Na przekór nocy - Aleksander Maliszewski - ebook

Na przekór nocy ebook

Aleksander Maliszewski

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Fundacja Krajowy Depozyt Biblioteczny

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 418

Rok wydania: 1964

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Na przekór nocy

Aleksander Maliszewski

Na przekór nocy

PAŃSTWOWY INSTYTUT WYDAWNICZY

Obwolutę i okładkę projektowała

EWA FRYSZTAK

– Aha, przyjechaliście – mówi naczelny do dymu z papierosa. – To dobrze, bo właśnie odjeżdżamy... Do Lwowa.

– Wracam – warknął szofer.

– Dokąd, panie Woźniak?

– Jak to dokąd? Do Warszawy. Odwaliłem ten cholerny kurs i wystarczy. Kierowców tu nie brak, każdy z pocałowaniem ręki posunie dalej, a ja... – gniecie czapkę w ręku, niezdecydowany: powiedzieć czy nie – a ja nie mogę... żona w ósmym miesiącu... Tam...

– Tam... – naczelny podnosi się, jakby miał walizkę na plecach – tam – prawie szeptem – Warszawa jest okrążona.

Jeszcze dziewięć godzin temu mury na ulicy Królewskiej falowały odblaskami pożarów. Przywarliśmy do aparatów telefonicznych – z nikim nie można się porozumieć – zajęty, nie odpowiada; co się stało? Na murach komunikat szefa sztabu o „zbędnej ewakuacji ludności cywilnej”, a z głośników radiowych: „wszyscy mężczyźni powinni natychmiast opuścić miasto”.

Jeden z redaktorów dygocącą ręką odrzuca słuchawkę na widełki.

– Już wiadomo... Warszawa nie będzie broniona.

– Jak to?

– Aby oszczędzić cierpień ludności, a zniszczeń miastu, linia oporu zostaje przesunięta bardziej na wschód.

Miotamy się w bezsilnej irytacji. Władze, oczywiście, nie mają obowiązku wyjaśniać każdemu motywów swoich postanowień. Polska Agencja Telegraficzna zostaje przeniesiona do Lublina, tam będziemy pracować.

– Czy mógłbyś pojechać ciężarówką z Woźniakiem? – pyta mnie inżynier Michał Opiela. – Zabierzecie maszyny do pisania.

Stoję przed domem Królewska 5. W zupełnej ciemności mijają mnie kroki. Cisza nocna powtarza je, harmonizuje w jakiś żałobny werbel. Nie mam odwagi myśleć o dniu wczorajszym. Wali się świat, na którym już sporo zdarłem serca i oczu. Jaki będzie nowy? Czy ręka barbarzyńcy zawiśnie nad nim i cofnie zegar ludzkości? Nie widać milczących aniołów z kamienia na barokowym kościele Wizytek, ale kiedy wiązka promieni reflektorów na moment przekreśli niebo, kamienie ożywiają się, ludzie nieruchomieją. Światło jest wrogiem życia. Przed niebacznie oświetlonym oknem ludzie krzyczą: Światło! Światło! – jakby krzyczeli: – Śmierć! Śmierć!

Ciężarówka załadowana, można jechać. Powoli wpychamy się w ciżbę ludzką. Na moście tramwaje w poprzek szyn. Tłum niecierpliwie napiera na auta, maszyny rozpychają tłum. Wzmaga się ryk klaksonów. Płacz rozbijanego szkła, zgrzyt żelaza, nieprzytomne wołanie: – Prędzej! Prędzej! – Niemcy prowadzą wojnę z systematycznością rzemieślników: o zmroku fajerant aż do świtu. Świt niedaleko, ale nie można prędzej. Ulica Grochowska przekopana; tylko wąskimi przejściami, to z lewej, to z prawej, przeciekają pojedynczo pojazdy i ludzie. – Odwalę ten cholerny kurs i wracam – mruczy Woźniak. – Nie chcieli mnie do wojska, to mam prawo. – A teraz stoimy przed naczelnym...

– Warszawa jest okrążona.

*

Na ulicach tłum ludzi i tłum samochodów – dwa, ocierające się o siebie, niemal wrogie żywioły. Pociągi ewakuacyjne wyrzucają wciąż nowe grupy uchodźców zmęczonych, przerażonych bombardowaniami, głodnych. Dziś nad ranem zjechał tu rząd. Nalot za nalotem bije w miasto.

Ciężarówka nasza stoi dwoma bocznymi kołami na chodniku, dwoma na jezdni. Woźniak wlazł pod auto, stuka, klnie, tylko mu nogi widać.

Układam na stopniu pomidory, chleb, piwo – to mogłem zdobyć w przepełnionym i prawie bez przerwy ostrzeliwanym Lublinie.

– Panie Woźniak, stół nakryty.

Wyłazi umorusany i ponury.

– Cholerny świat! Wszystko mi dzisiaj z rąk leci.

Smyrgnął szmatę, w którą wycierał ręce, siada, bierze pomidora, ugryzł, sok cieknie mu po brodzie, ale nie czuje tego, zapatrzony w swoje smutki. Milczę, bo mam i ja o czym pomyśleć.

– Uważa pan – nagle do kapsla na butelce – jakieś ścierwo łazi za mną i nie daje spokoju. Przeczucie czy jak go tam, psiajegomać, że coś się stanie. Głupie to, nie?

– Chyba głupie. Jesteśmy ciągle razem, a ja nie mam przeczuć. Zna to pan? Rzekł stary żołnierz do młodego: Nie martw się, bracie, bo wojna będzie albo nie. Jeśli nie będzie, to po co się martwić, ale jeśli będzie – pójdziesz na front albo nie. Nie pójdziesz, nie martw się – a jeśli pójdziesz, zabiją albo nie. Nie zabiją, nie ma zmartwienia, zabiją...

Zawiesiłem głos, a Woźniak po chwili:

– Kto to wymyślił?

– Szekspir – mówię, ale sumienie mnie szczypie, więc: – Zwalmy na Szekspira, wytrzyma. Może zresz...

Tafla błysku przecina ukosem powietrze; odzywają się w uszach wszystkie dzwony; poruszam rękami i unoszę się w górę; wiatr niesie mnie i obraca jak strzępem papieru; przekołysały domy, asfalt, niebo, ciężarówka przemknęła nad głową; pień latarni na drodze, nie mogę zmienić kierunku lotu...

Zderzenie jest miękkie, przebijam bruk ulicy i już wpłynąłem w gęstą, czarną wodę; teraz jest cicho i tylko od czasu do czasu zimny nurt bije mnie po twarzy.

– Otworzył oczy – głos kobiety.

Otwieram oczy; ciemność ustawia się nade mną w ruchome ostrołuki sklepień; leżę na samym dnie wszystkich spraw świata. Powoli zbliża się ostry ból prawego ucha, jednocześnie prostuje się przestrzeń, a na niej postacie i twarze ludzkie.

– Ale pana grzmotnął, psiajegomać – to Woźniak.

– Dajcie mu wody – starszy pan w cyklistówce.

Woźniak przystawia mi do ust otwór kanistra, woda śmierdzi benzyną, odsuwam, wstaję... ba! próbuję wstać. To sklepienie to brama domu. Na ulicy gwar, krzyki, akcja ratunkowa, zwalił się dom. Podmuch tamtej bomby nauczył mnie fruwać, ale już zapomniałem. Miałem czas – od tamtej chwili upłynęło kilka godzin. Miasto ciągle gra wybuchami i terkotem. Ucho boli, trochę źle słyszę, przejdzie. Woźniak tłumaczy, że jednak będzie musiał wieczorem pojechać do Lwowa.

Czy pojadę z nim? Nie wiem, jeszcze nie wiem. Do wieczora daleko.

W niewielkim lokalu lubelskiego PAT – tłok, nerwy, smutek. Zjechały tu również zespoły redakcyjne z Poznania, Torunia, Katowic. Witamy się tak jakoś, nie patrząc sobie w oczy, jakbyśmy byli winni, że tu jesteśmy.

Pochylam się nad nasłuchem radiowym: komunikat sztabu niemieckiego zawiadamia o wtargnięciu wojsk hitlerowskich do Warszawy. To chyba nieprawda. Słyszymy jeszcze głos Polskiego Radia. Mówią o ciężkich walkach z czołgami na Woli i Ochocie, mówią o powołaniu Robotniczych Batalionów Obrony Warszawy. W ciągu kilku godzin po ogłoszeniu zaciągu mimo nieustających ataków z powietrza utworzone już zostały pierwsze kompanie. Na froncie – zaciekłe walki wzdłuż linii Narew—Wisła. Po ośmiu dniach bohaterskiej obrony skapitulowało Westerplatte. Są także i głosy warszawskiej prasy: prezydent Stanów Zjednoczonych, Roosevelt, oświadczył, że Francja i Anglia walcząc o Polskę spełniają święty obowiązek i że Ameryka pełna jest uznania dla żołnierza polskiego; premier Chamberlain powiedział, że sprawa Polski jest sprawą honoru Świata; z Paryża donoszą o przerwaniu frontu na Renie; generał Gamelin przewiduje, że marsz na Berlin jest kwestią kilku dni. Czytam te słowa z iskierkami nadziei w obolałej głowie, ale szybko te nadzieje gasną. W nasłuchu radiostacyj zachodnich ani słowa o przerwaniu frontu na Renie, ani słowa o jakichkolwiek ruchach wojsk, chociaż, owszem, pełno uznania, zachwytu i podziwu... aha, jeszcze jedno: Kanada przystąpiła do wojny.

Na kartce biuletynu miejscowego krótka wiadomość:

„Dziś podczas nalotu zginął znany poeta lubelski, Józef Czechowicz.”

*

Wjeżdżamy ciężarówką w noc pełną cieniów i krzyków. Krótkie błyski reflektora ukazują przerażone twarze, łby końskie, pyski samochodów, splątane ramiona drzew, puste oczy domów, a ciągle na taśmie pamięci gra wiersz cichym matowym głosem odczytywany przez Józka Czechowicza:

rozmnożony cudownie na wszystkich nas

będę strzelał do siebie i marł wielokrotnie

ja gdym z pługiem do bruzdy przywarł

ja przy foliałach jurysta

zakrztuszany wołaniem gaz

ja śpiąca pośród jaskrów

i dziecko w żywej pochodni

i bombą trafiony w stallach

i powieszony podpalacz

ja czarny krzyżyk na listach

o żniwa żniwa huku i blasków

Wczoraj rano, kiedy podjeżdżaliśmy do Lublina... auta pryskają z szosy jak przestraszone ptaki, Woźniak zakręca pod najbliższe drzewo, wyskakuję z szoferki. Górą przestękała fala motorów. Spadają bomby, widać je, po dwie, po trzy, migotliwym ukosem. Nad miastem powoli rosną wysokie białe kolumny; wygląda to jak miraż starogreckich ruin. Z rowu podnosi się postać obrośnięta i zakurzona. Nie od razu poznaję w niej poetę, dziennikarza, Henryka Domińskiego. Aha, jest i Czechowicz. W pobliżu – auto Polskiego Radia, które ich zabrało z Warszawy. Bez słowa patrzymy na kotłujące się przed nami pożary. Tam, wśród tych walących się murów, mieszkają ich bliscy. Bombowce idą fala za falą, długo, niemożliwie długo trwa nalot, wreszcie ucichło. Przerzucamy się teraz szybkimi pytaniami, na które przeważnie nie ma odpowiedzi – co się dzieje z tym, co się dzieje z tamtym. Nie wiadomo.

– Cóż – mówię – taki czas. Oni pewnie martwią się o nas.

– Niepotrzebnie. O siebie jestem zupełnie spokojny – Józek podsuwa mi otwartą dłoń. – Ktoś, komu wierzę, powiedział, że moja linia życia nie ma dramatycznych przerw. Patrz, jaka wyraźna.

„O żniwa żniwa huku i blasków…”

W absolutnej ciemności cała zmotoryzowana Polska defiluje szlakiem ewakuacji. Klaksony nawołują i ostrzegają głosami przerażonych zwierząt. Od czasu do czasu łomot i zaraz drugi, i zaraz trzeci, czwarty, auta wpadają na siebie, można się dowiedzieć, kto czyim jest synem i jaka matka go rodziła. Nie ma czasu na naprawy, na pomoc, na solidarność ludzką – kto wypada z rytmu, won, wraki do rowu, szarpanina, groźby, przekleństwa – i znowu rusza ciąg, zostawiając rozbitków na łasce losu.

Zaraz po wyjeździe z Warszawy pod zupełnie spokojnym niebem sunęliśmy, wplątani w zwarty nurt biegnących całą szerokością szosy samochodów; nagle przed nami spod połamanego motocykla wygrzebuje się człowiek, kuśtyka, skulony, podniesiona ręka wzywa pomocy; auta mijają go, jak się omija kamień; upadł – mała, zielona wysepka, żołnierz; nikt z ludzi idących pieszo nie może się do niego przedostać; stoją i krzyczą; podjeżdżamy; Woźniak bierze nieprzytomnego na ręce i niesie do platformy, ale tu maszyny do pisania, więc jedną ręką zrzuca je precz; warczą przy zetknięciu z ziemią jak rozzłoszczone psy; w pierwszym odruchu protest, bo jakże to, własność państwowa, będą potrzebne, po to je wieziemy, ale nie mam czasu na sformułowania, już w wąwozie między remingtonami trzymam na kolanach głowę rannego żołnierza; Woźniak stanął na gazie, auto szarpie w nagłych zakrętach, maszyny grzechoczą, zwalają się na mnie, bronię siebie i rannego przed atakiem ostrych krawędzi dygocącego, podskakującego w furii metalu; z rozciętej dłoni kapie krew i błyszczy jak czerwony lakier na literach ,,...ington”; punkt opatrunkowy; podeszło dwóch pyzatych z noszami, szarpią żołnierza za ramię: – No, Jasiu, zbieraj się, wysiadamy. – Odsuwam ich ręce. – Aha, no to niesiem. – Sanitariusz, lekarz, zastrzyk, a potem przez mgłę, która zasnuła mu oczy, uśmiech; ten uśmiech zapamiętałem, od tej chwili czuję sympatię do tego draba obok, przy kierownicy, za to, że umiał zdecydować, umiał wybrać między dobrem państwowym a życiem nieznanego człowieka.

Po obydwóch stronach szosy w milczeniu przesuwa się łańcuch pieszych cieniów. Kolejny zator, gasną na chwilę motory, podnoszą się ku nam ręce, zabierzcie. Woźniak nie patrzy, nie ma miejsca na doładowanej w Lublinie ciężarówce. Już chyba z godzinę nie odezwał się ani słowem, mruczy tylko, pogwizduje i klnie. Było tak: Sterczę na krześle, obolały po kontuzji i do głębi przejęty śmiercią Czechowicza; wszystko mi jedno, co będzie dalej; skończy się oblężenie Warszawy, przejdzie front przez Lublin, powrócę; trzy zespoły redakcyjne jadą do Lwowa, a tam jest czwarty; wystarczy; po kiego diabła będę się tam pchał? Warszawa w tej sytuacji wcześniej czy później padnie, ale nie ulegnie; może nawet skończy się wojna, ale nie skończy walka; zwycięstwo nie przyjdzie jutro; mgliście wygląda nadzieja utworzenia polskiej linii oporu; na razie żelazna pięść rozwala nam ojczyznę.

– No, dosyć tego umierania – pochyla się nade mną Woźniak. – Jedziem. Amatorów na pana miejsce do cholery i trochę, ale. nie dałem. A tu są krople na serce – wtyka mi do rąk butelkę wódki. – Łykaj pan. Przyłapałem od jednego aptekarza.

Przed nami pałęta się półciężarówka z reklamowym napisem „Radion sam pierze”; szofer zawiesił na tylnych drzwiczkach małe niebieskie światełko; jedziemy wpatrzeni w nie jak w gwiazdę przewodnią; nic nie widać oprócz tej gwiazdy. Dla Woźniaka jest ona trzymającym w napięciu ruchem wskazówki; dla mnie – punktem, przez który wymyka się myśl z kabiny samochodu ku splątanym chaotycznie ścieżkom wspomnień; niejedną chwilę chciałoby się zatrzymać, przeżyć jeszcze raz dokładniej, powitać, pożegnać; cofam taśmę... Ostatniego dnia przybiegła do redakcji Ela. Stoimy naprzeciw siebie. W ciągu paru minut trzeba przemilczeć wszystko, co by się chciało powiedzieć, trzeba opanować skurcz w gardle, trzeba osłonić się spokojem. Widzę, że drżą jej kąciki ust, wyciągam rękę: „Dziękuję ci za to, że byłaś, że jesteś, że będziesz…” Obraz obraca się jak lustro na osi i znowu od początku – wyciągam rękę: „Dziękuję ci za to, że byłaś, że jesteś...” Wstrząs samochodu, ginie mi ostatnie słowo, szukam go, rozpaczliwie go szukam. ,,...że będziesz! – krzyczę – będziesz!” Może gdzieś w tym obszarze ciemności, który mnie otacza, bije jej serce... daleko? czy to jeden z tych szeptów nad moimi powiekami, nieczytelny w huku rozględzonego żelastwa? coraz mocniej zapadam między pojedyncze dźwięki... „Sen uczy człowieka umierać…” – co to? „Sen uczy człowieka umierać…” – Jan Kochanowski. „Sen uczy…”

Stoimy sprzymierzeni z nieruchomością drzew. Szosa gra gdzieś na uboczu.

Woźniak okrywa mnie swoim paltem.

– Przysuń się pan. Człowiek nie piecyk, ale swoje ciepło ma.

Drugą połę zarzuca sobie na plecy i tak złączeni zmierzamy każdy w swoją stronę: ja wracam ku rzeczywistości, on – chyba do krawędzi snu. Nie, zatrzymał się, wtyka mi papierosa do ust, drugiego wyciąga z paczki zębami; w krótkim błysku płomienia zapałki widzę jego twarz skupioną i jakby sczerniałą.

– Zaczekamy do świtu – zaciągnął się dymem. – Wolałbym wiedzieć, co mi spadło na głowę, jak mawiał pewien nieboszczyk, leżąc pod oberwanym balkonem. Śpi pan?

– Nie. Słyszę, cytuje pan Klub Pickwicka.

– Możebne. Tamtych na szosie pogania strach, a ja się nie boję, ale jak już mam rozpieprzyć pana, siebie i maszynkę, to chcę widzieć, jak to się stało.

– Zaczekamy do świtu – powtarzam jego słowa. – A na razie niech pan uderzy w kimono. Drugą noc pan nie śpi.

– I nie zasnę, bo mnie cholera trzęsie.

Nie mam ochoty na słuchanie zwierzeń, ale płomyk papierosa dygoce mu w palcach, trudno, niech gada.

– No?

Wierci się pod paltem, czekam cierpliwie.

– Wtedy jak pana trzepnęło, to i mnie także – mówi, jakby powstrzymywał bieg słów. – Tylko pana do góry, a ja tyłkiem, psiajegomać, bruzdę przeorałem w asfalcie. Nie ma się czego śmiać.

– Ja się nie śmieję.

– Niesę ja pana do tej bramy, przez ręce mi pan kapie, myślę sobie, na fest faceta rozmontowało. Jakieś paniusie wrzeszczą, że się za pana wezmą, a ja żebym leciał na ratunek, bo naprzeciwko ludzi przysypało. Łapię jak głupi, co pod ręką, klucz francuski, uważasz pan, złapałem; patrzę, po drugiej stronie ulicy już się jacyś uwijają, schody rąbią; ktoś mi łom wtyka, więc walę, a tyłek mnie boli jak nieszczęście; za mną jakaś zupełnie bielusieńka kobieta nic tylko krzyczy bez ustanku: „Tam jest Janinka! Tam jest Janinka!” My rąbiemy, a ona krzyczy; no, i owszem, znaleźliśmy te Janinke; leżało dziewczynisko przywalone murem; podskakuję, łapię, a tu kawał Janinki w ręku zostaje, taki miękki, różowy kluch, a mnie za gardło, psiajegomać, od razu do rygi jadę i nie wiadomo, co z rękami zrobić, więc pod pompę i myję, i myję, i furt mi się zdaje – nie domyte... to jak to jest? no, z tą obrzydliwością... przecie to był taki sam człowiek jak i ja, nie?

Ociera pot z czoła, a może płacze, ciemno, nie widać, chociaż niebo już jakby trochę posiwiało, a to, co się kiwa za szybą szoferki – gałąź... tak, chyba gałąź.

Odchrząknął, ustawił głos, żeby inaczej, żeby spokojniej, choć oczy błyszczą mu jak u wilka.

– W tym Klubie Pickwicka plącze się taki stary piernik, Weller się nazywa. Pamięta pan?

– Uhm.

– I ciągle gada o tym, że najważniejsze jest w życiu człowieka, żeby na wszystko miał alibi.

– Alibi to dowód, że się nie było na miejscu przestępstwa.

– Tak też i myślę. I niech no mi pan powie, jakie alibi będą mieli główni macherzy od tej całej grandy? Jakie alibi wymyśli sobie ten łobuz, szwabski pilot, co sieje bomby na bezbronne miasto? No, jakie?

Ba, jakie! Woźniak wpatruje się we mnie, chwycił kurczowo za rękaw, czeka, więc po chwili klepię z zupełną pustką w głowie:

– Jeśli ich przedtem szlag nie trafi, sądy się nimi zajmą. – I zaraz potem jedno słowo wypycha drugie dla zaokrąglenia szablonu. – A jak nie sądy, to historia.

– W dupie mam historię! I sądy! Nic nie zwróci życia tamtej dziewczynie!

Ma rację, ale co z tego. Nie wytrzymuję, sam nie bardzo trzymam się kupy.

– Śpij pan, do cholery! – wysunąłem się spod palta i zeskakuję na ziemię.

– Operny świat, psiajegomać! – krzyczy Woźniak.

Zatrzasnąłem drzwiczki.

Auto stoi pod drzewami na bocznej wiejskiej drodze. Idę przed siebie, wyczuwam butami koleiny, mało co widać, dobrze się oddycha, za plecami, dość daleko, bez przerwy szumi szosa, jadą i jadą: „o zieleni można nieskończenie…” – tak samo chyba o czerni, o przedziwnych jej odcieniach, o zgrzebności i aksamicie, o miękkości i chłodzie; te, na przykład, cztery chojaki przy drodze jakże delikatnie odcinają się... zaraz, zaraz...

– Stój! Ręce do góry!

Drzewka obskoczyły mnie, czuję ucisk lufy na żebrach, światło kieszonkowej latarki uderza po oczach, nie wiem, kto jest po drugiej stronie światła.

– Obmacaj go! – tenorek stamtąd i od razu łapy po kieszeniach.

– Nie ma.

– Dokumenty! – basem za plecami.

Przeglądają, świecą, w zygzaku latarki widzę opaskę na rękawie – aha, samoobrona.

– Złapaliście co?

– Nie gadać. Skąd się pan tu wziął?

Mam ochotę powiedzieć, że z nieba, ale takich właśnie szukają, więc ruch głową, że tam dalej samochód; idziemy sprawdzić.

– Nazrzucali, panie, dywersantów – ciągnie tenorek. – Już dwóch złapaliśmy.

– Mieli dokumenty?

– Nie mieli – odpowiada zgodny chór.

– Nie chcę panów martwić, ale każdy dywersant będzie miał mocniejsze papiery niż ja.

Przez jakiś czas przedzieramy się przez ciemność w milczeniu; dwóch idzie za mną, dwóch po bokach.

Już z daleka słychać chrapanie Woźniaka; każdy oddech zakończony na coraz wyżej ciągnącej się nucie, jak ćwiczenie do-re-mi-fa-sol-la-si-doooo!

– Panie Woźniak! – pukam w szybę.

– Czego?

– Sprawdzają dokumenty.

– Co?

– Dokumenty!

– Niech mnie pocałują w ...

Dalszy ciąg zdania w wysokim przyśpiewie la-si-dooo!

*

Woźniak odrywa rękę od kierownicy.

– Tam!

Nie, to nie samolot. Bocian.

Dojeżdżamy do Żółkwi. Na wąskich ulicach drewniane domki rozpychają się łokciami, aby ustać w pierwszym szeregu; te słabsze powłaziły im na plecy i kokietują to ukosem krzywego dachu, to zwariowanym gankiem, to ćwiartką okiennicy z liszajami zaschniętej farby; kot upozował się na poręczy, niebieska koszula bezwładnie zwisa z parapetu rękawami w dół, metalowe talerze fryzjera czekają na pierwsze światła nadchodzącego dnia, pusto, cisza, tylko nasz motor krztusi się pod górę i resor dobija coraz mocniej.

Wjeżdżamy na rynek. Obok studni wysoki, brodaty Żyd nieruchomo, z palcem w nosie. Na rękawie chałata żółta opaska obywatelskiej obrony przeciwlotniczej.

– Hej, komendancie! – wychyla się Woźniak. – Czy jeszcze jest wojna?

– Ja wiem? – rozkłada ręce. – Co ja mogę wiedzieć?

– A gdzie tu się reperuje auta?

– Ja nie wiem – wygląda na zmartwionego. – Może u kowala?

– Dobra, jak jechać?

Już się obudził i cały w uśmiechach, w gestykulacji, że prosto i na prawo, i znów prosto. Ruszamy, a on leci za ciężarówką, coś krzyczy.

– Zatrzymaj pan.

Dopadł zdyszany.

– Jak się zobaczy taki dom, co u niego będzie klatka z kanarkiem, to właśnie tam – i zadowolony ze spełnionego obowiązku macha nam ręką na pożegnanie.

– Kanarek – zezłościł się niespodziewanie Woźniak. – Miałem takiego drania. Maciuś. Panie, com ja się z nim umordował, nie śpiewał łobuz, i już. To chyba niepolski ptak. Skąd toto pochodzi? Mówią, że z jakiejś wyspy.

– Myśli pan o Wyspach Kanaryjskich?

– Może być.

– Na Wyspy Kanaryjskie przywozi się kanarki dla turystów. Z Niemiec.

– Coś pan? Z Niemiec?!

Słup telegraficzny przyskoczył do auta, skręt kierownicą, Woźniak z irytacji pięścią jak młotkiem przybił czapkę do głowy.

– Operny świat, jak pragnę podskoczyć! O, patrz pan, to chyba tutaj.

W oknie małego domku rzeczywiście klatka z kanarkiem, a naprzeciwko szopa drewniana, dwa połamane koła i kupa żelastwa...

No, może tu nareszcie skleją nam jakoś tę ramę; przez cały dzień telepaliśmy się lelum polelum; trzaśnie czy wytrzyma? Jeszcze miałem w oczach renesansowe podcienia rynku w Zamościu, dzień był jak złoto, szosa na Rawę Ruską pusta, Woźniak podciągał osiemdziesiątką. Nie było słychać ani terkotu, ani gwizdu, ani wybuchu – widocznie nadleciał z tyłu. Maszyna nagle kopnięta skoczyła trochę naprzód, a trochę jakby po przekątnej i już na dach kabiny zwalają się masy ziemi. Zanim zgasł krajobraz, zobaczyłem topolę – zeskoczyła ze swego pnia, biegnie w podrygach i z rozchwianymi ramionami pada w bruzdę podobna do nieprzytomnie uciekającego człowieka; jednocześnie błysk przed nami, szosa podrywa się, zagradza przejazd; ciemno, Woźniak na ślepo kierownicą w lewo; przechył, coś trzasnęło pod maszyną, stoimy na leśnej polanie, mam pełne usta piachu; dopiero teraz widać – trzy samoloty z zaciekłością os tańczą nad jakimś niedalekim celem, szarpią bombami, prują z karabinów maszynowych, kotłuje się, ziemia drży jak dykta; ciężarówka pod cienką sosenką na pewno widoczna z góry; przywarłem uchem do trawy – płacze, wyraźnie płacze. Odlecieli. Woźniak wdrapuje się na drzewo. Co oni tak rąbali? Nic nie widać, chodźmy, to niedaleko. Zaraz za tym pagórkiem. Idziemy przez rżysko; w pulchnej ziemi zapadają się i przeszkadzają mi uszkodzone stopy; Woźniak, sprawniejszy fizycznie, przyśpiesza kroku – może tam ludzie czekają na pomoc? Nie, nie ma nikogo. Przed nami – zorane pociskami zagony kapusty. Zielone szeregi nawet nie bardzo ucierpiały – tu i owdzie wyrwa, poszarpane liście, reszta w ordynku, jakby gotowa do odmarszu.

– O, rany, niech skonam – trzęsie się ze śmiechu Woźniak. – Kapuściarze, psiaichmać! Co oni z góry wypatrzyli?

Nie wiem, mój drogi, może musieli odfajkować brawurowy atak na koncentrację piechoty? Niech ich diabli! Gorzej z naszym samochodem: rama pęknięta, , resor coś jakby. W Rawie Ruskiej mowy nie było o naprawie. Teraz stoję przed zamkniętymi wierzejami szopy; na strzępie szarego papieru ktoś koślawymi literami zawiadamia, że kuźnia zamknięta, bo kowal poszedł na wojnę i „niewiadomo kedy wruci”.

– Co tam? – dopytuje się Woźniak.

– Malarz zawinił, a kowala zabrali.

Woźniak swoim zwyczajem zsuwa czapkę na nos, z nosa na kark, daszkiem na plecy; kopnął oponę, patrzy pod wóz, przechył jest chyba większy – ale co robić? Jeszcze stanął przed otwartym oknem, kanarek pełen porannej radości skacze po prętach, cieniutko terkoce i podskubuje listek kapusty; w Woźniaku buzuje nowa fala gniewu.

– Patrz pan – ciągnie mnie za rękaw. – Kapuściarz, hitlerjugend, psiajegomać!

Wleczemy się pod górę, niebo jak muszla – srebrne, różowe – pachnie zorana ziemia, dwa konie ciągną odwróconą do góry zębami bronę, chłop zarzucił lejce na szyję i skręca papierosa, jedzie furmanka do miasta, dwie bańki z mlekiem jazgocą jak stare baby, w drodze na pastwisko krowy podskubują przydrożne trawy... Nie ma wojny.

A teraz – z góry!

Za nami wschodzi słońce, przed nami wschodzi Lwów, nad miastem już wzeszły niemieckie samoloty...

„...ano sobie siedzisz w nadobnym domku, któryś sobie zbudował wedle myśli swojej; ano łóżeczko nadobne usłane stoi dla odpocznienia twego; anoć synowie służą z żonkami swemi, zmyślając ci potrawki wedle czasów swoich…” Obraz Rejowej szczęśliwości człowieka poczciwego przekornie wpłynął do pamięci i nie znika, bo oto z sąsiedniej izby jakby pobrzękiwanie półmisków i sztućców, miła sercu muzyka słyszeć się daje; ano już i instrumenta próbują, ktoś piszczałkę podjął, dmucha w nią, a dmucha, tyle że na jednym podciągając tonie melodię wielce smętną, to i wnet żwawe bębenki podskoczą a hyr, hyr – a tup, tup – a puk, puk – i znowu puk, puk...

– Panie! Alarm!

– No, to co?

– Trzeba do schronu. Taki przepis.

– Nago?

– Niech pan się prędko ubiera!

Człap, człap pantoflami – spokój; syreny wyją. Jestem dziś jedynym klientem przedsiębiorstwa „Kąpiele miejskie”; nie chce mi się ruszać, obezwładnia mnie ciepła woda, uspokaja pozorna samotność, przyjaźnie mruczą rury; wszystko jedno, czy mnie kiedyś odgrzebią z krawatem na szyi, czy w marmurowym sarkofagu wanny.

Miasto wzdycha i kaszle; pierwszy nalot trwał od szóstej do dziewiątej, drugi od jedenastej do drugiej, teraz znowu...

– I wiesz, mamo – trzepie w podnieceniu mała dziewczynka – ten niemiecki lotnik rzucił bombę i miał rzucić jeszcze jedną, większą, ale już nie zdążył, bo odwołano alarm.

Ludzie stoją przed rozprutym budynkiem zahipnotyzowani, niemal radośni, bo oto palec dobrego losu – o, patrzcie! – na obnażonej wybuchem kwiecistej tapecie wisi nietknięta reprodukcja Bitwy pod Grunwaldem.

– Panie! – łomot we drzwi. – Taż ja jestem za pana odpowiedzialny.

No, nareszcie ktoś.

– A ja za pana. Zmykaj pan do schronu.

– Żeby potem nie było...

– Nie, potem nie będzie.

Już nie jest odpowiedzialny; leżę na kozetce, a taśma drogi przed autem ciągle jeszcze biegnie, wpada do oczu i gdzieś w tyle czaszki błyska obrazami, które nakładają się, przebijają jak dwie, trzy, cztery jednocześnie podświetlone klisze; kolory rzeczy, kolory uczuć – mówi się w przenośni, że wnętrze człowieka jest kolorowe; rozpruty brzuch mężczyzny pod Rawą Ruską wyglądał z daleka na bukiet kwiatów, a do złamanej wieży kościelnej podpłynął klomb gwoździków jak kałuża krwi. Sypie się tynk z sufitu, osiwiałem, a w kranie woda zimna, pewnie na dole zamknęli. Kiedyśmy dziś rano dopadli do talerza zupy, zaczęło trząść budynkiem, kapuśniak pokrył się kożuchem pyłu; odstawiłem, zniechęcony, a Woźniak: – Nie grymaś pan, wapno zdrowe na płuca... – Coraz bardziej przymykają się drzwi, aby mnie odciąć w samotności snu, jeszcze je trzymam, jeszcze nie chcę, jeszcze wchodzimy po schodach do redakcji lwowskiego oddziału

PAT... – Aha, przyjechaliście, to dobrze, to dobrze... – Ale nie wiadomo, co dobrze, bo miasto wygląda jak Warszawa w przedzień ewakuacji. Dwaj koledzy przy stole udają bardzo zajętych, radiotelegrafista ze słuchawkami na uszach zielony z przemęczenia. – Przywieźliśmy maszyny do pisania – zaczyna Woźniak. – Aha, to dobrze, to bardzo dobrze. – Woźniak robi się purpurowy: – Więc jak? Wyładować? – długie milczenie, są ważniejsze sprawy, wreszcie: – Wstawcie samochód do garażu razem z maszynami. – Skończone, na linii rozmowa z Budapesztem, cała uwaga w tamtą stronę. Przerzucam kartki dzisiejszego nasłuchu radiowego; każde słowo kłuje w serce; na froncie odosobnione walki, Warszawa się broni, odparto wszystkie ataki, Stefan Starzyński dziękuje ludności za ofiarną pomoc. Co dalej? Wyraźnie jestem tu niepotrzebny; koledzy z ewakuowanych oddziałów PAT obijają się z kąta w kąt, wystają na klatce schodowej, szepcą, radzą, co robić. – Idź się wyspać – mówi jeden z redaktorów – wyglądasz, jakby cię wyjęli z trumny.

Zapomniałem go zapytać, dokąd mam iść, a teraz kąpielowy wdziera się we fragmenty półjawy, półsnu jako czynnik decydujący.

– Panie! Zamykamy – szarpie za ramię. – Wstawaj pan, tu nie hotel.

Stanął przy drzwiach, czeka, aż się ubiorę; za oknem wieczór; palce pracują jak pożyczone – za dużo rękawów, za dużo guzików; śniło mi się... tak, wrócę do redakcji, to gdzieś tu, niedaleko:

– Pan nietutejszy?

– Uhm.

– To pan może i nie mieszka?

– Nie.

Zamajtnął ścierką po podłodze, a kiedy już mam wychodzić:

– Na Zyblikiewicza 27 mieszka mój znajomy, saksofonista. Mógłby pana przenocować. Tylko niech pan nie myśli, że daję panu jakiś tam wesoły adresik. To porządny dom.

– Dobrze, nie myślę, dziękuję panu.

Obce miasto, zupełne zaciemnienie – dżungla, wypełniona nieznanymi głosami; co chwila mur, słup, drzewo, krawędź chodnika, człowiek – wszystko odpycha od siebie; gdzież u diabła ta ulica Zyblikiewicza?

Wreszcie jest; z bramy na lewo, klatka schodowa, gipsowe wenusy i amorki jak koszmarne topielice, pod zapaskudzoną na niebiesko żarówką; drugie piętro, to tutaj.

Brzęknął łańcuch; w wąskiej szparze światła pionowy wycinek grubej kobiety z oczami przerażonej ryby. – Pan życzy? – Spać, droga pani. – Zatrzepotała powiekami i w jakiś przedziwny sposób przemieniła barwy, wymiary i oto widzę teraz pionowy wycinek jegomościa z kępkami rudych włosów na skroniach. Wysoka protekcja kąpielowego otwiera przede mną te drzwi. – Proszę, proszę, niech pan siada. – Fotel wygodny, jego miękkości dokładnie przylegają do zmęczonych mięśni; gdzieś z bardzo wysoka pochyla się nade mną rudołysy saksofonista i podkręca struny głosowe na nutę współczucia: – Aj, aj, pan zmęczony. Lolu, pościel panu w saloniku przy oknie. Śpij pan sobie na zdrowie. Drogo kosztować nie będzie, dwa złote za noc, płatne z góry do pierwszego października. Co takiego? – Nie ma się czego denerwować, tak wszyscy biorą, a w hotelu dziś żaden porządny człowiek miejsca nie dostanie. Lolu, daj panu poduszkę. Ma pan kołdrę? Lolu, dasz panu kołdrę. Ja już nie mogę patrzeć na to ludzkie nieszczęście. Lolu, zrób panu herbaty, tylko żeby była niemocna; po co komu na noc mocna herbata? Panie, co oni z tą naszą Polską zrobili? – I już z bardzo daleka: – Lolu, już nic nie trzeba, on śpi.

– Panie, czy pan śpi? – za drzwiami żona saksofonisty.

– Śpię.

– Pan śpi, a Niemcy są już dwadzieścia kilometrów od Lwowa.

– Cóż ja na to poradzę?

Salon, fortepian, meble na wysoki połysk – nie mogę zrozumieć, skąd się tu wziąłem; gdzieś mi się zapodział czas między kołataniem do drzwi kąpielowego w łaźni miejskiej a głosem tej kobiety.

– My idziemy do piwnicy! – krzyczy. – Słyszy pan?

Tak, teraz słyszę znajomą muzykę bombardowanego miasta. Grzechoce jak dziecinna grzechotka wzmocniona przez gigantofony. Dom przysiada lekko po każdym wybuchu. Dźwięczą nie tylko szyby, ale i wazony na postumentach, i struny fortepianu.

Ulice puste, odpłynęły samochody, wyprzężony koń dorożkarski skubie liście ze zwisającej gałęzi, ludzie pojedynczo przebiegają od bramy do bramy, tu i owdzie opuszczony wagon tramwaju, dymy nad dachami snują czarne opowieści o pożarach.

Na Akademickiej ruch większy; walą transporty wojskowe, ale chyba... chyba nie na front, bo w przeciwnym kierunku.

U brzegu chodnika łódź sportowego auta. Stary generał nerwowo spaceruje podpierając się laską. Dużo amarantów i srebra na błękitnym mundurze. Znam go – to Józef Haller. Ile to już czasu upłynęło? Siedemnaście lat. Przed siedemnastu laty jako urzędnik Izby Skarbowej wypłacałem mu co miesiąc emeryturę. Oczywiście, nie może mnie pamiętać, ale przygląda się uważnie, więc ukłon i mijam.

– Zaraz, zaraz – głos za plecami. – My coś tak jakbyśmy się znali?

– To było bardzo dawno, panie generale – i przypominam co i jak.

Jego zainteresowanie moją osobą od razu słabnie.

– To pan ewakuowany z Izbą Skarbową?

Nie, tłumaczę, nie z Izbą, z redakcją, jestem dziennikarzem, literatem. Przed chwilą przestałem dla niego istnieć, zamiata oczami po oknach sąsiedniego domu – właśnie z bramy wybiegł porucznik, usiadł przy kierownicy.

– Panie generale.

Ale Haller nie zwraca na to uwagi, dopiero teraz dotarły do jego świadomości moje ostatnie słowa, stanął przede mną i nerwowo, szybko, bezładnie:

– To pan powinien wiedzieć, to trzeba wiedzieć... trzeba zapamiętać... dobijałem się do drzwi naczelnego wodza i nie przyjął mnie... nie przyjął! rozumie pan?

Tak, rozumiem, nawet domyślam się dlaczego.

– I oto do czego doprowadzili... – gest na niebo, przez które płyną właśnie eskadry niemieckich bombowców.

– Panie generale! – tamten przy kierownicy.

– ...trzeba wiedzieć... trzeba zapamiętać.

Auto skoczyło naprzód; odjeżdża jeszcze jeden człowiek, któremu się zdaje, że wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby ster państwa spoczywał w jego ręku. Zapewne inaczej, tylko jak – nie mam odwagi o tym myśleć.

W lwowskiej redakcji PAT stary woźny nalewa do kubków herbatę; głuchy jest, więc nie wszystkie łomoty do niego dochodzą; od czasu do czasu zdumionym spojrzeniem nad okularami obserwuje opadający z sufitu tynk. Po drugiej stronie stołu warszawski stenograf, Mieczysław O., z pięściami przy skroniach.

– Wyjechali dziś w nocy do Tarnopola – zrywa się na mój widok. – Podobno szukali ciebie i mnie.

– Czego się martwisz? – mówię. – Bez przerwy uciekać nie można, mapa się kończy.

– Tak – wybucha Mietek – ale jeżeli mam wpaść Niemcom w łapy, to wolę jutro niż dziś.

Woźny kiwa głową na znak, że rozumie, o czym mówimy. – Tak, tak – powiada – wypłacono pensje za trzy miesiące naprzód.

– Właśnie – Mietek popił decyzję herbatą. – Muszę jechać do tego Tarnopola choćby po forsę. Już ostatnie złotówki liczę palcami w kieszeni.

*

Dyrygent odgarnia wszystkie głosy i miękkim ruchem dłoni zaprasza sopran do partii solowej: strumień dźwięczy, wspina się, ale ogląda za altem – jest! – więc razem przeskakują przez podgrymaszanie fletów; sapie bas, nie może ich dogonić – gdzie? gdzie? gdzie? – tam, tam, tam – pokazuje bęben.

Koguty nawołują do czujności.

Sopran zbiega po szczeblach koloratury, a za nim alt staccato wielkimi krokami; chichocą klarnety, przedrzeźniają ucieczkę sopranu, stuka werbel pałeczek w perkusji – trrr – budzę się – to ja dzwonię zębami.

Koncert chrapania moich współtowarzyszy rozsypany już i podobny do orkiestry, która stroi instrumenty.

Zimno. Gwiazda odeszła od dziury w dachu stodoły.

Czartoria. Ładnie nazywa się ta wieś za Tarnopolem, wisząca jak girlanda na zboczach wąwozu. Zrzucam z siebie pęczek słomy, skrzypnęły wierze je, noc jest cała w srebrze, nierealna jakaś, z zabłąkanymi cieniami wśród drzew i z łopotem odlatujących czarnych ptaków.

Okna chaty – prostokąty na białym kartonie, obok – strzelistość topoli – wieża kościelna, którą skądś znam; wiatr mi pomaga i w prześwitach między gałęziami poznaję spaloną pociskiem na jednej z ulic Lwowa.

„Będziecie mieli albo piękną wojnę, albo piękne katedry – wybierajcie.” Kto tak powiedział? Bernard Shaw.

Ciało katedry można podnieść z gruzów, a jakże nędznie, jak żałośnie wygląda strzęp ludzki, choć dusza w nim podobno nieśmiertelna. Wczoraj przed południem zgarniano łopatami do blaszanego kubła żółto-czerwone ochłapy przemieszane z ziemią. Niedaleko stacji Potutory pociąg gwałtownie zahamował. Lokomotywa gwiżdże – alarm! – i od razu błysk, trzask. Pęd powietrza rzuca mną w drewnianą przegrodę. W ułamku sekundy widzę, jak przegroda wygina się, trzaśnie, zanim uderzę. Spadają walizy, kotłują ciała ludzkie, staję na kłębiącym się tobole – okno! – zjazd po ścianie przechylonego wagonu. Przede mną kartoflisko, przestrzeń rozbełtana, horyzont to staje dęba, to ucieka spod nóg. Brzęk świdra w czaszkę. Przylgnąłem twarzą do bruzdy. Coś bezustannie opada – łup! łup! – bliżej, dalej. Strasznie dużo miejsca zajmuje człowiek skulony na ziemi.

Cisza. Zupełna cisza. W cieniu liścia dwa czarne robaki walczą o prawo do wyrywającej się mrówki. Jeden gest mojego palca może ją uwolnić i uratować, ale nie mam siły poruszyć ręką.

Ktoś się odezwał... teraz krzyczy... zbieram siły, przecież nic mi się właściwie nie stało... tylko ten wstrząs, to uderzenie, kiedy świadomość zawisa nagle na cieniutkiej nitce i całym wysiłkiem woli trzeba ją trzymać, aby się nie urwała. I jeszcze jedno – te nagłe próżnie w powietrzu, kiedy żołądek szarpie się, chce wyskoczyć przez gardło. Wiatr przyniósł mi jakąś karteczkę i zaczepił o nać kartofli; rozwijam. „Dbaj o cerę! – proszą ozdobne litery reklamy. – Tylko krem ELIDA uchroni cię przed starością!”

Wstaję – obraz dwoi się w oczach, troi, kontury płynne, a wszystko za mgłą. – Mietek! Mietek! – Na nasypie siedzi ktoś zmiętoszony i zupełnie czarny – to on. Nic nie pamięta, leżał pod pękniętą smarownicą – czarna maź oblepiła mu twarz; pocierając dłońmi czoło, jeszcze bardziej rozprowadza kolor. – Żyjesz? no, to czytaj – podaję reklamę. Patrzy tępo na ozdobne litery.

– Wiesz? – bełkotem po chwili. – Podejrzewam, że to musi być cholernie zabawne.

Jeszcze wszystko we mnie klekoce, Mietek szybciej nabiera formy; idzie, by w ruinach pociągu odnaleźć nasze plecaki. Ze stacji podjechały drezyny; z labiryntu żelaznych ramion ekipa ratownicza wyciąga zabitych i rannych; należałoby im pomóc, ale, do diabła! ręce mi chodzą nie tak, jak trzeba, a miękkość w kolanach nie do przezwyciężenia. Długo siedzimy na brzegu leja wpatrzeni w jeden punkt – w lokomotywę podobną do znieruchomiałego rumaka na chwilę przed skokiem, a kiedy wreszcie zbieramy się ku stacyjnym budynkom, służba sanitarna łopatami zgarnia do blaszanych kubłów przemieszane z ziemią krwawe strzępy człowieka, który podobno ma duszę nieśmiertelną.

Piękna jest ta noc w Czartorii, nierealna jakaś. Czuję mokry łeb psa pod dłonią; przysiadam na stopniu ciężarówki, kładzie mi pysk na kolanach, patrzy w oczy, popiskuje, opowiada o jakimś psim dramacie, który na pewno nie jest mniejszy od ludzkiego. Mietek i Pikulski donośnie pochrapują w stodole; za czarnymi oknami chaty śpią Zofia i Irena. To było przedziwne spotkanie. Cała ewakuowana Polska zjechała do Tarnopola – krzyk, zgiełk, klaksony – między tłumami samochodów tłumy ludzi; pełno żołnierzy z bronią, pogubili swoje oddziały, a teraz na próżno – gdzie punkt zborny? gdzie dowództwo? Nie ma rozkazów, nie ma informacji – nie ma już władz, nie ma policji, nie ma żywności, nie ma także na umówionym miejscu redakcji PAT. Łazimy z Mietkiem głodni i wściekli. W Potutorach szewc poczęstował nas kartoflami w mundurach, wypadło po trzy. Alarm! Panika, jakiej dotąd nie widziałem. Zapełniają się wszystkie bramy, piwnice, klatki schodowe, sklepy. Niemcy atakują dworzec; to blisko. Widać – załamuje się most nad torami; arkusz kilkupiętrowej ściany odkleja się od budynku, kawały muru jak psy wyskakują z niego na samochody i ludzi. Wpychamy się pod pierwszą z brzegu ciężarówkę; protesty, nie szkodzi, posuńcie się; spadają pociski zapalające, jeśli zaczną płonąć wozy, będzie ciaśniej; głowę mam opartą o damskie pantofle, plecami naciskam na czyjeś kolana; kotłuje się dokoła nas, zamiata skrzydłami pyłu i dymu – trzeba wytrzymać, skończą robotę i odlecą.

No, chyba koniec, wyłazimy – jest nas pięć osób. Przez chwilę stoimy naprzeciw siebie w milczeniu, niemal wzruszeni. Ciężarówka należy do PAT. Władowano szoferowi Pikulskiemu dalekopis i jakieś akta, dorzucono dwie zabłąkane warszawskie maszynistki – jedź!

– Jasny gwint! – pierwszy przemówił Pikulski.

– Jezus, Maria! – dokończyła Zofia.

I zaraz narada – co dalej, ale nie ma mądrych, więc szofer:

– Niedaleko stąd wieś Czartoria – powiada. – Jeden mój koleżka z wojska wżenił się tam w gospodarstwo, nawet byłem na weselu, ale piętnaście lat temu. Diabli wiedzą, czy jeszcze żyje.

Należy sprawdzić, benzyny w baku wystarczy. Włączyliśmy się w nurt samochodów, które na pełnych światłach walą w kierunku granicy rumuńskiej. Koleżka zdziadział, ale jest. Podczas kolacji kręcę gałką radioaparatu – Warszawa się broni...

Gałęzie sadu wychylone przez płot ku drodze, przechylam się i ja. Za pagórkiem, niewidoczna, bez przerwy gra szosa – ale czy echo mnie zwodzi, czy wschód obrócił się ku zachodowi, czy może w głowie mi się obróciło? Tam, za wzniesieniem, strumienie reflektorów w przeciwną stronę obryzgują wierzchołki drzew. Wydobywam się z jaru – tak, to nie złudzenie, auta stadami, jakby w popłochu, pędzą z powrotem, od granicy. – Co się stało?

– Co się stało? – krzyczę do przelatujących wozów.

Nareszcie zator. Z kabiny szoferskiej rozdygotany głos:

– Sowiety wypowiedziały wojnę Niemcom.

Z zaciśniętego gardła wyrywa mi się skowyt radości, szarpię nieznajomego za rękaw, a on:

– A odczepże się, do cholery! – i naciska klakson, cała szosa gra melodią alarmu.

– Czy to prawda? – pukam w szybę następnego auta, ale ten nie rozumie, macha ręką, że nie ma miejsca.

– Prawda – mówi trzeci, siwy, spokojny. – Ich czołgi idą za nami. Podobno na pomoc.

– Więc po co ta panika?

– Raczej pośpiech – wzrusza ramionami. – Instynkt doradza, aby być bliżej domu.

*

Piąta rano. Chmury dokładnie obłożyły niebo. Mży drobny, dokuczliwy deszcz. Rwiemy w kierunku Tarnopola. Nie wpuszczają do miasta. Na objeździe, na jakimś skrzyżowaniu, przypadek włącza nas do kolumny zmotoryzowanej polskiej piechoty. Z przeciwnej strony nadjeżdżają czołgi radzieckie. Mijamy się jak na promenadzie. Coraz większy tłok maszyn i coraz większe pomieszanie, ich wozy, nasze wozy, ich głosy, nasze głosy, ich coraz więcej, już nas spychają na boki, aby dać drogę wielkim stalowym fortecom, wszystko w ciemności...

Słyszę rozmowę: – Podobno jest rozkaz, aby nie strzelać. – Tak, panie poruczniku. Kto go wydał, nie wiem.

Stoimy na brzegu placu, przed wjazdem na most, przyciśnięci burtą do bariery wiaduktu. Od czasu do czasu błyśnie reflektor, zaiskrzą dysze czołgu, zamigoce w czyimś ręku latarka elektryczna – wyskoczy z mroku twarz, okno, lufa i znowu cienie, tylko cienie, cienie ludzi, cienie maszyn, zarys wieży, dachu, komina.

Noc powoli obsuwa się za horyzont. Pierwsze krople świtu przejmuje metal broni, biel bandaży, szyld z napisem „Fryzjer damski” i bruk srebrny po deszczu. Za chwilę zacznie mocniej prószyć światłem, poruszą się na platformach samochodów zziębnięte kukły – zobojętniali na wszystko żołnierze. Wiem, że dotąd byli w walce, dwukrotnie przebijali się z okrążenia, aż poplątały się drogi natarcia, drogi odwrotu i teraz już wszystko jedno, nie ma siły, nie ma wiary... Przed godziną jeden z nich zagadnął mnie o papierosa, wyciągnąłem z plecaka pudełko do podziału i ćwiartkę chleba – wyrwał mi to, jakby ze strachem, że się rozmyślę i cofnę rękę.

Już przemaglowałem w sobie wszystkie nadzieje i wszystkie wątpliwości; trudno odgadnąć – co się spełni, a co nie. Łokciami oparty o dach kabiny szofera dotąd wpatruję się w ciemność, aż czarne bryły zamienią się na radzieckie czołgi, blokujące przejazd przez most.

Ucichło wszystko, jakby kto nagle położył dłoń na strunach gitary, ale ta cisza bez końca trwać nie może, czekamy na jakiś gest, na jakiś znak, od którego zacznie się bieg nowych zdarzeń.

Tak, to chyba już... Wśród zupełnej nieruchomości rzeczy i ludzi rytmiczne uderzenia butami o kamienie, wyłaniają się dwaj...

– Zdrastwujtie, towariszczi! – głos czysty, donośny. – Kto zdieś komandir?

Poruszenie na wozach; zeskakują kapitan i porucznik, po chwili naprzeciw siebie – Polacy i krasnoarmiejcy, krótka prezentacja wojskowa, elegancko, jak na paradzie; odeszli; na środku placu już cała grupa, nerwowe gesty rąk naszych oficerów; wraca porucznik półprzytomny, rozkazy z zaciśniętego gardła, chrapliwe. urywane;, gramolą się żołnierze, brzęknie manierka, stuknie broń, tak, to chyba już, ale co?... Po chwili widzę ich w ordynku, z karabinami u nóg, przemawia kapitan, za daleko, nie słychać; Pikulski przeciska się między maszynami przed pierwszą maskę; szeregami zatargała wichura, pochyleni naprzód stawiają jej czoło, wrzawa i z przebitki głos kapitana – nic nie można zrozumieć; wraca Pikulski, twarz ma podobną do zaciśniętej pięści, kułakami ociera łzy.

– Mówże, do cholery!

– Koniec wojny – bełkoce. – Rząd polski uciekł do Rumunii. Nie ma rządu, to nie ma państwa. Nasze chłopaki muszą oddać broń. Jasny gwint! – trzasnął drzwiami szoferki, nie chce gadać.

Zofia spazmatycznie szlocha, Irena trzyma chusteczkę przy ustach, jakby ją zamierzała połknąć, Mietek nie może zapalić papierosa, świat faluje przed oczami, patrzę na plac, jakbym zaglądał w przepaść. Tam wszystko – taśma zwolnionego filmu – oficerowie radzieccy, oficerowie polscy obok siebie, nieruchomi, salutują: niemrawo przesuwa się przed nimi sznur żołnierzy, rośnie stos broni, niektórzy w ostatnim momencie rzucają karabiny w nagłym porywie pasji, inni układają je ostrożnie, jak do snu... jak do snu, który przecież nie może trwać wiecznie. Porucznik... podchodzi, odpina pas... nie... wyjął rewolwer i okrągłym ruchem przerzuca iskrę do skroni, wystrzał, zamykam oczy, aby nie widzieć, i natychmiast je otwieram, aby właśnie widzieć i zapamiętać to daremnie dramatyczne pożegnanie z bronią. Pochylili się nad nim... nie wiadomo skąd radziecka sanitarka... nie wiadomo, jak odjechała... i tylko czerwona plama na bruku.

Żołnierze stłamszoną gromadą w boczną ulicę, za nimi kolejno wojskowe samochody, zostajemy na wiadukcie sami.

– Idź – chlipie Zofia – tylko ty jako tako gadasz po rosyjsku. Może pozwolą przejechać.

Muszę przejść obok tego stosu, muszę przejść obok tej krwi, muszę opanować wewnętrzne rozdygotanie, machinalnie zdejmuję czapkę i idę – idę i idę – strasznie duży ten plac, okropnie daleka, bardzo trudna droga.

Wychodzi mi naprzeciw człowiek z czerwoną gwiazdą na hełmie.

– Wy dokąd?

– Pozwólcie przejechać – oczami w stronę auta. –

Wracamy do domu. – A kiedy milczy, dodaję: – Nikt z nas nie posiada broni.

– Nikt z was nie posiada broni – powtarza i lustruje mnie spojrzeniem, w którym nie ma ani wrogości, ani przyjaźni; tak zwykle patrzą zmęczeni urzędnicy na natrętnego interesanta. – A tam jeszcze nie dotarła armia radziecka. Nikt wam nie może zapewnić bezpieczeństwa.

Powiedział: „zapewnić bezpieczeństwa”; po siedemnastu dniach września słowa te zabrzmiały dziwacznie, jak wyjęte z zapomnianej kolekcji.

– Bezpieczeństwa... – kołyszę głową zdumiony, ale nie kończę zdania; w jego źrenicach ostro błysnęło, zrozumiał.

– No, cóż – powiada. – Nie ma zakazu. Ja tylko ostrzegam.

Kiedy ostrożnie przeciskamy się między dwoma czołgami, gdzieś niedaleko wybucha strzelanina.

*

Nad autem lecą gromady przerażonych ptaków. Szosa zupełnie pusta – to pod górę, to z góry. Krajobraz naświetlony słońcem gra wszystkimi barwami jesieni, ale spojrzenia prześlizgują się po nim raczej wypatrujące niż zachwycone.

Zza łuku motocykl, człowiek bez czapki, rozpięta koszula.

– Wracajcie! – krzyczy. – Tam uzbrojone nacjonalistyczne bandy ukraińskie!

– Więc jak? – wychyla się Pikulski – jechać? nie?...

– Skorośmy raz zdecydowali – głos Ireny z szoferki.

– Zaufajmy ptakom. – Zofia pokazuje niebo.

– Ptakom, ptakom – zirytowany kierowca. – Ptak, jak mu się spodoba, zakręci nad las. Jasny gwint!

Jednak jedziemy. Niedaleko – dwóch młodzieńców z karabinami obrabia młodego Żyda, odebrali mu rower. – Stać! – podnosi rękę jeden. – Zabierzcie go. – Żyd gramoli się na platformę, zielony z emocji, ruszamy.

– Ja uciekłem ze Zborowa. Tam biją Polaków też.

– Widocznie nie mają nas za co kochać – mówię. – Niech się pan uspokoi.

Żyd, wpatrzony we własne kolana, myśli głośno:

– Bili nas Polaki, biją nas Ukraińcy, biją nas Niemcy, to gdzie my mamy być?

Przypomina mi się książka Ilji Erenburga; jego Rojtszwaniec dostawał lanie we wszystkich państwach, aż wyrwał się do Ziemi Obiecanej, do Palestyny, i tam go wykończono. Operny świat, psiajegomać, jak mawiał Woźniak.

Już pierwsze zabudowania Zborowa.

Na rynku, przed kościołem, wiec. Pikulski naciska klakson i pełnym gazem w tłum – rozstępują się bez protestu. Przemykamy przez wąskie uliczki, chyba się uda, już widać rozsłonecznioną szosę w kierunku Złoczowa.

Nagle ciężarówka, stojąca na skraju, rusza, zakręca i tarasuje drogę. Opadła nas gromada uzbrojonych młodzianów, oblepili maskę, stopnie. – Skręcaj w lewo! – Wjeżdżamy na spory dziedziniec, wypełniony samochodami. – Wysiadać! – Dwaj z opaskami na rękawach energicznie popychają mnie i Mietka, prowadzą przed oblicze władzy.

Władza ma lat dwadzieścia parę, groźną minę, przylepioną do dziecinnej twarzy, wyraźnie kogoś udaje – Napoleona? Mussoliniego? Hitlera? Do pokoju bezustannie ktoś wbiega z meldunkiem, władza krzyczy, gniewa się, władza rozkazuje; siedzimy na ławce pod ścianą, mija godzina, mija druga, zapomniano o nas, a kiedy jeden pyta, w jakiej my tu sprawie... – W porządku – mówię – Załatwieni. – Bierzemy plecaki, wychodzimy na dziedziniec.

Przy naszym aucie grupa młodych ludzi cieszy swe dłonie smukłością karabinów. Nie ma Zofii, Ireny, nie ma Pikulskiego.

Z ulicy wtacza się ogromne chłopisko, blondas z perkatym nosem, i celuje palcem we mnie:

– Ja cię znam.

– No, to co?

– No, to zaraz się dowiesz, sukinsynu.

Chwycił mocno za ramię, pcha z powrotem do budynku; nigdy go nie widziałem, nie mogę się domyślić, co sobie uroił; potrząsa mną jak workiem ulęgałek, prawie niesie; wódka od niego podjeżdża, musiał zdrowo popić; tak, może być grubsza heca z tego spotkania.

Na progu staje władza.

– Aha, jesteś.

– Jestem, komendancie. Złapałem.

– Co złapałeś?

– Szpiega! – zapiał dyszkantem, przezwyciężając czkawkę.

Zaczynam się śmiać. No, do śmiechu mi nieblisko, ale ta jego czkawka odbiera scenie całą dramatyczność, już słyszę za sobą chichoty, czuję, że chwyt na ramieniu słabnie, puścił.

Władza nie rezygnuje z marsa na czole, są tu między nimi jakieś inne sprawy, podchodzi i wyciąga mu zza pasa rewolwer wielki jak talerz.

– Będziesz się musiał wytłumaczyć, z kim jesteś, z nami czy przeciw nam.

Dryblas robi się mały, wali pięściami w piersi, bełkoce; dobra, dobra, bawcie się dalej, napieram plecakiem na gromadę, wycofuję się, znów jestem przy bramie.

Już teraz i Mietka nie ma; zrozumiałe, co by mi pomógł? Nic.

Miasteczko odbiega w bok i coraz bardziej szczerbatą linią zabudowań towarzyszy szosie w pewnej odległości aż gdzieś do komina cegielni.

Idę środkiem drogi. Pusto. Drzewa w słońcu nieruchome, jakieś bardzo wyraziste; ostro kontrastuje zieleń, piasek, plamy blasku i kałuże cienia. Co ja tu robię? Przez cały czas niesie nas fala, biernych i bezbronnych, tylko każdy w miarę możności uważa, aby nie rozbić łba.

Niedaleko pojedyncze trzaski karabinowe. Nie wygląda to na walkę. Pukają sobie dla wprawy.

Zapiszczał ptak; one też mają swoje kłopoty. „Ptak, jak mu się spodoba, zakręci nad las…” Gdzie Irena, Pikulski, Mietek? Znowu ten ptak. Czapy drzew puste. Nagle zatrzepotała gałązka i powoli, bezwładnie opada na ziemię. Teraz rozumiem – wprawiają się chłopaki w strzelaniu do żywego celu. Dobra rzecz. Niemal pod nogami wybucha mi grudka kamieni; uderzony odpryskiem w ramię skaczę, nie, staczam się do rowu. Ucichło. Ostrożnie wysuwam głowę – skąd pukają? Od drogi równe ściernisko lekko pod górę; do najbliższej linii krzaków ponad trzysta metrów – to dość daleko, a trochę szczęścia jest chyba i po mojej stronie. Idę. Zaczęło się. Kule piszczą wysoko, trzaskają o pnie wierzb, coraz bliżej. Podrywa mnie do biegu, ale jednocześnie jakaś siła trzyma, że właśnie nie, że spokojnie, że nic mi nie grozi. Ciekawe, czy który nieboszczyk też miał taką pewność całkowitego bezpieczeństwa. Teraz trzeba im znowu zejść z oczu, aby zgubili cel. Przedzieram się rowem poprzez splątane zwoje drutów telegraficznych, przesuwam pod zwalonymi słupami, pod wrakiem spalonego samochodu, już mam skaleczoną rękę, rozdarty płaszcz, noga boli, przeszkadza, zaciskam zęby, jeszcze kawałek, jeszcze chwila, wychodzę. Krzaki znacznie się oddaliły, trochę pomógł zakręt, trochę nierówność terenu. Cisza. Nie widzą mnie. Mierzę odległość wzrokiem – niewiele ponad kilometr byłem pod ostrzałem; patrzę na zegarek – dwie godziny.

Każdy krok czuję, jakbym dotykał stopami przewodów prądu elektrycznego. Ileż tych kroków przede mną? Rośnie irytacja na to zabłąkanie, bezbronność, bezsilność; ci ludzie, których spotkałem, te sytuacje to wszystko nieprawda, jakiś ogromny nonsens. Drzewa po lewej, drzewa po prawej, każda nierówność gruntu krzykiem bólu w sercu i w głowie – dokąd zawiedzie mnie ta droga?

– Nie słyszysz? Wołam do ciebie jak do słupa. Stało się co?

Mietek! W cieniu, pod płaszczem gałęzi, furka zaprzężona w dwa zbiedzone konie; wąsaty chłop śpi na worku.

– No, myślałem, że albo siedzisz, albo leżysz – Mietek cieszy się po swojemu, trochę dziecinnie. – Pukali do ciebie? Niech ich jasna cholera! Biegiem przeskoczyłem przez to pukanie, ale dziura w kapeluszu jest, patrz.

Z dumą pokazuje przestrzelony kapelusz; a to heca, że nie trafili, co? Tego chłopa jakieś polskie władze wyciągnęły pięć dni temu „na podwodę”; musiał jechać spod Lwowa aż do rumuńskiej granicy, a teraz wraca, zabierze nas.

– Przecież nie mamy pieniędzy – wtrącam.

– Powiedziałem mu, ale to nieważne. Boi się sam, we trzech będzie raźniej.

Chłop podniósł głowę, spojrzał przede wszystkim na konie, a potem na mnie.

– Co tam, panie, pieniądze. Jakby i były, panie, to co się z nimi teraz zrobi, panie? Da Bóg ze zdrowiem dostać się do domu i mnie, i wam, ot, cała rzecz, panie, większa niż pieniądze.

*

W Złoczowie jeszcze władze polskie; przynajmniej tak wygląda; biało-czerwone flagi, oddział piechoty na rynku, latają motocykle z meldunkami, celują w niebo lufy baterii przeciwlotniczych, czerwony krzyż furkoce na budynku szpitalnym.

Za miastem, niedaleko drogi, studnia. Chłop i Mietek poszli po wodę.

W rowie siedzi stary człowiek w mundurze; blady, co chwila przeciera dłonią oczy i czoło, jakby się bronił przed omdleniem; podchodzę bliżej.

– Czy pan się źle czuje?

– A jak panu powiem, że dobrze, to pan uwierzy? – Śmiech ma podobny do kaszlu.

– Przepraszam – chcę odejść.

– Zaraz – podnosi rękę. – Jeśli można pana o co prosić, to tylko aby pan ze mną trochę posiedział.

Wyjmuję papierosy, łapczywie zaciąga się dymem.

– Dzisiejszej nocy – głos zachrypnięty – dzisiejszej nocy będzie tu gorąco. Policja zwiała, wojska odejdą przed zmierzchem.

– Odejdą? Dokąd?

– Nie wiem dokąd. Panie, człowiek tak sflaczał, że nawet zapłakać nie potrafi. Jestem wojskowym lekarzem. Oficerem, rozumie pan? Oficerem. Tutaj teraz ziemia niczyja, gorąca ziemia. Znam te strony. Tu każdy diabeł ma swoją piosenkę i tylko czeka, aby ją zaśpiewać.

Niejednego dziś ziemia zapiecze w pięty, winien czy nie winien.

– Może pan... może pan z nami do Lwowa?

– Po co?

– No... myślę... nie wiem, gdzie jest pana dom.

– Ja nie mam domu. W którą stronę pójdę, może się nazywać, że wracam – znowu dłonią po oczach i czole. – Zresztą... jestem ranny.

– Jeśli pan chce – zrywam się. – Widziałem w Złoczowie szpital, to niedaleko.

– Nie – machnął ręką, wstaje. – Nie. Tam, w tej cerkiewce, mam znajomego popa. Dziękuję, że pan trochę ze mną pogadał.

Daleko – prawosławny, przekreślony krzyż na kopule cerkiewki pije ostatnie światła zachodzącego słońca; krętą ścieżyną między kartofliskami płynie ku niemu stary zabłąkany człowiek.

*

Chłop kiwa się na przednim siedzeniu – tik-tak tik-tak; konie człapią powoli, strudzone; gałęzie wysoko nad głową, obwieszone świecidełkami; Mietek wierci się pod płaszczem, mruczy i mruczy, a ja słucham paplania kół, paplania kół, paplania kół, jak się to potoczy, w co się to przetoczy, jak się to potoczy... operny świat, operny świat...

Pęka niebo, ogromne tafle szkła na miasta, na lasy, miażdżą, łomot rozsadza czaszkę, osłaniam oczy, nie ma gdzie... nie ma jak... nie ma dokąd... pięściami przebijam ścianę snu... grzmot rośnie... mijają nas potężne iskrzące cienie – czołgi radzieckie.

Furka lekko pochylona nad rowem. Chłop mocno trzyma konie przy pyskach. Mietek śpi.

Przemarznięty, z perkusją w zębach, zeskakuję na ziemię, która zdaje się uginać pod ciężarem przelatujących fortec – jeszcze i jeszcze, i jeszcze – no, koniec – resztki jazgotu spadają z drzew; teraz cisza zaczyna dzwonić natrętna i równie bolesna.

Chłop zarzucił koniom torby z obrokiem, wyjmuje pajdę chleba owiniętą w szmatę, dzieli – dla mnie, dla siebie, z trzecim kawałkiem podchodzi do Mietka.

– A ten śpi, panie, a śpi. Znać, że nie ma grzechu na jego duszy. To musi być dobry człowiek, panie.

– Każdy dobry, dopóki śpi.

– Nieee – kręci głową. – O, panie, nawet się trochę jakby uśmiecha.

– Pewnie kogoś spotkał.

– Może i tak.

Żujemy czarny chleb oparci o deski fury; dotrwamy tak chyba do świtu. Już niedaleko.

*

Na środek szosy wyskakuje sześciu z karabinami: – Stać! Wysiadać! – obskoczyli. Piegowate, błękitnookie chłopię wciska mi lufę rewolweru między żebra, ręka mu się trzęsie, chyba pierwszy raz w życiu naprawdę uzbrojona, zapewne bardzo ciekaw, jak to jest, gdy się naciśnie spust; jego twarz blisko przy mojej twarzy, bulgot nienawistnych słów – nie powinienem mu patrzeć w oczy, strzelanie do drewna – mniejsza satysfakcja.

– Powoli, atamanie – odwracam się tyłem. – Schowaj tego skowronka. – Lufa zarysowała zygzak, czuję ją na plecach. – Schowaj tego skowronka – mówię przez ramię i sięgam po papierosy. – Zaśpiewa ci niechcący w łapie i będziesz miał wyrzuty sumienia.

– Isz go? ho, ho. Skowronka! ho, ho, ho – zaśmiewa się dryblas z gębą wiejskiego czarusia.

Mietek – podniesione do góry ręce; starszy, wąsaty obmacuje mu kieszenie.

– Semen! – błękitnookie chłopię pokazuje na mnie. – Co z tym?

– W łeb sukinsyna!

Chłopak zamachnął się, stoję wyprostowany, nie uderza, dopadł Semen.

– Ty co? – palcami twardymi jak patyki za krawat mnie i targa. – Ty kto? Gadaj, j...bu twoju mat’!

Mówię powoli, biorę pierwsze z brzegu słowa, mówię, że w czas wojny łatwo zapomnieć, że się jest człowiekiem, coś w tym rodzaju, i że po cholerę im potrzebna i na co może się przydać ta cała heca z tarmoszeniem, z pięściami, z przystawianiem rewolweru do piersi. Jedziemy do domu, ot, i wszystko.

Semen przygląda mi się spode łba. Papierosy rozsypane na drodze. Skinął na błękitnookiego. – Podnieś! – Bierze je w garść, rozdziela, jednego po namyśle wtyka mi w zęby, drugiego podaje Mietkowi.

Mołodcy rewidują nasze plecaki. Semen milczy, ale patrzy im na ręce, aby nic nie zginęło. To już dobrze. Moje gadanie widocznie jakoś zagrało.

– Jazda w kibinimater!

Wsiadamy.

Od Złoczowa astmatyczny oddech motoru; ciężarówka zgrzytając przekładniami dobrnęła do szczytu i teraz spływa ku nam po pochyłości.

Wyskoczyło czterech, zastępują drogę. – Stać! – Głuche plaśnięcie – krwawy strzęp ludzki przylepia się do ziemi. Na masce samochodu furknęła biało-czerwona chorągiewka, auto znowu pod górę, poszły za nim kule, stanęło. Po chwili bulgoce stamtąd karabin maszynowy.

Leżę w rowie za kopcem perzu, obok – zmaga się z karabinem Semen, widzę sterczącą w zamku gilzę, powinien mocniej zarepetować – szarpnął, kolba mnie w głowę, odpycham, lufa o kamień, wystrzał – chłopak przed nami podrzuca w górę ramiona, jakby chciał dosięgnąć do drążka na sali gimnastycznej, za wysoko, powoli załamuje się, pada. Tamci już odjeżdżają. Semen łapie mnie za gardło, wywleka na środek szosy, nie zwalnia ucisku, w uszach syreny alarmowe, czarne skrzydła po oczach, puścił, lecę w tył, opieram się plecami o deski fury. Mietek stłamszony, nieprawdziwy. Skąd się tu wzięło tyle ludzi? W absolutnej ciszy zbliżają się do nas pięści, kije, karabiny, za chwilę spadnie lawina ciosów. (O, to nie potrwa długo, byleby tylko przedostać się do skraju ciemności!) Ale między nami wyskakuje nagle figurka wąsacza – krzyczy. Czego on chce? – Jak obraz na odbitce w słabym wywoływaczu niemrawo przedziera się do świadomości: – Powiesić sukinsynów! – Prowadzą. Pierwsze chaty wsi Michniewice.

– A ty czego sterczysz? Leć po sznury!

Dziewczynka w czerwonej sukienczynie gołymi piętami dziurawi mokre bruzdy, przez pola, na przełaj, aby prędzej po te sznury.

Rosa na liściach topoli kolorami tęczy, powietrze pachnie podmokniętą słomą, krajobraz jak malowany na szkle.

Ustawili nas pod niebem rozłożystego dębu. Gałęzie kołyszą się łagodnie. Nie umiem w tej chwili przywołać wspomnień, osób, sytuacyj – gdzieś, coś, daleko, może było, może nie, strzępy konturów, świateł, głosów – tak lepiej, z tym oszołomieniem, obojętnością, pustką... lżej. Wszystko stanie się zwyczajnie – zarzucą stryczek na szyję, ziemia nagle pochyli się i niemożliwie daleko ucieknie spod nóg.

Dziewczynka nie wraca.

Ze splątanej, wrzeszczącej masy ludzkiej wyłaniają się fragmenty: czyjeś palce sypią machorkę na strzęp gazety (wyraźnie, grubymi czcionkami – „Śmigły Ry…”), twarz pięknej kobiety, pięści wciśnięte w policzki, rozanielona, głupia gęba wiejskiego amanta, szczerbaty otwór w żółtej od tytoniu brodzie, Semen przekreślany niecierpliwą gestykulacją mężczyzn (rozstrzelać!) wyraża zgodę.

Ustawiają nas pod ścianą murowanej obory. Jakieś zamieszanie, kłótnia, wyrywanie sobie broni. Sześciu. Stanęli naprzeciw nas. Świat pięknieje szybko, intensywnieją kolory, już niełatwo pogodzić się z myślą, że wszystko dzieje się naprawdę. Jeszcze chwila, jeszcze ktoś rozrabia, jeszcze mu Semen przymierza pięść do nosa, nabieram w płuca powietrza, dobrze oddychać... ach, jak dobrze oddychać!

– No, to bądź zdrów – trącam Mietka.

– Zdrów?