Morderstwo wybitnie francuskie. Amerykanka i paryska zbrodnia - Colleen Cambridge - ebook + audiobook + książka

Morderstwo wybitnie francuskie. Amerykanka i paryska zbrodnia ebook i audiobook

Cambridge Colleen

4,0

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Paryż – Miasto Świateł – powraca do życia po wojnie. A jego mieszkańcy wykorzystują każdą okazję, by wznieść toast! Tabitha Knight – amerykańska emigrantka – odkrywa, że nie każdy jest gotów na świętowanie. Niektórzy gotowi są na morderstwo…

Imponująca katedra Notre Dame, zapierająca dech w piersiach Wieża Eiffla i Paryż przepełniony oszałamiającą architekturą, są dla Tabithy zdecydowanie mniej ważne, niż skromny budynek, w którym mieści się szkoła gotowania Cordon Bleu. To tam, pod okiem legendarnej Julii Child, powstają nowe dania, których Tabitha tak chętnie się uczy. Gdy jeden z kucharzy pada martwy po wypiciu wina, staje się jasne, że morderca w wyrafinowany sposób zabija, doprowadzając do zatrucia organizmu. Kto, i dlaczego wybiera taki sposób na dokonanie zbrodni?

Tabitha i Julia mają nadzieję znaleźć odpowiedzi na te pytania. Nawet wtedy, gdy ich prywatne śledztwo prowadzi je przez najciemniejszą przeszłość wojennej Francji…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 411

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 50 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Agata Góral

Oceny
4,0 (61 ocen)
25
17
15
3
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Veronica41pl

Nie oderwiesz się od lektury

Tym razem Tabitha jest świadkiem śmierci wybitnego kucharza w słynnej francuskiej szkole gotowania Cordon Blue. Kiedy Tabitha, następnego dnia, po raz kolejny staje się świadkiem morderstwa w jej duszy zaczyna odzywać się detektywistyczna żyłka. Czy Tabitha odkryje kto i dlaczego morduje? Jaki morderca ma motyw i do czego się posunie aby osiągnąć swój cel? Przeczytajcie, warto! Polecam i czekam na kolejne spotkanie z bohaterkami powojennego Paryża.
00
Wenus64

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo fajny kryminał, polecam.
00
DNWalst

Nie oderwiesz się od lektury

To była świetna przygoda!
00
bialowiczewelina

Całkiem niezła

Kryminał lekki i w żaden sposób się niewyróżniający. Czyta sie przyjemnie i szybko, ale też szybko o nim zapomina. Postać Julie Child wrzucona chyba tylko po to, żeby przyciągnąć nazwiskiem.
00
buklowerka

Dobrze spędzony czas

Zdecydowanie bardzo klimatyczny kryminał w starym, dobrym stylu. Moja wiedza historyczna jest raczej znikoma, ale z tego, co mi tam świta i czego doświadczyłam, bywając we Francji — książka wydaje się mocno osadzona w powojennych, paryskich realiach. Zresztą sama autorka pisze, że się do tego przyłożyła. Znajdziemy tu opisy codziennego życia, sporo o kulinariach, mnóstwo francuskich słówek i zwrotów. Dla mnie bomba! Pomysł z wpleceniem postaci Julii Child (która pełni tu rolę przyjaciółki głównej bohaterki) również uważam za świetny. Nie tylko sprawia, że nasza Tabi kolejny raz zostaje wplątana w morderstwo, ale też pełni funkcję takiego trochę doktora Watsona. Akcja powieści rozgrywa się kilka lat po wojnie, dlatego pojawia się wątek n@zistowski oraz delikatnie poruszone kwestie kolaboracji i ruchu oporu. Fabuła koncentruje się na zagadkowych zgonach dwóch znanych szefów kuchni. Mademoiselle Knight (która, jak nic, odziedziczyła żyłkę detektywa po ojcu) podejmuje się amatorskiego śl...
00

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuA MUR­DER MOST FRENCH
Re­dak­cjaAnna Pła­skoń-So­ko­łow­ska
Tłu­ma­cze­nieMagda Wit­kow­ska
Ko­rektaJo­anna Rod­kie­wicz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiPa­weł Pan­cza­kie­wicz
Skład i ła­ma­nieAgnieszka Kie­lak
Co­py­ri­ght © 2024 by Col­leen Gle­ason First pu­bli­shed by Ken­sing­ton Pu­bli­shing Corp. All ri­ghts re­se­rved Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2025 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2025 Magda Wit­kow­ska
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-911-2
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

WSTĘP OD AU­TORKI

Ju­lia i Paul Chil­do­wie miesz­kali w la­tach pięć­dzie­sią­tych ubie­głego wieku przy rue de l’Uni­ver­sité w Pa­ryżu. Ju­lia cho­dziła na za­ję­cia pro­wa­dzone przez szefa kuchni Bu­gnarda, a także na po­po­łu­dniowe po­kazy ku­li­narne or­ga­ni­zo­wane w Le Cor­don Bleu. O ile jed­nak wia­domo au­torce, Ju­lia Child ni­gdy nie była świad­kiem żad­nego za­bój­stwa ani też nie zo­stała wplą­tana w sprawę żad­nej ta­jem­ni­czej śmierci. Ta­bi­tha Kni­ght i jej mes­sieurs, jak rów­nież wszy­scy bo­ha­te­ro­wie tej książki, któ­rych ży­cie tak tra­gicz­nie się skoń­czyło, są je­dy­nie wy­two­rem pi­sar­skiej wy­obraźni.

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Pa­ryż23 stycz­nia 1950 roku

Już mia­łam wbić dru­gie jajko do mi­ski, gdy na­gle coś mnie tknęło.

Co też Ju­lia mó­wiła o roz­trze­py­wa­niu ja­jek?

Wes­tchnę­łam, zmarsz­czy­łam czoło i przy­wo­ła­łam z pa­mięci moją drogą przy­ja­ciółkę i są­siadkę Ju­lię Child, w szcze­gól­no­ści zaś jej en­tu­zja­styczny opis naj­lep­szego – ab­so­lut­nie naj­lep­szego – spo­sobu przy­rzą­dza­nia ja­jecz­nicy. Po­dobno wszy­scy Ame­ry­ka­nie ro­bią to nie tak, jak na­leży, a ona sama ta­jem­nicę tego pro­cesu po­znała w pre­sti­żo­wej pa­ry­skiej szkole go­to­wa­nia Le Cor­don Bleu.

Zmru­ży­łam oczy, usi­łu­jąc so­bie przy­po­mnieć, o co w tym cho­dziło. Czy ma­sło na­le­żało wrzu­cić na pa­tel­nię, czy do ja­jek? A co z tym mle­kiem, względ­nie ze śmie­tanką? Do­lać do ja­jek czy wlać na pa­tel­nię? No i kiedy przy­cho­dzi czas na es­tra­gon?

Cią­gle jesz­cze się za­sta­na­wia­jąc, co po­win­nam zro­bić te­raz, gdy już roz­bi­łam pierw­sze jajko, się­gnę­łam po fi­li­żankę i upi­łam łyk szczo­drze po­sło­dzo­nej kawy. Do­słow­nie chwilę póź­niej roz­le­gło się wa­le­nie do drzwi.

O mało nie upu­ści­łam dru­giego jajka, ale szczę­śli­wie udało mi się je oca­lić przed roz­trza­ska­niem. Po­pę­dzi­łam otwo­rzyć, żeby ha­łas – stu­ka­nie albo re­ak­cja Oscara Wilde’a, który po­mimo swo­ich nie­wiel­kich roz­mia­rów nie miał so­bie rów­nych w szcze­ka­niu – nie obu­dziły mo­jego dziadka i wujka Rafe’a. Za­równo pies, jak i moi pa­no­wie – mes­sieurs, jak ich piesz­czo­tli­wie na­zy­wa­łam – spali spo­koj­nie na pię­trze i obu­dzić się mieli nie wcze­śniej niż za go­dzinę. Ma­dame X, na­sza kotka, może i już wstała, ale nie na­le­żało się spo­dzie­wać, że na­robi ha­łasu. Co naj­wy­żej po­sła­łaby przy­by­szowi szy­der­cze spoj­rze­nie.

– Ju­lia! – wy­krzyk­nę­łam za­sko­czona, gdy za drzwiami za­sta­łam przy­ja­ciółkę. – A ty nie mia­łaś być na za­ję­ciach?

Ju­lia za­pi­sała się do Le Cor­don Bleu i po­ranki spę­dzała w to­wa­rzy­stwie je­de­na­stu by­łych ame­ry­kań­skich żoł­nie­rzy w piw­nicz­nej pra­cowni życz­li­wego, acz wy­ma­ga­ją­cego szefa kuchni Bu­gnarda. Była je­dyną ko­bietą na kur­sie, ale an­ga­żo­wała się bar­dziej niż kto­kol­wiek inny. Tak w każ­dym ra­zie twier­dziła.

– Jest ja­kiś pro­blem z pie­kar­ni­kami. Mon­sieur le chef od­wo­łał dzi­siej­sze za­ję­cia – wy­ja­śniła.

Jak zwy­kle pro­mien­nie się uśmie­chała i try­skała ener­gią oraz en­tu­zja­zmem – do ży­cia w ogóle, a do no­wych do­świad­czeń w szcze­gól­no­ści, zwłasz­cza zaś do tych ku­li­nar­nych.

Strze­li­sta po­stać – Ju­lia nie­chęt­nie się do tego przy­zna­wała, ale mie­rzyła pra­wie metr dzie­więć­dzie­siąt – wpły­nęła do wnę­trza mo­jego miesz­ka­nia w roz­pię­tym płasz­czu i z ko­lo­ry­stycz­nie do­pa­so­wa­nym sza­li­kiem, ścią­gnęła z głowy ka­pe­lusz i jak gdyby ni­gdy nic odło­żyła dwie ma­te­ria­łowe torby na fo­tel.

– Idziesz na targ? Ja mu­szę iść. Po­my­śla­łam, że zaj­rzę i... A co go­tu­jesz? – za­py­tała, po­cią­ga­jąc no­sem.

Szybko wy­swo­bo­dziła się z płasz­cza i sza­lika.

Za­sta­na­wia­łam się, czy to moż­liwe, żeby wy­czuła za­pach jajka z ko­ry­ta­rza.

– A skąd wiesz, że go­tuję? – Za­miast od­wie­sić jej wierzch­nie odzie­nie do szafy, prze­rzu­ci­łam je przez ba­lu­stradę scho­dów.

– Es­tra­gon pach­nie, a poza tym... trzy­masz w dłoni jajko. – W jej oczach roz­bły­sła ra­do­sna iskierka.

– Ach! – Ro­ze­śmia­łam się. Po­win­nam była się do­my­ślić, że Ju­lia zwróci uwagę na za­pach sie­ka­nych ziół. – Mia­łam ochotę na coś in­nego niż omlet, więc chcia­łam usma­żyć ja­jecz­nicę, ale nie po­tra­fię so­bie przy­po­mnieć, kiedy się do­daje ma­sło. I śmie­tankę. – Za­chi­cho­ta­łam nie­śmiało. – I... w ogóle jak to zro­bić.

Od­kąd swego czasu Ju­lia na­uczyła mnie przy­rzą­dzać omlet, prze­pro­wa­dzam całą pro­ce­durę bez mru­gnię­cia okiem i wy­kła­dam na ta­le­rze prze­pyszne da­nie, ku wiel­kiej ra­do­ści dziadka i wujka Rafe’a. Dziś rano po­sta­no­wi­łam jed­nak usma­żyć ja­jecz­nicę, bo ileż można jeść omlet?

(Ba­gietki i ser ni­gdy mi się nie znu­dzą. Ser z rwa­nymi ka­wał­kami chleba mo­gła­bym jeść co­dzien­nie do końca ży­cia i na pewno bym nie na­rze­kała. Zwłasz­cza gdy­bym mo­gła po­pi­jać je do­brym czer­wo­nym wi­nem).

– Och! Les oeufs bro­uil­lés ze świe­żym es­tra­go­nem. Ma­gni­fi­que! – rzu­ciła Ju­lia i wma­sze­ro­wała do kuchni. – To skoro mam dziś przy­mu­sowe wa­gary, po­zwól, Ta­bi­tho, że choć cie­bie cze­goś na­uczę. Pod­po­wiem ci co i jak.

Już mia­łam na­dzieję, że Ju­lia weź­mie dziś go­to­wa­nie na sie­bie, ale nic z tego...

– Jed­nego dnia Bu­gnard po­chwa­lił mnie przy ca­łej kla­sie – oznaj­miła Ju­lia, po­da­jąc mi far­tuch. – Matko, jak mi się po­doba w tej two­jej kuchni! Moja jest tak po­twor­nie cia­sna. Ma roz­miary znaczka pocz­to­wego. W każ­dym ra­zie mon­sieur le chef za­py­tał, czy ktoś chciałby usma­żyć dla niego ja­jecz­nicę. Uzna­łam, że to jest coś, z czym po­win­nam so­bie po­ra­dzić. Czy co­kol­wiek można zro­bić nie tak, gdy się smaży ja­jecz­nicę? Otóż... można! – Zer­k­nęła do mi­ski, do któ­rej tra­fiło do­tąd tylko jedno jajko, po czym pod­nio­sła na mnie wzrok. – Za da­leko nie za­brnę­łaś, co?

Ro­ze­śmia­łam się ner­wowo.

– No nie... Nie po­tra­fi­łam so­bie przy­po­mnieć, czy ma­sło po­win­nam do­dać do ja­jek, czy na pa­tel­nię.

– Na pa­tel­nię. Po pro­stu je tam wrzuć. Ależ nie, nie! Tabs, to nie jest czas na po­wścią­gli­wość. Jajka po­winny się ską­pać w ma­śle. Niech ono po­kryje równo całe dno i boki pa­telni. Daj mu się roz­grzać, a ty w tym cza­sie wbij dru­gie jajko do mi­seczki. I tylko z dwóch ja­jek ta ja­jecz­nica? A co z two­imi pa­nami?

– Śpią jesz­cze – od­par­łam. – A Bet i Bly­the przyjdą za ja­kąś go­dzinę. Przy­niosą kawę i cro­is­santy, to wtedy wszy­scy zgro­ma­dzą się w sa­lo­nie.

– No do­brze... Ależ moja droga, nie za­tłucz tych jaj na śmierć! – rzu­ciła po­spiesz­nie, wi­dząc, z ja­kim za­pa­łem roz­trze­puję wi­del­cem za­war­tość mi­seczki. – De­li­kat­nie, spo­koj­nie. Nie masz ich zbić na kwa­śne jabłko. Cho­dzi tylko o to, żeby po­wstała jed­no­lita masa, jak na omlet. O wła­śnie... Do­brze. Świet­nie. Tylko... No, już, już! Wy­star­czy. – Bacz­nie mi się przy­glą­dała, gdy wy­le­wa­łam jajka na pa­tel­nię. – Nie, nie... Przez kilka mi­nut nic z nimi nie rób. Tylko patrz.

Pa­trzy­łam i pa­trzy­łam, raz po raz zer­ka­jąc na Ju­lię, która też przy­glą­dała się ja­sno­żół­tej ma­sie pły­wa­ją­cej po pa­telni... A czas biegł. Za­sta­na­wia­łam się, na co ona wła­ści­wie czeka.

– O! I... te­raz! Wi­dzisz, że tu, na środku, masa jakby gęst­nieje? Te­raz weź wi­de­lec i to za­mie­szaj. No i skręć ogień... Na bar­dzo ma­lutki... O, wła­śnie tak. I mie­szaj da­lej. A te­raz na chwi­leczkę zdej­mij z ognia – po­wie­działa nie­ocze­ki­wa­nie. – Niech ja­jecz­nica chwilę od­pocz­nie. I po­staw ją z po­wro­tem. Cho­dzi o to, żeby na­sze oeufs sma­żyły się na­prawdę bar­dzo po­woli. To ta­kie uwo­dze­nie za po­mocą pa­telni. Nie ma się do­kąd spie­szyć.

Słu­cha­łam uważ­nie i sta­ra­łam się skru­pu­lat­nie wy­peł­niać jej po­le­ce­nia. Mie­sza­łam masę wi­del­cem, naj­pierw spo­koj­nie, po­tem żwa­wiej. Ani na chwilę nie za­prze­sta­jąc mie­sza­nia, zdej­mo­wa­łam pa­tel­nię z ognia i od­sta­wia­łam ją z po­wro­tem. Wcze­śniej na­wet przez myśl mi nie prze­szło, że ja­jecz­nica to tak skom­pli­ko­wane da­nie.

– A te­raz, wła­śnie te­raz... Zdej­mij pa­tel­nię z ognia! Zo­bacz, masa jest jesz­cze lekko płynna. Wi­dzisz? Oh, la, la! Po­wiem: per­fec­tion! I te­raz do­da­jesz mleko czy śmie­tankę, a może na­wet ma­sło, żeby w tym ide­al­nym mo­men­cie prze­rwać pro­ces sma­że­nia. W La Ma­ison de Sa­int-Léger nie bę­dzie się ja­dło gu­mo­wej ja­jecz­nicy! Tak, tak... Nie ża­łuj tego mleka! – po­wie­działa, wi­dząc, z jaką ostroż­no­ścią prze­chy­lam bu­telkę. – Wy­mie­szaj ca­łość i do­daj es­tra­gon. Tylko odro­binka na wierzch. Et vo­ilà! Ideał kre­mo­wo­ści i pu­szy­sto­ści. – Uśmiech­nę­łam się z ta­kim za­do­wo­le­niem, jak gdy­bym przed chwilą roz­ło­żyła na jej oczach sa­mo­lot. – Śmiało, jedz! Ja za­czę­łam dzień od cro­is­santa i kawy. Zdą­ży­łam do­trzeć do szkoły i do­piero na miej­scu się do­wie­dzia­łam, że nie ma dziś za­jęć. Taka na­groda spo­tyka tych, któ­rzy przy­cho­dzą przed cza­sem.

Ju­lia wy­jęła z szafki ku­bek i na­peł­niła go kawą, po czym usia­dła przy nie­wiel­kim ku­chen­nym sto­liku. Do­łą­czy­łam do niej z moją ide­al­nie kre­mową ja­jecz­nicą z es­tra­go­nem i resztką po­ran­nej kawy. Grzanka, którą przy­go­to­wa­łam, za­nim za­bra­łam się do sma­że­nia ja­jek, zdą­żyła już osty­gnąć, ale uzna­łam, że i tak ją zjem.

– O Boże! – za­wo­ła­łam, skosz­to­waw­szy ja­jek, z oczami wiel­kimi jak spodki. – Ja­kie to do­bre! Nie my­śla­łam, że ba­nalna ja­jecz­nica może tak sma­ko­wać. Jest wy­śmie­nita!

– Wi­dzisz? Do­póki nie po­znasz smaku da­nia, które zo­stało na­prawdę do­brze przy­rzą­dzone, nie wiesz na­wet, co tra­cisz. – Ju­lia uśmie­chała się do mnie znad fi­li­żanki. – Bu­gnard mówi, że te naj­prost­sze i naj­bar­dziej pod­sta­wowe po­trawy na­leży przy­rzą­dzać z ta­kim sa­mym za­an­ga­żo­wa­niem i taką samą tro­ską, jak te naj­bar­dziej wy­szu­kane. Na­leży za­dbać o każdy krok i każdy skład­nik. I trzeba sma­ko­wać, sma­ko­wać i jesz­cze raz sma­ko­wać!

Po­ta­ki­wa­łam głową znad ja­jecz­nicy. Nie po­tra­fi­łam roz­strzy­gnąć, czy jeść ją szybko, do­póki jest go­rąca (taka była pyszna!), czy się nią roz­ko­szo­wać. Osta­tecz­nie po­sta­wi­łam na to pierw­sze.

Miesz­ka­łam w Pa­ryżu od kwiet­nia i zdą­ży­łam już przy­wyk­nąć do fran­cu­skiej kuchni. Te da­nia sma­ko­wały mi znacz­nie bar­dziej niż znane mi z dzie­ciń­stwa mie­lonka z puszki, zupy Camp­bella i wy­schnięte pie­cze­nie. Moja matka była Fran­cuzką, ale nie znała się na kuchni.

Na to, czym nas kar­mili, gdy w cza­sie wojny pra­co­wa­łam w fa­bryce bom­bow­ców Wil­low Run, w ogóle na­le­ża­łoby spu­ścić za­słonę mil­cze­nia. Ju­lia naj­pew­niej nie po­sia­da­łaby się z obu­rze­nia. Choć może ra­czej by mi współ­czuła?

Osta­tecz­nie swo­jego męża Paula też po­znała w cza­sie wojny, gdy oboje pra­co­wali dla Biura Spraw Stra­te­gicz­nych, dziś funk­cjo­nu­ją­cego już jako Cen­tralna Agen­cja Wy­wia­dow­cza, czyli CIA. Nie przy­pusz­czam, żeby ser­wo­wali im tam da­nia znacz­nie wy­kwint­niej­sze niż nam w fa­bryce bom­bow­ców.

Rok czy na­wet trzy kwar­tały temu na­wet nie zwró­ci­ła­bym uwagi na gąb­cza­stą kon­sy­sten­cję i nudny smak ja­jek, ale to było jesz­cze przed prze­pro­wadzką do Pa­ryża. Tu­taj nikt nie my­ślał o je­dze­niu, że to je­dy­nie pa­liwo dla or­ga­ni­zmu. Tu­taj to było do­świad­cze­nie, a ja po­woli uczy­łam się je do­ce­niać.

– Chodź ze mną na targ, Tabs – za­pro­po­no­wała Ju­lia, gdy do­ja­dłam jajka i zimną, wy­su­szoną grzankę.

Od­sta­wia­jąc na­czy­nia na ku­chenny blat, uśmiech­nę­łam się do sie­bie. Było mi lekko z my­ślą, że zajmą się nimi Bet i Bly­the, bliź­niaczki jed­no­ja­jowe, które pra­co­wały u nas jako po­ko­jówki, a któ­rych kom­plet­nie nie roz­róż­nia­łam. W domu za­wsze mu­sia­łam po so­bie sprzą­tać, ale gdy pew­nego ranka Bet (a może to była Bly­the) za­stała mnie przy zle­wie my­jącą na­czy­nia, rzu­ciła mi tylko za­gnie­wane spoj­rze­nie i wy­gnała mnie z kuchni. Od tam­tej pory sprzą­ta­nie zo­sta­wia­łam im.

Uzna­łam, że nie ma sensu się z nimi spie­rać.

– Wła­ści­wie to mu­szę ku­pić coś na ko­la­cję – zwró­ci­łam się do Ju­lii.

– No to wspa­niale! Ro­zej­rzymy się, spraw­dzimy, co dziś mają i co mo­gła­byś z tego przy­rzą­dzić. Czyżby twoi pa­no­wie mieli już dość po­ulet rôti? – za­py­tała z szel­mow­skim uśmie­chem.

Ro­ze­śmia­łam się w od­po­wie­dzi. Dzięki wska­zów­kom Ju­lii w ciągu kilku ostat­nich ty­go­dni do­pra­co­wa­łam do per­fek­cji pro­ste, ale jakże pyszne da­nie, ja­kim jest pie­czony kur­czak. Po­tra­fi­łam upiec skórkę na chrupko i brą­zowo, za­cho­wu­jąc so­czy­stość wnę­trza.

– W tym ty­go­dniu dwa razy – wy­zna­łam. – Grand-père i oncle Rafe nie na­rze­kali, ale... zde­cy­do­wa­nie mo­gła­bym spró­bo­wać cze­goś no­wego. Wczo­raj wie­czo­rem sta­ra­łam się przy­rzą­dzić resztki mięsa w so­sie, ale wy­szło mi coś wod­ni­stego i bez smaku. A w ze­szłym ty­go­dniu dwa razy je­dli­śmy na ko­la­cję pla­stry kieł­basy i sery na zimno, bo nie po­pi­sa­łam się w kuchni. Ja­koś nie przy­szło mi do głowy, że solę można roz­go­to­wać.

Tylko jedna rzecz nie była w Pa­ryżu ab­so­lut­nie wspa­niała – to, że go­to­wa­nie spa­dało na mnie. Krótko po moim kwiet­nio­wym przy­jeź­dzie go­spo­dyni i za­ra­zem ku­charka dziadka wy­je­chała do swo­jej nie­do­ma­ga­ją­cej sio­stry do Pro­wan­sji. Nie po­wie­działa, kiedy wróci. Ani czy w ogóle wróci... Nie prze­szka­dzało mi – ani tro­chę – że mu­szę go­to­wać dla mo­ich mes­sieurs, tyle że nie naj­le­piej mi to szło. Umia­łam przy­rzą­dzić tylko da­nia bar­dzo... ame­ry­kań­skie. To zaś nie od­po­wia­dało sza­now­nym pa­nom pa­ry­ża­nom, o czym prze­ko­na­łam się do­bit­nie, gdy za­ser­wo­wa­łam im spa­ghetti z so­sem z puszki. Skrzy­wi­łam się na samo wspo­mnie­nie.

– No to idźmy! – rzu­ciła Ju­lia, pod­ry­wa­jąc się z krze­sła.

Do­pi­łam resztkę kawy – pa­ry­ska café sma­kuje znacz­nie le­piej nie roz­pusz­czalna marki Ma­xwell Ho­use, która kie­dyś sta­no­wiła moją co­dzien­ność – po czym wzu­łam buty i na­rzu­ci­łam płaszcz.

Już kilka chwil póź­niej wy­cho­dzi­ły­śmy z du­żego, ele­ganc­kiego domu, w któ­rym miesz­ka­łam wraz z dziad­kiem i wuj­kem Rafe’em w Siód­mej Dziel­nicy. Więk­szość lu­dzi, w tym ja, nie wa­ha­łaby się na­zwać tego bu­dynku re­zy­den­cją. Ktoś mógłby na­wet po­wie­dzieć, że był luk­su­sowy. Ja­kimś cu­dem prze­trwał nie­miecką oku­pa­cję bez szwanku, a je­dyny ślad po tych okrop­nych cza­sach sta­no­wiła dziura po kuli we fron­to­wej ścia­nie.

Wnę­trza miały wy­so­kie su­fity i duże okna. Pod­łogi prze­stron­nych po­miesz­czeń były wy­ło­żone mar­mu­rami, a ściany otu­lone je­dwab­nymi ta­pe­tami. W bu­dynku znaj­do­wały się aż trzy ła­zienki, po jed­nej na każ­dym pię­trze. Nad fron­to­nem wy­cho­dzą­cym na pry­watny ogro­dzony dzie­dzi­niec, na któ­rym par­ko­wa­łam wi­śniowe re­nault, spre­zen­to­wane mi nie­dawno przez dziadka, była na­wet ma­lutka szklar­nia. Na par­te­rze znaj­do­wała się kuch­nia, czyli cu­isine, a oprócz tego sa­lon, ba­wial­nia (nie do końca ro­zu­mia­łam róż­nicę mię­dzy jed­nym a dru­gim) oraz po­koje dla służby, któ­rej obec­nie na stałe w domu nie było. Do wspo­mnia­nej szklarni wcho­dziło się przez sa­lon na pierw­szym pię­trze, w któ­rym moi mes­sieurs spę­dzali więk­szość czasu. Poza sa­lo­nem na tej kon­dy­gna­cji były także sy­pial­nie i ła­zienka.

Ku mo­jej wiel­kiej ra­do­ści mia­łam do swo­jej dys­po­zy­cji całe dru­gie pię­tro, ostat­nie, przez co nieco przy­po­mi­na­jące pod­da­sze. Roz­lo­ko­wa­łam się pod sko­śnymi stro­pami, w prze­strzeni do­świe­tlo­nej przez lu­karny. Mia­łam tu do dys­po­zy­cji wła­sną ła­zienkę i wię­cej miej­sca niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej w moim ży­ciu.

Szczy­pa­łam się nie­mal co­dzien­nie, bo cią­gle nie po­tra­fi­łam uwie­rzyć, że było mi dane za­miesz­kać – i to bez ko­niecz­no­ści pła­ce­nia czyn­szu – w miej­scu, z któ­rego mia­łam wi­dok na Tour Eif­fel i skąd od Ju­lii dzie­liła mnie tylko rue de l’Uni­ver­sité.

Gdy wy­szłam na ze­wnątrz, po­czu­łam po­wiew rześ­kiego po­wie­trza na po­licz­kach i wy­sta­ją­cym znad sza­lika no­sie, ale zi­mowy chłód w ogóle mi nie prze­szka­dzał. Osta­tecz­nie by­łam w Pa­ryżu, a na nie­bie świe­ciło słońce. Oświe­tlone nim za­bu­do­wa­nia, wznie­sione w cha­rak­te­ry­stycz­nym dla tego miej­sca stylu z wy­do­by­wa­nego w oko­licy wa­pie­nia, wy­glą­dały jak po­lane mio­dem, a po­śród ośnie­żo­nych drzew i krze­wów tań­czyły świe­tli­ste iskierki.

Na­dal zda­rzało mi się po­my­śleć, że to mi się tylko śni. Oto na­gle po mrocz­nym cza­sie wojny za­miesz­ka­łam z dziad­kiem od strony matki w tym pięk­nym i fa­scy­nu­ją­cym mie­ście. W domu nie mia­łam per­spek­tyw. Przy­jazd tu­taj był dla mnie szansą, żeby zro­bić z moim ży­ciem coś wy­jąt­ko­wego.

Jesz­cze nie udało mi się usta­lić, co to wła­ści­wie mia­łoby być. Na ra­zie wciąż szu­ka­łam, ale już to spra­wiało mi przy­jem­ność.

– Przy­kro mi, że twoje za­ję­cia się dzi­siaj nie od­były – po­wie­dzia­łam, gdy szły­śmy w kie­runku rue de Bo­ur­go­gne i dzia­ła­ją­cego tam targu. – A jed­no­cze­śnie cie­szę się, że to­wa­rzy­szysz mi w wy­pra­wie na za­kupy. Znacz­nie ła­twiej jest coś zna­leźć, gdy ma się do­brego prze­wod­nika.

– Bar­dzo ża­łuję tych za­jęć, Tabs – od­parła Ju­lia. – Mam na­dzieję, że do ju­tra uda się na­pra­wić te piece. Nie chcia­ła­bym, żeby ko­lejne za­ję­cia prze­pa­dły. Ale dzi­siaj przyj­dziesz do szkoły na po­kaz, prawda? Szef kuchni jest wiel­kim ama­to­rem wina i za­mie­rza mó­wić o tym, jak je po­da­wać i wy­ko­rzy­sty­wać w kuchni.

– Oczy­wi­ście... Tylko czy ten po­kaz się od­bę­dzie po­mimo awa­rii pie­kar­ni­ków?

Nie wy­da­wało mi się, że­bym mo­gła się cze­go­kol­wiek na­uczyć, przy­glą­da­jąc się, jak ktoś inny go­tuje, ale lu­bi­łam to­wa­rzy­szyć Ju­lii pod­czas jej róż­nych wyjść. By­łam też cie­kawa tej szkoły, no i... z jej za­po­wie­dzi wy­wnio­sko­wa­łam, że uczest­nicy po­kazu będą mo­gli skosz­to­wać tego, co zo­sta­nie ugo­to­wane. I ta wi­zja zde­cy­do­wa­nie przy­pa­dła mi do gu­stu.

– Nie dzia­łają pie­kar­niki w lo­chach, gdzie od­by­wają się za­ję­cia. Ten w sali po­ka­zo­wej jest sprawny – wy­ja­śniła za­gadkę Ju­lia, gdy prze­cho­dzi­ły­śmy na drogę stronę ulicy. – Po lun­chu mo­żesz iść ze mną do szkoły. Masz lek­cje przed po­łu­dniem? Do któ­rej? Warto by pew­nie za­jąć do­bre miej­sca. Wpusz­czo­nych zo­sta­nie tylko trzy­dzie­ści osób, więc le­piej się nie spóź­nić. Za­ję­cia kosz­tują trzy­sta fran­ków. Czy to dla cie­bie nie za dużo?

Trzy­sta fran­ków prze­li­czało się na nie­wiele po­nad jed­nego do­lara, śmiało mo­głam więc tyle wy­dać.

– Lek­cje po­win­nam skoń­czyć do po­łu­dnia – od­par­łam.

Dzięki kon­tak­tom Paula Childa, który pra­co­wał w służ­bie wy­wia­dow­czej przy am­ba­sa­dzie ame­ry­kań­skiej, za­czę­łam udzie­lać lek­cji fran­cu­skiego kil­korgu przy­by­szom z za­gra­nicy prze­by­wa­ją­cych okre­sowo w Pa­ryżu (były to przede wszyst­kim dzieci i żony jego współ­pra­cow­ni­ków). Wy­cho­wy­wa­łam się w Sta­nach, ale pod skrzy­dłami ro­do­wi­tych pa­ry­ża­nek w oso­bach mo­jej matki i babki, dzięki czemu fran­cu­ski mia­łam we krwi. Na pewno po­mo­gło mi też to, że przed przy­jaz­dem pra­co­wa­łam w szkole (bo wtedy ko­biety mo­gły się speł­niać wła­ści­wie tylko jako na­uczy­cielki, pie­lę­gniarki, se­kre­tarki albo żony).

Ma­te­ma­tyki ani nauk ści­słych ni­gdy nie chcia­łam uczyć, za to pry­watne lek­cje fran­cu­skiego w Pa­ryżu sta­no­wiły urze­czy­wist­nie­nie mo­ich za­wo­do­wych am­bi­cji. Lep­szej po­sady nie mo­głam so­bie wy­ma­rzyć.

– Wspa­niale! Wpadnę po cie­bie o wpół do dru­giej. Mo­żemy ra­zem po­je­chać Fla­shem – oznaj­miła Ju­lia, bio­rąc mnie pod rękę i ser­decz­nie mnie sztur­cha­jąc.

Mó­wiąc o Fla­shu, miała na my­śli swoje wy­słu­żone nie­bie­skie kombi. Jeż­dżąc z moją ży­wio­łową przy­ja­ciółką wą­skimi i krę­tymi ulicz­kami le­wo­brzeż­nego Pa­ryża, sta­ra­łam się trzy­mać strach na wo­dzy.

Na ra­zie jed­nak do­tar­ły­śmy na targ. Tro­chę lu­dzi już się krzą­tało, ale z ra­cji wcze­snej pory ruch nie był jesz­cze duży. Stu­denci i przed­sta­wi­ciele bo­hemy od­sy­piali sza­leń­stwa ubie­głej nocy, dzięki czemu ci, któ­rzy – jak Ju­lia i ja – po­waż­nie pod­cho­dzili do za­ku­pów, mo­gli po­za­ła­twiać wszystko w spo­koju.

Na ca­łym frag­men­cie ulicy wy­dzie­lo­nym na tar­go­wi­sko stały wózki i stra­gany. Ro­iło się tu od pie­szych, psów na smy­czy i ro­we­rzy­stów. Po­jazdy sil­ni­kowe mu­siały po­ru­szać się wą­ską nitką po­środku ulicy, ale ogól­nie po­ja­wiały się tu rzadko – głów­nie z sa­mego rana i pod ko­niec dnia, żeby do­wieźć to­war albo go ode­brać. Nie­które sto­iska i mar­kizy się­gały aż na bru­ko­waną jezd­nię, ale na przy­kład créme­rie czy po­is­so­nier ofe­ro­wali swoje to­wary tylko we­wnątrz skle­pów.

– Bon­jour, ma­dame! – gromko za­wo­łała Ju­lia, gdy zbli­ża­ły­śmy do jed­nej z po­pu­lar­nych prze­ku­pek.

– Bon­jour, moje naj­droż­sze pa­nie! – Ma­rie des Qu­atre Sa­isons roz­pro­mie­niła się na nasz wi­dok.

Ma­ria Czte­rech Pór Roku cie­szyła się po­wszech­nym uzna­niem, bo nie­za­leż­nie od pory roku ofe­ro­wała na rue de Bo­ur­go­gne pro­dukty naj­wyż­szej ja­ko­ści. Sta­no­wiła też nie­wy­czer­pane źró­dło plo­tek i in­for­ma­cji.

Była to ni­ziutka i pulchna ko­bieta o twa­rzy po­kry­tej gę­stą sie­cią zmarsz­czek, być może dla­tego, że pra­co­wała na tym targu od po­czątku świata. Za­zwy­czaj wi­dy­wało się ją z pa­pie­ro­sem mię­dzy pal­cami lub w ustach. O tej po­rze roku ma­dame Ma­rie miała w swo­ich ko­szach ziem­niaki, sza­lotki, rzepę, rzod­kiewki i jabłka. Wszy­scy uty­ski­wali, że na próżno by w nich szu­kać cha­rak­te­ry­stycz­nej dla wio­sny róż­no­rod­no­ści i ob­fi­to­ści pod po­sta­cią ja­sno­zie­lo­nych na­sion bobu, jędr­nej sa­łaty, tru­ska­wek, po­mi­do­rów i trza­ska­ją­cego pod pal­cami groszku, a w szcze­gól­no­ści szpa­ra­gów owi­nię­tych w ja­sno­czer­wony pa­pier, ale chwi­lowo po­zo­sta­wało nam za­do­wo­lić się wy­szu­ki­wa­niem w asor­ty­men­cie ma­dame Ma­rie naj­ład­niej­szych ziem­nia­ków, ta­kich bez oczek, naj­tward­szych i naj­czer­wień­szych rzod­kie­wek oraz naj­mniej po­marsz­czo­nych bu­ra­ków.

– Bon­jour, ma­dame – po­wie­dzia­łam z uśmie­chem. – Co mo­głaby mi pani dziś po­le­cić?

Choć tro­chę mnie to zbi­jało z tropu, by­łam po­sta­cią do­brze znaną na tym lo­kal­nym targu. Miało to po pierw­sze zwią­zek z fak­tem, że by­łam nie­za­mężną Ame­ry­kanką, w któ­rej ży­łach pły­nęła na poły fran­cu­ska krew, w związku z czym wszy­scy oko­liczni miesz­kańcy ro­bili co mo­gli, żeby zna­leźć mi fran­cu­skiego męża, a co naj­mniej ko­chanka. Po dru­gie zaś cho­dziło o to, że Mau­rice Sa­int-Léger, który rów­nież bu­dził po­wszechną fa­scy­na­cję, był moim dziad­kiem.

– No cóż, ma­de­mo­iselle Ta­bi­tha... To za­leży, co pani za­mie­rza przy­rzą­dzić dziś wie­czór dla pa­nów. Po­trawkę? Czy ra­czej pie­czeń? A może za­pie­kankę? Niechże jed­nak naj­pierw mi pani po­wie, co bę­dzie pani dzi­siaj po­ra­biać? – za­py­tała ma­dame Ma­rie.

Jej lśniące brą­zowe oczy uważ­nie śle­dziły każdy mój ruch, a po­krzy­wione dło­nie prze­su­wały się z ko­sza do ko­sza. Na chwilę za­trzy­mały się przy mar­chew­kach, po­tem po­wę­dro­wały da­lej. Prze­kupka wy­jęła z jed­nego z ko­szy bez­listną białą rzepę, u góry tylko de­li­kat­nie za­ró­żo­wioną. Przez chwilę trzy­mała ją w dłoni, jakby chciała oce­nić jej cię­żar, a po­tem mla­snęła i odło­żyła ją z po­wro­tem.

– Dzi­siaj? Po­wie­dzia­ła­bym, że w za­sa­dzie to samo co wczo­raj, ma­dame – od­po­wie­dzia­łam z uśmie­chem. – Przy­cho­dzę na ry­nek, żeby ku­pić coś, co po­tem spró­buję ugo­to­wać dla mo­ich pa­nów. Kręcę się tro­chę po kuchni, po­tem wy­pi­jam duży kie­li­szek wina i kładę się spać.

Zdą­ży­łam się już zo­rien­to­wać, że gdy ma­dame Ma­rie – po­dob­nie zresztą jak każdy z by­wal­ców rynku – pyta mnie o plany na nad­cho­dzący dzień, w isto­cie chce wie­dzieć, czy na­wią­za­łam ja­kieś in­te­re­su­jące zna­jo­mo­ści z męż­czy­znami.

– Ta­kiej pięk­nej mło­dej ko­bie­cie jak pani nie przy­stoi kłaść się co wie­czór sa­mej do łóżka – mla­snęła ma­dame Ma­rie, po­da­jąc mi inną rzepę, tym ra­zem z ciem­niej­szym czub­kiem.

– To samo jej mó­wię – wtrą­ciła Ju­lia, która wła­śnie prze­glą­dała za­war­tość ko­sza z ziem­nia­kami, po czym jedną po dru­giej wkła­dała bulwy do mniej­szego ko­szyczka sto­ją­cego przed sprze­daw­czy­nią. – Cały czas sta­ram się też przed­sta­wić ją temu czy in­nemu mi­łemu współ­pra­cow­ni­kowi Paula albo bra­ciom na­szych zna­jo­mych. Żeby tylko chciała współ­pra­co­wać. – Ona rów­nież mla­snęła na mnie z po­li­to­wa­niem. Zdra­dziły ją błysk w oku i uśmiech, który za­tań­czył w ką­ci­kach jej warg. – Jest wiecz­nie zmę­czona albo mówi, że chce spę­dzić tro­chę czasu w to­wa­rzy­stwie dziadka i wujka, albo co tam jesz­cze – cią­gnęła Ju­lia. – Na­ma­wiam ją, żeby przy­szła ju­tro na wy­kład i de­gu­sta­cję do klubu mi­ło­śni­ków wina, do któ­rego na­leży Paul, ale ona re­aguje tak, jakby ktoś za­pro­po­no­wał, że utnie jej rękę. A tam na pewno zna­la­złby się nie­je­den ka­wa­ler godny uwagi.

Ro­ze­śmia­łam się i po­krę­ci­łam głową. Na­stęp­nie wło­ży­łam rzepę do ko­szyczka, w któ­rym zbie­ra­łam wszystko to, za co za­raz mia­łam za­pła­cić. Taka wy­miana zdań od­by­wała się nie po raz pierw­szy, zdą­ży­łam więc już przy­wyk­nąć. Sta­no­wiła część ry­tu­ału za­ku­pów na pa­ry­skim targu, który funk­cjo­no­wał cał­kiem ina­czej niż sklepy spo­żyw­cze w domu. Tam się wpa­dało jak po ogień, zgar­niało to, czego się po­trze­bo­wało, i pła­ciło za to­war, aby za­raz po­tem zna­leźć się na po­wrót w sa­mo­cho­dzie. Je­śli nie li­czyć cał­kiem bez­oso­bo­wego „dzię­kuję” rzu­co­nego do dziew­czyny za kasą, z ni­kim pod­czas ta­kich za­ku­pów się nie roz­ma­wiało.

Tym­cza­sem wi­zyta na pa­ry­skim targu, z ra­cji zwią­za­nych z nią ocze­ki­wań wszyst­kich za­in­te­re­so­wa­nych, miała w so­bie coś z ry­tu­ału, żeby nie po­wie­dzieć – ze sztuki. Tu­taj cho­dziło o coś wię­cej niż tylko o wy­mianę han­dlową. Tu się li­czyło po­czu­cie bra­ter­stwa, uczest­nic­two w pew­nej wspól­no­cie. Na targu wszystko miało swój czas. Wy­miany plo­te­czek nie można było przy­spie­szyć, bo ich czar w jed­nej chwili by prysł. Wszy­scy dla wszyst­kich byli nie­odmien­nie mili. Ko­go­kol­wiek się spo­ty­kało i jak­kol­wiek czę­sto się z nim roz­ma­wiało, obo­wią­zu­jącą formą za­wsze było „mon­sieur” i „ma­dame”. To wprost nie­sa­mo­wite, ile razy w ciągu jed­nego dnia wy­mie­nia się z kimś uścisk dłoni albo mówi „dzień do­bry”. Jakże to dy­na­miczne i eklek­tyczne do­świad­cze­nie róż­niło się od tego, co zna­łam z przed­mieść De­troit!

Da­łam się po­rwać fali plo­te­czek i roz­wa­żań o moim ży­ciu mi­ło­snym, bo wy­da­wało mi się to jed­no­cze­śnie za­bawne i uj­mu­jące. I choć mo­men­tami włos mi się je­żył na gło­wie, zwy­kle do­brze się przy tym ba­wi­łam, po­nie­waż Ju­lia ro­zu­miała, że by­naj­mniej nie chcę się ustat­ko­wać i zo­stać „do­brą żo­neczką”. Ona była tak szczę­śliwa i taka za­ko­chana w Paulu, z wza­jem­no­ścią zresztą, że dla mnie chciała tego sa­mego szczę­ścia. Obie jed­nak do­sko­nale wie­dzia­ły­śmy, że w ży­ciu cho­dzi nie tylko o to, żeby być żoną.

Ju­lia od­kryła swoje po­wo­ła­nie – sztukę ku­li­narną! – dzięki wspar­ciu swo­jego męża (który z po­świę­ce­niem kon­su­mo­wał jej dzieła, a w li­stach do domu opi­sy­wał jej ku­chenne triumfy), ja mo­jego na­dal szu­ka­łam.

– A co ja mam zro­bić z tą rzepą, ma­dame? – za­py­ta­łam, żeby za­koń­czyć te­mat mo­jego nie­ist­nie­ją­cego ży­cia ro­man­tycz­nego. Osta­tecz­nie nie ist­niało ono mocą mo­jej de­cy­zji. By­łam prze­ko­nana, że gdy­bym zmie­niła zda­nie, ja­kiś in­te­re­su­jący męż­czy­zna na pewno by się zna­lazł. Tylko że dla mnie nie miało to w tym mo­men­cie aż ta­kiego zna­cze­nia.

– Ta­bi­tha to pew­nie czeka na tego in­spek­tora Me­rve­ille’a, po­li­cjanta o sza­ro­błę­kit­nych oczach – szep­nęła Ju­lia, kon­spi­ra­cyj­nie przy tym mru­ga­jąc do ma­dame Ma­rie, która aku­rat wrzu­cała do jej ko­szyka kilka mar­che­wek.

Po­czu­łam, jak spod sza­lika na­pływa ku mo­jej twa­rzy pąs zdu­mie­nia i za­że­no­wa­nia.

– In­spek­tor Me­rve­ille? A niby skąd ten po­mysł?

– A cóż to za mon­sieur l’in­spec­teur? – Ma­dame Ma­rie wy­chy­liła się ku nam i otwo­rzyła sze­roko oczy. – A, już wiem... To ten po­li­cjant, który kilka ty­go­dni temu zła­pał mor­dercę.

Wszy­scy na targu wie­dzieli, że wraz z Ju­lią bra­ły­śmy udział w do­cho­dze­niu w spra­wie za­bój­stwa Thérèse Lo­gnon, któ­rej ciało zna­le­ziono w bu­dynku Ju­lii.

– Czyżby to w tę stronę miało się te­raz po­to­czyć? – Ma­dame Ma­rie po­słała Ju­lii wy­mowne spoj­rze­nie.

– Ju­lio, in­spek­tor Me­rve­ille mnie nie in­te­re­suje – oświad­czy­łam sta­now­czo, uzna­jąc, że mu­szę zdu­sić te spe­ku­la­cje w za­rodku, bo ina­czej sprawa znaj­dzie się na ję­zy­kach wszyst­kich by­wal­ców tar­go­wi­ska.

Ma­de­mo­iselle Yvette, która sprze­da­wała kwiaty (o tej po­rze roku asor­ty­ment miała dość ubogi, ale mimo to za­dbała, żeby jej klienci mo­gli ku­pić ładne wią­zanki na ba­zie ga­łą­zek jo­dło­wych i ostro­krzewu), już zer­kała w na­szą stronę z wy­raź­nym za­in­te­re­so­wa­niem. Nie­mal do­słow­nie nad­sta­wiała uszu wy­zie­ra­ją­cych spod mięk­kiego czer­wo­nego ka­pe­lu­sza.

– Zresztą na­wet gdyby mnie in­te­re­so­wał, to prze­cież wi­dzia­łam na jego biurku zdję­cie ko­biety, a to ozna­cza, że on ko­goś ma.

In­spek­tor Étienne Me­rve­ille i ja spo­tka­li­śmy się do­tąd kil­ka­krot­nie, po­nie­waż on pro­wa­dził śledz­two w spra­wie ko­biety, przy któ­rej ciele zna­le­ziono nóż na­le­żący do mi­strza kuchni bę­dą­cego na­uczy­cie­lem Ju­lii. Da­łam się w to śledz­two wcią­gnąć wła­śnie za jej na­mową, a także dla­tego, że taką już mam sza­loną na­turę i za­wsze się przez to pa­kuję w ta­ra­paty.

Nie­mniej wo­la­ła­bym się już wię­cej z nim nie spo­ty­kać.

– Sam fakt, że za­uwa­żyła zdję­cie ko­biety na zdję­ciu in­spek­tora... – Ju­lia wzru­szyła lekko ra­mio­nami i uśmiech­nęła się do ma­dame Ma­rie i ma­de­mo­iselle Yvette.

– Nie ma po­wodu, dla któ­rego mia­ła­bym się po­now­nie spo­ty­kać z in­spek­to­rem – oznaj­mi­łam, bo wy­mowne ki­wa­nie gło­wami i błysk w oku obu prze­ku­pek pod­po­wia­dały mi, że ta sprawa zmie­rza w nie­ko­rzyst­nym dla mnie kie­runku. – W każ­dym ra­zie na to li­czę. A na ra­zie mu­szę wy­my­ślić, co po­dam dziś na ko­la­cję – do­da­łam w ak­cie de­spe­ra­cji.

– Pie­czeń cie­lęcą – od­parła Ju­lia. Za­sko­czyła mnie za­równo tym, że miała dla mnie go­tową od­po­wiedź, jak i tym, że tak chęt­nie zgo­dziła się po­rzu­cić te­mat, który do­tąd bez­li­to­śnie drą­żyła. – Po­zna­łam wła­śnie wy­śmie­nity, a przy tym pro­sty spo­sób na to da­nie. I to wcale nie tak, droga Tabs, że ty en cu­isine mu­sisz się ogra­ni­czać do pro­stych roz­wią­zań, ale ta pie­czeń to niebo w gę­bie i nic się tu nie da po­psuć.

– Pie­czeń cie­lęca to świetny po­mysł! – od­par­łam ra­do­śnie. – Zwłasz­cza je­śli prze­pis jest pro­sty.

– Ow­szem, pro­sty i ła­twy. Bę­dziesz po­trze­bo­wać tylko...

– Ma­dame Ma­rie! Ma­dame Ma­rie, czy pani już wie?

Wszyst­kie jak je­den mąż od­wró­ci­ły­śmy się w kie­runku przy­sa­dzi­stego męż­czy­zny, który to­czył się wła­śnie w na­szą stronę. Płaszcz po­wie­wał mu wo­kół ko­stek, a spod gru­bej weł­nia­nej czapki wy­zie­rał czer­wony nos. To był mon­sieur Jean, ostrzy­ciel noży i no­ży­czek, który miał swój warsz­tat po dru­giej stro­nie targu. Jako że nie po­sia­da­łam noży, które wy­ma­ga­łyby sta­ran­nego ostrze­nia (nad czym zresztą Ju­lia czę­sto ubo­le­wała), za­glą­da­łam do niego bar­dzo spo­ra­dycz­nie.

– O co cho­dzi? – za­py­tała ma­dame Ma­rie, która na­gle spo­waż­niała i zmie­niła ton.

Była jedną z naj­star­szych i naj­bar­dziej po­wa­ża­nych han­dla­rek na targu, przez co peł­niła funk­cję ma­trony ca­łej spo­łecz­no­ści.

– Dziś rano do­szło do ko­lej­nych in­cy­den­tów... – wy­dy­szał mon­sieur Jean.

Wąsy, które po­wi­nien był przy­strzyc już dawno, pod­wi­jały mu się pod górną wargę.

Ma­dame Ma­rie prze­stała się uśmie­chać, przez co układ zmarsz­czek na jej twa­rzy wy­raź­nie się zmie­nił.

– A kto tym ra­zem? I dla­czego do­piero te­raz się o tym do­wia­duję? – Zmru­żyła oczy i wy­dmuch­nęła z ust smużkę dymu pa­pie­ro­so­wego.

Ma­de­mo­iselle Yvette po­rzu­ciła swoje wią­zanki z zie­lo­nych ga­łą­zek, pęczki su­szo­nego eu­ka­lip­tusa i ane­miczne róże, żeby do­łą­czyć do na­szej roz­mowy. Z za­in­te­re­so­wa­niem spo­glą­dała ku nam rów­nież ma­de­mo­iselle Fi­de­lia, han­dlu­jąca jaj­kami.

– Gérard. Spóź­nił się dziś – stęk­nął Jean. – Do­piero co się po­ja­wił, a na miej­scu za­stał po­trza­skane sło­iki po mio­dzie psz­cze­lim i po­tłu­czone bu­telki po mio­dzie pit­nym. Ktoś po­darł też mar­kizę na jego sto­isku i po­kie­re­szo­wał ste­laż.

Ma­dame Ma­rie prze­klęła so­czy­ście, jakby sy­tu­acja w pełni to uza­sad­niała. My z Ju­lią wy­mie­ni­ły­śmy zmar­twione spoj­rze­nia. Jakby czy­ta­jąc w na­szych my­ślach, prze­kupka wy­ja­śniła:

– To już trze­cia taka hi­sto­ria w ciągu ty­go­dnia. Tu­taj ni­gdy nic złego się nie działo, a te­raz, ni stąd, ni zo­wąd, zna­leź­li­śmy się na ce­low­niku zło­dziei i wan­dali.

Skrzy­wiła się i splu­nęła, ale na jej twa­rzy ma­lo­wało się wy­raźne za­nie­po­ko­je­nie.

– Czyżby kon­sta­ble pod­czas noc­nych pa­troli tu nie do­cie­rali? – za­py­tała Ju­lia.

– Ech... – od­parła ma­dame Ma­rie, wzru­sza­jąc ra­mio­nami. Wy­glą­dała tak, jakby na wspo­mnie­nie władz miała ochotę splu­nąć po­now­nie. – Niby tak, ale prze­cież tyle jest in­nych spraw, któ­rych mu­szą pil­no­wać. Stu­denci, fi­lo­zo­fo­wie, les ar­ti­stes! No i ko­mu­ni­ści. Oni wszy­scy in­te­re­sują po­lice ju­di­cia­ire bar­dziej niż grupka drob­nych han­dla­rzy.

– To okropne. – Ro­zej­rza­łam się po targu, który tęt­nił ży­ciem. Na­wet w zi­mowy dzień pa­no­wała tu przy­ja­zna at­mos­fera. Dużo się działo, a ulicę wy­peł­niały gwar roz­mów, wy­bu­chy śmie­chu i gło­śne za­wo­ła­nia. Nie mie­ściło mi się w gło­wie, że ktoś mógłby obrać so­bie za cel skle­pi­ka­rzy i stra­ga­nia­rzy, któ­rzy sta­rali się po pro­stu za­ro­bić na ży­cie.

– A czy ktoś ucier­piał?

– Fi­zycz­nie nie, ale stra­ci­li­śmy tro­chę to­waru, no i wózki czy stra­gany zo­stały uszko­dzone. Po­no­simy szkody ma­te­rialne. I mo­ralne. I tak nie­mal co rano, prawda? – Ma­dame Ma­rie spoj­rzała na Je­ana i Yvette, któ­rzy przy­tak­nęli z po­nu­rymi mi­nami.

– A skła­dali pań­stwo skargę na po­li­cję? – za­py­tała Ju­lia.

Od­po­wie­dział jej tylko drwiący śmiech. Na­wet fi­li­gra­nowa i ła­god­nie uspo­so­biona Fi­de­lia, która zdą­żyła już przy­kryć swoje jaja płót­nem i do nas do­łą­czyć, skrzy­wiła się z nie­sma­kiem.

– To chyba wy­czer­pu­jąca od­po­wiedź – po­wie­dzia­łam po an­giel­sku do przy­ja­ciółki. Już wcze­śniej od­nio­słam wra­że­nie, że pa­ry­ża­nie nie mają wiel­kiego za­ufa­nia do swo­jej po­li­cji. Za­pewne miało to zwią­zek z do­świad­cze­niami cza­sów wojny, kiedy to wła­dze w więk­szo­ści ko­la­bo­ro­wały z oku­pan­tem. Po fran­cu­sku zaś do­da­łam: – A czy po­dej­rze­wa­cie, kto może za tym stać? Ja­kaś banda dzie­cia­ków? A może kon­ku­ren­cja?

Trudno mi było stwier­dzić, czy oni w ogóle mają kon­ku­ren­cję. W mo­ich ro­dzin­nych stro­nach ta­kie targi nie funk­cjo­no­wały, nie po­tra­fi­łam więc oce­nić, czy je­den sprze­dawca miodu pit­nego mógłby mieć po­wody, żeby sa­bo­to­wać wy­siłki in­nego sprze­dawcy tego na­pitku. Tak po praw­dzie przed przy­jaz­dem do Pa­ryża w ogóle nie wie­dzia­łam o ist­nie­niu cze­goś ta­kiego jak miód pitny. Al­ko­hol na ba­zie miodu... Kto by po­my­ślał?

Ma­dame po­krę­ciła głową, nie mia­łam jed­nak pew­no­ści, któ­rego z mo­ich py­tań do­ty­czy ta re­ak­cja.

– Nie, nie wiemy – po­wie­działa. – Ale coś z tym trzeba zro­bić. Tak samo było za Niem­ców, ale wtedy to była ich sprawka, Szwa­bów. To oni roz­ra­biali, za­bie­rali, co chcieli, i de­mo­lo­wali nam sto­iska. Ach! A te­raz to pa­ry­ża­nie wy­rzą­dzają krzywdę in­nym pa­ry­ża­nom.