią w dość nieprzyjemnych okolicznościach, zbierając z trawnika pod blokiem rozrzucone części swojej garderoby, gdy w tym czasie Izabela z furią wystukiwała SMS-a do jego świeżo upieczonej narzeczonej, objaśniając jej w szczegółach, z jaką szują zamierza się związać i życząc im obojgu z nieukrywanym sarkazmem szczęścia. Potem przepłakała pół nocy w ramionach Ani, ujawniając po raz kolejny swoje bezbronne, rozczulające oblicze, podczas gdy Wojtek bezszelestnie donosił im do sypialni kolejne paczki chipsów i butelki wina, pytając na migi, czy i kiedy będzie mógł się położyć. Ania nie pamiętała, jak skończyła się ta noc. Zawstydzająca obecność trzech pustych butelek prosecco znalezionych nazajutrz w pojemniku na szkło powstrzymała ją od dociekań. Przyjaźń wymaga poświęceń i wyglądało na to, że na takie właśnie zdobyła się minionej nocy.

Od jakiegoś czasu Iza chyba się z kimś widywała, bo ostatnio promieniała, rzucając jak z broni maszynowej złośliwościami najwyższej próby i zawsze gdzieś się spieszyła. Zazwyczaj tak miała, gdy wchodziła w nowy związek. Inni mogliby powiedzieć, że jest harpią, polującą na mężczyzn, w ciągłej gotowości, by zarzucić sieć, a potem ze smakiem skonsumować ofiarę, ale Ania wiedziała, że za tymi muszymi okularami i ciętymi ripostami kryła się wrażliwa dziewczyna szukająca w życiu szczęścia. Jej pewność siebie i hardość były murem, który mylnie brano za niezniszczalny, a który w istocie był po to, by królewicz na białym koniu mógł go sforsować. Problem polegał na tym, że królewicze poddawali się na wstępie, nie wierząc w swój oręż, a reszta dupków traktowała dziewczynę jak materiał treningowy przed prawdziwym związkiem. Krótko mówiąc, Iza nie była brana na poważnie. Kochanka, odskocznia, chwila zapomnienia, ewentualnie układ friends with benefits.

– Gołodupiec, oszust czy gnojek? – Ania z całego zbioru drani i łotrów wybrała trzech, najbardziej przez Izę znienawidzonych. Osobiście uważała, że mężczyzna bez kasy (czyli drań numer jeden) nie jest wcale taki najgorszy, ale Iza patrzyła na życie praktycznie. Gnojek z kolei był zwykłą pijawką na rozdrożu i z nudów lub w ramach zaprawy przed małżeństwem z cnotliwą pielęgniarką, którą zamierza szanować jako przyszłą matkę swoich dzieci, postanawia się zabawić z kimś takim jak Iza. Jeśli chodzi o oszusta, sprawa była jasna – najczęstszy typ, godny pożałowania produkt naszych czasów: ostatni chłopak Izy, ten od slipów na krzakach piwonii przed blokiem.

– Gorzej – wyjaśniła Iza lodowatym tonem.

Sprawa wyglądała poważnie. Ania naprędce zrobiła w głowie przegląd najbardziej odrażających typów, lecz zanim zdołała doprecyzować podejrzenia, winda z hałasem zjechała na parter i zatrzymała się z łoskotem. Trzy sekundy, podczas których drzwi rozsuwały się mozolnie, trwały w nieskończoność. Wreszcie ich oczom ukazało się wnętrze kabiny z wciśniętym w kąt panem Mieczysławem. Uroczy staruszek z drugiego piętra, mieszkający z troskliwymi dziećmi i wnukami, od lat chorował na Alzheimera i statystycznie rzecz biorąc, najczęściej korzystał z windy w bliżej nieokreślonym celu. Szarmancki, zawsze elegancko ubrany, od czasu do czasu odbywał podróże między piętrami, z entuzjazmem wypatrując kolejnych pasażerów. Teraz wydawał się lekko zdezorientowany.

– Dzień dobry – powiedziały obie naraz i wpakowały się do windy, słusznie podejrzewając, że pan Mieczysław nie zamierza wysiadać.

Starszy pan przywitał je z zachwytem, nie odrywając wzroku od rozświetlonych przycisków. Wszystkie piętra były wciśnięte. Dziewczyny stanęły naprzeciw siebie, bokiem do sąsiada, gotowe do ewentualnej niezobowiązującej konwersacji na temat pogody, a przede wszystkim dyskretnego wskazania domniemanego celu przejażdżki pana Mietka. Normalnie pan Mieczysław mógł tak jeździć godzinami, w końcu jednak zwykle wyrażał chęć powrotu do domu, a wówczas każdy z sąsiadów stawał na wysokości zadania i we właściwym momencie, to znaczy na drugim piętrze, udawał, że tam właśnie mieszka i przy okazji chętnie pomoże panu Mieczysławowi. System działał bez zarzutu. Tym razem pan Mietek nie wykazywał niepokoju, raczej skupienie i zamyślenie.

– Wino? U ciebie czy u mnie? – zapytała cicho Ania, hipnotyzując wzrokiem szybkę w drzwiach windy.

– Dzięki, kochana, ale dzisiaj raczej nic z tego – wyszeptała Iza.

Wyglądała jak płatny zabójca z nieruchomą twarzą, niewyrażającą żadnych uczuć i sylwetką wyprostowaną jak struna. Pozycja obronna. W sumie to nic dziwnego, pomyślała Anna. Na jej miejscu też miałaby ochotę komuś przyłożyć.

– Spoko – rzuciła więc, maskując rozczarowanie.

Myślała, że powtórzą tamten wieczór. Choć, rzecz jasna, okoliczności były fatalne. Miała jednak nadzieję, że nadarzy się okazja, by przy drugiej lub trzeciej butelce wina napomknąć Izie, że ona też ma zmartwienie. Może nie tak dramatyczne jak ona, wiadomo, złamane serce nigdy nie zrasta się do końca, blizny zostają na zawsze, a tutaj jest tyle rozwiązań – in vitro, adopcja… a jednak… Zawsze to dobrze dzielić z kimś nieszczęście. Może Izie będzie ciut łatwiej? A może mnie będzie łatwiej, przemknęło Ani przez głowę. Tak, chyba o to chodziło. O to, żeby ona poczuła się lepiej. Ale z niej przyjaciółka, niech to szlag!

Kolejne szarpnięcie.

– Odezwę się. Pa. – Iza cmoknęła powietrze po dwóch stronach twarzy Ani, zapach obłędnych perfum przepłynął niczym chmurka i drzwi już się zasunęły.

Chwilę później Anna zerknęła kontrolnie na współpasażera, niemo badając jego zamiary, i uznawszy, że jego podróż trwa w najlepsze, pomachała mu na pożegnanie.

– Źle pani wysiada – usłyszała nagle. Znieruchomiała, już jedną nogą poza windą. Rzuciła okiem na przycisk i na chłodną, wysmarowaną na ścianie jej piętra piątkę majaczącą za szybką.

– Wszystko jest okej, panie Mieciu, tutaj mieszkam – uspokoiła go z uśmiechem.

– No, nie wiem – skrzywił się zniesmaczony i zmienił nieznacznie ułożenie nóg. Musiał tak kursować kilka godzin, nic dziwnego, że czuł dyskomfort. – Pan Wojtek wysiada niżej. Jak chce pani schodzić, proszę bardzo, ja się w cudze sprawy nie mieszam. – Wysunął podbródek, uniósł głowę i z urazą przeniósł spojrzenie na migającą żarówkę.

Ania z autentycznym podziwem gapiła się na pana Mieczysława. Jak osoba tak oderwana od rzeczywistości, próbująca forsować drzwi otwieraczem do konserw, wywieszająca narodową flagę w wigilię, wybierająca się na przejażdżki windą w garderobie godnej co najmniej jubileuszowego rejsu transatlantykiem, no więc jakim cudem ten starszy pan pamięta imię jej męża?! Męża, który wychodzi o świcie i wraca ciemną nocą?

– Może wysiada wcześniej, bo wszystkie przyciski są wciśnięte? – pokusiła się o małą złośliwość. – No, wie pan, chce być szybciej na miejscu? – urwała. – Bo winda staje na każdym piętrze – zakończyła z druzgocącą dosłownością.

Pan Mieczysław milczał, intensywnie kontemplując oświetlenie. Ania wciąż przytrzymywała drzwi ręką. Jeśli w tej chwili ktoś w pionie czekał na windę, od co najmniej dziesięciu minut planował zbrodnię.

– Miłego dnia. Do widzenia. – Ania wysiadła, uśmiechając się przepraszająco. Nie powinna być taka złośliwa. Pan Mietek był jedną z najbardziej bezbronnych osób, jakie znała. I najmilszą. Ależ zołza z niej czasem wychodzi…

Jeszcze zanim ulotnił się jej zachwyt nad sprawnością umysłową sąsiada, zanim pomyślała, że sama by tak chciała: zaskakiwać wszystkich wątpiących w nią nagłym zabójczym dowodem na przytomność umysłu, ba, zanim zdążyła trafić kluczem do zamka, wyczuła, że ma gościa. Już w windzie kątem oka dostrzegła cień na schodach. Upewniła się, że cień ma z nią związek, gdy usłyszała zblazowane:

– Pomóc ci z torbami?

– Mama wie, że u mnie jesteś? – zapytała jak zwykle, nie odwracając się.

– Pewne zaraz się dowie, nie? No, daj tę siatkę…

Z rezygnacją wręczyła Marcie torbę, jakby rzeczywiście przekroczenie progu z nią w ręce mogło mocno nadwerężyć jej siły. Po kilku kompromitujących próbach przekręcenia zacinającego się zamka udało się jej wreszcie otworzyć drogie drzwi z jeszcze droższym zabezpieczeniem, które było gwarancją spokojnego snu Wojtka, i z ulgą oparła się o ścianę. Palcami stóp zdarła z nóg balerinki, zostawiając je na środku przedpokoju, rzuciła na komodę sweter, który zaraz się z niej ześlizgnął i leżał teraz obok butów jak koronny dowód zbrodni niechlujstwa i drobnymi kroczkami poczłapała do kuchni. W lodówce była resztka lemoniady. O niczym innym nie marzyła.

– Napijesz się? – zapytała siostrzenicę i nie czekając na odpowiedź nalała jej szklaneczkę, po czym po chwili wahania dorzuciła listek świeżej mięty i plastikową słomkę, wygrzebaną z tyłu kredensu. Chowała je, odkąd zrozumiała, że Wojtek ze śmiertelną powagą traktuje wybrane problemy ekologii. Niedawno na czarnej liście pojawiły się nieszczęsne słomki, która Ania uwielbiała, ponieważ pozwalały chronić zęby przed przebarwieniami podczas picia czerwonego wina. Z niezrozumiałego powodu Wojtek wciąż jednak jeździł do pracy samochodem, używał ton chemii do szorowania ich przytulnego gniazdka i zajadał się w pracy kotletami z ciecierzycy dostarczonymi w styropianowych opakowaniach. Na temat słomek potrafił w tym czasie wygłosić piętnastominutowy wykład, ozdobiony barwnymi przykładami nieszczęsnych morskich stworzeń zamordowanych plastikiem. Ania nie dyskutowała z faktami. Planowała zużyć ostatnią paczkę zabójczych słomek, przerzucić się na chardonnay i w dogodnej chwili przycisnąć Wojtka w sprawie styropianu.

– Dzięki.

Marta opadła na krzesło i kilkoma pociągnięciami osuszyła szklankę, po raz setny rozglądając się z podziwem po perfekcyjnej kuchni. Ania znała ten wzrok. Marta była tu setki razy, ale, jak kiedyś wyznała, każda wizyta tutaj uświadamiała jej, w jak beznadziejnym lokum przyszło jej mieszkać z matką. Trzydzieści sześć metrów w bloku ozdobionym hymnem pochwalnym na rzecz lokalnego klubu sportowego, dwa mikroskopijne pokoje, meble ze sklejki i żałosne próby stworzenia nastroju za pomocą tanich reprodukcji. Ania uważała, że Marta przesadza. Dom jak dom. Ela dużo pracowała, starała się, jak mogła. Chodziło o coś innego – Marta miała dość. Wszystkiego, jak każda nastolatka. A najbardziej swojej matki. Swoje „dość” demonstrowała w bardzo czytelny sposób: wygolone pół głowy, anorektyczna sylwetka, ciuchy z second handu, a przynajmniej wyglądające na takie. Nie mówiąc o lekko pogardliwym wyrazie twarzy, który, jak zdążyła się zorientować – nie był adresowany do żadnej konkretnej osoby.

Ania zniknęła na chwilę w łazience, po czym pojawiła się w alladynkach i luźnej bluzce, z włosami upiętymi w niedbały kok. Czuła się o niebo lepiej. Prawdziwa ona. Grubaska bez przyszłości.

– No dobra, jemy! – zarządziła, stukając talerzykami. – Kawa? Ja muszę się napić. – rzuciła, nastawiając ekspres. Krzątała się, nie patrząc na siostrzenicę, która leniwie przekładała z ręki do ręki owoc granatu znaleziony w siatce z rozciapkanymi malinami, bakłażanem, pomidorami, nasionami chia i owsianymi otrębami. Na kalarepkę, brukselkę i ogórki nawet nie spojrzała. Najwyraźniej to granat uosabiał jej nastawienie do świata.

– Ja dziękuję – mruknęła Marta na widok eklerków. – Jestem na diecie. – Wciągnęła brzuch, jakby to miało postawić kropkę nad „i”.

– Nie denerwuj mnie. To ja jestem na diecie. Proszę. – Ania przesunęła w jej stronę talerzyk. Klapnęła na krzesło i zaczęła jeść. Przez chwilę słychać było tylko szum radia, ptaki za oknem i chrupanie. W końcu Ania westchnęła, strzepnęła na podłogę okruszki – kolejny przejaw rebelii, której skutki musi usunąć przed powrotem Wojtka – i położyła skrzyżowane stopy na krześle obok.

– No, dawaj – wbiła wzrok w siostrzenicę, czując, jak gumka spodni rzeźbi pręgę na jej brzuchu. – Co tym razem?

Marta wywróciła oczami, siorbnęła kawy i znów wzięła się za turlanie owocu. Cała zabawa trwała dobrych kilkadziesiąt sekund. W końcu przysunęła talerzyk i skubnęła ciastko.

– Postanowiłam, że nie będę zdawać matury – powiedziała cicho, choć w jej głosie wyczuć można było pewną zaczepność.

– Odważna decyzja – wydusiła Ania. – Coś jak gap year?

– Nie, to jest po maturze – wyjaśniła spokojnie. – Ja nie będę zdawać. Skończę szkołę i tyle. Nie stać mnie na gap year.

– O – Ania nie miała jeszcze planu, jak zareagować. Po raz pierwszy pomyślała, że Ela rzeczywiście mogła być trochę skonfundowana taką decyzją córki. Zwykle broniła Marty, ale dziś w panice szukała jakiegoś racjonalnego powodu, dla którego siedząca przed nią osiemnastolatka postanowiła przyprawić o zawał serca matkę i zapewne babcię. – No, a mama co na to?

– No właśnie. – Marta wzięła talerzyk na kolana, podwinęła jedną nogę, przyjrzała się uważnie ciastku i po chwili odłożyła je na stół. Ania z poczuciem winy przełknęła kęs eklerka. Szlag. Jak to możliwe, żeby taka niestabilna emocjonalnie siksa jak Marta miała więcej silnej woli niż ona? Przecież to babskie pogaduchy, kawa, ciastko, te rzeczy. Nikt nie widzi. Poza tym zaraz rozłoży matę i mogą zrobić razem parę brzuszków, jak już tak bardzo dba o formę.

Zwinnym ruchem liznęła brzeg talerza, do którego przywarł niebiański krem. Miała nadzieję, że Marta nie zauważyła. Jeśli młoda nie tknie tego pistacjowego, nie zmarnuje się. Życie mija tak szybko. Z drugiej strony, jak tak dalej pójdzie, skończy jak matka Gilberta Grape.

– No właśnie, co? – zachęciła siostrzenicę, skupiając wzrok na jej twarzy.

– No właśnie, pomyślałam, że w sumie to mogłabyś z nią o tym pogadać.

– Że co?! Ja?! – Ania w jednej chwili straciła apetyt. Miała przekazać Eli tego newsa? Eli, która na drugie miała Furia i nie respektowała prawa posłańca do zachowania życia?! Marta ewidentnie wpuszczała ją na minę. – Mowy nie ma! – Spróbowała wykonać zdecydowany i zarazem wymowny ruch trzaśnięcia dłonią w stół, jednak w obawie przed uszkodzeniem cukierniczki z Bolesławca, pamiątki z romantycznej wyprawy w tamte strony z Wojtkiem, w ostatniej chwili wyhamowała i przejechała palcami po blacie w niesprecyzowanym celu, zrzucając na podłogę widelczyk.

Marta spojrzała na nią skołowana.

– Jesteś moją chrzestną – mruknęła lekko obrażona.

– No i? Znam twoją matkę dłużej niż ty. Koniec rozmowy. Chcesz jeszcze kawy? Poza tym bez matury jesteś nikim! – Tak, od tego powinna zacząć. Chrzestna ma wychowywać. Być drogowskazem. Piorunochronem, zgoda, ale przede wszystkim przewodnikiem.

– A ty co takiego skończyłaś, ciocia? I czemu właściwie pracujesz na pół gwizdka? – Marta podniosła kolano pod brodę, oparła na nim głowę i wbiła wzrok w Annę.

– Bibliotekoznawstwo – Anna już dawno pozbyła się poczucia niższości związanego z faktem, iż poświęciła pięć cennych lat na studiowanie katalogowania książek. – W dzisiejszych czasach człowiek rzadko pracuje w wyuczonym zawodzie – dorzuciła zaraz, żeby zamknąć temat.

Udała, że nie słyszała drugiej części pytania.

– Ale że z tymi studiami czujesz się lepsza od… no nie wiem… pana Romana, co kładzie kafelki? Albo pani z Biedronki na przykład? – drążyła Marta.

– Nie – oblizała łyżeczkę i uśmiechnęła się do chrześnicy z pobłażaniem. Improwizowała, ale mniej więcej wiedziała, w jakim kierunku powinna iść. – Broń Boże. Po prostu mam wybór. Mogę pracować w Biedronce albo w bibliotece, albo w jakimkolwiek miejscu, które rekrutuje osoby z wykształceniem wyższym humanistycznym. Albo mogę siedzieć w domu. – Poczuła przypływ błogiego zadowolenia. Ładnie wybrnęła. Prawie sama uwierzyła w te bzdury.

Marta pokiwała głową w zamyśleniu, zmięła w harmonijkę nogawkę spodni, po czym ją starannie wyprostowała i powtórzyła ten manewr. W końcu uśmiechnęła się kwaśno i westchnęła.

– To może wujek, co? Pogadałby z mamą? Jeśli żadne z was tego nie zrobi, ona mnie normalnie zabije. A ja już postanowiłam. – Jej ton nie pozostawiał złudzeń. Nie blefowała. Marta z godną zazdrości konsekwencją potrafiła trzymać się swoich postanowień. Jak większość normalnych ludzi, z dostatecznie silną wolą. Do których Anna nie należała.

Przez chwilę mierzyły się wzrokiem. Po kilku długich sekundach Anna zrozumiała, że Marta ją przejrzała. Była przegrywem i tchórzem. Nie to, co cool wujek. Marta żywiła do niej szacunek zbudowany na pokrewieństwie, w końcu chrzestnej się nie wybiera, trzeba z pokorą znosić decyzję rodziców. Za to Wojtek na szacunek zapracował. Zresztą wystarczyło na niego spojrzeć – na jego wysportowaną sylwetkę, pachnące koszule i umiarkowanie fantazyjne krawaty. Wystarczyło posłuchać jego niskiego, lekko chropowatego głosu.

– Porozmawiam z nim – obiecała w końcu Ania. – – Ale ty się z tym prześpij, okej? Nawet jeśli już postanowiłaś. To poważna decyzja. – Zdawała sobie sprawę, że jej słowa nie mają większego znaczenia.

– Jasne – Marta natychmiast się ożywiła. Przechyliła się przez stół, wyłowiła z bambusowego koszyka jabłko i lekko je podrzuciła. – Zadzwonię jutro, okej? To ja już lecę, pa!

– Okej. I pa. – Pożegnanie, nieco spóźnione, odbiło się od zamkniętych drzwi. Wzrok Ani powędrował w kierunku niedojedzonego przez Martę eklerka. Zrobiło się jej się dziwnie smutno. Czy to meblowanie własnego życia za pomocą tego, co miała pod ręką, nie było przypadkiem żałosnym oszukiwaniem się?

Bezmyślnie rysowała kółka dużym palcem stopy na podłodze, zahaczając od czasu do czasu o widelec, którego nie chciało jej się podnieść. Nie powinna kupować tych ciastek. Dieta to dieta. A ona jest grubasem. Nie powinna dać się zapędzić w kozi róg osiemnastolatce. I powinna porozmawiać z Wojtkiem o dzieciach. A dokładniej o wizycie u lekarza.

Po raz tysięczny postanowiła, że od dziś zmienia swoje życie. I po raz tysięczny zaczęła od odkurzania, jakby ignorując fakt, że to akurat stała w jej życiu, w dodatku znacznie bardziej oczekiwana i doceniania przez Wojtka niż przez nią. No, ale od czegoś trzeba zacząć, a wiadomo – w czystym domu łatwiej się myśli i jeszcze łatwiej zaczyna od nowa.

Tego dnia, między myciem podłogi w przedpokoju a ścieraniem kurzu z mięsistych liści aloesu (drogą kompromisu, zdaniem Anny niezbyt sprawiedliwego, uzgodnili, że w domu będą tylko rośliny zielone, kaktusopodobne oraz zioła), próbowała kilka razy dodzwonić się do Kingi i Wojtka. Żadne z nich nie odbierało, dała więc im spokój, pozwalając, by żyli swoim intensywnym życiem do wieczora. Po zapadnięciu zmroku, kiedy z rezygnacją wpatrywała się znany na pamięć Dziennik Bridget Jones, chociaż podskórnie czuła, że powinna raczej obejrzeć coś w stylu Rocky’ego, jej telefon rozświetliła przychodząca wiadomość. Wojtek pisał, że ją bardzo przeprasza, nie mógł odebrać, ważne spotkanie. Ma nadzieję, że pamięta o jego delegacji i nie czeka z obiadem. Miał ciężki dzień, ale już wraca. Dwie, trzy godzinki góra i będzie na miejscu. Kocha ją. Całuje.

Zwlekła się z kanapy. Schowała do lodówki sałatkę z granatem i polędwiczki. Burczało jej w brzuchu, ale nie miała apetytu.

W jej głowie niepewnie, ale z drażniącym uporem krystalizował się plan na nowe życie. Mniej kilogramów, to na pewno, więcej kolorowych kwiatów, przynajmniej na balkonie, jakieś mądre podyplomowe studia i in vitro, trudno, Wojtek będzie musiał stawić temu czoła.

Zasypiała przy zapalonym świetle, przekonana, że obudzi ją zgrzyt zamka, szelest pościeli po drugiej stronie łóżka albo delikatny przytulas. Ale nic takiego się nie zdarzyło. W ostatnim przebłysku świadomości zdecydowała, że to jest ten wieczór – ostatni wieczór jej starego życia polegającego na bujaniu się w bezpiecznym, ale cholernie nudnym zawieszeniu. Od jutra miało być inaczej.

I, jak nigdy wcześniej, miała rację.

Myśl, że wujek wybierał dla cioci coś tak intymnego na kilka godzin przed śmiercią, była nie do zniesienia...

Rozdział drugi

Marta

Marta wiedziała, że drzwi są otwarte. Ale żeby zasygnalizować swoją obecność, wsadziła klucz do zamka i hałaśliwie przekręciła go dwukrotnie. Ciotka dała jej klucz wujka, żeby nie musiała wstawać z kanapy za każdym razem, gdy Marta się dobijała. A potem się okazało, że klucz nie działa tak, jak trzeba, zacina się albo ona jak zwykle robi coś źle i ciotka zaczęła zostawiać otwarte drzwi.

– Zamykaj ją chociaż, jak wychodzisz – matka wiedziała, że tu nie ma łatwych rozwiązań. – Tylko tak, żeby mogła wyjść. Będziesz pamiętać?

– Ona nie wychodzi.

– Kiedyś będzie musiała. Zapamiętałaś? Powtórz.

– Zamykać tak, żeby mogła wyjść. Przyszły jakieś listy z banku. Nie wiem, czy ważne, ciocia ich nie czytała.

– Dobrze. Wpadnę, to zobaczę. Zostaw na wierzchu. Na razie musi dojść do siebie. Wtedy pomyślimy. Pamiętaj o korkach z matematyki.

– Okej.

Pamiętając więc o korepetycjach, na które nie miała zamiaru iść, odczekała, licząc do trzech, i przekroczyła próg mieszkania. W środku panował zaduch, jak zwykle. Zajrzała do sypialni – pustej, tak jak myślała, i rzuciła na środek stos poskładanych kartonów. Potem przemknęła do pokoju dziennego, w którym zapewne musiała leżeć ciotka. Od tamtej chwili Anna nie spędziła ani jednej nocy w sypialni. Marta rozsunęła zasłony, w słońcu zawirowały drobinki kurzu. Ostrożnie zgarnęła talerzyk z nietkniętą, wyschniętą kanapką, pustą butelkę po wodzie, zmięte, wilgotne chusteczki i szklankę słabo pachnącą alkoholem. Butelka po białym winie leżała obok kanapy. Pomyślała, że na miejscu ciotki spróbowałaby z drinkami. Na dłuższą metę wychodzą taniej, a tu wyraźnie szykowała się dłuższa meta.

Starając się nie hałasować, umyła naczynia i posprzątała kuchnię. Zajrzała do łazienki. Opróżniła kosze na śmieci i nastawiła pranie. Zrobiła herbatę i podgrzała gotowy ryż z warzywami. Matka kazała jej zrobić zapiekankę z tego, co znajdzie w lodówce – bolała nad każdym zmarnowanym ogryzkiem – ale Marta wiedziała, że w lodówce niczego nie będzie. Poświęciła więc część kieszonkowego na ryż. Po drodze kupiła jeszcze kawałek tarty z czekoladą i malinami, na wypadek gdyby ciocia miała ochotę. Lubiła takie rzeczy. Wciąż marudziła, że jest gruba, musi się odchudzać, od czasu do czasu miewała nieznośne dietetyczne napady, podczas których żywiła się kiełkami, nasionami chia i jabłkami, i nerwowo spoglądała na kalendarz, sprawdzając, kiedy będzie mogła odpuścić. A potem wracała do pączków, ptysiów, eklerków i nic się nie zmieniało. Ale wcale nie była gruba. Jak na babkę w jej wieku wyglądała całkiem dobrze.

– Ciocia, obiad. – Usiadła na brzeżku kanapy i ostrożnie dotknęła zmierzwionego kołtuna wystającego spod koca. – Zjedz, póki ciepłe. A potem zrobię ci kąpiel. I mam niespodziankę na deser – starała się, żeby jej ton brzmiał swobodnie.

Koc się poruszył. Anna z trudem przekręciła się w stronę Marty. Otworzyła zaczerwienione od płaczu, zapuchnięte oczy i przez chwilę z konsternacją prześlizgiwała wzrokiem po pokoju, jakby go nie rozpoznawała. A potem zadrgał jej podbródek, zamrugała gwałtownie, z rozpaczą popatrzyła na Martę, która nie znalazła żadnych słów pocieszenia, znów zwinęła się kulkę i zaczęła szlochać, mocno zaciskając powieki.

Marcie pękało serce.

Przychodziła tu już czwarty tydzień i nic się nie zmieniało. Kiedy zobaczyła ciocię po raz pierwszy po tym wszystkim, na cmentarzu, prawie jej nie poznała, w czerni nie wyglądała dobrze. Od razu się domyśliła, że ktoś pomógł jej dobrać garderobę – workowata sukienka unosiła się na wietrze, odsłaniając białe kolana, marynarka zsuwała się z ramion. Ciocia wolała poncha i sweterki, a idiotyczny kapelusik z woalką wyglądał jak siatka – pułapka zarzucona na skamieniałą z rozpaczy wdowę. Ania szła zaraz za trumną, bo wujek, osierocony w dość młodym wieku jedynak, nie miał nikogo bliższego. Przyszła cała masa ludzi i Marta musiała w duchu przyznać, że to świetna okazja, by przyjrzeć się ludzkiej naturze. Rozpoznała znajomych wujka – dobrze zbudowanych czterdziestolatków z ponurymi minami, wbitych w przyciasne marynarki, którzy nie bardzo wiedzieli, co zrobić z rękoma, i od czasu do czasu mrugali zbyt szybko albo spoglądali w niebo, żeby powstrzymać łzy, oraz posmutniałe dziewczyny trzymające się w zbitej grupce, szepczące między sobą z przejęciem. Bliźniacza grupka mieszana, która stała z boku, strzegąc klasycznego wieńca z wielką wstęgą, to z kolei dawni znajomi ciotki z pracy, którzy jakimś sposobem się dowiedzieli i przyszli bardziej z ciekawości niż współczucia. Masa sąsiadów, rodzina dalsza i bliższa, kontrahenci, koledzy ze studiów i siłki rozproszyli się w tłumie, przeżywając żal po swojemu. Wypatrywała przyjaciół cioci i uznała, że to ci, którzy przytulali ją, gdy ceremonia się skończyła. Szczupły mężczyzna w okularach odłączył się od grupki z wieńcem, a potem, nie zważając na innych, pozwolił, by ciocia oparła czoło na jego ramieniu i tkwiła tak nieruchomo przez długie minuty. Kobieta, krótko obcięta szatynka o sportowej sylwetce i ładnej, nieumalowanej buzi, przyjechała spóźniona, zaparkowała na zakazie i wbiegła na cmentarz z dwójką dzieci, robiąc niezłe zamieszanie. Dość szybko się okazało, że to Kinga, przyjaciółka ciotki, o której wiele słyszała, ale szczerze wątpiła w jej istnienie. Była taka, jak ją opisywała ciocia, natychmiast przejęła dowodzenie nad pogrzebem i stypą, bezceremonialnie zainstalowała się z dzieciakami w domu cioci, po czym po dwóch dniach bezskutecznego przekonywania, by Ania pojechała z nią do Zabrza czy innego Chorzowa i została tam, dopóki nie stanie na nogi, zwinęła się i zniknęła na dobre, zostawiając setki dobrych rad, telefonów do znajomych, psychologów i prawników, a także kilka książek o tym, jak uporać się ze stratą.

Może właśnie dlatego Marta wpadła na pomysł, że zamieszka z ciocią, dopóki ta nie wróci do życia albo przynajmniej go czymś nie wypełni, ale matka wybiła jej to z głowy. Zajmowały się więc ciocią na zmianę. Mama rano, przed pracą, sprawdzała, czy Anna żyje, robiła kanapki, w pośpiechu uruchomiała zmywarkę i poprawiała koc na leżącej w milczeniu siostrze. Marta przychodziła po lekcjach. Czasem ciocia zmuszała się, by coś zjeść, a ona paplała wtedy o szkole, ostatnio obejrzanym filmie czy nowej sukience, jaką zamierza kupić. Chciała też powiedzieć o Igorze, chłopaku z klasy, którego istnienia wcześniej nie zauważała, ale bała się, że ciotka wpadnie w jeszcze większą rozpacz.

Ciotka nigdy nie rozmawiała z nią na temat wypadku. Prawie w ogóle z nią nie rozmawiała. Mama jednak któregoś dnia wydobyła z niej histeryczne, pełne wyrzutów wyznanie, które w połączeniu z relacją policjanta dało mniej więcej obraz tego, co się wydarzyło tej strasznej nocy.

Było tuż przed północą, kiedy wujek przekroczył rogatki miasta. Zjechał z autostrady, gładko włączył się do ruchu na niemal pustej o tej porze drodze numer pięć i na „zielonej fali” dojechał do skrzyżowania, z którego miał trzy minuty do celu. Tutaj zatrzymał się na czerwonym. Kamery zarejestrowały, że czekając na zmianę świateł, wziął do ręki telefon. Musiał pisać SMS-a. Chyba się uśmiechnął. Potem zapaliło się zielone.

Nie do końca wiadomo, co było dalej; coś przeleciało przed kamerą, ptak, może nietoperz – czy kończył pisać wiadomość i nie zauważył ciężarówki jadącej na czerwonym, czy był zbyt zmęczony i po prostu się nie rozejrzał? Rozpędzony tir zmiótł go z jezdni, pchał przez kilkadziesiąt metrów i w końcu wbił w latarnię. Wujek zginął na miejscu.

Zapewnienia policjantów, że kierowca tira się nie wywinie, ciotka prawdopodobnie miała głęboko w nosie

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Nie było sensu się oszukiwać.

Funkcjonowała jak dobrze naoliwiona maszyna, dopóki nie bawiła się w sentymenty.

Rozdział trzeci

Ela

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Jakim prawem słońce wpadało przez okno i ją budziło? Czy nikt nie rozumiał, że w tym roku świąt nie będzie?

Rozdział czwarty

Ania

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Żyli w bańce, lekko obrażeni na tu i teraz, a gdzieś dalej reszta świata, nierozumiejąca tego, co ich łączy.

Rozdział piąty

Marta

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Bez ojca się ma wychowywać?! Biedna sierotka! I to własna matka tak ją urządziła!

Rozdział szósty

Ela

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Nie mówiła tego nikomu. Z jakiegoś powodu wydawało jej się to bardziej

intymne niż niepasująca bielizna.

Rozdział siódmy

Ania

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

A wiec wyglądało na to, że wyższa półka nagle obniżyła loty, a ona, pospolity fast food, szybko się przejadła…

Rozdział ósmy

Marta

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Pustka? Samotność? Coś w tym rodzaju. Na syndrom pustego gniazda

było zdecydowanie za wcześnie.

Rozdział dziewiąty

Ela

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

– Chodzi panu o mojego męża? – rzuciła niedopałek na ziemię i zgniotła go

obcasem, tak jak widziała na filmach.

Rozdział dziesiąty

Ania

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Mniej więcej tak to wyglądało.

Chwila spokoju, a potem jazda

bez trzymanki, i tak w kółko.

Rozdział jedenasty

Marta

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Ale wiesz co? Nie było dnia, żebym

za nim nie tęskniła – zaczerpnęła tchu. – No więc? Powiesz mi coś?

Rozdział dwunasty

Ela

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Była idiotką. To o niej pisano książki i kręcono telenowele. Ją wytykano palcami i za jej plecami szeptano ze współczuciem.

Rozdział trzynasty

Ania

Ciąg dalszy dostępny w wersji pełnej

Copyright © by Magda Witkowska

Copyright © Wydawnictwo OVO

Redakcja i korekta: Anita Baraniecka-Kozakiewicz

Projekt okładki: Marcin Makarewicz

Zdjęcie na okładce: Shutterstock / Vera Kurbatova

Wydawnictwo OVO

www.wroclawovo.pl

Wydanie I

Wrocław 2023

ISBN: 978-83-962379-4-1

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Aneta Pudzisz