Nianiek, czyli facet do dziecka - Holly Peterson - ebook

Nianiek, czyli facet do dziecka ebook

Holly Peterson

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Bardzo zabawna i pełna celnych obserwacji powieść obyczajowa z życia najbogatszych rodzin Nowego Jorku. Kapitalna satyra na ślepą pogoń za luksusem i snobizm żon prawników czy finansistów, otoczonych rojem służących i pomocy do dzieci i do psów. Jamie, prezenterka telewizyjna, weszła do tego świata z zewnątrz i widzi całą jego śmieszność. Ale i ona ulega modzie, angażując niańka do swego dziewięcioletniego syna. Przystojny i niekonwencjonalny Peter ma chłopcu zastąpić zapracowanego ojca, ale coraz częściej zastępuje Jamie oddalającego się męża...
[Opis wydawnictwa] 

 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 507

Rok wydania: 2008

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



HOLLY PETERSON

NIANIEK

czyli facet do dziecka

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tytuł oryginału

THE MANNY

 

Redaktor prowadzący

Elżbieta Kobusińska

 

Redakcja merytoryczna

Ewa Borowiecka

 

Redakcja techniczna

Julita Czachorowska

 

Korekta

Marianna Filipkowska

Maria Włodarczyk

 

 

 

 

Copyright © 2007 by Holly Peterson

Ali rights reserved

Copyright O for the Polish translation by Bertelsmann Media sp. z o.o.

Warszawa 2008

 

 

 

Świat Książki

Warszawa 2008

Bertelsmann Media sp. z o.o.

ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa

 

Skład i łamanie

Joanna Duchnowska

 

Druk i oprawa

GGP Media GmbH, Pössneck

 

 

 

ISBN 978-83-247-0680-8

Nr 5973

Rickowi, który jest istotą mojego życia

Książka jest fikcją literacką. Występujące w niej postaci, nazwiska, zdarzenia, dialogi, cała akcja są wytworem wyobraźni autorki i zostały wykorzystane do celów narracyjnych. Wszelkie podobieństwo do rzeczywistych osób czy firm, a także faktów jest czysto przypadkowe.

1. Start maszyny!

Jeśli chcesz zobaczyć bogatych ludzi, którzy naprawdę zadają szyku, jedź pod szkołę dla chłopców St. Henry’s o trzeciej po południu w dowolny dzień tygodnia. Nic bardziej nie podkręca bogaczy niż znalezienie się w otoczeniu innych bogaczy, być może nawet bogatszych niż oni. Odwożenie dzieci do szkoły i odbieranie ich stamtąd staje się sensem życia. To okazja, żeby zaznaczyć swoje terytorium, zademonstrować swoje zabawki i pokazać innym rodzicom, jakie zajmują miejsce w rankingu pierwszej setki najzamożniejszych z najzamożniejszych na całym globie.

Gdy pospiesznie jechałam na rozgrywany po lekcjach mecz syna, przez ostatni odcinek drogi towarzyszyła mi kawalkada czarnych suvów, minivanów i prowadzonych przez szoferów limuzyn. Znowu zerwałam się z zebrania w pracy, ale tego dnia nic nie mogło mnie zatrzymać. Przed szkołą, na ulicy zabudowanej eleganckimi rezydencjami i wysadzanej szpalerem miłorzębów, zebrał się już spory tłumek. Ruszyłam ku niemu i zanurzyłam się w morzu rodziców: tatusiów w garniturach, którzy szczekali do telefonów, i mamuś w olśniewających okularach przeciwsłonecznych, o opalonych ramionach, często z wystrojonymi młodszymi pociechami przy boku. Te dzieci odgrywały ważną rolę w uprawianej przez rodziców, niekończącej się grze pozorów, gdy tak kroczyły w swoich szpanerskich mundurkach szkolnych, między lekcją francuskiego a lekcją gry na wiolonczeli, oglądane i oceniane jak bydło na targu.

Potentat branży kosmetycznej, siedzący przed szkołą na tylnym siedzeniu limuzyny za do połowy opuszczoną przyciemnioną szybą, właśnie czytał artykuł o sobie w piśmie plotkarskim. Gdy kończył lekturę, usadowiona przy nim jego czteroletnia córeczka oglądała Barbie z Wróżkolandii z DVD na małym ekranie, umieszczonym pod sufitem samochodu. Niania, w wykrochmalonym białym uniformie, która zajmowała przedni fotel, czekała cierpliwie na sygnał od pracodawcy, by udać się do szkoły po jego syna.

Kilka metrów dalej z tylnego siedzenia wypasionego srebrnego mercedesa S600 wyłonił się dziewięciocentymetrowy obcas, obciągnięty zieloną skórą jaszczurki, który dotknął chodnika. Szofer błysnął w moim kierunku żółtymi światłami. Zobaczyłam też brązową tweedową spódnicę opinającą kształtne udo i wreszcie całą trzydziestoparoletnią kobietę, odgarniającą włosy w miodowym kolorze, podczas gdy szofer pędził jak szalony, żeby podać jej ramię.

– Jamie! Jamie! – zawołała Ingrid Harris, machając wymanikiurowaną dłonią. Dziesiątki wielkich złotych bransoletek zabrzęczały, zsuwając się po jej przedramieniu.

Próbowałam osłonić oczy przed ich porażającym blaskiem.

– Ingrid! Proszę, uwielbiam cię, ale nie. Muszę iść na mecz Dylana!

– Dzwonię do ciebie i dzwonię!

Zanurkowałam w tłum, wiedząc, że Ingrid pobiegnie za mną.

– Jamie! Proszę! Poczekaj! – Dopadła mnie, pozostawiając szoferowi zmaganie się z jej synami, którzy ryczeli w samochodzie. Wypuściła z płuc powietrze, jakby zmęczyło ją pokonanie tych czterech metrów od mercedesa do krawężnika.

– Ufff! – Należy pamiętać, że mowa o ludziach, którzy, na ile się tylko da, unikają styczności z chodnikiem. – Dzięki Bogu, że byłaś wczoraj wieczorem w domu!

– Nie ma sprawy. Zawsze do usług.

– Henry jest ci bardzo wdzięczny – powiedziała.

Potężny szofer płynnym półkolistym ruchem przeniósł jej młodszych synów z foteli samochodowych na krawężnik i postawił ostrożnie, jakby wkładał jajka do koszyka.

– Cztery tabletki nasenne! Henry wybierał się na pięciodniowe polowanie z klientami, wylot do Argentyny miał o dwudziestej drugiej, wpadł więc w szał!

– Jamie! – Usłyszałam głos osoby, którą bardzo lubiłam, mojej przyjaciółki Kathryn Fitzgerald. Kathryn dojeżdżała z Tribeki i miała na sobie dżinsy oraz francuskie tenisówki. Podobnie jak ja, nie należała to tych, którzy wychowali się na Upper East Side i nigdy w życiu samodzielnie nie dotknęli klamki u drzwi.

– Pospieszmy się. Zajmijmy miejsca z przodu.

Gdy weszłyśmy na marmurowe schody, pod szkołę zajechał biały cadillac Escalade. Na milę było widać, że w środku siedzą pociechy co najmniej wysoko postawionego dyrektora. Samochód zatrzymał się, a wtedy szofer o wyglądzie arystokraty, w meloniku jak Oddjob1, obszedł go i otworzył drzwi czwórce dzieciaków McAllisterów, które wysypały się z wozu w towarzystwie czterech filipińskich niań – każda trzymała jednego z maluchów za rękę.

Wszystkie cztery nianie ubrane były w białe spodnie, białe buty na gumowych podeszwach i koszulki z Dorą the Explorer2; całe były oblepione paskami plastrów opatrunkowych. Gdy ta liczna gromadka wkraczała na schody, wyglądała jak stonoga pełznąca po marmurowych stopniach.

Pięć po trzeciej szkołę otwarto i rodzice, grzecznie, ale stanowczo, zaczęli napierać wzajemnie na siebie, aby dostać się do środka. Pokonując cztery odcinki schodów do sali gimnastycznej,słyszałam echo chłopięcych głosów i skrzypienie tenisówek. Drużyna czwartoklasistów St. Henry’s wybiegła już na rozgrzewkę w swoich biało-niebieskich strojach. Zlustrowałam pospiesznie salę w poszukiwaniu Dylana, ale nie zauważyłam go. Spojrzałam więc na tłum po prawej stronie. Mamusie i tatusiowie uczniów zaczęli zbierać się po jednej stronie trybun. Między nimi znajdowali się braciszkowie i siostrzyczki zawodników pod opieką niań, które reprezentowały chyba wszystkie kraje zrzeszone w ONZ. Ale ani śladu Dylana. W końcu wypatrzyłam go, skulonego na ławce przy szatni. Miał wciąż na sobie spodnie khaki i białą koszulę z rozpiętym kołnierzykiem. Jego niebieska bluza leżała na sąsiedniej ławce. Kiedy mnie zobaczył, zmrużył oczy i odwrócił wzrok. Mój mąż Phillip robił taką samą minę, gdy był zły albo czuł się wystawiony do wiatru.

– Dylan! Jestem tutaj!

– Spóźniłaś się, mamo.

– Wcale nie, kochanie.

– Och, kilka mam przyszło wcześniej niż ty.

– No wiesz?! Przed szkołą jest kolejka, szeroka na cztery osoby, nie mogłam jej ominąć. Za mną idzie jeszcze mnóstwo innych mam.

– Wszystko jedno. – Umknął spojrzeniem w bok.

– Kotku, gdzie twój strój?

– W plecaku. – Niemal czułam opór bijący z całej postaci mojego syna.

Usiadłam na ławce.

– Pora się przebrać.

– Nie chcę się przebierać.

Podszedł do nas trener Robertson.

– Wie pani co? – Machnął rękami ze zniecierpliwieniem. – Nie zamierzam go zmuszać za każdym razem. Mówiłem mu, że nie zdąży na mecz, ale przecież go nie przebiorę. Jeśli chce pani znać prawdę, to zachowuje on się po prostu śmiesznie...

– Nie ma w tym nic śmiesznego. Rozumie pan? – Ten facet nie potrafił się dogadać z Dylanem. Odciągnęłam go na bok.- Rozmawialiśmy już o tym. Dylan denerwuje się przed meczem. Ma dopiero dziewięć lat. To jego pierwszy rok w drużynie.

Na trenerze moje słowa nie zrobiły żadnego wrażenia. Odszedł. Otoczyłam synka ramieniem.

– Kochanie, nie przepadam za trenerem Robertsonem, ale on ma rację. Czas się przebrać.

– On mnie nie lubi.

– Ależ lubi, lubi wszystkich chłopców i nawet jeśli jest szorstki, chce, żebyś grał w drużynie.

– Ale ja nie chcę.

– Nawet dla mnie?

Dylan spojrzał na mnie i pokiwał głową. Miał wielkie piwne oczy, wyraziste rysy i wiecznie zmierzwione ciemne włosy. Uśmiech na jego ustach pojawiał się częściej niż w oczach.

– Dylan!!! Pospiesz się!!! – Napatoczył się Douglas Wood, nieznośny piegowaty bachor o grubym tyłku, ostrzyżony na jeża. – Co z tobą?

– Nic.

– Nie grasz?

– Gram.

– To dlaczego jeszcze się nie przebrałeś?

– Bo rozmawiam z mamą. To jej wina.

Trener Robertson, zły, że Douglas opuścił rozgrzewkę i że mój syn odmawia udziału w meczu, podszedł do nas, biorąc się pod boki.

– Chodź, mały. Już czas.

Wziął plecak Dylana i pociągnął mojego syna za rękę ku szatni. Dylan przewrócił oczami i powlókł się za nim niechętnie, wlokąc za sobą swój strój sportowy. Ja zaś poszłam na trybuny, z bólem w sercu.

Kathryn, która zajęła mi tymczasem miejsce na trybunach, machała do mnie z piątego rzędu sektora dla kibiców szkoły St. Henry’s. Jej bliźniacy chodzili do klasy Dylana, a córka była jeszcze w przedszkolu. Chłopcy, Louis i Nicky, podczas rozgrzewki walczyli właśnie o piłkę i trener Robertson, pochyliwszy się, zagwizdał im prawie do ucha, dając znak, żeby skończyli zabawę. Zobaczyłam, że Kathryn wstaje i przygląda się ich sprzeczce. Jej długi jasny koński ogon opadał na wysłużoną zamszową kurtkę. Kiedy ominąwszy ze dwadzieścia osób, znalazłam się przy niej, usiadła i ścisnęła mnie za kolano.

– No to zdążyłyśmy na czas – powiedziała z uśmiechem.

– Co ty powiesz? – Ze znużeniem oparłam głowę na splecionych dłoniach.

Tymczasem do sali niczym horda najeźdźców wpadła drużyna szkoły męskiej Wilmington. Widziałam, że mój syn trzyma się niepewnie za plecami innych zawodników. Jego spoceni koledzy z drużyny biegali z jednego końca boiska na drugi, wszyscy w ostatnich ulotnych latach dzieciństwa, tuż przed wejściem w niezdarny, niszczycielski okres młodzieńczy. Rzadko podawali piłkę do Dylana, głównie dlatego, że unikał jakiegokolwiek kontaktu wzrokowego i biegał na obrzeżach zespołu, bezpieczny poza akcją na boisku. Ze swoją szczupłą sylwetką i kościstymi kolanami nie poruszał się z gracją, przypominał raczej drobiącą żyrafę.

– Dylan kiepsko sobie radzi na boisku – westchnęłam.

Kathryn spojrzała na mnie.

– Żaden z nich nie gra dobrze. Spójrz tylko, z trudem trafiają do kosza. Jeszcze nie mają dość siły.

– Może i racja. Po prostu on jest w gorszej formie.

– Przecież nie zdarza mu się to zawsze, tylko czasami – odparła.

Barbara Fisher, która siedziała w rzędzie przed nami, odwróciła się. Miała na sobie obcisłe dżinsy, białą, sztywno wykrochmaloną bluzkę z kołnierzykiem sterczącym wbrew prawu ciążenia i wydziergany na drutach sweter w kolorze fuksji, który wyglądał na drogi. Była opalona i tak smukła jak rzeźba Giacomettiego.

– O, zapracowana jak pszczółka mamusia przyszła na mecz – powiedziała.

Żachnęłam się.

– Mecz mojego syna to dla mnie ważna sprawa. – Spojrzałam ponad jej głową na grających chłopców.

Barbara przesunęła głowę, żeby zasłonić mi widok i uczyniła kolejną uwagę:

– Rozmawialiśmy na zebraniu komitetu rodzicielskiego, jak ci musi być ciężko z tym, że nie możesz brać udziału w zajęciach Dylana.

Była irytująca.

– Lubię pracować – odparłam. – Jeśli zaś ty wolisz zajmować się domem, potrafię to zrozumieć. To pewnie znacznie przyjemniejsze życie.

– Nie robisz tego dla pieniędzy, oczywiście. Phillip to ostatnio bardzo wzięty prawnik. – Mówiła szeptem, tak jej się przynajmniej wydawało, ale wszyscy wokół słyszeli naszą rozmowę. – Chcę przez to powiedzieć, że twój wkład finansowy do budżetu domowego nie może odgrywać znaczącej roli.

Przewróciłam oczami i spojrzałam na Kathryn.

– Zarabiam całkiem nieźle, Barbaro. Ale, rzeczywiście, nie pracuję tylko dla pieniędzy. To, czym się zajmuję, sprawia mi przyjemność. Powiedzmy też, że lubię wyzwania. A teraz chcę się skupić na meczu, bo Dylan być może też ma swoje ambicje i chciałby, żebym obserwowała, jak gra.

– No to się skup.

Kathryn uszczypnęła mnie w ramię trochę za mocno, bo nie znosiła Barbary jeszcze bardziej niż ja. Podskoczyłam z bólu i walnęłam ją w ramię.

Szepnęła mi do ucha:

– Dziwne, że Barbara nie znalazła okazji, by wspomnieć o nowym samolocie. Gdybyś przeoczyła nowinę, to wiedz, że w ten weekend dostarczono Aaronowi najnowszą zabawkę w postaci odrzutowego falcona dwa tysiące.

– Na pewno nie ominie mnie sprawozdanie z tego wydarzenia – odpowiedziałam, patrząc na boisko.

Dylan próbował zablokować rzut, ale zawodnik przeciwników obiegł go w drodze do kosza i zdobył punkt. Rozległ się gwizdek. Rozgrzewka dobiegła końca. Chłopcy zebrali się po swojej stronie boiska.

– Wiesz, co jest nie do zniesienia? – szeptem zapytała Kathryn.

– Wiele rzeczy.

– Oni nie mogą powiedzieć po prostu: „Wyjeżdżamy na weekend o trzeciej”, co oznaczałoby, że wyruszają po południu, samochodem, jachtem, lotem liniowym, wszystko jedno czym. – Zbliżyła się do mnie. – Nie, chcą ci dać jasno do zrozumienia, że lecą prywatnym samolotem. Nagle więc zaczynają mówić jak piloci: „Och, wyjeżdżamy na weekend, start maszyny piętnasta zero zero”. – Pokręciła głową i skrzywiła się. – Jakby w ogóle mnie obchodziło, co oni robią.

Kiedy przez małżeństwo weszłam do tego środowiska, ja, dziewczyna z klasy średniej, rodem ze środkowych Stanów, naturalnie, czułam się onieśmielona wśród sąsiadów z Upper East Side. Moi rodzice, zdecydowani zwolennicy sportowego trybu życia, często przypominali mi, żebym zachowywała dystans wobec nowych znajomych. U nas, w Minneapolis, łatwiej było osiągnąć szczęście, to przez duże S. Chociaż ze względu na męża próbowałam się przystosować, nie zdołałam przyzwyczaić się do ludzi, którzy w rozmowie rzucali nazwisko swojego pilota, jakby mówili o sprzątaczce: „Pomyślałam, że wyskoczymy na obiad do Cape, więc poprosiłam Richarda, żeby był gotowy punkt trzecia”.

Mój syn siedział na ławce z jakimiś dziesięcioma kolegami z drużyny, gdy trener Robertson rzucił w powietrze piłkę dla pierwszego składu. Na szczęście Dylan był podniecony meczem. Mówił coś do chłopca siedzącego przy nim i wskazywał boisko. Nareszcie trochę się odprężyłam i mogłam odetchnąć.

Dwie minuty później od mojego ramienia odbił się plastikowy kubek i wylądował u Kathryn na kolanach. Obie obejrzałyśmy się.

– Bardzo przepraszam! – powiedziała z wyraźnym obcym akcentem niania z Filipin. Gromada McAllisterów usiłowała wcisnąć się do rzędu krzeseł za nami. Dwoje młodszych dzieci ryczało jak osły. Coś takiego zawsze wkurzało Kathryn. Nieobce jej było niegrzeczne zachowanie dzieci, ale nie mogła znieść braku szacunku, jaki wykazywali rozbisurmanieni smarkacze z Park Avenue wobec swoich nianiek.

Odwróciła się do mnie.

– Biedne kobiety! Co one muszą znosić. Zrobię to. I to zaraz. Zapytam je, czy obowiązuje je określony strój w konkretne dni tygodnia. Zobaczymy, co powiedzą. No wiesz, czy na przykład w poniedziałki muszą nosić bluzeczki ze Sponge Bobem, we wtorki z Dorą i tak dalej.

– Przestań, Kathryn. Proszę. Kogo to obchodzi?

– Co takiego?! Ty, taka ciekawska, nie chciałabyś wiedzieć? – Kathryn się uśmiechnęła. – Następnym razem, gdy będziesz u Sherrie na przyjęciu urodzinowym, wślizgnij się do kuchni i podejdź do biurka przy telefonie. Leży tam oprawiony regulamin domowy dla służby, taki z zakładkami w różnych kolorach, który Sherrie kazała przepisać na maszynie sekretarce Rogera. Zawiera instrukcje na wszelkie ewentualności, jakie tylko jesteś w stanie sobie wyobrazić.

– Jakie na przykład?

– Myślałam, że to cię nie interesuje.

– No dobrze, może trochę.

– Jest tam wszystko. Harmonogramy dla służby z poszczególnych zachodzących na siebie zmian: pierwszej – od szóstej rano do drugiej po południu, drugiej – od dziewiątej do piątej, i trzeciej – od czwartej do północy. Godziny spacerów dla tych, którzy wyprowadzają koty i psy, i w ogóle się nimi zajmują. Zalecenia, jak należy składać i wieszać poszczególne części garderoby dzieci. Jak układać ich rękawiczki i szaliki na jesień i na zimę, z uwzględnieniem strojów sportowych. W jakiej kolejności wieszać kostiumy księżnej w cedrowej garderobie, gdy już zostaną odprasowane – tak, dobrze słyszałaś – odprasowane. Jakiej użyć zastawy na śniadanie, lunch, obiad, zależnie od pory roku: na przykład latem w muszelki, na Święto Dziękczynienia w liście, na Boże Narodzenie w girlandy. Nie pamiętam nawet połowy z tego wszystkiego – ciągnęła Kathryn. – To bezcenna rzecz.

– Wiesz, co jest jeszcze dziwniejsze? – zapytałam. – Że chciałabym, leżąc pod kołdrą w ciepłym łóżku, z kubkiem gorącej herbaty, przed zaśnięciem przeczytać od deski do deski ten nienormalny regulamin.

Po trzydziestu minutach gra nabrała tempa. Drużyna Wilmington zdobyła punkt, a wtedy jej kibice zerwali się z miejsc i zaczęli wiwatować. Wskoczyłam na ławkę, żeby lepiej widzieć, i niemal wpadłam na Barbarę Fisher. Wilmington znowu odebrał piłkę drużynie szkolnej St. Henry’s. Mój Dylan, po raz pierwszy zgrany z zespołem, desperacko usiłował zablokować atak, podczas gdy przeciwnicy podawali sobie piłkę wokół linii rzutu. Zbliżał się koniec pierwszej połowy meczu. Wilmington miał jednopunktową przewagę. Jeden z zawodników wykonał śmiały manewr, żeby zdobyć następny punkt, ale piłka odbiła się od obręczy. Przeciwnicy przejęli ją i znów próbowali trafić do kosza. Tym razem odbiła się od dolnego rogu tablicy z prędkością stu kilometrów na godzinę. Prosto na Dylana. On jednak złapał ją cudem, co kompletnie go oszołomiło. Stał jak skamieniały, lustrując wzrokiem dystans dzielący go od kosza po przeciwnej stronie boiska, te kilometry, które miałby pokonać. Wówczas w obronie drużyny przeciwnej zrobiła się luka i Dylan rzucił się do biegu. Tłum kibicował mu głośno. Spojrzałam na zegar: 07, 06, 05, 04. Wszyscy odliczaliśmy sekundy do gwizdka. Dylan znalazł się bezpośrednio pod koszem. O Boże, proszę Cię! Zdobycie tego punktu zmieniłoby cały jego świat.

Rzut był czysty. Dylan spojrzał na mnie. Potem na kolegów z drużyny, którzy pędzili ku niemu. Obejrzał się w stronę kosza.

– Rzucaj, Dylan, rzucaj!!!

No dalej, kochanie! Stać cię na to. Wbiłam paznokcie w ramię Kathryn. Dylan chwycił piłkę w obie ręce, przycisnął ją do siebie i szlochając, upadł na podłogę. Rozległ się gwizdek, sygnalizujący koniec pierwszej połowy. W sali zapadła cisza. Wszyscy patrzyli na mojego synka, który zamienił się w istną kupkę nieszczęścia.

1 Oddjob – słynny „kapelusznik”, bohater filmu z serii o Jamesie Bondzie, grany przez Harolda Sakatę (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki).

2 Bohaterka gier komputerowych.

2. Poranne nudności

– Co mówił dziś? – Mój mąż Phillip pochylał się nagi nad umywalką, grubym białym ręcznikiem ścierając z ucha krem do golenia.

– Mówi, że nic mu nie jest, ale wiem, że to nieprawda. – Stałam na wpółubrana przy mojej umywalce, metr od niego, wsadzając do pojemnika szczoteczkę z tuszem do rzęs. – Po prostu wiem. Kiepsko z nim.

– Razem pomożemy mu się z tym uporać – odpowiedział spokojnie. Myślał, że przesadzam, byłam tego pewna.

– Nie chce o tym rozmawiać, a przecież zawsze mówi mi o wszystkim. Zawsze. Szczególnie wieczorem, przed pójściem do łóżka. – Przesunęłam palcami po kurzych łapkach w kącikach oczu.

– Przy okazji, wiem, o czym teraz myślisz, ale pamiętaj, że wyglądasz szczupło i bardzo młodo jak na trzydzieści sześć lat. Poza tym nie dziwię się Dy łanowi, że nie chce jeszcze raz przez to przechodzić. Daj mu parę dni. Nie martw się, poradzi sobie – dodał mój mąż.

– To był okropny moment, Phillipie, opowiadałam ci wieczorem.

– Czwarta klasa to nie przelewki, ale on wyjdzie na prostą, zapewniam cię. Już ja się o to zatroszczę.

– Miło z twojej strony, że starasz się mnie uspokoić, ale nie rozumiesz wszystkiego.

– Ależ rozumiem! Dzieciak odczuwał bardzo silną presję – ciągnął Phillip. – I nie wytrzymał jej. Daj jednak spokój, bo tylko pogorszysz sprawę.

Poklepał mnie po pupie i ruszył w stronę garderoby. Przy drzwiach odwrócił się i mrugnął do mnie z zadowoloną, pewną siebie miną.

– Skończmy z Dylanem. Coś ci pokażę.

Wiedziałam co. Koszule. Z całych sił próbowałam się przestroić.

Phillip zniknął w sypialni i zawołał:

– Zemdlejesz, gdy zobaczysz, co w końcu przysłali!

Koszule ułożone były w dużym granatowym pudle stojącym na łóżku. Phillip czekał na nie bardziej niecierpliwie niż dziecko na gwiazdkę. Kiedy wróciłam do sypialni, wyjmował pierwszy z tych szytych na miarę cudów, dwieście pięćdziesiąt dolarów sztuka, i starannie odklejał taśmę, która przytrzymywała czerwoną bibułę. Bibuła była gruba i droga, miękka i aksamitna po jednej stronie, a po drugiej błyszcząca i gładka. Szeleściła głośno, gdy ją rozdzierał, odsłaniając koszulę w szerokie białe i żółte paski, wybitnie w stylu brytyjskiej arystokracji i dokładnie taką samą, jakie nosili inni znani nam prawnicy.

Tego rana jednak koszule mało mnie interesowały. Poszłam do kuchni.

– Jamie! Chodź tutaj! Nawet ci jeszcze nie...

– Minutkę!

Wróciłam z gazetą pod pachą, mieszając kawę.

– Dzieci wstają. Masz dwie minuty na swoją małą prezentację – oznajmiłam.

– To za mało!

Usiadłam w fotelu stojącym w kącie i zaczęłam czytać nagłówki.

– Tylko spójrz na tę! – Phillip, bardzo z siebie zadowolony, wciągnął koszulę w żółte paski na swoją wysoką sylwetkę – metr osiemdziesiąt pięć wzrostu. Kilka wilgotnych jasnych kosmyków opadło z tyłu na kołnierzyk, więc przeczesał dłonią faliste włosy i przygładził je. Roześmiał się pod nosem i zapinając guziki, zanucił jakąś wesołą melodię.

– Bardzo ci w niej do twarzy, Phillipie. Ładny materiał. Dobry wybór.

Wróciłam do gazet i kątem oka zobaczyłam, że Phillip idzie lekkim krokiem do mahoniowej garderoby i grzebie w srebrnym pucharze, który zdobył w regatach żeglarskich jako uczeń szkoły średniej. Wyjął z niego trzy pary spinek do mankietów i ułożył je na biurku – był to rytuał, którego przestrzegał z pietyzmem, odkąd zaczął dobrze zarabiać i mógł sobie pozwolić na więcej niż jedną parę przyzwoitych spinek. Wybrał swoje ulubione – złote sztangi od Tiffany’ego z ciężarkami z granatowego lazurytu.

– Dobrze, kochanie. – Rzuciłam gazety i skierowałam się do drzwi. – To już wszystko? Nie będziesz miał nic przeciwko temu, żebym...

Phillip ni stąd, ni zowąd się zachmurzył.

– Cholera!

Najwyraźniej z nową koszulą było coś nie tak. Usiłował przepchnąć spinki przez dziurki, które jednak okazały się trochę za małe. To odkrycie wytrąciło go z równowagi, mówiąc łagodnie.

Zdjął koszulę i zmrużył oczy.

Do pokoju, trąc oczy, weszła nasza pięcioletnia córeczka Gracie. Objęła ojca za szczupłe udo.

– Maleńka, nie teraz. Tatuś bardzo cię kocha, ale nie teraz.

Ruchem ręki skierował małą do mnie, a ja wzięłam ją na ręce.

Phillip znowu podszedł do łóżka, już nie takim luzackim krokiem, i wyjął następną koszulę, tym razem w lawendowe paski. Przystanął i zaczerpnął głęboko powietrza jak byk przed natarciem na korridzie. Wyciągnął wykrochmaloną koszulę przed siebie i przechylił na bok głowę, jakby to miało mu pomóc zachować pogodę ducha. Stojąc tak w niebieskich bokserkach, białym podkoszulku i grafitowych skarpetkach,włożył nowiutką koszulę i znowu spróbował przecisnąć spinki przez dziurki. I tym razem nie przeszły. Tymczasem do pokoju wbiegła Gussie, nasz wheaten terrier, przysiadła na tylnych łapach i przekrzywiła łeb tak samo jak przed chwilą Phillip.

– Nie, Gussie. Idź stąd!

Pies przechylił łeb w drugą stronę, ale reszta jego ciała nawet nie drgnęła.

Oparłam się o drzwi z Gracie w ramionach, zagryzając wargę.

Prawnicy w trzecim pokoleniu – Exeter, Harvard i jeszcze raz Harvard – nie mają zbyt wielkiego przygotowania psychologicznego, by radzić sobie z drobnymi rozczarowaniami, jakie niesie życie. A już zwłaszcza ci pokroju Phillipa, którzy urodzili się i dorastali przy Park Avenue. Wychowywały ich nianie, jedzenie przyrządzali dla nich kucharze, drzwi bezszelestnie otwierali przed nimi odźwierni. Tacy faceci w jednej chwili potrafią bez zmrużenia oka wygrać dla klienta trzysta milionów dolarów albo je stracić, ale nie daj Boże, żeby po przyjęciu nie zastali kierowcy tam, gdzie powinien czekać. Gdy coś wytrąci mojego męża z równowagi, jego reakcja, wykraczająca poza przyjęte normy, jest niewspółmierna do wagi problemu. Przeważnie najmniej znaczące zdarzenia powodują wręcz sejsmiczną eksplozję.

Tego poranka tak właśnie się stało. Była to jedna z tych sytuacji, do których nie stosowały się także surowe zasady mojego męża dotyczące przekleństw.

– Pieprzony pan Ho, zasrany uniżony żółtek, przyjeżdża tu z Hongkongu, po dwóch cholernych przymiarkach zdziera ze mnie majątek za dziesięć cholernych, szytych na miarę koszul, a nie potrafi wyciąć dwóch cholernych dziurek w mankietach? Za dwieście pięćdziesiąt dolarów nie może zrobić odpowiednich dziurek?! – Phillip wpadł z powrotem do garderoby.

Ułożyłam Gracie pod kołdrą w naszym łóżku; leżała tam ze ściągniętą buzią, spoglądając oczami wielkimi jak spodki.

Już w wieku pięciu lat zdawała sobie sprawę, że tatuś to wielkie dziecko. Wiedziała też, że jeśli piśnie w tej chwili choć słówko, on nie przyjmie tego dobrze. Do pokoju przydreptał Michael, nasz dwuletni syn, i wyciągnął rączki, sygnalizując, że chciałby do mamy. Położyłam go obok Gracie i ucałowałam w główkę.

Mocując się z suwakiem z tyłu bluzki, czekałam, wiedząc, że za chwilę...

– Jamieeeeeeeeeeeee!

Kiedy Phillip mi się oświadczył, powiedział, że chciałby mieć za żonę kobietę robiącą karierę zawodową, mającą poza prowadzeniem domu inne zainteresowania. Zaznaczył, że jest nowoczesnym mężczyzną, który nie będzie żądał od żony, aby zaspokajała jego ziemskie potrzeby. Dziesięć lat później najwyraźniej wyznawał już inny pogląd.

Nastawiłam dzieciom kasetę z Pinky Dinky Doo i spokojnie skierowałam się w stronę gabinetu, z którego teraz dochodził głos Phillipa, zastanawiając się jednocześnie, ile kobiet w całej Ameryce musi w tej chwili zażegnywać poranny atak furii męża, powstały z powodu absolutnej błahostki.

– Ile razy mam powtarzać Carolinie, żeby nie ruszała niczego na moim biurku? Bądź tak uprzejma i przypomnij jej, że straci pracę, jeśli jeszcze raz weźmie stąd nożyczki.

– Kochanie, nie zapominajmy, że problem stanowią tylko spinki do mankietów. Jestem pewna, że Carolina nie wzięła tych nożyczek, musiałeś je położyć...

– Przepraszam, kochanie. – Pocałował mnie w czoło i uścisnął za rękę. – Zawsze wkładam je do tego skórzanego etui, żeby mieć je pod ręką, kiedy będą potrzebne. Te pieprzone głupie żółtki. Pieprzony pan Ho!

– Phillipie, tylko spokojnie. Nie nazywaj Chińczyków głupimi żółtkami. Wiem, że tak nie myślisz. Przestań. To bardzo obraźliwe. Przyniosę ci inną koszulę.

– Nie chcę innej koszuli, Jamie! Chcę znaleźć małe nożyczki, najlepiej do paznokci, żeby powiększyć te zasrane dziurki.

– Phillipie, jeśli to zrobisz, zniszczysz ją. – Wydobyłam z szafy świeżutką, wyprasowaną koszulę.

Na jej widok zamknął oczy i mocno wciągnął powietrze przez nos.

– Nie mogę już patrzeć na te stare koszule!

Gwałtownym ruchem wysunął szuflady biurka i wywrócił zawartość każdej z nich, zanim znalazł małe srebrne nożyczki do paznokci. Potem przez dwie minuty obserwowałam, jak mój mąż – wspólnik prestiżowej kancelarii prawniczej – zmaga się z drogą egipską bawełną.

Spinka przeleciała bez trudu przez dziurkę i wylądowała na podłodze.

– Niech to szlag! Teraz ta pieprzona dziurka jest za duża!

Dylan wybrał sobie niezbyt szczęśliwy moment, by wkroczyć na scenę. Nie miał pojęcia, co się dzieje, i nie obchodziło go to.

– Tato, słyszałem. Powiedziałeś słowo na „p”, więc jesteś mi winien dolara. Mama nie pomoże mi odrobić matmy. Nie zna się nawet na procentach. – Rzucił ojcu podręcznik matematyki dla czwartej klasy. – Ty musisz mi pomóc.

Ubrany był do szkoły w niebieską bluzę, krawat w paski, spodnie khaki i mokasyny na gumowych podeszwach. Chociaż próbował przylizać włosy na czubku głowy za pomocą wody, wciąż z tyłu sterczał mu kogucik. Wyciągnęłam ręce, żeby przytulić synka, ale wyrwał mi się.

– Nie teraz, Dylan. – Phillip studiował powiększone dziurki i wciąż manipulował przy nich nożyczkami. – Mam tu poważniejszy problem.

– Phillipie, mówiłam, że zniszczysz sobie całkiem nową...

– Daj... mi... zrobić... to, co... muszę, żeby... zdążyć... na... spotkanie... z klientem... i... zarobić... na... życie...

– Mama mówi, że zapomniała, jak się mnoży ułamki.

– Dylan, to nie jest dobra pora, żeby prosić o pomoc przy pracy domowej, którą powinieneś był odrobić wczoraj. – Phillip starał się mówić łagodnie, ale głos miał ostry i napięty. Potem zreflektował się i złagodził ton. Usiadł przy biurku, żeby znaleźć się na poziomie wzroku syna. – Synku, wiem, że miałeś wczoraj przykre przejścia z drużyną podczas meczu i...

– Nie miałem.

Phillip spojrzał na niego pytająco; zeszłego wieczoru zbyt późno wrócił do domu, żeby porozmawiać z synem.

– Nie zdarzyło się... eee... nic nieprzyjemnego podczas gry?

– Nie.

– Dobra. Zostawmy mecz i pogadajmy o matematyce.

– Jeśli cię to interesuje, nie chcę rozmawiać o meczu. Bo to nie jest ważne. Ważna jest praca domowa, a ja nie mogłem sobie z nią poradzić. – Dylan założył ręce na piersi i z urażoną miną wbił wzrok w podłogę.

– Rozumiem. – Phillip naprawdę starał się ogarnąć sytuację. – Dlatego chcę z tobą porozmawiać też o matematyce. Jak to się stało, że nie odrobiłeś pracy domowej wieczorem? Byłeś zdołowany po meczu?

– Przecież już mówiłem! Nie byłem zdołowany! Mecz nie ma znaczenia! Porozmawiajmy o tym, dlaczego nie możesz pomóc mi w matmie. Tata Alexandra zawsze odrabia z nim lekcje i przyjeżdża po niego do szkoły tandemem.

– Tata Alexandra jest skrzypkiem, i Alexander mieszka w norze.

– Phillipie, proszę! Pora dorosnąć. Chodź ze mną. – Chwyciłam go za rękę, zaciągnęłam do garderoby i zamknęłam drzwi.

Puścił do mnie oko. Splotłam ramiona przed sobą. On tymczasem położył mi rozcapierzone ręce na pupie i przyciągnął mnie. Zaczął całować moją szyję.

– Tak ładnie pachniesz, czystością. Uwielbiam zapach twojego szamponu – szepnął.

Nie myłam tego rana włosów.

– Powinieneś posłuchać z boku, co dzisiaj wygadywałeś.

– Przepraszam. To przez to spotkanie z klientem. Denerwuję się. A teraz jeszcze ty na mnie działasz.

Trzepnęłam go w rękę.

– Nie możesz nazywać Chińczyków głupimi żółtkami, i to przy dzieciach. Przede wszystkim to obraźliwe, a poza tym, gdyby to usłyszały...

– Masz rację.

– I jeśli nawet Alexander mieszka w jakiejś klitce, nie możesz tego faktu używać jako argumentu przeciwko jego ojcu, który jest zresztą skrzypkiem światowej sławy. Do diabła, jak to twoim zdaniem zabrzmiało?!

– To było niewłaściwe.

– Co ty sobie w ogóle myślisz? Doprowadzasz mnie do szału!

Usiłował rozpiąć mi suwak bluzki.

– To ty doprowadzasz mnie do szału. – Gmerał mi po plecach, na wysokości łopatek.

Gracie zaczęła walić do drzwi.

– Mamusiu!

– Przestań! – Wbrew sobie zaczęłam się śmiać. – Nie mogę. Mamy już troje dzieci. Niepotrzebne nam czwarte. To wszystko przez te dziurki w mankietach, no nie? Możesz dać spokój?

– Kocham cię. Przepraszam. Masz rację. Ale te koszule kosztowały mnie kupę forsy i można by...

– Proszę cię.

– Dobra. Zacznijmy od nowa.

Otworzył drzwi, szarmancko przepuścił mnie przodem i wziąwszy Gracie pod pachę jak tłumoczek, zaniósł ją z powrotem do swojego gabinetu.

Dylan patrzył przez okno, wciąż naburmuszony. Phillip usiadł przy biurku i skupił się na synu.

– Dylan, wiem, że praca domowa była trudna. Myślę, że gdybyś dał mi więcej czasu i nie zwracał się do mnie z tym akurat wtedy, gdy spieszę się do pracy...

– Nie było cię wczoraj; poprosiłbym cię o pomoc wieczorem, gdybyś był w domu.

– Przykro mi. – Phillip wziął Dylana za rękę i próbował spojrzeć mu w oczy. Ale mały się odwrócił.

– Jesteś już dużym chłopcem, na tyle dużym, żeby samodzielnie odrabiać lekcje, bez pomocy matki czy ojca. Jeśli potrzebujesz korepetycji, możemy się nad tym zastanowić, ale teraz dochodzi siódma trzydzieści, na mnie czeka samochód, a ty musisz zdążyć do szkoły.

Dylan w skrajnej frustracji rzucił się na kanapę.

– O raaany!

Leżał na plecach, z rozrzuconymi nogami, zasłaniając oczy ramieniem. Był za duży na to, by płakać, ale wiedziałam, że jest bliski łez. Zdawałam sobie jednak sprawę, że gdybym podeszła i przytuliła go, straciłby kruchą równowagę i rozkleiłby się. Trzymałam się więc z boku.

– Wszystkim kolegom z klasy tatusiowie pomagają w matmie, bo żadna mama tego nie potrafi. To nie w porządku, że ty mi nie pomagasz.

– Nie spędzasz za dużo czasu przy Xboksie? – Phillip spojrzał na mnie. – Jamie, musimy zacząć kontrolować, ile czasu chłopak siedzi przy konsolach, bo to zbyt...

– Tato, to przecież ty kupiłeś mi Madden ‘07!

– Dylan nie gra na komputerze, dopóki nie odrobi lekcji. Zna zasady – wyjaśniłam. – Wiesz, dziś byłoby dobrze złagodzić nieco reguły w związku...

– Dylan – odezwał się Phillip łagodnie, usiadłszy na brzegu kanapy. – Rzecz w tym, że tatuś czasami nie wszystko jest w stanie zrozumieć. Kocham cię bardzo, jestem z ciebie dumny i wykombinuję trochę czasu dziś wieczorem, żeby ci pomóc. – Pogładził Dylana po nosie. – Dobra?

– Uhm. – Dylan uśmiechnął się blado.

W drzwiach gabinetu stanęła Gracie z małymi plastikowymi nożyczkami Barbie i bez słowa wyciągnęła je ku ojcu.

Phillip spojrzał na nią. Potem na mnie. I roześmiał się głośno.

– Dziękuję ci, kochanie.

Przyciągnął Gracie i zwichrzył jej włosy. Potem wziął na ręce Dylana i uściskał go mocno. Za każdym razem, gdy byłam już niemal przekonana, że Phillip to prawdziwy potwór,on robił coś, co sprawiało, że znowu stawał mi się bliski. W chwilach szczerości mówiłam mojej przyjaciółce Kathryn, że czasami mam ochotę go porzucić. Bywał niemożliwy, oddalaliśmy się od siebie, a tu nagle zachowywał się odpowiedzialnie, jak przystało na ojca, i wtedy myślałam, że jednak warto zadawać sobie trud, aby wszystko w rodzinie grało.

– Dylan, razem jakoś sobie z tym poradzimy – zapewnił teraz.

Potem zwrócił się do mnie:

– Daj mi tę starą koszulę. Jestem już spóźniony. Zadzwoń w moim imieniu do pana Ho i powiedz mu, że ma dwadzieścia cztery godziny na poprawki we wszystkich dziesięciu koszulach. Gdybym ja z nim próbował rozmawiać, zrobiłbym z niego miazgę.

Zjeżdżaliśmy razem windą, z pętającymi się wszędzie plecakami, telefonami komórkowymi i marynarkami: mój mąż, Dylan, Gracie, mały Michael, Carolina – gospodyni, Gussie – nasz terier, i Yvette – niania. To, że Phillip wyszedł na prostą po aferze z dziurkami w mankietach, nie znaczyło, że zamierza poświęcić nam więcej uwagi. Ubrany w służbowy garnitur, w błyszczących czarnych butach, przygotowywał się na spotkanie z klientem i z powodzeniem ignorował otaczający go chaos. Trzymając pod pachą gruby plik złożonych gazet i wkładając słuchawkę telefonu komórkowego do ucha, kciukiem zaczął wybierać numer swojej poczty głosowej.

Podniosłam Gracie jedną ręką, a drugą wsunęłam spinkę we włosy. Yvette, dumna ze swoich zadbanych podopiecznych, codziennie ubierała dwójkę młodszych dzieci jak w niedzielę do kościoła na Jamajce. Ale ponieważ była z nami od czasu, gdy urodził się Dylan, nie ingerowałam w jej poczynania. Gracie miała na sobie czerwoną bawełnianą sukienkę, czerwone lakierki i białą kokardę wielkości boeinga 767 na skroni.

– Mamusiu, ty mnie odbierzesz czy Yvette? – zaczęła marudzić. – Nigdy po mnie nie przyjeżdżasz.

– Dzisiaj to niemożliwe, bo wiesz, że we wtorki mamusia pracuje, maleńka. Muszę iść do pracy na cały dzień. Ale przecież pamiętasz, że staram się odbierać cię w poniedziałki i piątki.

„Staram się” to było ważne w tym kontekście; chociaż byłam zatrudniona w stacji telewizyjnej na niepełnym etacie, czas pracy miałam nienormowany i gdy wybuchała jakaś sensacja, musiałam zostawać dłużej. Dzieci źle znosiły ten brak regularności. Delikatna buzia Gracie ściągnęła się w dobrze mi znanym wyrazie. Przeczesałam ręką włosy córeczki i pocałowałam ją w czoło.

– Kocham cię – szepnęłam.

Dylan miał plecak większy niż on sam. Obrócił go, żeby wyszukać tamagotchi na kółku od kluczy i niczym szalony naukowiec zaczął przebierać palcami po przyciskach, jak jego tata po klawiaturze telefonu komórkowego.

– Nie zdążę na konferencję o trzeciej. – Phillip nawet w windzie odpowiadał na wiadomości głosowe, gdy tylko je przesłuchał. – Zadzwoń do mojej sekretarki, Hank, ona zaproponuje inny termin. A teraz zreferuję ci sprawę Tysis Logic...

– Phillipie, proszę, czy nie możesz z tym zaczekać? To takie nieuprzejme.

Phillip przymknął oczy, poklepał mnie po głowie, a potem położył mi palec na ustach. Miałam ochotę go odgryźć.

– To będzie pasztet z trzech następujących powodów... Zacznijmy od podziału akcji. Nie mamy nawet wystarczającej liczby udziałów dopuszczonych do sprzedaży...

Michael, siedzący w wózku, chwycił mnie za spódnicę, wsunął paluszki pod jej obrąbek i oderwał go na długości kilku centymetrów.

Carolina skróciła smycz Gussie, gdy winda zatrzymała się na czwartym piętrze. Phillip spojrzał na nią groźnie; najwyraźniej jeszcze nie doszedł do siebie po poszukiwaniach nożyczek.

Drzwi windy otworzyły się; stał za nimi siwowłosy, siedemdziesięcioośmioletni mężczyzna z pasiastą muszką i w beżowym garniturze. Pan Greeley, nadęty staruszek z Nantucket, mieszkający pod 4B. Niedawno przeszedł na emeryturę, ale wciąż ubierał się w garnitur, gdy wychodził rano na kawę i po gazety. Jakoś zebrał się na odwagę i wkroczył do zatłoczonej windy, a wtedy Gussie zaczęła się wyrywać i obniuchiwać jego pachwinę, jakby odkryła norę królika. Carolina szarpnęła smycz i pies stanął na tylnych łapach, opierając się przednimi o drzwi. Phillip wciąż omawiał przez telefon plan bitwy. Skinęłam głową panu Greeleyowi z przepraszającym uśmiechem i błagalnym spojrzeniem w oczach. On jednak skupił się na podświetlanych numerach pięter, demonstracyjnie ignorując nas wszystkich. W ciągu dwóch lat, odkąd zamieszkaliśmy w tym budynku, ani razu nie odpowiedział mi uśmiechem, nieznacznie skłaniał jedynie głowę.

Drzwi otworzyły się znowu i wysypaliśmy się na wyłożony marmurem korytarz. Ściskając w ręce swoją pękatą aktówkę Dunhilla, Phillip machnął nam na pożegnanie i popędził przed siebie, głębiej wpychając słuchawkę do ucha. Spotkanie, na które tak się spieszył, zaczęło się przed pięcioma minutami.

– Kocham was! – zawołał, nie odwracając się.

Odźwierny Eddie zaproponował, że coś mu poniesie, ale Phillip nie zwrócił na to uwagi i pobiegł do samochodu. Gdy lexus ruszał, widziałam już tylko „Wall Street Journal”, rozpościerający się przed twarzą mojego męża.

Kawalkada wozów Yassera Arafata nie mogłaby się równać z naszą. Gdy samochód Phillipa zniknął z pola widzenia, pod markizę zajechał olbrzymim granatowym suburbanem mój kierowca Luis, przemiły, czterdziestoletni Ekwadorczyk, który pracował u nas w garażu i znał po angielsku ze cztery słowa. Jedyne, co tak naprawdę o nim wiedziałam, to fakt, że ma dwoje dzieci i żonę w Queens. Za pięćdziesiąt dolarów dziennie – wyłącznie w gotówce – pomagał mi podrzucić Dylana na ósmą i Gracie na ósmą trzydzieści. Trzy dni w tygodniu czekał, aż wrócę do domu, przebiorę się i pobawię z Michaelem, a potem zawoził mnie na dziesiątą do pracy w telewizji. Mam świadomość, że za dwieście pięćdziesiąt dolarów tygodniowo w Minneapolis moja matka mogłaby nas wykarmić, popłacić wszystkie rachunki i jeszcze coś by jej zostało.

Eddie pomógł mi posadzić Gracie w foteliku samochodowym, podczas gdy Dylan gramolił się na miejsce obok niej, przejeżdżając jej po buzi swoim plecakiem.

– Dylan! Zabierz to! – wrzasnęła.

Pocałowałam Micheala, a on wyciągnął do mnie rączki i desperacko próbował zerwać paski przytrzymujące go za ramionka w wózku. W tej samej chwili Yvette pomachała mu przed buzią laleczką Elmo i mały się uśmiechnął.

W lusterku wstecznym zobaczyłam, że na zwalniane przez nas miejsce zajeżdża van z psiego przedszkola. Na karoserii samochodu widniał napis „Rozpieszczone Psisko”. Drzwi same otworzyły się przed Gussie i Carolinie udało się cmoknąć ją w czoło, zanim suka zniknęła w środku, by przywitać się z obślinionymi kumplami.

Przymknęłam oczy, gdy przez dwadzieścia przecznic jechaliśmy Park Avenue do szkoły Dylana, zadowolona, że nie mam kontaktu wzrokowego z nikim. Luis nie odzywał się, jak zwykle, szczerzył tylko zęby w ciepłym latynoskim uśmiechu, lawirując między taksówkami oraz samochodami dostawczymi.

Gracie była jeszcze na tyle mała, że jazda samochodem usypiała ją, wetknęła więc kciuk do buzi i gdy walczyła z sennością, powieki trzepotały jej jak skrzydła motyla. Palce Dylana śmigały po klawiaturze Game Boya; wiedział, że pozwolę mu grać, jeśli ściszy dźwięk.

– Gracie, zrywaj się! Maaamo!

Poczułam ból głowy.

– Co się dzieje?!

– Gracie specjalnie kopnęła mnie w rękę, żebym stracił ostatnie sekundy, i teraz spadłem na poziom trzeci!

– Nieprawda! – zawyła Gracie, nagle rozbudzona.

– Dylan, proszę – powiedziałam błagalnie.

– Dlaczego bierzesz jej stronę?! – wykrzyknął.

– Nie biorę niczyjej strony, ale ona ma tylko pięć lat i myślę, że mógłbyś mieć to na względzie. Rozmawialiśmy już o tym.

– Ale ona zachowała się wrednie, mamo. Przez nią przegrałem.

Rzucił Game Boya na podłogę i z oczami pełnymi łez zaczął wyglądać przez okno. Może to nie był dobry pomysł, żeby przestał chodzić do doktora Bernsteina. Nie znosił wizyt u psychiatry, twierdził, że lekarze niczym innym się nie zajmują, tylko grają w monopol i budują modele samolotów. Czułam, że zmuszanie go do tego to coś w rodzaju napiętnowania, ponieważ nie postawiono mu nawet diagnozy, jak choćby zespół nadpobudliwości psychoruchowej. Poza tym nie chciałam pogarszać jego stanu, który początkowo objawiał się tylko smutkiem i utratą pewności siebie, spowodowanymi prawdopodobnie nieobecnością ojca, a może także nadmiarem zajęć mamy, choć przykro mi to mówić.

Spojrzałam przez ramię na syna i jego Game Boya na podłodze. Doktor Bernstein mówił, że ważne jest okazywanie Dylanowi empatii, zrozumienia dla jego uczuć.

– Przykro mi, Dylan. To musi być naprawdę frustrujące. Zwłaszcza że byłeś tak bliski wygranej.

Nie odpowiedział.

3. Gadanina

– Pospiesz się, musimy porozmawiać. – Moja koreańska koleżanka, Abby Chong, dostrzegła mnie po drugiej stronie zatłoczonego pokoju redakcyjnego, gdy pozostali dziennikarze zakończyli transmisję z lądowania wahadłowca. Ruszyłam wzdłuż szeregu boksów, rzucając „dzień dobry” dwudziestu paru asystentom, których większość wyglądała, jakby nie spali od kilku dni. Ominęłam stojące przed boksami przenośne przeglądarki wideo ze stosami kaset na wierzchu, gotowymi lada chwila runąć. Uszy wypełniała mi znajoma kakofonia dzwonków telefonicznych, stukotu klawiatur komputerów i dźwięku odtwarzanych jednocześnie materiałów telewizyjnych i radiowych. Abby chwyciła mnie za łokieć i pociągnęła do drzwi mojego gabinetu. Zdążyłam jeszcze złapać z kupki trzy gazety.

– Wylałaś mi kawę! – Obrzuciłam spojrzeniem kilka kropel na mojej nowej bluzce.

– Przepraszam – odparła. – Jestem zmęczona, wykończona nerwowo. Poza tym masz poważniejsze problemy niż plamy od kawy.

– Serio? Takie jak twoje problemy z papieżem?

– Nie. Nasz zwariowany prezenter już dał sobie spokój z tym pomysłem. Teraz Goodman chce wywiadu z Madonną.

– Jak to się stało, że od wyłącznego wywiadu z papieżem przeszedł do wyłącznego wywiadu z Madonną?

– Za sprawą krzyża. Pamiętasz tę aferę z ukrzyżowaniem podczas jej koncertu jakiś czas temu? Goodman wczorajszego wieczoru poszedł na przyjęcie. Usiadł obok kogoś, kto wmówił mu, że Madonna przemówiłaby do widowni w wieku od osiemnastego do czterdziestego dziewiątego roku życia. Goodman uznał, że byłaby bardziej kontrowersyjna niż papież. Tylko że później musieliśmy tu siedzieć do czwartej rano i robić research. Chciał czegoś „świeżego”. Wszystko musiało być „świeże”. Zażyczył sobie biblijnych cytatów na temat papieża, żeby mógł napisać do niego list i przytoczyć je. Powiedziałam mu, że nie ma nic takiego, na co zareagował: „Przecież to papież, na miłość boską! Znajdź mi je!”.

– Ja nie będę pracować przy Madonnie. Nie zajmuję się produkcją materiałów o znanych osobistościach. Nie mam tego w umowie.

– Kiedy się dowiesz, w co wdepnęłaś, zrozumiesz, że nikt następnej umowy z tobą nie podpisze.

Pomyślałam, że przesadza. Abby brała się w garść w trakcie nadawania programu, ale poza tymi chwilami była strzępem człowieka, tak jak teraz. Ciemne włosy miała spięte na czubku głowy jak szamanka i była w jaskrawofioletowym kostiumie, który wyglądał na niej po prostu okropnie. Wciągnęła mnie do gabinetu i zamknęła za sobą drzwi.

– Usiądź – powiedziała, krążąc po pokoju.

– A przeszkadzałoby ci, gdybym zdjęła płaszcz?

– Nie. Tylko pospiesz się.

– Daj mi dwie minutki, dobra? – Powiesiłam płaszcz na wieszaku za drzwiami, postawiłam kubek z kawą na biurku, usiadłam i wyjęłam z torebki rożek z żurawiną. – No dobrze, Abby. Co cię tym razem tak rozstroiło?

Oparła na biurku wyprostowane ramiona. Bez wstępów i owijania w bawełnę zdradziła fatalne wieści:

– Theresa Boudreaux udzieliła wywiadu Kathy Seebright. Nagrały go w poniedziałek w nieznanym miejscu. Ma być nadany w czwartek w „News Hour”. Drudge już go zapowiedział na swojej stronie internetowej.

Usiadła, podrzucając bezwiednie lewym kolanem.

Walnęłam czołem o blat biurka.

– Masz przechlapane – dobiła mnie. – Nie można tego inaczej nazwać. Goodman o niczym nie wiedział, ale nasz nieustraszony szef wezwał go piętnaście minut temu, żeby przekazać mu nowinę. A więc góra już jest na bieżąco.

Z wysiłkiem uniosłam głowę.

– Czy Goodman mnie szukał?

– Nie wiem. Próbowałam zadzwonić do ciebie na komórkę, ale włączyła się poczta głosowa.

Wydobyłam telefon z torby, ciągnąc za przewód słuchawki. Był wyłączony od poprzedniego wieczoru, zapomniałam go włączyć. Sześć wiadomości. Wstawiłam aparat do ładowarki na biurku. Zrobiło mi się niedobrze. Sytuacji nie poprawił fakt, że łyknęłam na pusty żołądek garść witamin. Rozerwałam rożek z żurawinami, wydłubałam z niego kilka owoców i ustawiłam w szeregu, gorączkowo obmyślając następny ruch.

– Poczekaj chwilę, to wykombinuję, jak zażegnać tę katastrofę.

– Czekam.

Z ramionami założonymi na piersi opadła na oparcie krzesła. Abby była bardzo ładną kobietą ze swoimi prostymi włosami i kremową azjatycką cerą, nie wyglądała na czterdzieści dwa lata. Była szefową researcherów i podczas programów na żywo zawsze siedziała poza zasięgiem kamery, półtora metra od naszego prezentera, Joego Goodmana. Na konsoli, którą miała przed sobą, znajdowały się tysiące fiszek z wszelkimi faktami i danymi, jakich „ważny” dziennikarz mógł potrzebować w każdej chwili – typ czołgu powszechnie używanego podczas wojny irackiej, liczba pasażerów zabitych w katastrofie lotu 103 Pan Am, życiorysy takich historycznych postaci jak Kato Kaelin3 czy Robert Kardashian4.

Wymieniłam kilka pomysłów:

– Mogłabym od razu przeprosić Goodmana, zanim mnie zaatakuje. Takie działania wyprzedzające zawsze są skuteczne. – Głęboki oddech. – Mogłabym przesłuchać wiadomości i sprawdzić, czy prawnik Boudreaux nie wspomniał przypadkiem, że jego klientka prowadzi też rozmowy z inną stacją. W piątek obiecał mi wywiad. Nic dziwnego, że nie odpowiadał na moje telefony przez cały weekend. – Przesunęłam na bok piramidę kaset wideo, żeby zrobić miejsce na biurku, ale zsunęły się na podłogę jak lawina.

– Myślałam, że ten wywiad jest już twój. – Abby starała się mi pomóc. – Naprawdę, zwłaszcza po tych twoich uwodzicielskich podchodach w zeszłym tygodniu, byłam pewna, że już go zaklepałaś. Goodman będzie tu za piętnaście minut. Na wszelki wypadek lepiej odsłuchaj te swoje wiadomości, chociaż...

– Chociaż co? – Chociaż nie da się zaprzeczyć, że straciłam materiał roku na rzecz promiennej blondyny Kathy Seebright, ulubienicy Ameryki. Jako ludzie z branży, wiedzieliśmy jednak, że ta dziennikarka o słodziutkim uśmiechu jest w stanie odgryźć facetowi jaja i wypluć mu je prosto w twarz. – Po co w piątek powiedziałam Goodmanowi, że sprawa jest załatwiona?! Powinnam była wiedzieć, że dopóki nie zacznie się nagranie, wszystko może się zdarzyć.

Abby wzruszyła ramionami. Nawet ona nie wiedziała, że w piątek wcześniej urwałam się z pracy, żeby zawieźć córeczkę na lekcję baletu. Wszyscy pewnie sądzili, że załatwiam sprawę wywiadu.

Czasami seksowne kobiety zachowują się jak idiotki, bo to pomaga im osiągnąć to, czego chcą. Theresa Boudreaux reprezentowała właśnie taki typ: zuchwała kelnerka, podająca w barze wafle, która miała diabła za skórą. Jednak, na nieszczęście dla wysoko postawionego urzędnika państwowego, była na tyle sprytna, by pójść do Radio Shack i za dziewięć dolarów kupić urządzenie do nagrywania rozmów telefonicznych. Potem użyła go, żeby zarejestrować swoje świńskie rozmowy z kongresmanem Hueyem Hartleyem, wpływowym, świętoszkowatym, żonatym od trzydziestu lat politykiem ze zdecydowanie prorepublikańskiego stanu Missisipi. Kiedy redaktorzy wiadomości telewizyjnych tracą możliwość uzyskania wywiadu na taki temat, potrafią być naprawdę wkurzeni i niebezpieczni. Producenci telewizyjni nazywają ich potworami niezależnie od tego, czy taki wywiad przejdzie im koło nosa, czy nie. Należy się ich bać nawet wtedy, gdy próbują być mili. A tego dnia nikt dla mnie nie mógł być miły.

Przez chwilę myślałam, że wylecę z pracy. Na swoją obronę miałam tylko to, że w moim przekonaniu zaklepałam już ten wywiad. Chwyciłam telefon komórkowy.

Jako czwarty rzeczywiście nagrał mi się prawnik Theresy Boudreaux – dzwonił o dziesiątej wieczorem. Co za kanalia! Gdy Seebright miała już w ręku taśmę z wywiadem, uznał, że powinien poinformować mnie o zmianie planów.

„Jamie, tu Leon Rosenberg. Jeszcze raz dziękuję ci za piątkowe kwiaty. Żonie bardzo się podobały. Eee... Musimy omówić zmiany w związku z tym, co planowaliśmy. Theresa Boudreaux ma pewne obawy. Zadzwoń do mnie jeszcze dziś. Masz wszystkie moje telefony”.

Zadzwoniłam do Leona do pracy, kipiąc ze złości. Odebrała ta jego irytująca asystentka, Sunny. Nigdy nie wiedziała, gdzie jest szef i jak go znaleźć, i zawsze kazała mi czekać, aż „sprawdzi”. I tym razem trzymała mnie na linii całe dwie minuty.

– Przykro mi, pani Whitfield. Nie bardzo wiem, gdzie jest teraz pan Rosenberg, więc nie mogę pani połączyć. Coś mu przekazać?

– Tak. Proszę zanotować dosłownie: „Słyszałam już o Seebright. Wal się. Jamie Whitfield”.

– Nie sądzę, żeby to nadawało się do zanotowania.

– Pan Rosenberg nie będzie zdziwiony. Uzna to za jak najbardziej stosowne, zważywszy na sytuację. Proszę przekazać mu tę wiadomość. – Rozłączyłam się.

– To na pewno zwróci jego uwagę. – Charles Worthington skinął z aprobatą głową, wchodząc do mojego pokoju, po czym zajął miejsce na kanapie i wziął gazetę. Był współproducentem, który wykonywał śledczą robotę przy programach Joego Goodmana. Ten trzydziestopięcioletni jasnoskóry Afroamerykanin, który z łatwością mógłby uchodzić za białego, wychował się w Luizjanie, wśród czarnej elity kreolskiej. Był niski, szczupły i zawsze nieskazitelnie ubrany. Mówił kojącym głosem, z dyskretnym południowym akcentem. Pracowaliśmy razem od dziesięciu lat, razem nabieraliśmy szlifów w tej branży. Często nazywałam go moim biurowym mężem, mimo że był gejem.

Trzydzieści sekund później zadzwonił telefon.

– Tak, Leon?

– Jamie, naprawdę. Zachowałaś się nieuprzejmie. To tylko moja sekretarka, cała jest roztrzęsiona. I bardzo zażenowana.

– Nieuprzejmie? Nieuprzejmie? Czemu nie użyjesz słowa „nieetycznie”? „Nieprofesjonalnie”? „Nielojalnie”? – Charles zerwał się z kanapy, zaciskając dłonie w pięści i zagrzewając mnie do walki. – Powiedziałeś, że jesteśmy umówieni. Ile listów napisałam do tej twojej cwanej sexy klientki? Ile razy ściągałam wielkiego redaktora Goodmana, żeby próbował jej rozmiękłych naleśników? A ty co robisz? Umawiasz się na wywiad z Kathy Seebright i jeszcze tego samego dnia kręcisz reklamę obcisłych dżinsów Theresy Boudreaux? Dlaczego wybrała akurat wywiad z kobietą redaktorem? Coś tu nie gra. – Takie wampy jak Theresa zawsze wolą rozmawiać z dziennikarzami płci męskiej, którzy nie mogą skoncentrować się na pytaniach, bo dyskretnie starają się ukryć wypukłość w spodniach.

– Jamie, spróbuj się uspokoić. Tak to jest z telewizją. Theresa uznała w ostatniej chwili, że Kathy będzie jej zadawać łagodniejsze pytania. Przestraszyła się tego waszego prowadzącego. Naprawdę ma opinię ostrego gościa.

– Jestem pewna, że to była wyłącznie jej decyzja, Leon. Nie miałeś na to żadnego wpływu. – Przewróciłam oczami, patrząc na Abby i Charlesa.

– Posłuchaj – powiedział Leon. – Obiecuję, że ci to zrekompensuję. Mam dokumenty sądowe z procesu O. J. Simpsona, które nie widziały światła dziennego, a byłyby prawdziwą sensacją dla takiej małej stacji telewizyjnej jak wasza, i mogę...

Rozłączyłam się.

– Czym się tłumaczył?

– Tym, czym zawsze z nim przegrywamy: że Seebright sprawia wrażenie łagodniejszej niż Joe Goodman.

Jak mogłam dopuścić do tego, by ten wywiad mi umknął, chociaż mieliśmy go już w ręku?! Dlaczego nie przedsięwzięłam dodatkowych środków, żeby Theresa Boudreaux nam nie zwiała? A przede wszystkim dlaczego tak nam zależy na tym wywiadzie? Tylko dlatego, że Hartley był kontrowersyjnym, prorodzinnym politykiem, z czwórką dzieci? Czy jego nieprzyzwoite zachowanie zasługiwało w ogóle na takie zainteresowanie mediów? Absolutnie tak.

Hartley nie był zagorzałym chrześcijańskim konserwatystą, ale z powodu swoich zajadłych wypowiedzi anty gejowskich i prorodzinnych wyróżnił się jako jeden z najbardziej wygadanych polityków z południa. Mający jakieś czterdzieści kilogramów nadwagi i prawie metr dziewięćdziesiąt wzrostu, zwykle kręcił się wokół mównicy, żeby górować nad publiką, z zaciśniętymi szczękami, wymachując pięścią. Jego wydatne usta z wysuniętą dolną wargą okolone były siwawymi wąsami i kozią bródką. Miał jasnoniebieskie oczy i stale spoconą łysinę, która odbijała światła reflektorów. Pomógł swojej partii wygrać w 2004 roku wybory do władz federalnych Missisipi i do Białego Domu, wspierając dążenia, żeby w dwudziestu czterech stanach przeprowadzić referendum przeciwko zalegalizowaniu małżeństw gejowskich. Na wybory prezydenckie sprowadził autokarami najbardziej zachowawczych katolików, co okazało się kluczowym czynnikiem dla zwycięstwa republikanów. Tendencje antygejowskie zamierzał wykorzystać także przed wyborami 2008 roku, optując za poddaniem pod głosowanie w trzydziestu paru stanach starych praw przeciwko stosunkom homoseksualnym, dawno usuniętych z kodeksów.

Zanim udałam się do gabinetu szefa produkcji, Erika Jamesa, próbowałam pogodzić się z rozmiarami mojej porażki, co powstrzymałoby mnie od dyskusji. Jakiekolwiek polemiki nie były dobrym pomysłem, kiedy Erik wpadał we wściekłość. Siedział właśnie za biurkiem i kończył rozmowę telefoniczną, gdy wprowadziła mnie do niego asystentka. Spojrzałam na dziesiątki nagród Emmy, które stały na półce. Erik pracował dla NBS już prawie dwadzieścia lat, początkowo jako producent niedzielnych programów informacyjnych, a potem wystartował z tą bonanzą, przynoszącą mnóstwo nagród, jaką był Newsnight with Joe Goodman.

Po chwili odłożył słuchawkę i popatrzył na mnie. Potem zaczął tyradę:

– Grasz o dużą stawkę.

– Aleja nie chciałam...

– A nie masz opanowanych procedur. – Wstał z fotela, obszedł biurko i przeszedł do ataku. Liczący metr sześćdziesiąt wzrostu Erik miał brzuch jak kobieta w ciąży dwa tygodnie po terminie porodu. Chociaż stał w bezpiecznej odległości, prawie mnie nim szturchał. – Spieprzyłaś sprawę!

– Wcale nie!

– Tak! – Machnął rękami w powietrzu jak King Kong. Wtedy odpięła mu się jedna z szelek i z furią zaczął manipulować dłonią na plecach, żeby ją uchwycić. Teraz był naprawdę wkurzony.

– Erik, Leon Rosenberg zapewnił mnie...

– Nie obchodzi mnie, o czym cię zapewnił! Ile razy to robiłaś? Wydaje ci się, że co to jest? Zakupy? – To było poniżej pasa. Nie tylko byłam jedyną producentką Newsnight, mającą bogatego męża, ale od ponad dziesięciu lat urabiałam sobie ręce po łokcie dla tego faceta i załatwiłam mu więcej sensacyjnych materiałów niż którykolwiek inny członek zespołu.

– To naprawdę niesprawiedliwe. Wiesz, że zrobiłam wszystko, aby zdobyć tę historię.

Wydął nozdrza.

– Z tego, co mi wiadomo, nie zdobyłaś dla mnie żadnej historii. Tylko, kurwa, ciągle jesteś zdziwiona.

– Ja... ja...

Prychnął z pogardą. Potem sięgnął ręką do wielkiego szklanego słoja, który stał na jego biurku, i wyjął z niego garść żelek.

– Wynoś się stąd – wymamrotał i kilka kropli jego zielonej śliny wylądowało na mojej bluzce, tuż przy plamach od kawy.

Batalia została na razie zakończona. Wiedziałam, że następnego dnia rano jako zespół zaczniemy pod innym kątem rozpracowywać sprawę Theresy Boudreaux. Nie pierwszy raz przez to przechodziłam. Wprawdzie porażka była przygnębiająca, ale nie pozwoliłam, aby mnie dobiła. Musieliśmy po prostu zdobyć jakieś informacje i relacjonować całą tę historię. Wszystkie brukowce w kraju publikowały na okładkach zdjęcia Theresy, wiele z pytaniem: „Hartleyowi staje serce?”. Prawicowe programy radiowe głosiły swoje niegasnące poparcie dla tego polityka, jednocześnie miażdżąc członków liberalnej elity pracującej w mediach.

W końcu, jak się okazało, w rozmowie z Kathy Seebright Theresa nie ujawniła niczego nowego; potwierdziła jedynie, że znała Hartleya, że byli ze sobą „blisko”. Wyszło na to, że moi szefowie i ja biliśmy tylko pianę. Ale takie awantury o nic to codzienność w branży informacji telewizyjnych.

Znalazłszy się znowu we własnym gabinecie, starannie pomalowałam usta szminką, jakby próbując odzyskać kontrolę nad dopiero co rozpoczętym dniem. Z puderniczką w ręku przystanęłam na chwilę przy oknie i spojrzałam na Hudson. Zaczęły się piętrzyć kłopoty: klapa zawodowa, nieznośny mąż, Dylan i jego problemy. Na zegarku była jedenasta – Dylan miał gimnastykę przed lunchem, może ćwiczenia poprawiły mu trochę humor. Prosił mnie, żebym odwołała jego spotkania z kolegami w tym tygodniu. Najwyraźniej z powodu upokorzenia podczas meczu miał ochotę po lekcjach zaszyć się w domu i wpaść w trans przy budowie robotów z klocków lego. Powiedziałam mu jednak, że niczego nie odwołam, bo uważałam, że kontakty z kolegami dobrze mu zrobią. Nie bardzo wiedziałam, jak z nim postępować, wydawało mi się, że najlepiej działać zgodnie z rutyną i nie pozwolić, by zamknął się w sobie. Kiedy wpadam w dołek, jem kity katy. Gdy zębami rozrywałam opakowanie batonika, zadzwonił telefon.

– Kochanie, to ja. – W tle usłyszałam klaksony i pisk hamulców.

– Tak?

– Chciałbym cię przeprosić.

– Dobra. Słucham.

– Przepraszam za rano. Przepraszam, że byłem trudny. – Przejechało coś na sygnale.

– Trudny?

– Przepraszam, że byłem nieznośny.

– Tak to trzeba nazwać. – Ugryzłam kawałek batonika.

– Wiem. Dlatego dzwonię. Kocham cię.

– W porządku. – Chyba mogłam mu przebaczyć.

– I chcę ci powiedzieć, że będziesz mnie kochać jeszcze bardziej niż dotąd.

– Naprawdę? A to z jakiego powodu?

– Otóż mój sukces z Hadlow Holdings przyniósł dodatkowe efekty.

– Dużo ci zawdzięczają.

– I dają mi w zamian niemało.

– Dobra. Co to takiego?

– Pytanie powinno brzmieć: co z tego będzie miała moja żona?

– Phillip, nie mam pojęcia. Nie chodzi o forsę, więc o co? Jak mogą ci się zrewanżować?

– Właśnie o to samo mnie zapytali.

– No i...?

– Co byś powiedziała na pomoc Azylowi dla Młodzieży?

Moja działalność charytatywna. Wspierałam przybrane dzieci i byłam w zarządzie od dziesięciu lat. Organizacja bankrutowała, szła wręcz na dno; już prawie nie mogła służyć zdesperowanym dzieciakom. Łzy napłynęły mi do oczu.

– To nieprawda...

– Prawda.

– Jaka to będzie pomoc?

– Duża.

– Jak duża?

– Zamierzają dokonywać regularnych wpłat na konto.

– Nie mogę uwierzyć, że zrobiłeś coś takiego. To wszystko zmieni.

– Wiem. Dlatego tak o to zabiegałem.

– Nie wiem nawet, co powiedzieć.

– Nic nie musisz mówić.

– Dziękuję ci, Phillipie. To zdumiewające. Nie wspomniałeś, że myślisz o czymś takim.

– Przekazujesz im sporo pieniędzy i poświęcasz wiele swojego czasu. Ja chciałem dać im coś bardziej konkretnego. Wiem, ile to dla ciebie znaczy.

– Bardzo wiele.

– Wiem.

– Ja też cię kocham.

– Sprawa druga: chciałbym, żebyś coś dla mnie zrobiła przed moim wylotem do Cleveland.

– A w ogóle, gdzie jesteś? – zapytałam. – Ledwie cię słyszę przy tych wszystkich klaksonach. Na Times Square?

– Jestem w biegu. Odbierzesz dzieci?

– Tylko Gracie. Nie mogę zapomnieć, jaką miała minę dziś rano. Odbiorę ją z zajęć, ale poprosiłam Yvette, żeby przejęła ją ode mnie pod domem. Potem znowu pędzę do pracy.

– Świetnie. Chciałbym, żebyś przed odebraniem Gracie wpadła na chwilę do domu.

– Nie będę miała czasu.

– To bardzo ważne. – Phillip nagle zaczął mówić jak dyrektor angielskiej szkoły z internatem. – Zależy mi na tym, żebyś pojechała do domu, poszła do mojego gabinetu, włączyła mój komputer i zanotowała szyfr do mojego nowego sejfu. Na ekranie automatycznie pojawi się pytanie o hasło.

– Czy to nie może zaczekać?

– Proszę, żebyś zrobiła, co ci mówię, na miłość boską!

– Nie, nie będę robić, co mi mówisz. Od rana wszystko mi się wali i mam mnóstwo roboty. Uwierz mi, to nie jest dobry dzień, żeby zrywać się z pracy. Nie potrafię wyrazić, ile dla mnie znaczy ta pomoc dla naszej organizacji. Wiesz o tym. Ale nie mogę spełnić twojej prośby.

– Kochanie, to nie jest prośba. To coś, co musisz dla mnie zrobić. Wyjeżdżam na trzy dni i przed wylotem chcę wiedzieć, że to zostanie załatwione.

– To naprawdę takie ważne?

– Tak, moja piękna. – Nadał swojemu głosowi czarujące brzmienie. – Owszem. Kocham cię. Proszę. Będę ci ogromnie wdzięczny.

Pomyślałam, że może uda mi się wpaść do domu po odebraniu Gracie, tak by nikt w pracy nie zauważył, że wyszłam.

– Dobra, pospiesz się. Jakie to hasło?

Żadnej odpowiedzi.

– Phillipie, zrobię to dla ciebie, ale też jestem w pędzie. Jakie jest hasło do twojego domowego komputera? A w ogóle nie mogłeś o tym pomyśleć rano?

– Rano nie mogłem się skupić. Przez Dylana, oczywiście.

Westchnęłam, stukając długopisem o podkładkę.

– Miałeś podać hasło...

– Eee...

– Jakie to hasło?!

– Hasło brzmi: „cipcia”.

– Co takiego? Chyba żartujesz!

Brak odpowiedzi.

– Phillipie, twoje hasło to „cipcia”? Beznadziejne! Czy takiego samego używasz w pracy? W takiej sztywniackiej firmie prawniczej jak twoja? A co będzie, jeśli wasz informatyk wejdzie na twoje konto?

– Miałbym przejmować się informatykiem?

– Nie mogę uwierzyć, że chcesz, abym wystukała słowo „cipcia” na klawiaturze.

– Przepraszam cię, ale tak. To hasło osobiste. Nikt poza mną go nie zna, a na moje nieszczęście teraz poznałaś je ty. Jestem dupkiem, masz prawo mnie zabić. Ale kiedy już przyjedziesz do domu, wejdź do mojego gabinetu i wystukaj „cipcia” na klawiaturze mojego komputera. Znajdź nowy szyfr do sejfu, jest w folderze pod tytułem „zajęcia dzieci”. To czterdzieści osiem, sześćdziesiąt dwa i coś jeszcze...

– I co dalej?

– Na moim biurku, w kasetce na pocztę, pod jakimiś bankowymi papierami albo po prostu na stosie dokumentów po prawej stronie zobaczysz teczkę z napisem „Ridgefield”. Chciałbym, żebyś włożyła ją do sejfu.

– Po co?

– Carolina.

– Co Carolina?

– Po pierwsze, sprawa nożyczek do paznokci. Po drugie, podczas odkurzania kładzie na blacie biurka gazety do wyrzucenia, a potem razem z nimi niechcący zgarnia ważne dokumenty i wszystko wywala. Mnóstwo papierów mi ginie. A nie mogę ryzykować, że przepadnie i to.

– Proszę! Zaczynasz popadać w paranoję. Mogę do niej zadzwonić i powiedzieć, żeby nie ruszyła niczego na twoim biurku.

– Codziennie jej powtarzam, żeby nie dotykała nożyczek do paznokci, spinek do krawata ani mojego ulubionego pióra Mont Blanc i codziennie nie mogę znaleźć żadnej z tych rzeczy. Ona po prostu nie słucha, co się do niej mówi.

– Wiesz, że mężowie są bardziej absorbujący niż dzieci? – Opadłam na biurko jak zwiędła skórka od banana.

– Nie prosiłbym cię o coś takiego, ale w tej epoce nigdy nie wiadomo.

– Nie wiadomo co?

– Nic nie wiadomo! To epoka informacji! Można ukraść wszystko z kosza na śmieci, ze skrzynki pocztowej, z komputera. – Phillip popadł teraz w chłodny ton osoby wszystko wiedzącej. – Pochodzę z trzypokoleniowej rodziny prawników, jestem przygotowany do podejmowania przezornych decyzji i mam w tym doświadczenie. To właśnie przejaw przezorności. Jadę na lotnisko Newark i nie mogę już wpaść na East Side. A chcę wiedzieć, że sprawa została załatwiona.

– Dlaczego nie mogę tego zrobić wieczorem, po powrocie do domu?

Phillip stracił cierpliwość.

– Po raz ostatni bardzo cię proszę: przestań zadawać tyle pytań. Bardzo byś mi pomogła, gdybyś choć raz, choć ten jeden raz, zrobiła to, co ci mówię.

Chrząknęłam znacząco, pojechałam do domu i zrobiłam... nie całkiem to, co mi polecił.

3 Kato Kaelin (ur. 1959) – aktor amerykański, świadek w procesie O. J. Simpsona.

4 Robert Kardashian (ur. 1944) – adwokat, obrońca O. J. Simpsona.

4. Wszyscy to wiedzą

W południe w Nowym Jorku padał deszcz.

– Qui? – Maitre wystawił swój wielki francuski nos przez szparę w masywnych lakierowanych drzwiach koloru czekolady.

– Przyszłam... eee... na lunch?

– Avec?

– Moknę tu na dworze. Z Susannah, to znaczy...

– Qui?

– Z Susannah Briarcliff, na pewno pan...