Morderstwo wybitnie francuskie. Amerykanka i paryska zbrodnia - Colleen Cambridge - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Morderstwo wybitnie francuskie. Amerykanka i paryska zbrodnia ebook i audiobook

Cambridge Colleen

0,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

41 osób interesuje się tą książką

Opis

Paryż – Miasto Świateł – powraca do życia po wojnie. A jego mieszkańcy wykorzystują każdą okazję, by wznieść toast! Tabitha Knight – amerykańska emigrantka – odkrywa, że nie każdy jest gotów na świętowanie. Niektórzy gotowi są na morderstwo…

Imponująca katedra Notre Dame, zapierająca dech w piersiach Wieża Eiffla i Paryż przepełniony oszałamiającą architekturą, są dla Tabithy zdecydowanie mniej ważne, niż skromny budynek, w którym mieści się szkoła gotowania Cordon Bleu. To tam, pod okiem legendarnej Julii Child, powstają nowe dania, których Tabitha tak chętnie się uczy. Gdy jeden z kucharzy pada martwy po wypiciu wina, staje się jasne, że morderca w wyrafinowany sposób zabija, doprowadzając do zatrucia organizmu. Kto, i dlaczego wybiera taki sposób na dokonanie zbrodni?

Tabitha i Julia mają nadzieję znaleźć odpowiedzi na te pytania. Nawet wtedy, gdy ich prywatne śledztwo prowadzi je przez najciemniejszą przeszłość wojennej Francji…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 411

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 50 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Agata Góral

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nałuA MUR­DER MOST FRENCH
Re­dak­cjaAnna Pła­skoń-So­ko­łow­ska
Tłu­ma­cze­nieMagda Wit­kow­ska
Ko­rektaJo­anna Rod­kie­wicz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiPa­weł Pan­cza­kie­wicz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Co­py­ri­ght © 2024 by Col­leen Gle­ason First pu­bli­shed by Ken­sing­ton Pu­bli­shing Corp. All ri­ghts re­se­rved Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2025 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2025 Magda Wit­kow­ska
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-911-2
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

WSTĘP OD AU­TORKI

Ju­lia i Paul Chil­do­wie miesz­kali w la­tach pięć­dzie­sią­tych ubie­głego wieku przy rue de l’Uni­ver­sité w Pa­ryżu. Ju­lia cho­dziła na za­ję­cia pro­wa­dzone przez szefa kuchni Bu­gnarda, a także na po­po­łu­dniowe po­kazy ku­li­narne or­ga­ni­zo­wane w Le Cor­don Bleu. O ile jed­nak wia­domo au­torce, Ju­lia Child ni­gdy nie była świad­kiem żad­nego za­bój­stwa ani też nie zo­stała wplą­tana w sprawę żad­nej ta­jem­ni­czej śmierci. Ta­bi­tha Kni­ght i jej mes­sieurs, jak rów­nież wszy­scy bo­ha­te­ro­wie tej książki, któ­rych ży­cie tak tra­gicz­nie się skoń­czyło, są je­dy­nie wy­two­rem pi­sar­skiej wy­obraźni.

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Pa­ryż23 stycz­nia 1950 roku

Już mia­łam wbić dru­gie jajko do mi­ski, gdy na­gle coś mnie tknęło.

Co też Ju­lia mó­wiła o roz­trze­py­wa­niu ja­jek?

Wes­tchnę­łam, zmarsz­czy­łam czoło i przy­wo­ła­łam z pa­mięci moją drogą przy­ja­ciółkę i są­siadkę Ju­lię Child, w szcze­gól­no­ści zaś jej en­tu­zja­styczny opis naj­lep­szego – ab­so­lut­nie naj­lep­szego – spo­sobu przy­rzą­dza­nia ja­jecz­nicy. Po­dobno wszy­scy Ame­ry­ka­nie ro­bią to nie tak, jak na­leży, a ona sama ta­jem­nicę tego pro­cesu po­znała w pre­sti­żo­wej pa­ry­skiej szkole go­to­wa­nia Le Cor­don Bleu.

Zmru­ży­łam oczy, usi­łu­jąc so­bie przy­po­mnieć, o co w tym cho­dziło. Czy ma­sło na­le­żało wrzu­cić na pa­tel­nię, czy do ja­jek? A co z tym mle­kiem, względ­nie ze śmie­tanką? Do­lać do ja­jek czy wlać na pa­tel­nię? No i kiedy przy­cho­dzi czas na es­tra­gon?

Cią­gle jesz­cze się za­sta­na­wia­jąc, co po­win­nam zro­bić te­raz, gdy już roz­bi­łam pierw­sze jajko, się­gnę­łam po fi­li­żankę i upi­łam łyk szczo­drze po­sło­dzo­nej kawy. Do­słow­nie chwilę póź­niej roz­le­gło się wa­le­nie do drzwi.

O mało nie upu­ści­łam dru­giego jajka, ale szczę­śli­wie udało mi się je oca­lić przed roz­trza­ska­niem. Po­pę­dzi­łam otwo­rzyć, żeby ha­łas – stu­ka­nie albo re­ak­cja Oscara Wilde’a, który po­mimo swo­ich nie­wiel­kich roz­mia­rów nie miał so­bie rów­nych w szcze­ka­niu – nie obu­dziły mo­jego dziadka i wujka Rafe’a. Za­równo pies, jak i moi pa­no­wie – mes­sieurs, jak ich piesz­czo­tli­wie na­zy­wa­łam – spali spo­koj­nie na pię­trze i obu­dzić się mieli nie wcze­śniej niż za go­dzinę. Ma­dame X, na­sza kotka, może i już wstała, ale nie na­le­żało się spo­dzie­wać, że na­robi ha­łasu. Co naj­wy­żej po­sła­łaby przy­by­szowi szy­der­cze spoj­rze­nie.

– Ju­lia! – wy­krzyk­nę­łam za­sko­czona, gdy za drzwiami za­sta­łam przy­ja­ciółkę. – A ty nie mia­łaś być na za­ję­ciach?

Ju­lia za­pi­sała się do Le Cor­don Bleu i po­ranki spę­dzała w to­wa­rzy­stwie je­de­na­stu by­łych ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy w piw­nicz­nej pra­cowni życz­li­wego, acz wy­ma­ga­ją­cego szefa kuchni Bu­gnarda. Była je­dyną ko­bietą na kur­sie, ale an­ga­żo­wała się bar­dziej niż kto­kol­wiek inny. Tak w każ­dym ra­zie twier­dziła.

– Jest ja­kiś pro­blem z pie­kar­ni­kami. Mon­sieur le chef od­wo­łał dzi­siej­sze za­ję­cia – wy­ja­śniła.

Jak zwy­kle pro­mien­nie się uśmie­chała i try­skała ener­gią oraz en­tu­zja­zmem – do ży­cia w ogóle, a do no­wych do­świad­czeń w szcze­gól­no­ści, zwłasz­cza zaś do tych ku­li­nar­nych.

Strze­li­sta po­stać – Ju­lia nie­chęt­nie się do tego przy­zna­wała, ale mie­rzyła pra­wie metr dzie­więć­dzie­siąt – wpły­nęła do wnę­trza mo­jego miesz­ka­nia w roz­pię­tym płasz­czu i z ko­lo­ry­stycz­nie do­pa­so­wa­nym sza­li­kiem, ścią­gnęła z głowy ka­pe­lusz i jak gdyby ni­gdy nic odło­żyła dwie ma­te­ria­łowe torby na fo­tel.

– Idziesz na targ? Ja mu­szę iść. Po­my­śla­łam, że zaj­rzę i... A co go­tu­jesz? – za­py­tała, po­cią­ga­jąc no­sem.

Szybko wy­swo­bo­dziła się z płasz­cza i sza­lika.

Za­sta­na­wia­łam się, czy to moż­liwe, żeby wy­czuła za­pach jajka z ko­ry­ta­rza.

– A skąd wiesz, że go­tuję? – Za­miast od­wie­sić jej wierzch­nie odzie­nie do szafy, prze­rzu­ci­łam je przez ba­lu­stradę scho­dów.

– Es­tra­gon pach­nie, a poza tym... trzy­masz w dłoni jajko. – W jej oczach roz­bły­sła ra­do­sna iskierka.

– Ach! – Ro­ze­śmia­łam się. Po­win­nam była się do­my­ślić, że Ju­lia zwróci uwagę na za­pach sie­ka­nych ziół. – Mia­łam ochotę na coś in­nego niż omlet, więc chcia­łam usma­żyć ja­jecz­nicę, ale nie po­tra­fię so­bie przy­po­mnieć, kiedy się do­daje ma­sło. I śmie­tankę. – Za­chi­cho­ta­łam nie­śmiało. – I... w ogóle jak to zro­bić.

Od­kąd swego czasu Ju­lia na­uczyła mnie przy­rzą­dzać omlet, prze­pro­wa­dzam całą pro­ce­durę bez mru­gnię­cia okiem i wy­kła­dam na ta­le­rze prze­pyszne da­nie, ku wiel­kiej ra­do­ści dziadka i wujka Rafe’a. Dziś rano po­sta­no­wi­łam jed­nak usma­żyć ja­jecz­nicę, bo ileż można jeść omlet?

(Ba­gietki i ser ni­gdy mi się nie znu­dzą. Ser z rwa­nymi ka­wał­kami chleba mo­gła­bym jeść co­dzien­nie do końca ży­cia i na pewno bym nie na­rze­kała. Zwłasz­cza gdy­bym mo­gła po­pi­jać je do­brym czer­wo­nym wi­nem).

– Och! Les oeufs bro­uil­lés ze świe­żym es­tra­go­nem. Ma­gni­fi­que! – rzu­ciła Ju­lia i wma­sze­ro­wała do kuchni. – To skoro mam dziś przy­mu­sowe wa­gary, po­zwól, Ta­bi­tho, że choć cie­bie cze­goś na­uczę. Pod­po­wiem ci co i jak.

Już mia­łam na­dzieję, że Ju­lia weź­mie dziś go­to­wa­nie na sie­bie, ale nic z tego...

– Jed­nego dnia Bu­gnard po­chwa­lił mnie przy ca­łej kla­sie – oznaj­miła Ju­lia, po­da­jąc mi far­tuch. – Matko, jak mi się po­doba w tej two­jej kuchni! Moja jest tak po­twor­nie cia­sna. Ma roz­miary znaczka pocz­to­wego. W każ­dym ra­zie mon­sieur le chef za­py­tał, czy ktoś chciałby usma­żyć dla niego ja­jecz­nicę. Uzna­łam, że to jest coś, z czym po­win­nam so­bie po­ra­dzić. Czy co­kol­wiek można zro­bić nie tak, gdy się smaży ja­jecz­nicę? Otóż... można! – Zer­k­nęła do mi­ski, do któ­rej tra­fiło do­tąd tylko jedno jajko, po czym pod­nio­sła na mnie wzrok. – Za da­leko nie za­brnę­łaś, co?

Ro­ze­śmia­łam się ner­wowo.

– No nie... Nie po­tra­fi­łam so­bie przy­po­mnieć, czy ma­sło po­win­nam do­dać do ja­jek, czy na pa­tel­nię.

– Na pa­tel­nię. Po pro­stu je tam wrzuć. Ależ nie, nie! Tabs, to nie jest czas na po­wścią­gli­wość. Jajka po­winny się ską­pać w ma­śle. Niech ono po­kryje równo całe dno i boki pa­telni. Daj mu się roz­grzać, a ty w tym cza­sie wbij dru­gie jajko do mi­seczki. I tylko z dwóch ja­jek ta ja­jecz­nica? A co z two­imi pa­nami?

– Śpią jesz­cze – od­par­łam. – A Bet i Bly­the przyjdą za ja­kąś go­dzinę. Przy­niosą kawę i cro­is­santy, to wtedy wszy­scy zgro­ma­dzą się w sa­lo­nie.

– No do­brze... Ależ moja droga, nie za­tłucz tych jaj na śmierć! – rzu­ciła po­spiesz­nie, wi­dząc, z ja­kim za­pa­łem roz­trze­puję wi­del­cem za­war­tość mi­seczki. – De­li­kat­nie, spo­koj­nie. Nie masz ich zbić na kwa­śne jabłko. Cho­dzi tylko o to, żeby po­wstała jed­no­lita masa, jak na omlet. O wła­śnie... Do­brze. Świet­nie. Tylko... No, już, już! Wy­star­czy. – Bacz­nie mi się przy­glą­dała, gdy wy­le­wa­łam jajka na pa­tel­nię. – Nie, nie... Przez kilka mi­nut nic z nimi nie rób. Tylko patrz.

Pa­trzy­łam i pa­trzy­łam, raz po raz zer­ka­jąc na Ju­lię, która też przy­glą­dała się ja­sno­żół­tej ma­sie pły­wa­ją­cej po pa­telni... A czas biegł. Za­sta­na­wia­łam się, na co ona wła­ści­wie czeka.

– O! I... te­raz! Wi­dzisz, że tu, na środku, masa jakby gęst­nieje? Te­raz weź wi­de­lec i to za­mie­szaj. No i skręć ogień... Na bar­dzo ma­lutki... O, wła­śnie tak. I mie­szaj da­lej. A te­raz na chwi­leczkę zdej­mij z ognia – po­wie­działa nie­ocze­ki­wa­nie. – Niech ja­jecz­nica chwilę od­pocz­nie. I po­staw ją z po­wro­tem. Cho­dzi o to, żeby na­sze oeufs sma­żyły się na­prawdę bar­dzo po­woli. To ta­kie uwo­dze­nie za po­mocą pa­telni. Nie ma się do­kąd spie­szyć.

Słu­cha­łam uważ­nie i sta­ra­łam się skru­pu­lat­nie wy­peł­niać jej po­le­ce­nia. Mie­sza­łam masę wi­del­cem, naj­pierw spo­koj­nie, po­tem żwa­wiej. Ani na chwilę nie za­prze­sta­jąc mie­sza­nia, zdej­mo­wa­łam pa­tel­nię z ognia i od­sta­wia­łam ją z po­wro­tem. Wcze­śniej na­wet przez myśl mi nie prze­szło, że ja­jecz­nica to tak skom­pli­ko­wane da­nie.

– A te­raz, wła­śnie te­raz... Zdej­mij pa­tel­nię z ognia! Zo­bacz, masa jest jesz­cze lekko płynna. Wi­dzisz? Oh, la, la! Po­wiem: per­fec­tion! I te­raz do­da­jesz mleko czy śmie­tankę, a może na­wet ma­sło, żeby w tym ide­al­nym mo­men­cie prze­rwać pro­ces sma­że­nia. W La Ma­ison de Sa­int-Léger nie bę­dzie się ja­dło gu­mo­wej ja­jecz­nicy! Tak, tak... Nie ża­łuj tego mleka! – po­wie­działa, wi­dząc, z jaką ostroż­no­ścią prze­chy­lam bu­telkę. – Wy­mie­szaj ca­łość i do­daj es­tra­gon. Tylko odro­binka na wierzch. Et vo­ilà! Ideał kre­mo­wo­ści i pu­szy­sto­ści. – Uśmiech­nę­łam się z ta­kim za­do­wo­le­niem, jak gdy­bym przed chwilą roz­ło­żyła na jej oczach sa­mo­lot. – Śmiało, jedz! Ja za­czę­łam dzień od cro­is­santa i kawy. Zdą­ży­łam do­trzeć do szkoły i do­piero na miej­scu się do­wie­dzia­łam, że nie ma dziś za­jęć. Taka na­groda spo­tyka tych, któ­rzy przy­cho­dzą przed cza­sem.

Ju­lia wy­jęła z szafki ku­bek i na­peł­niła go kawą, po czym usia­dła przy nie­wiel­kim ku­chen­nym sto­liku. Do­łą­czy­łam do niej z moją ide­al­nie kre­mową ja­jecz­nicą z es­tra­go­nem i resztką po­ran­nej kawy. Grzanka, którą przy­go­to­wa­łam, za­nim za­bra­łam się do sma­że­nia ja­jek, zdą­żyła już osty­gnąć, ale uzna­łam, że i tak ją zjem.

– O Boże! – za­wo­ła­łam, skosz­to­waw­szy ja­jek, z oczami wiel­kimi jak spodki. – Ja­kie to do­bre! Nie my­śla­łam, że ba­nalna ja­jecz­nica może tak sma­ko­wać. Jest wy­śmie­nita!

– Wi­dzisz? Do­póki nie po­znasz smaku da­nia, które zo­stało na­prawdę do­brze przy­rzą­dzone, nie wiesz na­wet, co tra­cisz. – Ju­lia uśmie­chała się do mnie znad fi­li­żanki. – Bu­gnard mówi, że te naj­prost­sze i naj­bar­dziej pod­sta­wowe po­trawy na­leży przy­rzą­dzać z ta­kim sa­mym za­an­ga­żo­wa­niem i taką samą tro­ską, jak te naj­bar­dziej wy­szu­kane. Na­leży za­dbać o każdy krok i każdy skład­nik. I trzeba sma­ko­wać, sma­ko­wać i jesz­cze raz sma­ko­wać!

Po­ta­ki­wa­łam głową znad ja­jecz­nicy. Nie po­tra­fi­łam roz­strzy­gnąć, czy jeść ją szybko, do­póki jest go­rąca (taka była pyszna!), czy się nią roz­ko­szo­wać. Osta­tecz­nie po­sta­wi­łam na to pierw­sze.

Miesz­ka­łam w Pa­ryżu od kwiet­nia i zdą­ży­łam już przy­wyk­nąć do fran­cu­skiej kuchni. Te da­nia sma­ko­wały mi znacz­nie bar­dziej niż znane mi z dzie­ciń­stwa mie­lonka z puszki, zupy Camp­bella i wy­schnięte pie­cze­nie. Moja matka była Fran­cuzką, ale nie znała się na kuchni.

Na to, czym nas kar­mili, gdy w cza­sie wojny pra­co­wa­łam w fa­bryce bom­bow­ców Wil­low Run, w ogóle na­le­ża­łoby spu­ścić za­słonę mil­cze­nia. Ju­lia naj­pew­niej nie po­sia­da­łaby się z obu­rze­nia. Choć może ra­czej by mi współ­czuła?

Osta­tecz­nie swo­jego męża Paula też po­znała w cza­sie wojny, gdy oboje pra­co­wali dla Biura Spraw Stra­te­gicz­nych, dziś funk­cjo­nu­ją­cego już jako Cen­tralna Agen­cja Wy­wia­dow­cza, czyli CIA. Nie przy­pusz­czam, żeby ser­wo­wali im tam da­nia znacz­nie wy­kwint­niej­sze niż nam w fa­bryce bom­bow­ców.

Rok czy na­wet trzy kwar­tały temu na­wet nie zwró­ci­ła­bym uwagi na gąb­cza­stą kon­sy­sten­cję i nudny smak ja­jek, ale to było jesz­cze przed prze­pro­wadzką do Pa­ryża. Tu­taj nikt nie my­ślał o je­dze­niu, że to je­dy­nie pa­liwo dla or­ga­ni­zmu. Tu­taj to było do­świad­cze­nie, a ja po­woli uczy­łam się je do­ce­niać.

– Chodź ze mną na targ, Tabs – za­pro­po­no­wała Ju­lia, gdy do­ja­dłam jajka i zimną, wy­su­szoną grzankę.

Od­sta­wia­jąc na­czy­nia na ku­chenny blat, uśmiech­nę­łam się do sie­bie. Było mi lekko z my­ślą, że zajmą się nimi Bet i Bly­the, bliź­niaczki jed­no­ja­jowe, które pra­co­wały u nas jako po­ko­jówki, a któ­rych kom­plet­nie nie roz­róż­nia­łam. W domu za­wsze mu­sia­łam po so­bie sprzą­tać, ale gdy pew­nego ranka Bet (a może to była Bly­the) za­stała mnie przy zle­wie my­jącą na­czy­nia, rzu­ciła mi tylko za­gnie­wane spoj­rze­nie i wy­gnała mnie z kuchni. Od tam­tej pory sprzą­ta­nie zo­sta­wia­łam im.

Uzna­łam, że nie ma sensu się z nimi spie­rać.

– Wła­ści­wie to mu­szę ku­pić coś na ko­la­cję – zwró­ci­łam się do Ju­lii.

– No to wspa­niale! Ro­zej­rzymy się, spraw­dzimy, co dziś mają i co mo­gła­byś z tego przy­rzą­dzić. Czyżby twoi pa­no­wie mieli już dość po­ulet rôti? – za­py­tała z szel­mow­skim uśmie­chem.

Ro­ze­śmia­łam się w od­po­wie­dzi. Dzięki wska­zów­kom Ju­lii w ciągu kilku ostat­nich ty­go­dni do­pra­co­wa­łam do per­fek­cji pro­ste, ale jakże pyszne da­nie, ja­kim jest pie­czony kur­czak. Po­tra­fi­łam upiec skórkę na chrupko i brą­zowo, za­cho­wu­jąc so­czy­stość wnę­trza.

– W tym ty­go­dniu dwa razy – wy­zna­łam. – Grand-père i oncle Rafe nie na­rze­kali, ale... zde­cy­do­wa­nie mo­gła­bym spró­bo­wać cze­goś no­wego. Wczo­raj wie­czo­rem sta­ra­łam się przy­rzą­dzić resztki mięsa w so­sie, ale wy­szło mi coś wod­ni­stego i bez smaku. A w ze­szłym ty­go­dniu dwa razy je­dli­śmy na ko­la­cję pla­stry kieł­basy i sery na zimno, bo nie po­pi­sa­łam się w kuchni. Ja­koś nie przy­szło mi do głowy, że solę można roz­go­to­wać.

Tylko jedna rzecz nie była w Pa­ryżu ab­so­lut­nie wspa­niała – to, że go­to­wa­nie spa­dało na mnie. Krótko po moim kwiet­nio­wym przy­jeź­dzie go­spo­dyni i za­ra­zem ku­charka dziadka wy­je­chała do swo­jej nie­do­ma­ga­ją­cej sio­stry do Pro­wan­sji. Nie po­wie­działa, kiedy wróci. Ani czy w ogóle wróci... Nie prze­szka­dzało mi – ani tro­chę – że mu­szę go­to­wać dla mo­ich mes­sieurs, tyle że nie naj­le­piej mi to szło. Umia­łam przy­rzą­dzić tylko da­nia bar­dzo... ame­ry­kań­skie. To zaś nie od­po­wia­dało sza­now­nym pa­nom pa­ry­ża­nom, o czym prze­ko­na­łam się do­bit­nie, gdy za­ser­wo­wa­łam im spa­ghetti z so­sem z puszki. Skrzy­wi­łam się na samo wspo­mnie­nie.

– No to idźmy! – rzu­ciła Ju­lia, pod­ry­wa­jąc się z krze­sła.

Do­pi­łam resztkę kawy – pa­ry­ska café sma­kuje znacz­nie le­piej nie roz­pusz­czalna marki Ma­xwell Ho­use, która kie­dyś sta­no­wiła moją co­dzien­ność – po czym wzu­łam buty i na­rzu­ci­łam płaszcz.

Już kilka chwil póź­niej wy­cho­dzi­ły­śmy z du­żego, ele­ganc­kiego domu, w któ­rym miesz­ka­łam wraz z dziad­kiem i wuj­kem Rafe’em w Siód­mej Dziel­nicy. Więk­szość lu­dzi, w tym ja, nie wa­ha­łaby się na­zwać tego bu­dynku re­zy­den­cją. Ktoś mógłby na­wet po­wie­dzieć, że był luk­su­sowy. Ja­kimś cu­dem prze­trwał nie­miecką oku­pa­cję bez szwanku, a je­dyny ślad po tych okrop­nych cza­sach sta­no­wiła dziura po kuli we fron­to­wej ścia­nie.

Wnę­trza miały wy­so­kie su­fity i duże okna. Pod­łogi prze­stron­nych po­miesz­czeń były wy­ło­żone mar­mu­rami, a ściany otu­lone je­dwab­nymi ta­pe­tami. W bu­dynku znaj­do­wały się aż trzy ła­zienki, po jed­nej na każ­dym pię­trze. Nad fron­to­nem wy­cho­dzą­cym na pry­watny ogro­dzony dzie­dzi­niec, na któ­rym par­ko­wa­łam wi­śniowe re­nault, spre­zen­to­wane mi nie­dawno przez dziadka, była na­wet ma­lutka szklar­nia. Na par­te­rze znaj­do­wała się kuch­nia, czyli cu­isine, a oprócz tego sa­lon, ba­wial­nia (nie do końca ro­zu­mia­łam róż­nicę mię­dzy jed­nym a dru­gim) oraz po­koje dla służby, któ­rej obec­nie na stałe w domu nie było. Do wspo­mnia­nej szklarni wcho­dziło się przez sa­lon na pierw­szym pię­trze, w któ­rym moi mes­sieurs spę­dzali więk­szość czasu. Poza sa­lo­nem na tej kon­dy­gna­cji były także sy­pial­nie i ła­zienka.

Ku mo­jej wiel­kiej ra­do­ści mia­łam do swo­jej dys­po­zy­cji całe dru­gie pię­tro, ostat­nie, przez co nieco przy­po­mi­na­jące pod­da­sze. Roz­lo­ko­wa­łam się pod sko­śnymi stro­pami, w prze­strzeni do­świe­tlo­nej przez lu­karny. Mia­łam tu do dys­po­zy­cji wła­sną ła­zienkę i wię­cej miej­sca niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej w moim ży­ciu.

Szczy­pa­łam się nie­mal co­dzien­nie, bo cią­gle nie po­tra­fi­łam uwie­rzyć, że było mi dane za­miesz­kać – i to bez ko­niecz­no­ści pła­ce­nia czyn­szu – w miej­scu, z któ­rego mia­łam wi­dok na Tour Eif­fel i skąd od Ju­lii dzie­liła mnie tylko rue de l’Uni­ver­sité.

Gdy wy­szłam na ze­wnątrz, po­czu­łam po­wiew rześ­kiego po­wie­trza na po­licz­kach i wy­sta­ją­cym znad sza­lika no­sie, ale zi­mowy chłód w ogóle mi nie prze­szka­dzał. Osta­tecz­nie by­łam w Pa­ryżu, a na nie­bie świe­ciło słońce. Oświe­tlone nim za­bu­do­wa­nia, wznie­sione w cha­rak­te­ry­stycz­nym dla tego miej­sca stylu z wy­do­by­wa­nego w oko­licy wa­pie­nia, wy­glą­dały jak po­lane mio­dem, a po­śród ośnie­żo­nych drzew i krze­wów tań­czyły świe­tli­ste iskierki.

Na­dal zda­rzało mi się po­my­śleć, że to mi się tylko śni. Oto na­gle po mrocz­nym cza­sie wojny za­miesz­ka­łam z dziad­kiem od strony matki w tym pięk­nym i fa­scy­nu­ją­cym mie­ście. W domu nie mia­łam per­spek­tyw. Przy­jazd tu­taj był dla mnie szansą, żeby zro­bić z moim ży­ciem coś wy­jąt­ko­wego.

Jesz­cze nie udało mi się usta­lić, co to wła­ści­wie mia­łoby być. Na ra­zie wciąż szu­ka­łam, ale już to spra­wiało mi przy­jem­ność.

– Przy­kro mi, że twoje za­ję­cia się dzi­siaj nie od­były – po­wie­dzia­łam, gdy szły­śmy w kie­runku rue de Bo­ur­go­gne i dzia­ła­ją­cego tam targu. – A jed­no­cze­śnie cie­szę się, że to­wa­rzy­szysz mi w wy­pra­wie na za­kupy. Znacz­nie ła­twiej jest coś zna­leźć, gdy ma się do­brego prze­wod­nika.

– Bar­dzo ża­łuję tych za­jęć, Tabs – od­parła Ju­lia. – Mam na­dzieję, że do ju­tra uda się na­pra­wić te piece. Nie chcia­ła­bym, żeby ko­lejne za­ję­cia prze­pa­dły. Ale dzi­siaj przyj­dziesz do szkoły na po­kaz, prawda? Szef kuchni jest wiel­kim ama­to­rem wina i za­mie­rza mó­wić o tym, jak je po­da­wać i wy­ko­rzy­sty­wać w kuchni.

– Oczy­wi­ście... Tylko czy ten po­kaz się od­bę­dzie po­mimo awa­rii pie­kar­ni­ków?

Nie wy­da­wało mi się, że­bym mo­gła się cze­go­kol­wiek na­uczyć, przy­glą­da­jąc się, jak ktoś inny go­tuje, ale lu­bi­łam to­wa­rzy­szyć Ju­lii pod­czas jej róż­nych wyjść. By­łam też cie­kawa tej szkoły, no i... z jej za­po­wie­dzi wy­wnio­sko­wa­łam, że uczest­nicy po­kazu będą mo­gli skosz­to­wać tego, co zo­sta­nie ugo­to­wane. I ta wi­zja zde­cy­do­wa­nie przy­pa­dła mi do gu­stu.

– Nie dzia­łają pie­kar­niki w lo­chach, gdzie od­by­wają się za­ję­cia. Ten w sali po­ka­zo­wej jest sprawny – wy­ja­śniła za­gadkę Ju­lia, gdy prze­cho­dzi­ły­śmy na drogę stronę ulicy. – Po lun­chu mo­żesz iść ze mną do szkoły. Masz lek­cje przed po­łu­dniem? Do któ­rej? Warto by pew­nie za­jąć do­bre miej­sca. Wpusz­czo­nych zo­sta­nie tylko trzy­dzie­ści osób, więc le­piej się nie spóź­nić. Za­ję­cia kosz­tują trzy­sta fran­ków. Czy to dla cie­bie nie za dużo?

Trzy­sta fran­ków prze­li­czało się na nie­wiele po­nad jed­nego do­lara, śmiało mo­głam więc tyle wy­dać.

– Lek­cje po­win­nam skoń­czyć do po­łu­dnia – od­par­łam.

Dzięki kon­tak­tom Paula Childa, który pra­co­wał w służ­bie wy­wia­dow­czej przy am­ba­sa­dzie ame­ry­kań­skiej, za­czę­łam udzie­lać lek­cji fran­cu­skiego kil­korgu przy­by­szom z za­gra­nicy prze­by­wa­ją­cych okre­sowo w Pa­ryżu (były to przede wszyst­kim dzieci i żony jego współ­pra­cow­ni­ków). Wy­cho­wy­wa­łam się w Sta­nach, ale pod skrzy­dłami ro­do­wi­tych pa­ry­ża­nek w oso­bach mo­jej matki i babki, dzięki czemu fran­cu­ski mia­łam we krwi. Na pewno po­mo­gło mi też to, że przed przy­jaz­dem pra­co­wa­łam w szkole (bo wtedy ko­biety mo­gły się speł­niać wła­ści­wie tylko jako na­uczy­cielki, pie­lę­gniarki, se­kre­tarki albo żony).

Ma­te­ma­tyki ani nauk ści­słych ni­gdy nie chcia­łam uczyć, za to pry­watne lek­cje fran­cu­skiego w Pa­ryżu sta­no­wiły urze­czy­wist­nie­nie mo­ich za­wo­do­wych am­bi­cji. Lep­szej po­sady nie mo­głam so­bie wy­ma­rzyć.

– Wspa­niale! Wpadnę po cie­bie o wpół do dru­giej. Mo­żemy ra­zem po­je­chać Fla­shem – oznaj­miła Ju­lia, bio­rąc mnie pod rękę i ser­decz­nie mnie sztur­cha­jąc.

Mó­wiąc o Fla­shu, miała na my­śli swoje wy­słu­żone nie­bie­skie kombi. Jeż­dżąc z moją ży­wio­łową przy­ja­ciółką wą­skimi i krę­tymi ulicz­kami le­wo­brzeż­nego Pa­ryża, sta­ra­łam się trzy­mać strach na wo­dzy.

Na ra­zie jed­nak do­tar­ły­śmy na targ. Tro­chę lu­dzi już się krzą­tało, ale z ra­cji wcze­snej pory ruch nie był jesz­cze duży. Stu­denci i przed­sta­wi­ciele bo­hemy od­sy­piali sza­leń­stwa ubie­głej nocy, dzięki czemu ci, któ­rzy – jak Ju­lia i ja – po­waż­nie pod­cho­dzili do za­ku­pów, mo­gli po­za­ła­twiać wszystko w spo­koju.

Na ca­łym frag­men­cie ulicy wy­dzie­lo­nym na tar­go­wi­sko stały wózki i stra­gany. Ro­iło się tu od pie­szych, psów na smy­czy i ro­we­rzy­stów. Po­jazdy sil­ni­kowe mu­siały po­ru­szać się wą­ską nitką po­środku ulicy, ale ogól­nie po­ja­wiały się tu rzadko – głów­nie z sa­mego rana i pod ko­niec dnia, żeby do­wieźć to­war albo go ode­brać. Nie­które sto­iska i mar­kizy się­gały aż na bru­ko­waną jezd­nię, ale na przy­kład créme­rie czy po­is­so­nier ofe­ro­wali swoje to­wary tylko we­wnątrz skle­pów.

– Bon­jour, ma­dame! – gromko za­wo­łała Ju­lia, gdy zbli­ża­ły­śmy do jed­nej z po­pu­lar­nych prze­ku­pek.

– Bon­jour, moje naj­droż­sze pa­nie! – Ma­rie des Qu­atre Sa­isons roz­pro­mie­niła się na nasz wi­dok.

Ma­ria Czte­rech Pór Roku cie­szyła się po­wszech­nym uzna­niem, bo nie­za­leż­nie od pory roku ofe­ro­wała na rue de Bo­ur­go­gne pro­dukty naj­wyż­szej ja­ko­ści. Sta­no­wiła też nie­wy­czer­pane źró­dło plo­tek i in­for­ma­cji.

Była to ni­ziutka i pulchna ko­bieta o twa­rzy po­kry­tej gę­stą sie­cią zmarsz­czek, być może dla­tego, że pra­co­wała na tym targu od po­czątku świata. Za­zwy­czaj wi­dy­wało się ją z pa­pie­ro­sem mię­dzy pal­cami lub w ustach. O tej po­rze roku ma­dame Ma­rie miała w swo­ich ko­szach ziem­niaki, sza­lotki, rzepę, rzod­kiewki i jabłka. Wszy­scy uty­ski­wali, że na próżno by w nich szu­kać cha­rak­te­ry­stycz­nej dla wio­sny róż­no­rod­no­ści i ob­fi­to­ści pod po­sta­cią ja­sno­zie­lo­nych na­sion bobu, jędr­nej sa­łaty, tru­ska­wek, po­mi­do­rów i trza­ska­ją­cego pod pal­cami groszku, a w szcze­gól­no­ści szpa­ra­gów owi­nię­tych w ja­sno­czer­wony pa­pier, ale chwi­lowo po­zo­sta­wało nam za­do­wo­lić się wy­szu­ki­wa­niem w asor­ty­men­cie ma­dame Ma­rie naj­ład­niej­szych ziem­nia­ków, ta­kich bez oczek, naj­tward­szych i naj­czer­wień­szych rzod­kie­wek oraz naj­mniej po­marsz­czo­nych bu­ra­ków.

– Bon­jour, ma­dame – po­wie­dzia­łam z uśmie­chem. – Co mo­głaby mi pani dziś po­le­cić?

Choć tro­chę mnie to zbi­jało z tropu, by­łam po­sta­cią do­brze znaną na tym lo­kal­nym targu. Miało to po pierw­sze zwią­zek z fak­tem, że by­łam nie­za­mężną Ame­ry­kanką, w któ­rej ży­łach pły­nęła na poły fran­cu­ska krew, w związku z czym wszy­scy oko­liczni miesz­kańcy ro­bili co mo­gli, żeby zna­leźć mi fran­cu­skiego męża, a co naj­mniej ko­chanka. Po dru­gie zaś cho­dziło o to, że Mau­rice Sa­int-Léger, który rów­nież bu­dził po­wszechną fa­scy­na­cję, był moim dziad­kiem.

– No cóż, ma­de­mo­iselle Ta­bi­tha... To za­leży, co pani za­mie­rza przy­rzą­dzić dziś wie­czór dla pa­nów. Po­trawkę? Czy ra­czej pie­czeń? A może za­pie­kankę? Niechże jed­nak naj­pierw mi pani po­wie, co bę­dzie pani dzi­siaj po­ra­biać? – za­py­tała ma­dame Ma­rie.

Jej lśniące brą­zowe oczy uważ­nie śle­dziły każdy mój ruch, a po­krzy­wione dło­nie prze­su­wały się z ko­sza do ko­sza. Na chwilę za­trzy­mały się przy mar­chew­kach, po­tem po­wę­dro­wały da­lej. Prze­kupka wy­jęła z jed­nego z ko­szy bez­listną białą rzepę, u góry tylko de­li­kat­nie za­ró­żo­wioną. Przez chwilę trzy­mała ją w dłoni, jakby chciała oce­nić jej cię­żar, a po­tem mla­snęła i odło­żyła ją z po­wro­tem.

– Dzi­siaj? Po­wie­dzia­ła­bym, że w za­sa­dzie to samo co wczo­raj, ma­dame – od­po­wie­dzia­łam z uśmie­chem. – Przy­cho­dzę na ry­nek, żeby ku­pić coś, co po­tem spró­buję ugo­to­wać dla mo­ich pa­nów. Kręcę się tro­chę po kuchni, po­tem wy­pi­jam duży kie­li­szek wina i kładę się spać.

Zdą­ży­łam się już zo­rien­to­wać, że gdy ma­dame Ma­rie – po­dob­nie zresztą jak każdy z by­wal­ców rynku – pyta mnie o plany na nad­cho­dzący dzień, w isto­cie chce wie­dzieć, czy na­wią­za­łam ja­kieś in­te­re­su­jące zna­jo­mo­ści z męż­czy­znami.

– Ta­kiej pięk­nej mło­dej ko­bie­cie jak pani nie przy­stoi kłaść się co wie­czór sa­mej do łóżka – mla­snęła ma­dame Ma­rie, po­da­jąc mi inną rzepę, tym ra­zem z ciem­niej­szym czub­kiem.

– To samo jej mó­wię – wtrą­ciła Ju­lia, która wła­śnie prze­glą­dała za­war­tość ko­sza z ziem­nia­kami, po czym jedną po dru­giej wkła­dała bulwy do mniej­szego ko­szyczka sto­ją­cego przed sprze­daw­czy­nią. – Cały czas sta­ram się też przed­sta­wić ją temu czy in­nemu mi­łemu współ­pra­cow­ni­kowi Paula albo bra­ciom na­szych zna­jo­mych. Żeby tylko chciała współ­pra­co­wać. – Ona rów­nież mla­snęła na mnie z po­li­to­wa­niem. Zdra­dziły ją błysk w oku i uśmiech, który za­tań­czył w ką­ci­kach jej warg. – Jest wiecz­nie zmę­czona albo mówi, że chce spę­dzić tro­chę czasu w to­wa­rzy­stwie dziadka i wujka, albo co tam jesz­cze – cią­gnęła Ju­lia. – Na­ma­wiam ją, żeby przy­szła ju­tro na wy­kład i de­gu­sta­cję do klubu mi­ło­śni­ków wina, do któ­rego na­leży Paul, ale ona re­aguje tak, jakby ktoś za­pro­po­no­wał, że utnie jej rękę. A tam na pewno zna­la­złby się nie­je­den ka­wa­ler godny uwagi.

Ro­ze­śmia­łam się i po­krę­ci­łam głową. Na­stęp­nie wło­ży­łam rzepę do ko­szyczka, w któ­rym zbie­ra­łam wszystko to, za co za­raz mia­łam za­pła­cić. Taka wy­miana zdań od­by­wała się nie po raz pierw­szy, zdą­ży­łam więc już przy­wyk­nąć. Sta­no­wiła część ry­tu­ału za­ku­pów na pa­ry­skim targu, który funk­cjo­no­wał cał­kiem ina­czej niż sklepy spo­żyw­cze w domu. Tam się wpa­dało jak po ogień, zgar­niało to, czego się po­trze­bo­wało, i pła­ciło za to­war, aby za­raz po­tem zna­leźć się na po­wrót w sa­mo­cho­dzie. Je­śli nie li­czyć cał­kiem bez­oso­bo­wego „dzię­kuję” rzu­co­nego do dziew­czyny za kasą, z ni­kim pod­czas ta­kich za­ku­pów się nie roz­ma­wiało.

Tym­cza­sem wi­zyta na pa­ry­skim targu, z ra­cji zwią­za­nych z nią ocze­ki­wań wszyst­kich za­in­te­re­so­wa­nych, miała w so­bie coś z ry­tu­ału, żeby nie po­wie­dzieć – ze sztuki. Tu­taj cho­dziło o coś wię­cej niż tylko o wy­mianę han­dlową. Tu się li­czyło po­czu­cie bra­ter­stwa, uczest­nic­two w pew­nej wspól­no­cie. Na targu wszystko miało swój czas. Wy­miany plo­te­czek nie można było przy­spie­szyć, bo ich czar w jed­nej chwili by prysł. Wszy­scy dla wszyst­kich byli nie­odmien­nie mili. Ko­go­kol­wiek się spo­ty­kało i jak­kol­wiek czę­sto się z nim roz­ma­wiało, obo­wią­zu­jącą formą za­wsze było „mon­sieur” i „ma­dame”. To wprost nie­sa­mo­wite, ile razy w ciągu jed­nego dnia wy­mie­nia się z kimś uścisk dłoni albo mówi „dzień do­bry”. Jakże to dy­na­miczne i eklek­tyczne do­świad­cze­nie róż­niło się od tego, co zna­łam z przed­mieść De­troit!

Da­łam się po­rwać fali plo­te­czek i roz­wa­żań o moim ży­ciu mi­ło­snym, bo wy­da­wało mi się to jed­no­cze­śnie za­bawne i uj­mu­jące. I choć mo­men­tami włos mi się je­żył na gło­wie, zwy­kle do­brze się przy tym ba­wi­łam, po­nie­waż Ju­lia ro­zu­miała, że by­naj­mniej nie chcę się ustat­ko­wać i zo­stać „do­brą żo­neczką”. Ona była tak szczę­śliwa i taka za­ko­chana w Paulu, z wza­jem­no­ścią zresztą, że dla mnie chciała tego sa­mego szczę­ścia. Obie jed­nak do­sko­nale wie­dzia­ły­śmy, że w ży­ciu cho­dzi nie tylko o to, żeby być żoną.

Ju­lia od­kryła swoje po­wo­ła­nie – sztukę ku­li­narną! – dzięki wspar­ciu swo­jego męża (który z po­świę­ce­niem kon­su­mo­wał jej dzieła, a w li­stach do domu opi­sy­wał jej ku­chenne triumfy), ja mo­jego na­dal szu­ka­łam.

– A co ja mam zro­bić z tą rzepą, ma­dame? – za­py­ta­łam, żeby za­koń­czyć te­mat mo­jego nie­ist­nie­ją­cego ży­cia ro­man­tycz­nego. Osta­tecz­nie nie ist­niało ono mocą mo­jej de­cy­zji. By­łam prze­ko­nana, że gdy­bym zmie­niła zda­nie, ja­kiś in­te­re­su­jący męż­czy­zna na pewno by się zna­lazł. Tylko że dla mnie nie miało to w tym mo­men­cie aż ta­kiego zna­cze­nia.

– Ta­bi­tha to pew­nie czeka na tego in­spek­tora Me­rve­ille’a, po­li­cjanta o sza­ro­błę­kit­nych oczach – szep­nęła Ju­lia, kon­spi­ra­cyj­nie przy tym mru­ga­jąc do ma­dame Ma­rie, która aku­rat wrzu­cała do jej ko­szyka kilka mar­che­wek.

Po­czu­łam, jak spod sza­lika na­pływa ku mo­jej twa­rzy pąs zdu­mie­nia i za­że­no­wa­nia.

– In­spek­tor Me­rve­ille? A niby skąd ten po­mysł?

– A cóż to za mon­sieur l’in­spec­teur? – Ma­dame Ma­rie wy­chy­liła się ku nam i otwo­rzyła sze­roko oczy. – A, już wiem... To ten po­li­cjant, który kilka ty­go­dni temu zła­pał mor­dercę.

Wszy­scy na targu wie­dzieli, że wraz z Ju­lią bra­ły­śmy udział w do­cho­dze­niu w spra­wie za­bój­stwa Thérèse Lo­gnon, któ­rej ciało zna­le­ziono w bu­dynku Ju­lii.

– Czyżby to w tę stronę miało się te­raz po­to­czyć? – Ma­dame Ma­rie po­słała Ju­lii wy­mowne spoj­rze­nie.

– Ju­lio, in­spek­tor Me­rve­ille mnie nie in­te­re­suje – oświad­czy­łam sta­now­czo, uzna­jąc, że mu­szę zdu­sić te spe­ku­la­cje w za­rodku, bo ina­czej sprawa znaj­dzie się na ję­zy­kach wszyst­kich by­wal­ców tar­go­wi­ska.

Ma­de­mo­iselle Yvette, która sprze­da­wała kwiaty (o tej po­rze roku asor­ty­ment miała dość ubogi, ale mimo to za­dbała, żeby jej klienci mo­gli ku­pić ładne wią­zanki na ba­zie ga­łą­zek jo­dło­wych i ostro­krzewu), już zer­kała w na­szą stronę z wy­raź­nym za­in­te­re­so­wa­niem. Nie­mal do­słow­nie nad­sta­wiała uszu wy­zie­ra­ją­cych spod mięk­kiego czer­wo­nego ka­pe­lu­sza.

– Zresztą na­wet gdyby mnie in­te­re­so­wał, to prze­cież wi­dzia­łam na jego biurku zdję­cie ko­biety, a to ozna­cza, że on ko­goś ma.

In­spek­tor Étienne Me­rve­ille i ja spo­tka­li­śmy się do­tąd kil­ka­krot­nie, po­nie­waż on pro­wa­dził śledz­two w spra­wie ko­biety, przy któ­rej ciele zna­le­ziono nóż na­le­żący do mi­strza kuchni bę­dą­cego na­uczy­cie­lem Ju­lii. Da­łam się w to śledz­two wcią­gnąć wła­śnie za jej na­mową, a także dla­tego, że taką już mam sza­loną na­turę i za­wsze się przez to pa­kuję w ta­ra­paty.

Nie­mniej wo­la­ła­bym się już wię­cej z nim nie spo­ty­kać.

– Sam fakt, że za­uwa­żyła zdję­cie ko­biety na zdję­ciu in­spek­tora... – Ju­lia wzru­szyła lekko ra­mio­nami i uśmiech­nęła się do ma­dame Ma­rie i ma­de­mo­iselle Yvette.

– Nie ma po­wodu, dla któ­rego mia­ła­bym się po­now­nie spo­ty­kać z in­spek­to­rem – oznaj­mi­łam, bo wy­mowne ki­wa­nie gło­wami i błysk w oku obu prze­ku­pek pod­po­wia­dały mi, że ta sprawa zmie­rza w nie­ko­rzyst­nym dla mnie kie­runku. – W każ­dym ra­zie na to li­czę. A na ra­zie mu­szę wy­my­ślić, co po­dam dziś na ko­la­cję – do­da­łam w ak­cie de­spe­ra­cji.

– Pie­czeń cie­lęcą – od­parła Ju­lia. Za­sko­czyła mnie za­równo tym, że miała dla mnie go­tową od­po­wiedź, jak i tym, że tak chęt­nie zgo­dziła się po­rzu­cić te­mat, który do­tąd bez­li­to­śnie drą­żyła. – Po­zna­łam wła­śnie wy­śmie­nity, a przy tym pro­sty spo­sób na to da­nie. I to wcale nie tak, droga Tabs, że ty en cu­isine mu­sisz się ogra­ni­czać do pro­stych roz­wią­zań, ale ta pie­czeń to niebo w gę­bie i nic się tu nie da po­psuć.

– Pie­czeń cie­lęca to świetny po­mysł! – od­par­łam ra­do­śnie. – Zwłasz­cza je­śli prze­pis jest pro­sty.

– Ow­szem, pro­sty i ła­twy. Bę­dziesz po­trze­bo­wać tylko...

– Ma­dame Ma­rie! Ma­dame Ma­rie, czy pani już wie?

Wszyst­kie jak je­den mąż od­wró­ci­ły­śmy się w kie­runku przy­sa­dzi­stego męż­czy­zny, który to­czył się wła­śnie w na­szą stronę. Płaszcz po­wie­wał mu wo­kół ko­stek, a spod gru­bej weł­nia­nej czapki wy­zie­rał czer­wony nos. To był mon­sieur Jean, ostrzy­ciel noży i no­ży­czek, który miał swój warsz­tat po dru­giej stro­nie targu. Jako że nie po­sia­da­łam noży, które wy­ma­ga­łyby sta­ran­nego ostrze­nia (nad czym zresztą Ju­lia czę­sto ubo­le­wała), za­glą­da­łam do niego bar­dzo spo­ra­dycz­nie.

– O co cho­dzi? – za­py­tała ma­dame Ma­rie, która na­gle spo­waż­niała i zmie­niła ton.

Była jedną z naj­star­szych i naj­bar­dziej po­wa­ża­nych han­dla­rek na targu, przez co peł­niła funk­cję ma­trony ca­łej spo­łecz­no­ści.

– Dziś rano do­szło do ko­lej­nych in­cy­den­tów... – wy­dy­szał mon­sieur Jean.

Wąsy, które po­wi­nien był przy­strzyc już dawno, pod­wi­jały mu się pod górną wargę.

Ma­dame Ma­rie prze­stała się uśmie­chać, przez co układ zmarsz­czek na jej twa­rzy wy­raź­nie się zmie­nił.

– A kto tym ra­zem? I dla­czego do­piero te­raz się o tym do­wia­duję? – Zmru­żyła oczy i wy­dmuch­nęła z ust smużkę dymu pa­pie­ro­so­wego.

Ma­de­mo­iselle Yvette po­rzu­ciła swoje wią­zanki z zie­lo­nych ga­łą­zek, pęczki su­szo­nego eu­ka­lip­tusa i ane­miczne róże, żeby do­łą­czyć do na­szej roz­mowy. Z za­in­te­re­so­wa­niem spo­glą­dała ku nam rów­nież ma­de­mo­iselle Fi­de­lia, han­dlu­jąca jaj­kami.

– Gérard. Spóź­nił się dziś – stęk­nął Jean. – Do­piero co się po­ja­wił, a na miej­scu za­stał po­trza­skane sło­iki po mio­dzie psz­cze­lim i po­tłu­czone bu­telki po mio­dzie pit­nym. Ktoś po­darł też mar­kizę na jego sto­isku i po­kie­re­szo­wał ste­laż.

Ma­dame Ma­rie prze­klęła so­czy­ście, jakby sy­tu­acja w pełni to uza­sad­niała. My z Ju­lią wy­mie­ni­ły­śmy zmar­twione spoj­rze­nia. Jakby czy­ta­jąc w na­szych my­ślach, prze­kupka wy­ja­śniła:

– To już trze­cia taka hi­sto­ria w ciągu ty­go­dnia. Tu­taj ni­gdy nic złego się nie działo, a te­raz, ni stąd, ni zo­wąd, zna­leź­li­śmy się na ce­low­niku zło­dziei i wan­dali.

Skrzy­wiła się i splu­nęła, ale na jej twa­rzy ma­lo­wało się wy­raźne za­nie­po­ko­je­nie.

– Czyżby kon­sta­ble pod­czas noc­nych pa­troli tu nie do­cie­rali? – za­py­tała Ju­lia.

– Ech... – od­parła ma­dame Ma­rie, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. Wy­glą­dała tak, jakby na wspo­mnie­nie władz miała ochotę splu­nąć po­now­nie. – Niby tak, ale prze­cież tyle jest in­nych spraw, któ­rych mu­szą pil­no­wać. Stu­denci, fi­lo­zo­fo­wie, les ar­ti­stes! No i ko­mu­ni­ści. Oni wszy­scy in­te­re­sują po­lice ju­di­cia­ire bar­dziej niż grupka drob­nych han­dla­rzy.

– To okropne. – Ro­zej­rza­łam się po targu, który tęt­nił ży­ciem. Na­wet w zi­mowy dzień pa­no­wała tu przy­ja­zna at­mos­fera. Dużo się działo, a ulicę wy­peł­niały gwar roz­mów, wy­bu­chy śmie­chu i gło­śne za­wo­ła­nia. Nie mie­ściło mi się w gło­wie, że ktoś mógłby obrać so­bie za cel skle­pi­ka­rzy i stra­ga­nia­rzy, któ­rzy sta­rali się po pro­stu za­ro­bić na ży­cie.

– A czy ktoś ucier­piał?

– Fi­zycz­nie nie, ale stra­ci­li­śmy tro­chę to­waru, no i wózki czy stra­gany zo­stały uszko­dzone. Po­no­simy szkody ma­te­rialne. I mo­ralne. I tak nie­mal co rano, prawda? – Ma­dame Ma­rie spoj­rzała na Je­ana i Yvette, któ­rzy przy­tak­nęli z po­nu­rymi mi­nami.

– A skła­dali pań­stwo skargę na po­li­cję? – za­py­tała Ju­lia.

Od­po­wie­dział jej tylko drwiący śmiech. Na­wet fi­li­gra­nowa i ła­god­nie uspo­so­biona Fi­de­lia, która zdą­żyła już przy­kryć swoje jaja płót­nem i do nas do­łą­czyć, skrzy­wiła się z nie­sma­kiem.

– To chyba wy­czer­pu­jąca od­po­wiedź – po­wie­dzia­łam po an­giel­sku do przy­ja­ciółki. Już wcze­śniej od­nio­słam wra­że­nie, że pa­ry­ża­nie nie mają wiel­kiego za­ufa­nia do swo­jej po­li­cji. Za­pewne miało to zwią­zek z do­świad­cze­niami cza­sów wojny, kiedy to wła­dze w więk­szo­ści ko­la­bo­ro­wały z oku­pan­tem. Po fran­cu­sku zaś do­da­łam: – A czy po­dej­rze­wa­cie, kto może za tym stać? Ja­kaś banda dzie­cia­ków? A może kon­ku­ren­cja?

Trudno mi było stwier­dzić, czy oni w ogóle mają kon­ku­ren­cję. W mo­ich ro­dzin­nych stro­nach ta­kie targi nie funk­cjo­no­wały, nie po­tra­fi­łam więc oce­nić, czy je­den sprze­dawca miodu pit­nego mógłby mieć po­wody, żeby sa­bo­to­wać wy­siłki in­nego sprze­dawcy tego na­pitku. Tak po praw­dzie przed przy­jaz­dem do Pa­ryża w ogóle nie wie­dzia­łam o ist­nie­niu cze­goś ta­kiego jak miód pitny. Al­ko­hol na ba­zie miodu... Kto by po­my­ślał?

Ma­dame po­krę­ciła głową, nie mia­łam jed­nak pew­no­ści, któ­rego z mo­ich py­tań do­ty­czy ta re­ak­cja.

– Nie, nie wiemy – po­wie­działa. – Ale coś z tym trzeba zro­bić. Tak samo było za Niem­ców, ale wtedy to była ich sprawka, Szwa­bów. To oni roz­ra­biali, za­bie­rali, co chcieli, i de­mo­lo­wali nam sto­iska. Ach! A te­raz to pa­ry­ża­nie wy­rzą­dzają krzywdę in­nym pa­ry­ża­nom.