Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
41 osób interesuje się tą książką
Paryż – Miasto Świateł – powraca do życia po wojnie. A jego mieszkańcy wykorzystują każdą okazję, by wznieść toast! Tabitha Knight – amerykańska emigrantka – odkrywa, że nie każdy jest gotów na świętowanie. Niektórzy gotowi są na morderstwo…
Imponująca katedra Notre Dame, zapierająca dech w piersiach Wieża Eiffla i Paryż przepełniony oszałamiającą architekturą, są dla Tabithy zdecydowanie mniej ważne, niż skromny budynek, w którym mieści się szkoła gotowania Cordon Bleu. To tam, pod okiem legendarnej Julii Child, powstają nowe dania, których Tabitha tak chętnie się uczy. Gdy jeden z kucharzy pada martwy po wypiciu wina, staje się jasne, że morderca w wyrafinowany sposób zabija, doprowadzając do zatrucia organizmu. Kto, i dlaczego wybiera taki sposób na dokonanie zbrodni?
Tabitha i Julia mają nadzieję znaleźć odpowiedzi na te pytania. Nawet wtedy, gdy ich prywatne śledztwo prowadzi je przez najciemniejszą przeszłość wojennej Francji…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 411
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
WSTĘP OD AUTORKI
Julia i Paul Childowie mieszkali w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku przy rue de l’Université w Paryżu. Julia chodziła na zajęcia prowadzone przez szefa kuchni Bugnarda, a także na popołudniowe pokazy kulinarne organizowane w Le Cordon Bleu. O ile jednak wiadomo autorce, Julia Child nigdy nie była świadkiem żadnego zabójstwa ani też nie została wplątana w sprawę żadnej tajemniczej śmierci. Tabitha Knight i jej messieurs, jak również wszyscy bohaterowie tej książki, których życie tak tragicznie się skończyło, są jedynie wytworem pisarskiej wyobraźni.
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Paryż23 stycznia 1950 roku
Już miałam wbić drugie jajko do miski, gdy nagle coś mnie tknęło.
Co też Julia mówiła o roztrzepywaniu jajek?
Westchnęłam, zmarszczyłam czoło i przywołałam z pamięci moją drogą przyjaciółkę i sąsiadkę Julię Child, w szczególności zaś jej entuzjastyczny opis najlepszego – absolutnie najlepszego – sposobu przyrządzania jajecznicy. Podobno wszyscy Amerykanie robią to nie tak, jak należy, a ona sama tajemnicę tego procesu poznała w prestiżowej paryskiej szkole gotowania Le Cordon Bleu.
Zmrużyłam oczy, usiłując sobie przypomnieć, o co w tym chodziło. Czy masło należało wrzucić na patelnię, czy do jajek? A co z tym mlekiem, względnie ze śmietanką? Dolać do jajek czy wlać na patelnię? No i kiedy przychodzi czas na estragon?
Ciągle jeszcze się zastanawiając, co powinnam zrobić teraz, gdy już rozbiłam pierwsze jajko, sięgnęłam po filiżankę i upiłam łyk szczodrze posłodzonej kawy. Dosłownie chwilę później rozległo się walenie do drzwi.
O mało nie upuściłam drugiego jajka, ale szczęśliwie udało mi się je ocalić przed roztrzaskaniem. Popędziłam otworzyć, żeby hałas – stukanie albo reakcja Oscara Wilde’a, który pomimo swoich niewielkich rozmiarów nie miał sobie równych w szczekaniu – nie obudziły mojego dziadka i wujka Rafe’a. Zarówno pies, jak i moi panowie – messieurs, jak ich pieszczotliwie nazywałam – spali spokojnie na piętrze i obudzić się mieli nie wcześniej niż za godzinę. Madame X, nasza kotka, może i już wstała, ale nie należało się spodziewać, że narobi hałasu. Co najwyżej posłałaby przybyszowi szydercze spojrzenie.
– Julia! – wykrzyknęłam zaskoczona, gdy za drzwiami zastałam przyjaciółkę. – A ty nie miałaś być na zajęciach?
Julia zapisała się do Le Cordon Bleu i poranki spędzała w towarzystwie jedenastu byłych amerykańskich żołnierzy w piwnicznej pracowni życzliwego, acz wymagającego szefa kuchni Bugnarda. Była jedyną kobietą na kursie, ale angażowała się bardziej niż ktokolwiek inny. Tak w każdym razie twierdziła.
– Jest jakiś problem z piekarnikami. Monsieur le chef odwołał dzisiejsze zajęcia – wyjaśniła.
Jak zwykle promiennie się uśmiechała i tryskała energią oraz entuzjazmem – do życia w ogóle, a do nowych doświadczeń w szczególności, zwłaszcza zaś do tych kulinarnych.
Strzelista postać – Julia niechętnie się do tego przyznawała, ale mierzyła prawie metr dziewięćdziesiąt – wpłynęła do wnętrza mojego mieszkania w rozpiętym płaszczu i z kolorystycznie dopasowanym szalikiem, ściągnęła z głowy kapelusz i jak gdyby nigdy nic odłożyła dwie materiałowe torby na fotel.
– Idziesz na targ? Ja muszę iść. Pomyślałam, że zajrzę i... A co gotujesz? – zapytała, pociągając nosem.
Szybko wyswobodziła się z płaszcza i szalika.
Zastanawiałam się, czy to możliwe, żeby wyczuła zapach jajka z korytarza.
– A skąd wiesz, że gotuję? – Zamiast odwiesić jej wierzchnie odzienie do szafy, przerzuciłam je przez balustradę schodów.
– Estragon pachnie, a poza tym... trzymasz w dłoni jajko. – W jej oczach rozbłysła radosna iskierka.
– Ach! – Roześmiałam się. Powinnam była się domyślić, że Julia zwróci uwagę na zapach siekanych ziół. – Miałam ochotę na coś innego niż omlet, więc chciałam usmażyć jajecznicę, ale nie potrafię sobie przypomnieć, kiedy się dodaje masło. I śmietankę. – Zachichotałam nieśmiało. – I... w ogóle jak to zrobić.
Odkąd swego czasu Julia nauczyła mnie przyrządzać omlet, przeprowadzam całą procedurę bez mrugnięcia okiem i wykładam na talerze przepyszne danie, ku wielkiej radości dziadka i wujka Rafe’a. Dziś rano postanowiłam jednak usmażyć jajecznicę, bo ileż można jeść omlet?
(Bagietki i ser nigdy mi się nie znudzą. Ser z rwanymi kawałkami chleba mogłabym jeść codziennie do końca życia i na pewno bym nie narzekała. Zwłaszcza gdybym mogła popijać je dobrym czerwonym winem).
– Och! Les oeufs brouillés ze świeżym estragonem. Magnifique! – rzuciła Julia i wmaszerowała do kuchni. – To skoro mam dziś przymusowe wagary, pozwól, Tabitho, że choć ciebie czegoś nauczę. Podpowiem ci co i jak.
Już miałam nadzieję, że Julia weźmie dziś gotowanie na siebie, ale nic z tego...
– Jednego dnia Bugnard pochwalił mnie przy całej klasie – oznajmiła Julia, podając mi fartuch. – Matko, jak mi się podoba w tej twojej kuchni! Moja jest tak potwornie ciasna. Ma rozmiary znaczka pocztowego. W każdym razie monsieur le chef zapytał, czy ktoś chciałby usmażyć dla niego jajecznicę. Uznałam, że to jest coś, z czym powinnam sobie poradzić. Czy cokolwiek można zrobić nie tak, gdy się smaży jajecznicę? Otóż... można! – Zerknęła do miski, do której trafiło dotąd tylko jedno jajko, po czym podniosła na mnie wzrok. – Za daleko nie zabrnęłaś, co?
Roześmiałam się nerwowo.
– No nie... Nie potrafiłam sobie przypomnieć, czy masło powinnam dodać do jajek, czy na patelnię.
– Na patelnię. Po prostu je tam wrzuć. Ależ nie, nie! Tabs, to nie jest czas na powściągliwość. Jajka powinny się skąpać w maśle. Niech ono pokryje równo całe dno i boki patelni. Daj mu się rozgrzać, a ty w tym czasie wbij drugie jajko do miseczki. I tylko z dwóch jajek ta jajecznica? A co z twoimi panami?
– Śpią jeszcze – odparłam. – A Bet i Blythe przyjdą za jakąś godzinę. Przyniosą kawę i croissanty, to wtedy wszyscy zgromadzą się w salonie.
– No dobrze... Ależ moja droga, nie zatłucz tych jaj na śmierć! – rzuciła pospiesznie, widząc, z jakim zapałem roztrzepuję widelcem zawartość miseczki. – Delikatnie, spokojnie. Nie masz ich zbić na kwaśne jabłko. Chodzi tylko o to, żeby powstała jednolita masa, jak na omlet. O właśnie... Dobrze. Świetnie. Tylko... No, już, już! Wystarczy. – Bacznie mi się przyglądała, gdy wylewałam jajka na patelnię. – Nie, nie... Przez kilka minut nic z nimi nie rób. Tylko patrz.
Patrzyłam i patrzyłam, raz po raz zerkając na Julię, która też przyglądała się jasnożółtej masie pływającej po patelni... A czas biegł. Zastanawiałam się, na co ona właściwie czeka.
– O! I... teraz! Widzisz, że tu, na środku, masa jakby gęstnieje? Teraz weź widelec i to zamieszaj. No i skręć ogień... Na bardzo malutki... O, właśnie tak. I mieszaj dalej. A teraz na chwileczkę zdejmij z ognia – powiedziała nieoczekiwanie. – Niech jajecznica chwilę odpocznie. I postaw ją z powrotem. Chodzi o to, żeby nasze oeufs smażyły się naprawdę bardzo powoli. To takie uwodzenie za pomocą patelni. Nie ma się dokąd spieszyć.
Słuchałam uważnie i starałam się skrupulatnie wypełniać jej polecenia. Mieszałam masę widelcem, najpierw spokojnie, potem żwawiej. Ani na chwilę nie zaprzestając mieszania, zdejmowałam patelnię z ognia i odstawiałam ją z powrotem. Wcześniej nawet przez myśl mi nie przeszło, że jajecznica to tak skomplikowane danie.
– A teraz, właśnie teraz... Zdejmij patelnię z ognia! Zobacz, masa jest jeszcze lekko płynna. Widzisz? Oh, la, la! Powiem: perfection! I teraz dodajesz mleko czy śmietankę, a może nawet masło, żeby w tym idealnym momencie przerwać proces smażenia. W La Maison de Saint-Léger nie będzie się jadło gumowej jajecznicy! Tak, tak... Nie żałuj tego mleka! – powiedziała, widząc, z jaką ostrożnością przechylam butelkę. – Wymieszaj całość i dodaj estragon. Tylko odrobinka na wierzch. Et voilà! Ideał kremowości i puszystości. – Uśmiechnęłam się z takim zadowoleniem, jak gdybym przed chwilą rozłożyła na jej oczach samolot. – Śmiało, jedz! Ja zaczęłam dzień od croissanta i kawy. Zdążyłam dotrzeć do szkoły i dopiero na miejscu się dowiedziałam, że nie ma dziś zajęć. Taka nagroda spotyka tych, którzy przychodzą przed czasem.
Julia wyjęła z szafki kubek i napełniła go kawą, po czym usiadła przy niewielkim kuchennym stoliku. Dołączyłam do niej z moją idealnie kremową jajecznicą z estragonem i resztką porannej kawy. Grzanka, którą przygotowałam, zanim zabrałam się do smażenia jajek, zdążyła już ostygnąć, ale uznałam, że i tak ją zjem.
– O Boże! – zawołałam, skosztowawszy jajek, z oczami wielkimi jak spodki. – Jakie to dobre! Nie myślałam, że banalna jajecznica może tak smakować. Jest wyśmienita!
– Widzisz? Dopóki nie poznasz smaku dania, które zostało naprawdę dobrze przyrządzone, nie wiesz nawet, co tracisz. – Julia uśmiechała się do mnie znad filiżanki. – Bugnard mówi, że te najprostsze i najbardziej podstawowe potrawy należy przyrządzać z takim samym zaangażowaniem i taką samą troską, jak te najbardziej wyszukane. Należy zadbać o każdy krok i każdy składnik. I trzeba smakować, smakować i jeszcze raz smakować!
Potakiwałam głową znad jajecznicy. Nie potrafiłam rozstrzygnąć, czy jeść ją szybko, dopóki jest gorąca (taka była pyszna!), czy się nią rozkoszować. Ostatecznie postawiłam na to pierwsze.
Mieszkałam w Paryżu od kwietnia i zdążyłam już przywyknąć do francuskiej kuchni. Te dania smakowały mi znacznie bardziej niż znane mi z dzieciństwa mielonka z puszki, zupy Campbella i wyschnięte pieczenie. Moja matka była Francuzką, ale nie znała się na kuchni.
Na to, czym nas karmili, gdy w czasie wojny pracowałam w fabryce bombowców Willow Run, w ogóle należałoby spuścić zasłonę milczenia. Julia najpewniej nie posiadałaby się z oburzenia. Choć może raczej by mi współczuła?
Ostatecznie swojego męża Paula też poznała w czasie wojny, gdy oboje pracowali dla Biura Spraw Strategicznych, dziś funkcjonującego już jako Centralna Agencja Wywiadowcza, czyli CIA. Nie przypuszczam, żeby serwowali im tam dania znacznie wykwintniejsze niż nam w fabryce bombowców.
Rok czy nawet trzy kwartały temu nawet nie zwróciłabym uwagi na gąbczastą konsystencję i nudny smak jajek, ale to było jeszcze przed przeprowadzką do Paryża. Tutaj nikt nie myślał o jedzeniu, że to jedynie paliwo dla organizmu. Tutaj to było doświadczenie, a ja powoli uczyłam się je doceniać.
– Chodź ze mną na targ, Tabs – zaproponowała Julia, gdy dojadłam jajka i zimną, wysuszoną grzankę.
Odstawiając naczynia na kuchenny blat, uśmiechnęłam się do siebie. Było mi lekko z myślą, że zajmą się nimi Bet i Blythe, bliźniaczki jednojajowe, które pracowały u nas jako pokojówki, a których kompletnie nie rozróżniałam. W domu zawsze musiałam po sobie sprzątać, ale gdy pewnego ranka Bet (a może to była Blythe) zastała mnie przy zlewie myjącą naczynia, rzuciła mi tylko zagniewane spojrzenie i wygnała mnie z kuchni. Od tamtej pory sprzątanie zostawiałam im.
Uznałam, że nie ma sensu się z nimi spierać.
– Właściwie to muszę kupić coś na kolację – zwróciłam się do Julii.
– No to wspaniale! Rozejrzymy się, sprawdzimy, co dziś mają i co mogłabyś z tego przyrządzić. Czyżby twoi panowie mieli już dość poulet rôti? – zapytała z szelmowskim uśmiechem.
Roześmiałam się w odpowiedzi. Dzięki wskazówkom Julii w ciągu kilku ostatnich tygodni dopracowałam do perfekcji proste, ale jakże pyszne danie, jakim jest pieczony kurczak. Potrafiłam upiec skórkę na chrupko i brązowo, zachowując soczystość wnętrza.
– W tym tygodniu dwa razy – wyznałam. – Grand-père i oncle Rafe nie narzekali, ale... zdecydowanie mogłabym spróbować czegoś nowego. Wczoraj wieczorem starałam się przyrządzić resztki mięsa w sosie, ale wyszło mi coś wodnistego i bez smaku. A w zeszłym tygodniu dwa razy jedliśmy na kolację plastry kiełbasy i sery na zimno, bo nie popisałam się w kuchni. Jakoś nie przyszło mi do głowy, że solę można rozgotować.
Tylko jedna rzecz nie była w Paryżu absolutnie wspaniała – to, że gotowanie spadało na mnie. Krótko po moim kwietniowym przyjeździe gospodyni i zarazem kucharka dziadka wyjechała do swojej niedomagającej siostry do Prowansji. Nie powiedziała, kiedy wróci. Ani czy w ogóle wróci... Nie przeszkadzało mi – ani trochę – że muszę gotować dla moich messieurs, tyle że nie najlepiej mi to szło. Umiałam przyrządzić tylko dania bardzo... amerykańskie. To zaś nie odpowiadało szanownym panom paryżanom, o czym przekonałam się dobitnie, gdy zaserwowałam im spaghetti z sosem z puszki. Skrzywiłam się na samo wspomnienie.
– No to idźmy! – rzuciła Julia, podrywając się z krzesła.
Dopiłam resztkę kawy – paryska café smakuje znacznie lepiej nie rozpuszczalna marki Maxwell House, która kiedyś stanowiła moją codzienność – po czym wzułam buty i narzuciłam płaszcz.
Już kilka chwil później wychodziłyśmy z dużego, eleganckiego domu, w którym mieszkałam wraz z dziadkiem i wujkem Rafe’em w Siódmej Dzielnicy. Większość ludzi, w tym ja, nie wahałaby się nazwać tego budynku rezydencją. Ktoś mógłby nawet powiedzieć, że był luksusowy. Jakimś cudem przetrwał niemiecką okupację bez szwanku, a jedyny ślad po tych okropnych czasach stanowiła dziura po kuli we frontowej ścianie.
Wnętrza miały wysokie sufity i duże okna. Podłogi przestronnych pomieszczeń były wyłożone marmurami, a ściany otulone jedwabnymi tapetami. W budynku znajdowały się aż trzy łazienki, po jednej na każdym piętrze. Nad frontonem wychodzącym na prywatny ogrodzony dziedziniec, na którym parkowałam wiśniowe renault, sprezentowane mi niedawno przez dziadka, była nawet malutka szklarnia. Na parterze znajdowała się kuchnia, czyli cuisine, a oprócz tego salon, bawialnia (nie do końca rozumiałam różnicę między jednym a drugim) oraz pokoje dla służby, której obecnie na stałe w domu nie było. Do wspomnianej szklarni wchodziło się przez salon na pierwszym piętrze, w którym moi messieurs spędzali większość czasu. Poza salonem na tej kondygnacji były także sypialnie i łazienka.
Ku mojej wielkiej radości miałam do swojej dyspozycji całe drugie piętro, ostatnie, przez co nieco przypominające poddasze. Rozlokowałam się pod skośnymi stropami, w przestrzeni doświetlonej przez lukarny. Miałam tu do dyspozycji własną łazienkę i więcej miejsca niż kiedykolwiek wcześniej w moim życiu.
Szczypałam się niemal codziennie, bo ciągle nie potrafiłam uwierzyć, że było mi dane zamieszkać – i to bez konieczności płacenia czynszu – w miejscu, z którego miałam widok na Tour Eiffel i skąd od Julii dzieliła mnie tylko rue de l’Université.
Gdy wyszłam na zewnątrz, poczułam powiew rześkiego powietrza na policzkach i wystającym znad szalika nosie, ale zimowy chłód w ogóle mi nie przeszkadzał. Ostatecznie byłam w Paryżu, a na niebie świeciło słońce. Oświetlone nim zabudowania, wzniesione w charakterystycznym dla tego miejsca stylu z wydobywanego w okolicy wapienia, wyglądały jak polane miodem, a pośród ośnieżonych drzew i krzewów tańczyły świetliste iskierki.
Nadal zdarzało mi się pomyśleć, że to mi się tylko śni. Oto nagle po mrocznym czasie wojny zamieszkałam z dziadkiem od strony matki w tym pięknym i fascynującym mieście. W domu nie miałam perspektyw. Przyjazd tutaj był dla mnie szansą, żeby zrobić z moim życiem coś wyjątkowego.
Jeszcze nie udało mi się ustalić, co to właściwie miałoby być. Na razie wciąż szukałam, ale już to sprawiało mi przyjemność.
– Przykro mi, że twoje zajęcia się dzisiaj nie odbyły – powiedziałam, gdy szłyśmy w kierunku rue de Bourgogne i działającego tam targu. – A jednocześnie cieszę się, że towarzyszysz mi w wyprawie na zakupy. Znacznie łatwiej jest coś znaleźć, gdy ma się dobrego przewodnika.
– Bardzo żałuję tych zajęć, Tabs – odparła Julia. – Mam nadzieję, że do jutra uda się naprawić te piece. Nie chciałabym, żeby kolejne zajęcia przepadły. Ale dzisiaj przyjdziesz do szkoły na pokaz, prawda? Szef kuchni jest wielkim amatorem wina i zamierza mówić o tym, jak je podawać i wykorzystywać w kuchni.
– Oczywiście... Tylko czy ten pokaz się odbędzie pomimo awarii piekarników?
Nie wydawało mi się, żebym mogła się czegokolwiek nauczyć, przyglądając się, jak ktoś inny gotuje, ale lubiłam towarzyszyć Julii podczas jej różnych wyjść. Byłam też ciekawa tej szkoły, no i... z jej zapowiedzi wywnioskowałam, że uczestnicy pokazu będą mogli skosztować tego, co zostanie ugotowane. I ta wizja zdecydowanie przypadła mi do gustu.
– Nie działają piekarniki w lochach, gdzie odbywają się zajęcia. Ten w sali pokazowej jest sprawny – wyjaśniła zagadkę Julia, gdy przechodziłyśmy na drogę stronę ulicy. – Po lunchu możesz iść ze mną do szkoły. Masz lekcje przed południem? Do której? Warto by pewnie zająć dobre miejsca. Wpuszczonych zostanie tylko trzydzieści osób, więc lepiej się nie spóźnić. Zajęcia kosztują trzysta franków. Czy to dla ciebie nie za dużo?
Trzysta franków przeliczało się na niewiele ponad jednego dolara, śmiało mogłam więc tyle wydać.
– Lekcje powinnam skończyć do południa – odparłam.
Dzięki kontaktom Paula Childa, który pracował w służbie wywiadowczej przy ambasadzie amerykańskiej, zaczęłam udzielać lekcji francuskiego kilkorgu przybyszom z zagranicy przebywających okresowo w Paryżu (były to przede wszystkim dzieci i żony jego współpracowników). Wychowywałam się w Stanach, ale pod skrzydłami rodowitych paryżanek w osobach mojej matki i babki, dzięki czemu francuski miałam we krwi. Na pewno pomogło mi też to, że przed przyjazdem pracowałam w szkole (bo wtedy kobiety mogły się spełniać właściwie tylko jako nauczycielki, pielęgniarki, sekretarki albo żony).
Matematyki ani nauk ścisłych nigdy nie chciałam uczyć, za to prywatne lekcje francuskiego w Paryżu stanowiły urzeczywistnienie moich zawodowych ambicji. Lepszej posady nie mogłam sobie wymarzyć.
– Wspaniale! Wpadnę po ciebie o wpół do drugiej. Możemy razem pojechać Flashem – oznajmiła Julia, biorąc mnie pod rękę i serdecznie mnie szturchając.
Mówiąc o Flashu, miała na myśli swoje wysłużone niebieskie kombi. Jeżdżąc z moją żywiołową przyjaciółką wąskimi i krętymi uliczkami lewobrzeżnego Paryża, starałam się trzymać strach na wodzy.
Na razie jednak dotarłyśmy na targ. Trochę ludzi już się krzątało, ale z racji wczesnej pory ruch nie był jeszcze duży. Studenci i przedstawiciele bohemy odsypiali szaleństwa ubiegłej nocy, dzięki czemu ci, którzy – jak Julia i ja – poważnie podchodzili do zakupów, mogli pozałatwiać wszystko w spokoju.
Na całym fragmencie ulicy wydzielonym na targowisko stały wózki i stragany. Roiło się tu od pieszych, psów na smyczy i rowerzystów. Pojazdy silnikowe musiały poruszać się wąską nitką pośrodku ulicy, ale ogólnie pojawiały się tu rzadko – głównie z samego rana i pod koniec dnia, żeby dowieźć towar albo go odebrać. Niektóre stoiska i markizy sięgały aż na brukowaną jezdnię, ale na przykład crémerie czy poissonier oferowali swoje towary tylko wewnątrz sklepów.
– Bonjour, madame! – gromko zawołała Julia, gdy zbliżałyśmy do jednej z popularnych przekupek.
– Bonjour, moje najdroższe panie! – Marie des Quatre Saisons rozpromieniła się na nasz widok.
Maria Czterech Pór Roku cieszyła się powszechnym uznaniem, bo niezależnie od pory roku oferowała na rue de Bourgogne produkty najwyższej jakości. Stanowiła też niewyczerpane źródło plotek i informacji.
Była to niziutka i pulchna kobieta o twarzy pokrytej gęstą siecią zmarszczek, być może dlatego, że pracowała na tym targu od początku świata. Zazwyczaj widywało się ją z papierosem między palcami lub w ustach. O tej porze roku madame Marie miała w swoich koszach ziemniaki, szalotki, rzepę, rzodkiewki i jabłka. Wszyscy utyskiwali, że na próżno by w nich szukać charakterystycznej dla wiosny różnorodności i obfitości pod postacią jasnozielonych nasion bobu, jędrnej sałaty, truskawek, pomidorów i trzaskającego pod palcami groszku, a w szczególności szparagów owiniętych w jasnoczerwony papier, ale chwilowo pozostawało nam zadowolić się wyszukiwaniem w asortymencie madame Marie najładniejszych ziemniaków, takich bez oczek, najtwardszych i najczerwieńszych rzodkiewek oraz najmniej pomarszczonych buraków.
– Bonjour, madame – powiedziałam z uśmiechem. – Co mogłaby mi pani dziś polecić?
Choć trochę mnie to zbijało z tropu, byłam postacią dobrze znaną na tym lokalnym targu. Miało to po pierwsze związek z faktem, że byłam niezamężną Amerykanką, w której żyłach płynęła na poły francuska krew, w związku z czym wszyscy okoliczni mieszkańcy robili co mogli, żeby znaleźć mi francuskiego męża, a co najmniej kochanka. Po drugie zaś chodziło o to, że Maurice Saint-Léger, który również budził powszechną fascynację, był moim dziadkiem.
– No cóż, mademoiselle Tabitha... To zależy, co pani zamierza przyrządzić dziś wieczór dla panów. Potrawkę? Czy raczej pieczeń? A może zapiekankę? Niechże jednak najpierw mi pani powie, co będzie pani dzisiaj porabiać? – zapytała madame Marie.
Jej lśniące brązowe oczy uważnie śledziły każdy mój ruch, a pokrzywione dłonie przesuwały się z kosza do kosza. Na chwilę zatrzymały się przy marchewkach, potem powędrowały dalej. Przekupka wyjęła z jednego z koszy bezlistną białą rzepę, u góry tylko delikatnie zaróżowioną. Przez chwilę trzymała ją w dłoni, jakby chciała ocenić jej ciężar, a potem mlasnęła i odłożyła ją z powrotem.
– Dzisiaj? Powiedziałabym, że w zasadzie to samo co wczoraj, madame – odpowiedziałam z uśmiechem. – Przychodzę na rynek, żeby kupić coś, co potem spróbuję ugotować dla moich panów. Kręcę się trochę po kuchni, potem wypijam duży kieliszek wina i kładę się spać.
Zdążyłam się już zorientować, że gdy madame Marie – podobnie zresztą jak każdy z bywalców rynku – pyta mnie o plany na nadchodzący dzień, w istocie chce wiedzieć, czy nawiązałam jakieś interesujące znajomości z mężczyznami.
– Takiej pięknej młodej kobiecie jak pani nie przystoi kłaść się co wieczór samej do łóżka – mlasnęła madame Marie, podając mi inną rzepę, tym razem z ciemniejszym czubkiem.
– To samo jej mówię – wtrąciła Julia, która właśnie przeglądała zawartość kosza z ziemniakami, po czym jedną po drugiej wkładała bulwy do mniejszego koszyczka stojącego przed sprzedawczynią. – Cały czas staram się też przedstawić ją temu czy innemu miłemu współpracownikowi Paula albo braciom naszych znajomych. Żeby tylko chciała współpracować. – Ona również mlasnęła na mnie z politowaniem. Zdradziły ją błysk w oku i uśmiech, który zatańczył w kącikach jej warg. – Jest wiecznie zmęczona albo mówi, że chce spędzić trochę czasu w towarzystwie dziadka i wujka, albo co tam jeszcze – ciągnęła Julia. – Namawiam ją, żeby przyszła jutro na wykład i degustację do klubu miłośników wina, do którego należy Paul, ale ona reaguje tak, jakby ktoś zaproponował, że utnie jej rękę. A tam na pewno znalazłby się niejeden kawaler godny uwagi.
Roześmiałam się i pokręciłam głową. Następnie włożyłam rzepę do koszyczka, w którym zbierałam wszystko to, za co zaraz miałam zapłacić. Taka wymiana zdań odbywała się nie po raz pierwszy, zdążyłam więc już przywyknąć. Stanowiła część rytuału zakupów na paryskim targu, który funkcjonował całkiem inaczej niż sklepy spożywcze w domu. Tam się wpadało jak po ogień, zgarniało to, czego się potrzebowało, i płaciło za towar, aby zaraz potem znaleźć się na powrót w samochodzie. Jeśli nie liczyć całkiem bezosobowego „dziękuję” rzuconego do dziewczyny za kasą, z nikim podczas takich zakupów się nie rozmawiało.
Tymczasem wizyta na paryskim targu, z racji związanych z nią oczekiwań wszystkich zainteresowanych, miała w sobie coś z rytuału, żeby nie powiedzieć – ze sztuki. Tutaj chodziło o coś więcej niż tylko o wymianę handlową. Tu się liczyło poczucie braterstwa, uczestnictwo w pewnej wspólnocie. Na targu wszystko miało swój czas. Wymiany ploteczek nie można było przyspieszyć, bo ich czar w jednej chwili by prysł. Wszyscy dla wszystkich byli nieodmiennie mili. Kogokolwiek się spotykało i jakkolwiek często się z nim rozmawiało, obowiązującą formą zawsze było „monsieur” i „madame”. To wprost niesamowite, ile razy w ciągu jednego dnia wymienia się z kimś uścisk dłoni albo mówi „dzień dobry”. Jakże to dynamiczne i eklektyczne doświadczenie różniło się od tego, co znałam z przedmieść Detroit!
Dałam się porwać fali ploteczek i rozważań o moim życiu miłosnym, bo wydawało mi się to jednocześnie zabawne i ujmujące. I choć momentami włos mi się jeżył na głowie, zwykle dobrze się przy tym bawiłam, ponieważ Julia rozumiała, że bynajmniej nie chcę się ustatkować i zostać „dobrą żoneczką”. Ona była tak szczęśliwa i taka zakochana w Paulu, z wzajemnością zresztą, że dla mnie chciała tego samego szczęścia. Obie jednak doskonale wiedziałyśmy, że w życiu chodzi nie tylko o to, żeby być żoną.
Julia odkryła swoje powołanie – sztukę kulinarną! – dzięki wsparciu swojego męża (który z poświęceniem konsumował jej dzieła, a w listach do domu opisywał jej kuchenne triumfy), ja mojego nadal szukałam.
– A co ja mam zrobić z tą rzepą, madame? – zapytałam, żeby zakończyć temat mojego nieistniejącego życia romantycznego. Ostatecznie nie istniało ono mocą mojej decyzji. Byłam przekonana, że gdybym zmieniła zdanie, jakiś interesujący mężczyzna na pewno by się znalazł. Tylko że dla mnie nie miało to w tym momencie aż takiego znaczenia.
– Tabitha to pewnie czeka na tego inspektora Merveille’a, policjanta o szarobłękitnych oczach – szepnęła Julia, konspiracyjnie przy tym mrugając do madame Marie, która akurat wrzucała do jej koszyka kilka marchewek.
Poczułam, jak spod szalika napływa ku mojej twarzy pąs zdumienia i zażenowania.
– Inspektor Merveille? A niby skąd ten pomysł?
– A cóż to za monsieur l’inspecteur? – Madame Marie wychyliła się ku nam i otworzyła szeroko oczy. – A, już wiem... To ten policjant, który kilka tygodni temu złapał mordercę.
Wszyscy na targu wiedzieli, że wraz z Julią brałyśmy udział w dochodzeniu w sprawie zabójstwa Thérèse Lognon, której ciało znaleziono w budynku Julii.
– Czyżby to w tę stronę miało się teraz potoczyć? – Madame Marie posłała Julii wymowne spojrzenie.
– Julio, inspektor Merveille mnie nie interesuje – oświadczyłam stanowczo, uznając, że muszę zdusić te spekulacje w zarodku, bo inaczej sprawa znajdzie się na językach wszystkich bywalców targowiska.
Mademoiselle Yvette, która sprzedawała kwiaty (o tej porze roku asortyment miała dość ubogi, ale mimo to zadbała, żeby jej klienci mogli kupić ładne wiązanki na bazie gałązek jodłowych i ostrokrzewu), już zerkała w naszą stronę z wyraźnym zainteresowaniem. Niemal dosłownie nadstawiała uszu wyzierających spod miękkiego czerwonego kapelusza.
– Zresztą nawet gdyby mnie interesował, to przecież widziałam na jego biurku zdjęcie kobiety, a to oznacza, że on kogoś ma.
Inspektor Étienne Merveille i ja spotkaliśmy się dotąd kilkakrotnie, ponieważ on prowadził śledztwo w sprawie kobiety, przy której ciele znaleziono nóż należący do mistrza kuchni będącego nauczycielem Julii. Dałam się w to śledztwo wciągnąć właśnie za jej namową, a także dlatego, że taką już mam szaloną naturę i zawsze się przez to pakuję w tarapaty.
Niemniej wolałabym się już więcej z nim nie spotykać.
– Sam fakt, że zauważyła zdjęcie kobiety na zdjęciu inspektora... – Julia wzruszyła lekko ramionami i uśmiechnęła się do madame Marie i mademoiselle Yvette.
– Nie ma powodu, dla którego miałabym się ponownie spotykać z inspektorem – oznajmiłam, bo wymowne kiwanie głowami i błysk w oku obu przekupek podpowiadały mi, że ta sprawa zmierza w niekorzystnym dla mnie kierunku. – W każdym razie na to liczę. A na razie muszę wymyślić, co podam dziś na kolację – dodałam w akcie desperacji.
– Pieczeń cielęcą – odparła Julia. Zaskoczyła mnie zarówno tym, że miała dla mnie gotową odpowiedź, jak i tym, że tak chętnie zgodziła się porzucić temat, który dotąd bezlitośnie drążyła. – Poznałam właśnie wyśmienity, a przy tym prosty sposób na to danie. I to wcale nie tak, droga Tabs, że ty en cuisine musisz się ograniczać do prostych rozwiązań, ale ta pieczeń to niebo w gębie i nic się tu nie da popsuć.
– Pieczeń cielęca to świetny pomysł! – odparłam radośnie. – Zwłaszcza jeśli przepis jest prosty.
– Owszem, prosty i łatwy. Będziesz potrzebować tylko...
– Madame Marie! Madame Marie, czy pani już wie?
Wszystkie jak jeden mąż odwróciłyśmy się w kierunku przysadzistego mężczyzny, który toczył się właśnie w naszą stronę. Płaszcz powiewał mu wokół kostek, a spod grubej wełnianej czapki wyzierał czerwony nos. To był monsieur Jean, ostrzyciel noży i nożyczek, który miał swój warsztat po drugiej stronie targu. Jako że nie posiadałam noży, które wymagałyby starannego ostrzenia (nad czym zresztą Julia często ubolewała), zaglądałam do niego bardzo sporadycznie.
– O co chodzi? – zapytała madame Marie, która nagle spoważniała i zmieniła ton.
Była jedną z najstarszych i najbardziej poważanych handlarek na targu, przez co pełniła funkcję matrony całej społeczności.
– Dziś rano doszło do kolejnych incydentów... – wydyszał monsieur Jean.
Wąsy, które powinien był przystrzyc już dawno, podwijały mu się pod górną wargę.
Madame Marie przestała się uśmiechać, przez co układ zmarszczek na jej twarzy wyraźnie się zmienił.
– A kto tym razem? I dlaczego dopiero teraz się o tym dowiaduję? – Zmrużyła oczy i wydmuchnęła z ust smużkę dymu papierosowego.
Mademoiselle Yvette porzuciła swoje wiązanki z zielonych gałązek, pęczki suszonego eukaliptusa i anemiczne róże, żeby dołączyć do naszej rozmowy. Z zainteresowaniem spoglądała ku nam również mademoiselle Fidelia, handlująca jajkami.
– Gérard. Spóźnił się dziś – stęknął Jean. – Dopiero co się pojawił, a na miejscu zastał potrzaskane słoiki po miodzie pszczelim i potłuczone butelki po miodzie pitnym. Ktoś podarł też markizę na jego stoisku i pokiereszował stelaż.
Madame Marie przeklęła soczyście, jakby sytuacja w pełni to uzasadniała. My z Julią wymieniłyśmy zmartwione spojrzenia. Jakby czytając w naszych myślach, przekupka wyjaśniła:
– To już trzecia taka historia w ciągu tygodnia. Tutaj nigdy nic złego się nie działo, a teraz, ni stąd, ni zowąd, znaleźliśmy się na celowniku złodziei i wandali.
Skrzywiła się i splunęła, ale na jej twarzy malowało się wyraźne zaniepokojenie.
– Czyżby konstable podczas nocnych patroli tu nie docierali? – zapytała Julia.
– Ech... – odparła madame Marie, wzruszając ramionami. Wyglądała tak, jakby na wspomnienie władz miała ochotę splunąć ponownie. – Niby tak, ale przecież tyle jest innych spraw, których muszą pilnować. Studenci, filozofowie, les artistes! No i komuniści. Oni wszyscy interesują police judiciaire bardziej niż grupka drobnych handlarzy.
– To okropne. – Rozejrzałam się po targu, który tętnił życiem. Nawet w zimowy dzień panowała tu przyjazna atmosfera. Dużo się działo, a ulicę wypełniały gwar rozmów, wybuchy śmiechu i głośne zawołania. Nie mieściło mi się w głowie, że ktoś mógłby obrać sobie za cel sklepikarzy i straganiarzy, którzy starali się po prostu zarobić na życie.
– A czy ktoś ucierpiał?
– Fizycznie nie, ale straciliśmy trochę towaru, no i wózki czy stragany zostały uszkodzone. Ponosimy szkody materialne. I moralne. I tak niemal co rano, prawda? – Madame Marie spojrzała na Jeana i Yvette, którzy przytaknęli z ponurymi minami.
– A składali państwo skargę na policję? – zapytała Julia.
Odpowiedział jej tylko drwiący śmiech. Nawet filigranowa i łagodnie usposobiona Fidelia, która zdążyła już przykryć swoje jaja płótnem i do nas dołączyć, skrzywiła się z niesmakiem.
– To chyba wyczerpująca odpowiedź – powiedziałam po angielsku do przyjaciółki. Już wcześniej odniosłam wrażenie, że paryżanie nie mają wielkiego zaufania do swojej policji. Zapewne miało to związek z doświadczeniami czasów wojny, kiedy to władze w większości kolaborowały z okupantem. Po francusku zaś dodałam: – A czy podejrzewacie, kto może za tym stać? Jakaś banda dzieciaków? A może konkurencja?
Trudno mi było stwierdzić, czy oni w ogóle mają konkurencję. W moich rodzinnych stronach takie targi nie funkcjonowały, nie potrafiłam więc ocenić, czy jeden sprzedawca miodu pitnego mógłby mieć powody, żeby sabotować wysiłki innego sprzedawcy tego napitku. Tak po prawdzie przed przyjazdem do Paryża w ogóle nie wiedziałam o istnieniu czegoś takiego jak miód pitny. Alkohol na bazie miodu... Kto by pomyślał?
Madame pokręciła głową, nie miałam jednak pewności, którego z moich pytań dotyczy ta reakcja.
– Nie, nie wiemy – powiedziała. – Ale coś z tym trzeba zrobić. Tak samo było za Niemców, ale wtedy to była ich sprawka, Szwabów. To oni rozrabiali, zabierali, co chcieli, i demolowali nam stoiska. Ach! A teraz to paryżanie wyrządzają krzywdę innym paryżanom.