Na pograniczu - Waldemar Gołaszewski - ebook

Na pograniczu ebook

Waldemar Gołaszewski

5,0

Opis

Trzy pokolenia walczące o spokojne życie w czasach, kiedy każdy dzień jest wyzwaniem

Historia rodziny Gołaszewskich rozpoczyna się na początku XX wieku w Korytkach, małej wsi nieopodal granicy z Prusami Wschodnimi. To właśnie tutaj senior rodu, dziadek Franciszek, zyskuje sławę jako nieuchwytny herszt bandy przemytników. Dobrą passę przerywa mu wojenna zawierucha 1914 roku. Powołany do wojska, decyduje się wymigać od służby i schronić w rodzinnej wsi. Wiele lat później jego syn, Piotr, stanie przed podobnym dylematem. Wybierze jednak walkę w obronie ojczyzny, a swojej odwagi dowiedzie podczas zbrojnej akcji przeciwko niemieckiemu patrolowi. Ale i on wkrótce zapragnie wrócić do Korytek. Nie wie jeszcze, że nikt tu na niego nie czeka. I że minie wiele lat, zanim znajdzie miejsce, które będzie mógł ponownie nazwać domem…

Na pograniczu” to wciągająca, trzypokoleniowa saga o ludziach, którzy muszą stawić czoła granicom: tym wewnątrz nich i tym na mapie. Czy po ich przekroczeniu wciąż będą pamiętali o tym, co w życiu najważniejsze?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 374

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Złoty rubel

Dziadka Franciszka znałem z opowieści krążących wśród rodzinnego klanu. Wieść rodzinna przybrała go sobie na bohatera i – chociaż rozlicznych przypadków jego żywota nie dało się ująć w karby surowej obywatelskiej moralności – włożyła mu na głowę wieniec sławy. Dziadek był znanym na Suwalszczyźnie lisem, który polował na pruskiej granicy. W kartotece straży granicznej figurował jako nieuchwytny herszt bandy przemytników. Umiejętność naruszania państwowej suwerenności, potwierdzona opinią wydaną przez władzę, zapewniła mu posłuch wśród mieszkańców pogranicza. W czasach młodości zdobył placet na grubszy przemyt idący z Suwałk do Prus Wschodnich. Ten niezwykły sukces, wzbudzający podziw i zazdrość sąsiadów, zawdzięczał nienagannej uczciwości w interesach. Zaufanie wierzycieli pozyskał przypadkowo i do tego w okolicznościach dość niezwykłych, gdy pewnego dnia starej Żydówce z kantoru wymiany walut zwrócił pokaźną sumę. Kobieta, pomyliwszy się w rachunkach, wypłaciła kwotę znacznie przewyższającą to, co się dziadkowi naprawdę należało. Stwierdziwszy pomyłkę dopiero na ulicy, gdy tknięty przeczuciem jeszcze raz przeliczył zawartość portfela – dziadek zawrócił do kantoru. Stara, oszołomiona tyleż możliwymi skutkami własnego roztargnienia, co uczciwością klienta, wpadła do sąsiedniego sklepu, wołając na całą ulicę:

– Oglądajcie uczciwego człowieka!

I zanim dziadek dotarł do koni pozostawionych na rynku, wszystkie sklepy na tej ulicy obiegła wiadomość o uczciwym człowieku, któremu dziesiątki par chciwych sensacji oczu przyglądało się z bliska. A trzeba wiedzieć, że było to w czasach, kiedy dziadek nie wyróżniał się jeszcze niczym spośród mieszkańców pogranicznych wiosek – uprawiających drobny przemyt i ciułających swój mały kapitalik, z którego na przednówku uciekał grosz za groszem, a z nimi marzenia o potędze.

Niedługo po tym zdarzeniu, kołysząc się po wybojach, wtoczyła się na dziadkowe podwórko mała żydowska bryczka zaprzęgnięta w karego człapaka. Wysiadł z niej mężczyzna jeszcze nie stary, lecz szpakowaty i gruby, właściciel przedniej restauracji i dwóch czynszowych kamienic, o którym mówiono, że jest najbogatszym człowiekiem na całej Suwalszczyźnie.

– Panie Franciszku! – zawołał, wyciągając obie ręce w geście powitalnym. – Jeśli sam Kiersikowski do pana przyjeżdża, to znaczy, że zrobi pan dobry interes.

Dziadek, świadom powagi chwili, odprawił wszystkich z chałupy, po czym wyjął z szafki butelkę niemieckiego koniaku. Gość jednak, nie przełknąwszy nawet kieliszka, przeszedł od razu do rzeczy:

– Panie Franciszku! Ja wiem, że pan jest człowiekiem uczciwym. I Kiersikowski też jest uczciwym człowiekiem. To my razem możemy zrobić dobry interes. Co ja mówię: dobry? Tu trzeba mówić złoty, bo interes, jeśli idzie w parze z uczciwością, to jest złoty. Jak pan zaniesie do Prus dziesięć worków tytoniu, a z Prus przyniesie dziesięć worków herbaty, to my razem zrobimy złoty interes.

Dziadek z wrażenia zaniemówił, a jego prawa ręka, która właśnie niosła napełniony kieliszek do ust, nagle stanęła w miejscu. Takiego zlecenia mógł się spodziewać chyba tyl­­ko w marzeniach.

– Dziesięć worków herbaty! – zawołał. – Czy pan zdaje sobie sprawę, jakie to ryzyko iść za granicę w dziesięciu chłopa?

– Zdaję sobie sprawę z ryzyka, panie Franciszku – odparł Żyd. – Ale niech pan powie, gdzie pan weźmie wielkie pieniądze bez ryzyka? Jak pan mi dostarczy te dziesięć worków herbaty, to pan tego nie pożałuje. Kiersikowski dobrze zapłaci.

– Mogę wiedzieć ile? – zapytał nieśmiało dziadek.

– Nie pytaj pan teraz o pieniądze – odpowiedział Kiersikowski. – Jeśli ja daję panu mój towar bez żadnej poręki, to znaczy, że panu ufam. I chcę, żebyś pan odpłacił mi tym samym.

Dziadek niezwłocznie udał się do Raczek, żeby odebrać worki z tytoniem. Po powrocie zebrał chłopów ze wsi i tej samej jeszcze nocy przerzucił cenny ładunek do Prus, a w dwa dni potem dostarczył Żydowi herbatę. Kiersikowski wręczył mu zamówienie na dalsze usługi i równe sto rubli gotówką. Nie była to suma, jakiej się dziadek spodziewał – przypuszczał, że dostanie więcej, bo przecież połowę musiał oddać kompanom – ale i tak znacznie przewyższała najwyższe kwoty, jakie dotychczas zarabiał.

– Widzę, że pan nie jesteś zadowolony – powiedział restaurator. – Ale mam jeszcze coś, co w pańskim zawodzie liczy się za największy kapitał.

Otworzył szufladę w biurku, wyjął maleńkie, płaskie puzderko, takie jakich się używa do przechowywania drobnej biżuterii, i podał je dziadkowi. Ten zaś, myśląc, że Żyd chce go przekupić jakimś klejnotem bez wartości, poczuł do niego niechęć. Mimo to wziął szkatułkę do ręki i podniósł wieczko – żadnego klejnotu tam jednak nie było. Na dnie ujrzał tylko dziesięciorublową złotą monetę.

– To jest rubel przynoszący szczęście – wyjaśnił restaurator. – Zapisała go panu w testamencie stara Moryc.

– To pani Morycowa nie żyje?

– Tak. Pochowałem ją tydzień temu. Uczyniła mnie wykonawcą swojej ostatniej woli.

– I mnie zapisała ten rubel?

– Tak. Zapisała go panu za to, że zwrócił jej kiedyś pieniądze. A jak już mówiłem, ten rubel przynosi szczęście. To nie żart, panie Franciszku. Stara handlowała walutą, ale nie miała szczęścia: jak doszła do pieniędzy, to zaraz je straciła w jakiś przypadkowy sposób. Dopiero pod koniec życia, kiedy znalazła ten rubel i powiedziała sobie, że to jest ten jedyny, który przynosi szczęście, wtedy zaczęły się jej trzymać pieniądze; i wyobraź pan sobie, że zdążyła zebrać tysiąc trzysta rubli gotówką.

Dziadek nie był człowiekiem przesądnym, a jednak dane mu było uwierzyć w niezwykłą moc złotego rubla. Przyjechawszy do domu, powiedział do żony:

– Anka! Zwołaj chłopów na wieczór, mam robotę.

Babcia pobiegła na wieś, a dziadek, przyłożywszy głowę do poduszki, od razu usnął. Spał snem niespokojnym. Śniło mu się suche bagno. Na nim stała stara Żydówka, ta sama, której zwrócił pieniądze. Wyciągnęła do niego rękę i coś mówiła; słów nie rozumiał, ale domyślił się, że stara zabrania mu wstępu na suche bagno. Co, u diabła? – pomyślał na pół przytomnie. – Skąd tu się wzięła stara Morycowa? Zbudził się i nagle przypomniał sobie złotą monetę. Niezwykły sen – zadumał się. – Ostrzeżenie to czy tylko senne majaki? Jakkolwiek by było, trzeba zachować ostrożność, przetrząsnąć sadek i suche bagno.

Wstał z łóżka, wciągnął spodnie i otworzywszy cichutko frontowe drzwi, wyszedł do sadu. Wokoło panowała cisza. Ledwie widoczne sylwetki starych jabłoni siedziały jak gigantyczne kwoki, zwieszając ku ziemi opiekuńcze ramiona. Pod ich osłoną przekroczył sad i wszedł na obszar suchego bagna porośnięty młodą olszyną. Paręset kroków dalej grzbietem niewysokiej terenowej fałdy ciągnęły się rowy graniczne i stały kopce. Zatrzymał się na chwilę i wytężył wzrok. Na tle bezchmurnego nieba widać było zarys granicznej fałdy, na której nie dostrzegał ani strażników, ani grancjegrów, ani moskali. Głupi sen – pomyślał. – Suche bagno jest najbezpieczniejszym miejscem na całej granicy.

Tymczasem w olszynie coś się poruszyło; po chwili dojrzał dwa cienie posuwające się w kierunku sadu. Ludzie z kordonu. Widocznie kazano im zejść z pagórka i stanąć na dole na czatach. Doskonały pomysł. Aż dziw bierze, że ci z kordonu dopiero teraz na niego wpadli. Mam wielkie szczęście. Gdyby mnie dzisiaj złapali z towarem, straciłbym zaufanie Kiersikowskiego – rozważał.

Kiedy tamci dwaj zbliżyli się na odległość dwudziestu kroków, przystanęli na chwilę, rozejrzeli się wokoło, powiedzieli coś do siebie szeptem i pochyliwszy karki, schowali się w kępie młodych olszyn rosnących na pograniczu suchego bagna i sadu.

Siedźcie tam do rana, moskale – przemknęło mu przez myśl. Niepostrzeżenie zawrócił do domu. Zamknął za sobą drzwi, wszedł do sypialni; z kuchni doszły go senne głosy kompanów czekających na hasło do wymarszu. Włożył marynarkę, pozapinał guziki. Na piersi poczuł lekki ucisk kwadratowego puzderka, w którym spoczywał złoty rubel. Podniósł wieczko. Blady promyk naftowej lampy, który przedostał się z kuchni przez szparę w drzwiach, wesoło zaigrał na gładkiej powierzchni monety.

– Jesteś szczęśliwy, rubelku – powiedział.

Wyjął z kieszeni składany nóż, podważył kafelek z pieca i ukrył szkatułkę w skrytce, którą swego czasu urządził, gdy udało mu się zdobyć grubszy pieniądz i zdawało się, że zdoła w niej uwięzić fortunę na zawsze.

Zabezpieczywszy złoty rubel, wszedł do kuchni.

– Chłopy! Dzisiaj za granicę nie pójdziemy.

Kompani rozeszli się do domów. Następnej nocy dziadek przekroczył granicę, ani grancjegra, ani moskala nie widząc. Zamówienie zrealizował rzetelnie, wyliczając się z każdego grosza. Kiersikowski był zachwycony.

– Pan daleko zajdziesz – powiedział. I wręczył mu czek oraz nowe zamówienie.

Po tym sukcesie dziadek nie był w stanie przewalić towaru przez granicę. Pchali się do niego zarówno drobni handlarze, jak i grube suwalskie tuzy – temu pomarańcze, tamtemu pieprz, cynamon, jeszcze innemu sacharynę, herbatę, tytoń.

Rok tysiąc dziewięćset czternasty zaczął się na pograniczu wielkim ruchem. Nadciągająca wojna, zanim rzuciła swój krwawy posiew, najpierw sypnęła złotym deszczykiem. Kto żyw, spieszył spekulować. Polacy, w obawie przed branką, masowo uciekli za granicę. Żydostwo, zwęszywszy korzyści z nielegalnych przerzutów ludzi, stworzyło sieć kontaktów pomiędzy swoimi plemieńcami w Niemczech, po której szli uciekinierzy, przez Prusy i Hamburg, w Ameryce szukając schronienia. Żydzi przewidzieli także upadek carskiego imperium, a razem z nim koniec tego świata interesów, do którego kluczem był złoty rubel, chcieli więc ocalić z niego to, co stanowiło dla nich wartości najbardziej zmaterializowane. Od wioski do wioski po krętych i błotnistych drogach pogranicza tułały się żydowskie bryczki; starzy Żydzi, wspierani przez rosłych chłopaków, odwiedzali chałupy, rozpytując o złote ruble. Płacili cenę podwójną, więc nic dziwnego, że ludzie wyzbywali się złota, które potem krętą strużką przeciekało do niemieckich banków. Ludzie, towary i pieniądze przepływali przez granicę jak strumień przecinający złotodajną żyłę, który na dnie rozpadlin pozostawia drogocenny osad. Z tego strumienia dziadek wyławiał dla siebie drobne okruchy – gromadził wilhelmińskie marki, po czym wymieniał je na lepsze carskie złote ruble.

Któregoś styczniowego poranka przybył goniec z prośbą, żeby kochany pan Franciszek był uprzejmy koniecznie dzisiaj wieczorem stawić się w kantorze pana Kiersikowskiego. Dziadek zaprzągł konia do sań i raźnym kłusem pognał do Suwałk. Kiersikowski przyjął go nadzwyczaj uprzejmie.

– Kochany panie Franciszku, niechaj pan będzie ostrożny, bo to bardzo cenny towar – powiedział, wstając zza biurka. Wyciągnął z szafy skórzaną kurtkę, mocno podniszczoną, i podał dziadkowi. – Pan to schowa pod swoją burkę.

Zaskoczony ciężarem kurtki, dziadek przysiadł na krześle. Pod podszewką były zaszyte złote monety.

– Proszę to zanieść do Liku. Na Wilhelmstrasse 12 jest skład apteczny, tam na pana czekają.

Wieczorem dziadek poszedł do Ludeki.

– Gotlib, zawieź mnie do Liku. Dam ci zarobić.

Prusak miał sprawę do załatwienia, więc chętnie się zgodził. Następnego dnia wczesnym rankiem wsiedli do sań, Ludeka miał dobre konie, w południe byli przy składzie aptecznym. Dziadka przyjął zasuszony staruszek, żydowina nadzwyczaj strachliwy, w którym chęć zysku walczyła z widocznym lękiem. Ledwie przywitał gościa, a już chciał się go pozbyć; drżącymi rękami chwycił za ramiona, ściągnął z pleców ciężką kurtkę, podał drugą taką samą, tyle że pustą, i wręczywszy pokwitowanie odbioru w postaci recepty wypisanej na kartce żółtego papieru, wypchnął dziadka za drzwi.

– Uważaj! W mieście jest pełno strażników. Jeśli wpadniesz w ich ręce, to się nie znamy.

Dziadek nie podzielał obaw starego. Złote ruble były nie lada gratką dla niemieckich banków, żywił więc przekonanie, że jeśli jest śledzony, to najmniej powodów, żeby go ścigać, ma straż niemiecka. Z tego powodu czuł się dość pewnie na stronie pruskiej, zachowywał jednak należytą ostrożność. Wszedł do najbliższego sklepu, na wszelki wypadek kupił paczuszkę sacharyny – niedużą, przewidzianą pruskimi przepisami – a potem udał się do małej herbaciarni, gdzie przy szklance gorącej herbaty doczekał się Ludeki.

W drodze powrotnej mieli pewną przygodę. Dziadek, będąc już w domu, tak opowiadał:

– Ujechaliśmy połowę drogi, gdy zaczął się wieczór. Ludeka bał się ciemności tak samo jak diabła. W miarę jak gęstniał mrok, stawał się coraz bardziej niespokojny.

„Franek, wierzysz w diabła?” – zapytał mnie.

„Wierzę w Pana Boga” – odpowiedziałem.

„Ale! Mnie chodzi o to, cy ty wies, ze on jest”.

„Diabeł jest, on wszędzie wlezie. Nie gadaj o nim”.

„Franek, posłuchaj mnie, moze go nie ma, bo jakby był, to pomyśl: cy w takiej ciemności on by do nas nie przysed?”

„Diabeł jest wszędzie, jak będziesz o nim gadać, to może nam wyjść na diabła!”

„Mówis, ze on do nas przyjdzie?”

Ledwie Ludeka wymówił te słowa, konie i sanie stanęły.

„No i masz diabła! Ciągle o nim gadałeś, zamiast patrzeć koni” – powiedziałem ze złością i wziąłem się do wysiadania z sań, by sprawdzić, co się stało, że konie przestały ciągnąć.

Ludeka rozpaczliwie zakwilił:

„Franek, zlituj się, nie zostawiaj mnie samego z nim w ciemności”.

Wysiadłem z sań. Było ciemno choć oko wykol. Wymacałem ręką, że sanie skrzynią zaczepiły o drzewo. Widocznie konie w ciemności zboczyły nieco z ujeżdżonej drogi, poczuły, że jest ciężej, niż było, i się zatrzymały.

Ludeka dalej piszczał:

„Franek, pomódl się, wy katolicy macie rózne modlitwy, on ciebie posłucha i pójdzie od nas”.

Chwyciłem konie za kantary i zmusiłem, żeby trochę popchnęły sanie do tyłu, potem nieco w lewo i na koniec do przodu, by mogły wejść na ujeżdżoną drogę.

Ludeka znów zajęczał:

„Franek, pomódl się, ty wies jak!”.

Nic innego nie przyszło mi do głowy, więc wyrecytowałem jak wierszyk: „U drzwi twoich stoję, Panie, czekam na Twe zmiłowanie” i pognałem konie. Szczęśliwie dojechaliśmy do domu Ludeki.

To wydarzenie rozeszło się po ludziach, bo Ludeka, siedząc w karczmie Borowego, opowiadał sąsiadom, że w drodze zatrzymał nas diabeł i nie chciał puścić, dopiero gdy Franek zaśpiewał: „Za drzwiami twoieni stoję, Panie”, posed sobhie od nas. Wkrótce cała okolica po pruskiej stronie gadała, że ten Franek Gałas ma konszachty z diabłem.

W Suwałkach dziadek otrzymał garść złotych monet w nagrodę i następną kurtkę do wymiany. Wieść rodzinna niesie, że zanim wybuchła wojna, dwanaście razy wymienił on kurtki i przeniósł do Prus tyle złota, ile sam ważył, a jego własna skarbonka w skrytce pod piecem wypełniła się po brzegi.

Pewnej wiosennej nocy, wróciwszy z wyprawy do Prus, zastał żonę we łzach, pochyloną nad jakimś złowrogim urzędowym pismem, z którego wyczytał, że on, Franciszek Gołaszewski, ma się natychmiast stawić w komendzie garnizonu miasta Suwałki w celu odbycia służby wojskowej. Dziadek ani myślał dać się obuć w twarde wojskowe kamasze i pozwolić się gonić drogami wytyczonymi przez carskich sztabsgenerałów; jak tylko odczytał złowrogie pismo, od razu pomyślał o żelaznej skarbonce.

– Nie martw się, Anka! – powiedział do żony, wydobywając skarbonkę ze skrytki pod piecem. – Wszystko będzie dobrze. Czego ludzie nie mogą, tego rubel dokona.

Odliczył kilkadziesiąt złotych monet, wrzucił je do skórzanej sakiewki, którą wsadził za pazuchę, resztę zamknął w skrytce i ruszył piechotą do Suwałk. Jak poszedł, tak słuch o nim zaginął. Babcia Anna, podówczas młoda jeszcze kobieta, na próżno pukała do różnych wojskowych biur. Nikt nie chciał powiedzieć, do której jednostki został przydzielony jej mąż.

– Cierpliwości, młoda kobieto – odpowiedział starszy wiekiem oficer o cierpiętniczym wyrazie twarzy. – Jeśli nie będzie wojny, to twój małżonek powróci żyw i cały, a jeśli wojna będzie, to list napisze.

Babcią zatargał bolesny niepokój. W domu pozostawiła dwoje maleńkich dzieci, z których starszy miał niespełna cztery latka, a młodszy leżał w kołysce. Co ona pocznie sama jedna z takim drobiazgiem? Przyjechawszy do domu, oddała się pracy i bezsilnemu cierpieniu. Czekała w trwodze przez dwanaście długich tygodni. I oto którejś nocy, siedząc przy lampie i robiąc na drutach, usłyszała znajome pukanie do drzwi. Powrócił. Szczęśliwy. Z dokumentem w kieszeni stwierdzającym, że Franciszek Gołaszewski jest zdechlakiem kompletnym – nienadającym się do jakiejkolwiek służby w cesarskim wojsku.

Przywitawszy żonę, dziadek pierwsze kroki skierował do skrytki pod piecem.

– Trzeba ukryć skarbonkę od, nie daj Boże, jakiej rewizji albo rabunku.

Zabrał lampę z kuchni i poszedł do szopy. Tam wykopał głęboką szczelinę w gruncie klepiska, włożył do niej skarbonkę i przysypawszy ziemią, udeptał. Na koniec przykrył ją porąbanym drewnem.

– Będzie dobry wziątek na ciężkie czasy – powiedział do żony.

Nazajutrz na granicę zaczęły ściągać rosyjskie oddziały militarne. Wkrótce pogranicze stało się terenem przemarszu wojsk – najpierw rosyjskich, a potem niemieckich. Ci drudzy splądrowali gospodarstwo dziadków, stacjonując w nim w sile plutonu, zanim poszli dalej na wschód. Kiedy wojna przetoczyła się daleko, na Litwę, na Białoruś, w pola Ukrainy, dziadkowie powrócili na swoje włości. Wsłuchując się w odgłosy wojny, dziadek opłakiwał rany przyjaciół, którzy za rodinu, za cara i za nie swoją sprawę polegli. Orał ziemię, liczył ruble zakopane w szopie i wyczekiwał spokojnego czasu, a sąsiadom, którzy pytali, jak wydostał się z wojska, opowiadał historyjkę, którą i ja miałem szczęście usłyszeć wiele lat później:

– Na stacji w Suwałkach załadowali nas, nowobrańców, do wagonu i wieźli dwa tygodnie, Bożego świata nie pokazując. Wysadzili nas na stacji Wierchojańsk. Stacja – nie powiem niczego złego, ale kraina od razu nie przypadła mi do gustu. Pomiędzy naszymi nowobrańcami rozeszła się wiadomość, że ta kraina to Sybir. Ciarki poszły mi po plecach, gdy usłyszałem tę nazwę. Matko Boska – myślę sobie. – Człowieku, za jakie grzechy cię zesłali? Nikogo nie zabiłeś i od polityki trzymałeś się z daleka, więc z jakiej racji od razu na Sybir, jakby w suwalskich koszarach miejsca nie było? Prawda, że szmuglowałeś, co się dało, aleś nigdy nie słyszał, żeby kogo za szmugiel na taką służbę zesłali. Nie – myślę sobie – już wy mnie długo nie zatrzymacie. Święta Panienko, dopomóż, żebym ja miejsca nie zagrzał w tej ich sybirskiej służbie. I widać Święta Panienka wysłuchała mojej modlitwy. Od razu na drugi dzień przydzielili mnie na służbę do jednego majora, Polaka, który był lekarzem w pułku. Ten major to był ladaco, hulaka i karciarz. A mówił na poły po rosyjsku.

Jednego razu wrócił z kasyna blady jak trup, oczy obłędne, kołem stoją i jakby nie z tego świata. Myślę sobie: ­Pijany czy niepijany? Ale nie – idzie prosto i nic od niego nie czuć. Wchodzi do gabinetu, siada przy biurku jak słup soli, a ja zaglądam przez uchylone drzwi. I co widzę? Mój major wysuwa szufladę i wyjmuje pistolet. Samobójca – pomyślałem – ani chybi, jak palnie sobie w łeb. Podchodzę do niego, kładę rękę na pistolecie i pytam:

„Czy panu majorowi coś dolega?”.

„Uchadi! ” – odpowiada major i usiłuje wyrwać rękę z pistoletem.

„Dopraszam się łaski pana majora objaśnić mnie, po co ten pistolet”.

A on nic tylko:

„Uchadi! ”.

Białej gorączki dostał i dalejże ze mną się szarpać. Byłem silniejszy, więc powaliłem go na kanapę i trzymam. Kiedy poczułem, że oklapł, uwolniłem go i pytam:

„Cóż to panu majorowi się przygodziło?”.

A on jak uderzy w płacz.

„Przegrałem majątek mojej mamusi – powiada. – Wszystko przegrałem”.

„Kto przegrał, ten może się odegrać, po co od razu strzelać?”

„Jak się odegrać, skoro nie mam kopiejeczki przy duszy?”

Wtedy ja wyciągam zza pazuchy moją sakiewkę i stawiam na biurku. A on jak się porwie do mnie:

„Co ty sobie myślisz, sołdacie, że ja oficer wezmę od ciebie jałmużnę?!”.

„Ja niczego panu majorowi za darmo nie daję, ja tylko dopraszam się łaski pana majora”.

„To czego ty chcesz?”

„Pan major ma biedną mamusię, a ja mam żonę i małe dziatki. Jak pan major się zastrzeli, to pańska mamusia pogrąży się w rozpaczy, a moja żona i dziatki nie zaznają radości”.

„Co ty pleciesz, sołdacie, co ja mam wspólnego z twoimi dziatkami?”

„Chwileczkę, panie majorze, jak pan major weźmie te pieniądze, to się odegra, a mnie pomoże wyzwolić się od służby wojskowej. Tak wet za wet. Pańska mamusia nie dozna rozpaczy, a moje dziatki będą szczęśliwe”.

Major pomyślał przez chwilę, a potem powiedział zdziwiony:

„Prostoj sołdat, a takoj umnyj! ”.

Zgarnął sakiewkę i poszedł do kasyna. Kiedy wrócił, pijany jak bela, wziąłem się do czyszczenia jego oficerskich butów. Zaraz jednak wyrwał mi but z ręki, cisnął go w kąt i powiada:

„Ty mnie sapog czystiti nie budiesz”.

Potem powalił się na kanapę i spał do wieczora. Kiedy się zbudził, powiedział mi, że jeszcze kilka takich nocy, a odegra się całkowicie. I oddaje mi moją sakiewkę. A ja mu na to:

„Niech pan major łaskawie zatrzyma te rubelki, bo to są pieniążki zarobione szczęśliwym trafem, a panu majorowi szczęście teraz potrzebne”.

Wtedy on do mnie tak powiada:

„Pojdiosz w bolnicu”.

Poszedłem do szpitala, leżę i stękam, tak jak mi pan major przykazał: „żywot bolit, żywot bolit…”. Przychodzili lekarze, badali, lekami takimi poili, że tylko za buksy się trzymać. Już myślałem, że nie wytrzymam, a tu jeszcze zaczęli straszyć, że niby tego, co będzie udawał chorego, wezmą pod komisję i wsadzą do więzienia albo do karnej kompanii. Niektórzy żołnierze dali się nabrać, a ja swego dotrzymałem, bo pan major ostrzegł, żebym nie dał się złapać na żadne sztuczki, więc leżałem, stękając: „żywot bolit”. Po dwóch tygodniach przyszła do mnie komisja lekarska; pięciu było lekarzy w białych fartuchach akuratnie. Popatrzyli na mnie, opukali, pognietli brzuch.

„Czort z nim!Gierojom nie budiet – orzekli – ujezżaj domoj”.

Nazajutrz, pobrawszy swoje cywilne odzienie, wsiadłem do wagonu, który po dwóch tygodniach jazdy pomaleńku wkolebał się na stację w Suwałkach. Dzisiaj, kiedy tak z wami gwarzę, to tak sobie myślę: co ja bym teraz robił, gdybym nie miał tych złotych rubli? Siedziałbym pewnie w okopach albo gryzłbym ziemię. A tak, patrzcie: siedzę pomiędzy wami jak u Pana Boga za piecem. Ot, co znaczy złoty rubel.

Nowy dom. Nowe idee

Wydarzenia przeze mnie wyżej opisane miały miejsce w tym czasie, kiedy mnie na świecie jeszcze nie było. Co więcej, nie istniałem jeszcze w żadnym ziemskim projekcie, gdyż ojciec mój, mając niespełna cztery lata, był pierwszym z jedenaściorga dzieci, które spłodzili moi dziadkowie. Dziadka poznałem wiele lat później, właśnie wtedy, kiedy historia, zatoczywszy wielkie kolisko, stanęła na nowym zakręcie. Kiedy po raz pierwszy usłyszałem tę opowieść, od razu zapragnąłem zobaczyć wszystko na własne oczy. Miałem wtedy dziesięć lat i wyobraźnię spragnioną niezwykłych przygód, takich, jakie w młodości miewał dziadek Franciszek. Jakaż więc była moja radość, kiedy pewnego razu ojciec powiedział, że wyjeżdża do Milewa w odwiedziny do dziadków, a ja, jeśli chcę, to mogę z nim pojechać. Oczywiście chciałem. Od dawna marzyłem, żeby się tam udać, by usłyszeć to jeszcze raz, stanąć stopą, dotknąć rękami i uszczknąć dla siebie kawałek wspaniałej przygody.

Wczesnym rankiem wdrapałem się na wóz obładowany stertą siana, tak wysoko, że ledwie udawało mu się przecisnąć pod konarami przydrożnych lip i jesionów. Para gniadych koników mozoliła się przez większą część dnia na twardym, trzęsącym bruku, na grząskiej, wyboistej drodze wiodącej przez las, na szerokim gościńcu, który kładł się jasną wstęgą pomiędzy polami zbóż bielejących o tej porze roku – pastwisk, z których spędzano nażarte krowy, pomiędzy zdziczałe sady wokół wyszabrowanych gospodarstw, by przed zachodem słońca dobijać ostatnich kilometrów piaszczystej drogi.

Z wysokości wozu wszystko było widoczne jak na dłoni. Obszerne gospodarstwo z czerwonej cegły stało na wzgórku z dala od wsi. Wokoło rozciągały się pola uprawne, a za nimi las – zrazu jasny świetlistością wysokopiennych sosen, w głębi zaś mroczniejący zielonością świerków. Bór od reszty pól odcięto głębokim kanałem, przez który przerzucono drewniany mostek. W tej części, gdzie rosły sosny, był ogród dla koni, w którym pasła się klacz ze źrebięciem kasztanowej maści. Między kanałem i drogą leżała niewielka równina okolona kolczastym drutem, służąca za pastwisko dla krów i owiec. Pośrodku ogrodu stała zaś studnia z kołowrotem do wyciągania wody dla zwierząt w przedwieczornej porze. Kiedy nadjechał wóz, słońce właśnie pochyliło się nad horyzontem. Krowy wolnym krokiem ciągnęły do studni, a owce, które zbiły się w gromadkę przy płocie, nagle spłoszone smyrgnęły pod drut ogrodzenia i wpadły na podwórko, czyniąc rwetes wśród ptactwa.

Babcia Anna, wyjrzawszy przez okno kuchenne na drogę, żwawym kroczkiem wybiegła przed bramę. Biegnąc, rzuciła okiem do wnętrza otwartej stodoły i zawołała:

– Franuś! Mamy gości!

Ze stodoły wyszedł mężczyzna niemłody, w czapce z daszkiem gdzieniegdzie postrzępionym na brzegach, w kaloszach nieco przydużych na bose nogi, spodniach podkasanych do połowy łydek i rozpiętej koszuli, pod którą, kiedy pochylił się, żeby dotknąć mojego policzka twardą, szczeciniastą wargą, dostrzegłem pierś kościstą, pokrytą rzadkim, siwym włosem.

– Gość w dom, radość w dom! Prosimy do izby – wołał z daleka, śmiejąc się wesoło.

W kuchni było jeszcze widno, chociaż słońce już zaszło i tylko z nadmiaru hojności wyrzuciło zza horyzontu wiązkę promieni. Od betonowej podłogi ciągnęło miłym chłodem, niosącym ulgę członkom rozparzonym w letnim upale.

Babcia jęła krzątać się wokół spóźnionego obiadu.

– Cóż to wy do nas z sianem przyjeżdżacie? – zapytał dziadek, ocierając rękawem pot z czoła. – Mało macie żywiny?

– Sprzedałem kilka sztuk. Została jedna krowa na mleko i para koni, a jak dobrze pójdzie, to do jesieni i tego nie będzie.

– A dlaczego to tak?

– Bo widzi tata, w Krupinie chcą założyć spółdzielnię produkcyjną i z tej przyczyny rozkułaczają niektórych gospodarzy. Polityka teraz jest taka, że jeśli nie wstąpisz do spółdzielni, to puszczą cię z torbami. Niektórym gospodarzom przysłali nawet nakazy, żeby zdali zboże dla państwa do piętnastego sierpnia. A jak oni mogą zdać, kiedy zboże na polu stoi? Półtorak kupił na targu trzy cetnary żyta i zawiózł im do punktu skupu, więc dali mu na razie spokój, a Orchowskiemu przysłali sekwestratora, który zajął świnię z prosiakami. I mnie zaliczyli do kułaków, tylko patrzeć, jak przyślą sekwestratora. Jak na razie upycham, gdzie mogę, bardziej wartościowe rzeczy, bo pewnie nic z tego gospodarowania nie wyjdzie.

– To co ty, synu, zamierzasz? Chcesz się pozbyć gospodarki?

– Nie widzę innego wyjścia. Gospodarka to żaden interes.

– Interes interesem, a gospodarka gospodarką.

– Gospodarka pieniędzy nie daje.

– Ale chleb daje. Pamiętasz, synu, jak chodziliśmy za granicę? Tu zarobiłeś, tam straciłeś, a ziemia zawsze plonowała.

– To były inne czasy. Dzisiaj polityka zmierza do tego, żeby nie było gospodarzy, wszyscy mają siedzieć w kołchozach i cała ziemia ma być w kołchozach. Wolę od razu zdać gospodarkę na rzecz skarbu państwa.

– A jeśli nie przyjmą?

– To i tak porzucę.

– Jeśli porzucisz gospodarkę, postawią cię przed sądem i będziesz płacił grzywnę.

– Lepiej zapłacić grzywnę, niż siedzieć w kołchozie. Jak oni nie mogą ścierpieć kułaka, to ja nie muszę być gospodarzem, choćby przyszło mi zostać biedakiem.

Ojciec nienawidził kołchozu. Siedzieć w kołchozie znaczyło dla niego tyle samo, co siedzieć w więzieniu. Wyobraźnia stawiała mu przed oczyma przerażającą perspektywę: kołchoźnik Piotr Gołaszewski wychodzący z widłami w pole, żeby zarobić jeszcze jedną dniówkę. Ta wstrętna myśl, wyrażająca pogardę dla zbliżającego się własnego upadku i rozpacz, i gniew, ogarnęła całą umysłowość ojca. A jeśli w słowach swoich zgadzał się być biedakiem, to był to krzyk rozpaczy człowieka, który czuje, że chcą go obedrzeć z resztek godności.

Mnie, tak samo jak ojcu, zapadło w pamięć takie zdarze­nie. Przejeżdżaliśmy saniami przez Cimochy. W tej wiosce była spółdzielnia produkcyjna – mówiąc językiem ojca: koł­­­choz. W pewnej chwili dosiadł się do nas ubogo ubrany mieszkaniec wioski. Ojciec zaczął z nim rozmowę:

– Jest pan członkiem spółdzielni?

– Jestem – odpowiedział.

– Dobrze się panu powodzi?

– Tak sobie, jak wszystkim.

– Ile panu płacą, jeśli można wiedzieć?

– Dostaliśmy półtora kilograma zboża za dniówkę, a ma być jeszcze drugie tyle.

– Ile pan tych dniówek wypracował? – ciągnął dalej ojciec.

– A do cholery! Co najmniej trzysta.

– Niewiele. Jak pan wyżyje z rodziną za takie wynagrodzenie?

– Resztę się ukradnie, jak zajdzie potrzeba.

– To panu dobrze, skoro może ukraść, a co ma zrobić ten, co ukraść nie ma jak?

– Zdechnąć! Jak nie umie ukraść, to głupi – odpowiedział i zeskoczył z sań.

Ojciec bojaźliwym nie był. Dziadek o swoim najstarszym synu wyrażał się z uznaniem: „Przed wojną, jak Piotrek wybierał się do Prus, mnie głowa nie bolała, bo miałem pewność, że jak wyszedł z domu, tak doń powróci”.

W trzydziestym dziewiątym roku dzielnie walczył pod Warszawą. Za udział w potyczce z niemieckim patrolem, w której polscy żołnierze zabili siedmiu niemieckich razem z oficerem i wzięli dwóch do niewoli, został wymieniony w rozkazie dowódcy kompanii. Do odznaczenia jednak nie doszło, natomiast dane mu było uczestniczyć w smutnej ceremonii przekazania bronionego terenu zwycięskiemu wrogowi. Ile razy wspominał tamte chwile, zawsze pośród smutków dźwięczących w jego mowie dało się słyszeć nutkę ironii: „Obiecali nie oddać guzika, a oddali całą marynarkę”.

W wyobraźni widziałem ojca w pierwszym szeregu kompanii oraz generała, który kroczył wzdłuż całej kolumny, odczytując myśli z załzawionych oczu żołnierzy. Zastanawiałem się nieraz nad tym, jakie myśli mógł wyczytać z oczu mojego ojca, że jego ręka trzymająca wstążeczkę Krzyża Walecznych jakby celowo ominęła pierś taty i spoczęła na piersi sąsiada, który płakał jak dziecko. Czy znalazł w nich tę samą nutkę ironii, tę myśl przekorną, która nie da się oszukać żadnej władzy – ani swojej, ani obcej – ni nie pozwoli zamknąć się w złotej klatce, a okiem uciesznie złośliwym widzi szachrajstwo ukryte pod złotym szamerunkiem? Myślę, że to właśnie ta myśl niepodległa kazała ojcu nie iść na jeniecki punkt zborny w Rembertowie, nie oddać się w niemiecką niewolę, lecz wymieniwszy mundur na cywilne ubranie, odwalić pieszo trzysta kilometrów dzielących Warszawę od domu w Korytkach, a potem przez sześć długich lat zwodzić okupanta, wymykać się gestapo, uciekać z przymusowych robót, sprzedawać bimber niemieckim żołnierzom, bić świnie wbrew najsurowszym zakazom, orać ziemię, płodzić dzieci i żyć na przekór dziejącej się śmierci.

W czasach powojennych pomiędzy moim ojcem a władzą zapanowały stosunki wzajemnej nieufności. Zaczęło się od tego, że ojciec, uwierzywszy słowu ówczesnego ministra Ziem Odzyskanych, zajął w powiecie oleckim duże poniemieckie gospodarstwo i w dwa lata napełnił je wszelkiego rodzaju żywiną. Był to krok o tyle nierozważny, że ów minister poszedł wkrótce do mamra, a do ojca przylgnęła opinia kułaka, sprowadzając na niego rozliczne kłopoty. Różni sekretarze, sekwestratorzy i pełnomocnicy rządu – dawni dworscy parobcy i pastuchy – dwa razy do roku przetrząsali gospodarstwo, liczyli w polu hektary, w oborze krowy i w chlewie świnie, łamiąc głowy nad beznadziejnym przypadkiem kułactwa, z którym należało coś zrobić, zanim jego zaczyn rozpocznie działać destrukcyjnie na umysły sąsiadów.

Rozkułaczyć! Ta myśl oczywista, narzucająca się każdemu proletariacko myślącemu umysłowi, okazała się w praktyce nie taka prosta. Zwykłe sposoby nie dawały pożądanego rezultatu, nie pomogło ani odpowiednio wysokie naliczenie podatku, ani Bóg wie jakie podniesienie obowiązkowych dostaw; ojciec wbrew usiłowaniom przedstawicieli władzy stale pomnażał zasoby gospodarstwa o nowe sztuki bydła i maszyn. Działo się tak dlatego, że miał on niezwykłą smykałkę do poniemieckiej techniki; stary agregat omłotowy doprowadził do zegarmistrzowskiej precyzji działania, uzupełniwszy go różnymi częściami wymontowanymi z maszyn porzuconych przez Niemców, i puścił się w omłoty. Uruchomienie agregatu wywołało we wsi nie byle jaką sensację. Ludzie obstąpili młockarnię, która w szalonym tempie pochłaniała snopy zboża w pyle, warcząc zajadle. Bardziej odważni podchodzili blisko, grzebali w słomie, w plewach, sięgali do worków po ziarno, a przekonawszy się o istotnych zaletach maszyny, pisali się u ojca w kolejkę, cepy zawiesiwszy na kołku.

Władza, od samego początku śledząca rzecz całą podejrzliwym okiem, w samym środku sezonu oświadczyła nagle, że nie może pozwolić na taki kułacki proceder. Ojciec gwałtownie protestował. Wymachując świstkiem papieru, dowodził, że agregat jest jego własnością nabytą od Niemca podczas okupacji i potwierdzoną przez Główny Urząd Likwi­­dacyjny. Protesty nie pomogły, agregat zarekwirowano. Chłopom, którzy odwykli od cepa i małej młocarki napędzanej kieratem, wyjaśniono, że agregat będzie pracował jak dawniej, tyle tylko, że dochody z niego, ku pożytkowi ogólnemu, popłyną do skarbu państwa, zamiast napełniać kułacki spichlerzyk. Przy maszynach postawiono Marka Jachimowskiego, chłopa z Krupina, którego powszechnie nazywano Misiem. Nazywano go tak dlatego, że był mały i gruby i przez cały rok, zima czy lato, chodził w kufajce i watowanych buksach. Jachimowski miał niczym nieskażony proletariacki życiorys. Pochodził z rodziny komorniczej, ale nie z tych komorników, którzy przeniósłszy się na Ziemie Odzyskane, rozsiedli się od razu na Bóg wie jakich hektarach. Miś zajął gospodareczkę niewielką, dwa lub trzy hektary, nie więcej – skromniutki domek, maleńka stodółka razem z chlewikiem. Żył niebogato, chodząc po domach i zalewając dziury w garnkach. Postawiono go przy maszynach, bo w czasie okupacji, pracując u Niemca w warsztacie blacharskim, liznął trochę techniki.

Zaczęły się państwowe omłoty, z których chłopi byliby zapewne zadowoleni, gdyby nie to, że już wkrótce wydarzyła się awaria. Miś, dostawszy do ręki tak znakomity instrument, zaczął zaglądać do kieliszka. W nałóg wpędzali go sami chłopi; ponieważ kazano im płacić od ilości namłóconego ziarna, więc żeby Miś pozwolił wykazać się mniejszym namłotem, prowadzili go na wódkę. Wszystko szło, jak należy – do czasu, kiedy przyszła kolejka Antoniego ­Kosiarza, sąsiada zza płotu. Stary niezguła zamiast sprawę opić zawcza­­su, jak robili inni gospodarze, napoił Misia w czasie roboty. W stodole przy maszynach pracowali chłopi, a Miś, siedząc w kuchni, opróżniał butelkę. I właśnie wtedy zdarzyła się awaria. W motorze trzasnęło i młocarnia w biegu stanęła. Ojciec, słysząc z daleka, że motor źle pracuje, rzucił się pędem na ratunek. Niestety, przybiegł za późno. W motorze widniała dziura wielka jak dłoń. Ogarnięty wściekłością przypadł Misiowi do gardła.

– Durniu! Nie dokręciłeś panewki.

– No to co? Zależy ci? – Miś szarpał się, usiłując uwolnić klapy kufajki z rąk ojca.

– Zależy! – krzyczał ojciec.

– A ja tam pierdze na szwabsko maszyne1! – odpowiedział Miś i splunął w dziurawy kadłub motoru.

Ojciec natychmiast poleciał do powiatu i opowiedziawszy wszystko po kolei, zapytał:

– Jak teraz chłopi zdadzą zboże dla państwa? Pytam się pana starosty.

Starosta, sięgnąwszy po słuchawkę, kazał przynieść pismo, w którym podkreślił: „Rzeczony agregat omłotowy przywrócić do rąk właściciela”. Młocarnia była gotowa do pracy, a po motor ojciec poszedł do sąsiada.

– Daj mi motor – prosił.

– Jaki motor? – zapytał Orchowski.

– No ten, co masz ukryty w stodole. I tak nic z nim nie zrobisz.

Orchowski domyślił się, że ojciec w czasie młócki zajrzał pod gromadę grochowin, niby przypadkiem rzuconą w kącie stodoły. Jeśli on wie, to inni też wiedzą – pomyślał – a wkrótce i urząd likwidacyjny też się dowie i przyśle urzędnika, który przetrząśnie całe obejście.

– A co ja z tego będę miał?

– Wymłócę ci zboże.

– A jak urząd się dowie? – wyraził wątpliwość Orchowski.

– To wydasz im mój z łatanym kadłubem. Te motory są takie same, a oni w urzędzie gówno się znają.

– Zabieraj! Tylko przyjdź wieczorem.

Kilka dni później motor był gotowy do pracy. Przez całą jesień ojciec młócił zboże we wsi, a władza udawała, że tego nie widzi. Czasem zjawiał się urzędnik z gminy z nakazem rychłego zdania zboża państwu przez któregoś z gospodarzy i wtedy, jakby mimochodem, wstępował do ojca, napomykając, że należałoby zmienić kolejność omłotu. Ojciec stosował się do tych zaleceń.

W czterdziestym dziewiątym roku rozpoczęło się prawdziwe szaleństwo. Gospodarze zebrali się u sołtysa, pomstując na nową klasyfikację ziemi, która przyszła po najeździe ekipy geometrów na chłopskie pola.

– Oszustwo! – wołali. – Żwirownię policzyli w pierwszą klasę. Chcą ciągnąć większe podatki…

Po wielkiej wrzawie postanowili wysłać do Warszawy delegację na spotkanie z nowym ministrem rolnictwa. Wiązali z tą wizytą wielkie nadzieje: minister, sam z chłopów, zdał w Poznańskiem pięćdziesiąt hektarów ziemi na skarb państwa. Wśród reprezentantów znalazł się także mój ojciec. Ułożywszy mowę, postanowili rozmówić się z ministrem po męsku, jak chłop z chłopem gadać powinien. Ale nic z tego nie wyszło. Najpierw kazał minister długo na siebie czekać w sali konferencyjnej, gdzie zebrały się delegacje również z innych stron Polski, a kiedy wreszcie się ukazał, od razu naskoczył na nich z gębą.

– Po jakiegoście diabła przyszli?! – zapytał, nie kryjąc rozdrażnienia. – Nie podoba się wam nowa klasyfikacja ziemi? Chcecie płacić mniejsze podatki? Nic z tego! Piszcie się do spółdzielni produkcyjnych, a jak nie, to z torbami pójdziecie.

Słowa ministra spadły obuchem na głowę. Ojciec chciał coś powiedzieć, ale sołtys trącił go w bok:

– Chłopy, idziemy stąd!

Na dworcu wileńskim wsiedli do pociągu. Jechali całą noc, a koła wagonu grały im złowrogą muzykę: „z torbami pójdziecie, z torbami pójdziecie…”. O świcie, kiedy stanęli na peronie dworca w Olecku, sołtys powiedział:

– Wstąpmy do kościoła, podziękować Panu Bogu, że nas nie zamknęli.

Modlitwa być może zrobiła dobrze sołtysowi, ale nie ojcu.

Nazajutrz, kiedy błąkał się po podwórku, bijąc się z myślami, a robota leciała mu z rąk, przed wrota zajechała więzienna karetka. Wysiadło z niej dwóch tęgich cywilów, którzy bez słowa chwycili ojca pod ręce i zanim się spostrzegł, wsadzili do wozu.

Karetka trzęsła się na wybojach, a ojcu chwiał się cały świat. O co im chodzi? – myślał. – Podatek zapłacony, zboże zdane i żadnej politycznej roboty…

Przyjechawszy do gminy, kazali mu wysiąść z karetki i ująwszy go na powrót pod ramiona, wprowadzili ojca do urzędowego pokoju wójta. Ale wójta tam nie było. Przy oknie stał za to młody człowiek w lśniących butach i jeździeckich bryczesach, na które naszyto szarozielone leje. W ręku trzymał małą rózeczkę, postukując nią o cholewę buta. Mężczyzna patrzył przez okno. Kiedy drzwi za ojcem zamknięto, odwrócił się – i wtedy ojciec go poznał. Postawiono go przed oblicze niejakiego Adama Gatki, z którym ojciec już wcześniej miał ostry zatarg. W czterdziestym szóstym roku Gatko chciał zostać kierownikiem szkoły w Krupinie. Rozpoznawszy w nim chłopca, który przed wojną biegał za bydłem u dziedzica w Bargłowie, wieś – za namową wujka Stanisława Niderausa, który był sołtysem w Krupinie – przepędziła go, argumentując: jak on może uczyć dzieci w szkole, skoro sam ma cztery klasy całej nauki? Ojciec też nieźle przeciw niemu gardłował. W niespełna pół roku Gatko zjawił się w Krupinie, pokazując służbową legitymację, do której wpisano stanowisko służbowe: prokurator. Przyjechał podziękować za wyrządzoną przysługę. Ojcu zrobiło się nieprzyjemnie – tak stać przed tym dryblasem wyższym o dobre pół głowy i znosić spojrzenie szarych oczu, z których przezierała bezwzględność; tym bardziej że o Gatce krążyły niepokojące wieści. Jego sława tłukła się po sąsiednich powiatach, budząc postrach wśród rolników – zwłaszcza uznanych za kułaków. Chodziły słuchy, że pracował w prokuraturze powiatowej w Ełku, a społecznie zajmował się zakładaniem spółdzielni produkcyjnych na wsiach. Był pod tym względem wysoko ceniony; miał podobno wielu rozkułaczonych chłopów i kilka założonych spółdzielni. Stojąc przed Gatką, ojciec wiedział, że z tej rozmowy nic dobrego nie może wyniknąć.

Nie zdążył jeszcze ochłonąć z wrażenia, gdy Gatko zapy­­­tał tonem niby znudzonym, jednak niepozostawiającym wątpliwości, kto jest prokuratorem, a kto kułakiem:

– Zboże zdane?

– Tak. Zdałem zboże.

– A sąsiad zboże zdał? – pytał dalej Gatko, nie spuszczając ojca z oczu.

– Nie, nie wiem, o którego sąsiada panu chodzi.

– Pytam, czy Buczyński zdał zboże.

– Buczyński to chyba nie zdał.

– Chyba czy na pewno?

– Raczej na pewno. Jego zboże jeszcze na polu stoi.

– To jakiej cholery czekasz?! – ryknął nagle Gatko. – Na Andersa, że na białym koniu przyjedzie?!

Wyrwawszy się z gminy, ojciec przywalił pieszo do domu, otworzył spichlerzyk i napełniwszy worki zbożem, zawiózł do punktu skupu. W taki sposób zboże zaczęło przesypywać się z ojcowego spichlerzyka do państwowego magazynu. Sprawa tym bardziej przykra, że wzbudzająca powszechną wesołość. Buczyński droczył się z ojcem przez miesiąc, zanim oddał zboże.

– Co mnie to obchodzi – mówił. – Dostałeś państwową cenę, to się odczep. Ja ciebie nie prosiłem, żebyś za mnie zdał zboże. Jak zbiorę z pola, to wymłócisz i sobie odsypiesz.

A inni zapowiedzieli to samo:

– On bogaty, to niechaj daje państwu. Zboże na naszym polu wyrosło.

Mówili tak wprawdzie półżartem, ale ojcu śmiać się nie chciało. Żart mógł łatwo przeobrazić się w rzeczywistość. Chłopi nie byli skorzy do oddawania państwu swojego dorobku. Zawsze znalazło się kilku opornych, którym się nie spieszyło, zwlekali z dostawą jak najdłużej, aż na końcu okazywało się, że nie ma co od nich wziąć. Przed ojcem zarysowała się niewesoła perspektywa. Jeżeli Gatko wziął się za niego, to niewątpliwie w tym celu, żeby doprowadzić do rozkułaczenia, czyli do stanu kompletnej ruiny, po której nie pozostanie już nic, jak tylko szukać ratunku, wstępując do spółdzielni produkcyjnej, to znaczy do kołchozu.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

1 Nie wszyscy mieszkańcy wiosek artykułowali wygłosowe ę, ą.

Wspomnienia

Dostępne w wersji pełnej

Wojna

Dostępne w wersji pełnej

Okupacja

Dostępne w wersji pełnej

Szaber

Dostępne w wersji pełnej

Krupin. Wielkie niepokoje

Dostępne w wersji pełnej

Pszczoły

Dostępne w wersji pełnej

Rodzina – smutki i radości…

Dostępne w wersji pełnej

Pan profesor Chludziński

Dostępne w wersji pełnej

Kalinowo. Długa codzienność

Dostępne w wersji pełnej

Starzy koledzy

Dostępne w wersji pełnej

Ostatki

Dostępne w wersji pełnej

Na pograniczu

ISBN: 978-83-8313-501-4

© Waldemar Gołaszewski i Wydawnictwo Novae Res 2023

Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.

REDAKCJA: Anna i Paweł Pomiankowie, jezykowedylematy.pl

KOREKTA: Emilia Kapłan

OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek

Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.

Zaczytani sp. z o.o. sp. k.

ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia

tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]

http://novaeres.pl

Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk