Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
13 osób interesuje się tą książką
Najbardziej szalony kryminał roku!
Co zrobisz, jeśli dowiesz się, że ktoś czyha na twoje życie? I że tym kimś jest twoja własna rodzina? Jak to co? Pójdziesz do apteki! Ale czy aby na pewno wszystko należy konsultować z farmaceutą? Czy coś może pójść nie tak, gdy twoim ochroniarzem zostaje magister Popunia? Podpowiedź – wszystko.
Szalona komedia kryminalna z równie szalonym farmaceutą w roli głównej.
Piotr Liana – autor cyklu kryminałów o komisarz Iwonie Sudzie oraz powieści „Persona non grata”.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 191
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Piotr Liana
Copyright © Oficynka & Piotr Liana, Gdańsk 2025
Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.
Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2025
Opracowanie redakcyjne: zespół
Skład: Dariusz Piskulak
Projekt okładki: Daniel Rusiłowicz
Zdjęcia na okładce: © Daniel Rusiłowicz
Ten e-book jest zgodny z wymogami
Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA)
ISBN 978-83-67875-94-3
www.oficynka.pl
e-mail: [email protected]
Każda paskudna historia zaczyna się od listu.
Zdaję sobie z tego sprawę lepiej niż ktokolwiek inny. Ale tamtego dnia, kiedy do apteki przyszła nieszczęsna makulatura, padła na mnie pomroczność jasna. Być może dlatego, że myślami byłem zupełnie gdzieś indziej. Toczyłem akurat globulki w recepturze.
Życie. Jedni zdobywają górskie szczyty. Inni zdobywają kobiety i osiągają inne szczyty. A ci pozostali kręcą gałki z masła kakaowego. O smaku nystatyny.
O tak. O tej porze roku nystatyna jest kluczowa. Święta Bożego Narodzenia wyglądają zupełnie inaczej z perspektywy aptecznej. Najpierw – barszczyk, potem – karpik, po deserze – „Przybieżeli do Betlejem”, a po pasterce – „Jedna dziennie, dopochwowo, przed położeniem się do łóżka”.
Może wynika to z tego, że na co dzień pracuję w takiej miejscowości, w której jedna połowa pacjentów korzysta z funduszy gminnego ośrodka pomocy społecznej, a druga połowa – z funduszy swojej drugiej połowy, która zarabia kokosy, montując hydrauliczne kolanka gdzieś na Wyspach. W Sussexie albo w Essexie. W każdym razie ci cali emigranci, nasłuchawszy się dzień w dzień o tym seksie, wracają na święta pełni wigoru, przywożąc stęsknionym partnerkom różne pamiątki z pobytu w kraju Brytów: portfel wypchany funtami, herbatę Darjeeling, Paddingtona oraz małe, rozkoszne „zwierzątka”, będące dowodem na to, że pan domu za granicą zajmował się nie tylko montowaniem, ale i macaniem kolanek. Przywołane zwierzątka, owszem, są rozkoszne, ale tylko dopóki nie zaczną swędzieć. Wtedy do akcji wchodzę ja. Ja i moje globulki. Cóż, jaki kraj, taki James Bond.
Ale, ale! Gałki akurat robię świetne. Bez kozery nazwałbym siebie specem od kulek. Powiedziałbym wręcz, że w kategoriach aptecznych jestem swoistym Casanovą. Sama myśl o tym, że małe, zgrabne i idealnie kuliste dzieło mych rąk ląduje w ciemnym, ciepłym i wilgotnym miejscu, przepełnia mnie dumą i poczuciem szlachetnie wykonanego obowiązku.
Tyle z pysznienia się. Bo na co dzień jestem podstarzałym prawiczkiem. Z wyboru. Nie wskutek życiowej impotencji.
Dawno, dawno temu, gdy moja prapraprababka była jeszcze obślizgłym ślimakiem, dawałem ludzkości szansę. Myślałem, że coś jeszcze z tego wyrośnie. Że jakoś się rozwinie. Że mądrzy zrobią się jeszcze mądrzejsi, a głupi zjedzą muchomory i sami usuną się w cień historii. Ale ewolucja trochę zboczyła. Pewnie znęcona jakąś promocją, idiotka. Pojawiły się małpy, których życiowym celem było zjeść, wyspać się i wypiąć. I ta cała ewolucja dała tym włochatym osobnikom do rąk telefony z nadzieją, że te za ich pomocą podbiją kosmos. A one obrały je jak banany. W efekcie mądrzy zrobili się głupi. A głupi stali się jeszcze głupsi.
Oto powód, dla którego zostałem starym kawalerem. Ludzkości mówię stanowcze „nie”! Niech sobie gdzieś tam żyje, ale ode mnie wara! Jestem spełnionym człowiekiem. Znalazłem dla siebie wykształcone towarzystwo. Moim jedynym kumplem – ksanaks. Moją najlepszą przyjaciółką – amitryptylina.
No dobra. Jest jeszcze Anula…
Anula to techniczka, z którą pracuję, odkąd sięgam pamięcią. Czyli pewnie od tych czasów, kiedy ziemię zasiedliły włochate stwory. Toleruję ją tylko dlatego, że jej serce dorównuje wielkością jej apetytowi. A powiedzieć o nim, że jest wielki, to jak nic nie powiedzieć.
Anula jest moją łączniczką z tym plugawym światem i dostarczycielką tych dobrych oraz tych złych wiadomości.
Częściej jednak tych złych.
Myślę, że zwłaszcza tych złych.
No dobra. Tylko złych.
I oto słyszę jej donośny głos w korytarzu.
– Makulatura przyszła!
Nie da się ukryć, że Anula biegnie do receptury. Słychać ociężały tupot i skrzypienie klepek podłogowych. Ściany wchodzą w takie drgania, jakby przed apteką toczył się wóz objazdowego ludwisarza.
– Makułatuła do ciebie! – słyszę ponownie, tym razem tuż nad uchem. Anula, oczywiście, międli coś w zębach i rzuca na blat stos listów. A rzuca tak gwałtownie, że w powietrze wznosi się chmura pięciowodnego mleczanu wapnia. Dławiąc się i krztusząc, zerkam na koperty.
– Polecone?! – fukam. – Czy ty w ogóle słuchasz, co Popunia do ciebie mówi? Poleconych nie-od-bie-ra-my – akcentuję każdą sylabę.
– Kazali, to podpisałam. – Anula wzrusza ramionami.
– A jakby ci kazali żyrować, też byś podpisała?
– Żerować?! – Widzę ten charakterystyczny blask w oczach.
Rezygnuję z połajanki. Myśli Anuli są już zupełnie gdzieś indziej. Podpowiedź – garmażerka.
– Przyszło coś godnego uwagi? – pytam, ale ja też myślami jestem już daleko. Czuję bowiem pod palcami, że coś poszło nie tak. Nie wiem, czy to wina tego mleczanu wapnia, ale wygląda na to, że cudowne gałeczki wcale nie będą takie cudowne.
– E, to szo szwykłe. – Głos Anuli przesącza się przez krówkę mleczną.
Nie cierpię listów. Powstały tylko po to, żeby jedni ludzie innym ludziom mogli wysyłać pogróżki. Tak jest i w tym przypadku. Rozpoznaję na kopertach firmowe nadruki i państwowe pieczęcie. Monity z elektrowni i wodociągów, ponaglenia do zapłaty zaległego czynszu oraz pisma z inspekcji pracy. Do tego donos z nadzoru farmaceutycznego, urzędasy z enefzetu i – wisienka na torcie – baba z sanepidu. Czyli tak, jak mówiłem. Czcze pogróżki w najczystszej formie.
O dziwo, są też dobrze wiadomości. Na rynek wchodzi nowy suplement diety. Skuteczny jak nigdy dotąd! Kampania reklamowa startuje po świętach. „Leżofit. Chudnij, nie wstając z łóżka”.
Coś dla Anuli – myślę sobie, ale ta nie wydaje się zainteresowana. Widzę bowiem, że zainteresowana jest czymś innym. Pralinami z nystatyną. Domyślam się, że do receptury znęcił ją zapach topiącego się masła kakaowego.
– Ani się waż! – Wygrażam palcem w lateksowej rękawiczce, która aż błyszczy od tłuszczu. Kulam bowiem te globulki i kulam, a te, zamiast mięknąć, twardnieją z każdą sekundą. Jakbym dosypał sproszkowanego ołowiu. Patrzę na blat i widzę, że mam przed oczami nie fajne globulki, a raczej powojenne niewypały. Przewiduję, że dla tej pacjentki święta będą wystrzałowe.
Gniotę jednak nadal tę breję, spocony z wysiłku i nerwów, pamiętając, że James Bond wychodził już nie z takiej opresji. Lecz oto nagle moim oczom ukazuje się coś dziwnego.
– Co to przyszło?
W stosie makulatury odnajduję dziwnie oznaczoną kopertę. Próbuję ją jakoś dosięgnąć, a że dłonie całe mam w roztopionym maśle, pomagam sobie już to brodą, już to kolanem. W efekcie strącam z półki litrowego „waleriana”, czyli popularny wśród emerytów napitek z kozłka. Strata niewielka. Rozbicie rektyfikowanego spirytusu bolałoby dalece bardziej. Ale smród wydobywa się taki, że już słychać miauczenie za oknem. Wcale się nie zdziwię, jeśli zwabię do apteki wszystkie okoliczne koty.
– Same z tobą problemy! – prycha Anula. Widzę, że pochyla się z zamiarem pozbierania szkła. Ale ta, zdawałoby się, prosta czynność przekracza jej ekwilibrystyczne możliwości. Anula ląduje w parującej walerianie. Jutro obudzi się nie jako technik farmaceutyczny, ale jako Kocia Mama.
Pół biedy, gdyby runęła na posadzkę sama. Szukając jednak asysty, złapała się mojego fartucha. Syntetyczny materiał nie ma szans w starciu z całą górą zjedzonych lizaków witaminowych, probiotyków w białej czekoladzie i żelków z magnezem. Zmieniam więc pozycję na horyzontalną w asyście odrywanych guzików i prutych kieszeni.
Lecz to nie wszystko.
Pum!
Pum!
Pum!
Z nieba zaczynają spadać pociski.
– Kryć się! – krzyczę rozpaczliwie i wpycham Anulę pod stół. – Kapralu, jesteśmy bombardowani!
Ja, samozwańczy generał, w oszołomieniu obserwuję to bezprecedensowe naruszenie przestrzeni powietrznej. Globulki pikują ostro jak samobójcze drony.
Pum!
Pum!
Pum!
Doliczam do sześciu. W ryczałcie mieści się dwanaście. Czyli nalot jeszcze się nie skończył. Jeszcze sześć i będzie można zaryzykować wyjście z okopów.
– Wypuść mnie! – odgraża się Anula. Biedaczka przypomina ponton wepchany po sezonie gdzieś w róg pawlacza. – To tylko globulka!
– Tylko globulka? – Pokazuję jedną z płytek posadzki, która weszła z nią w bliski kontakt. Przypomina mały krater. – Ty lepiej się zastanów, za ile można opchnąć przepis na miny przeciwpancerne.
Pum!
Pum!
Pum!
Nagle do moich uszu dociera złowrogi dźwięk. Chyba faktycznie wybuchła wojna, bo to coś, co słyszę, przypomina toczące się na gąsienicach czołgi. Spoglądam z lękiem na Anulę.
– Co się dziwisz? – pyta. – Zgłodniałam.
I teraz nie wiem. Bezpieczniej będzie tutaj czy jednak pod ostrzałem wroga? Zginąć honorową śmiercią na placu boju czy jednak być pożartym żywcem?
Pum!
Pum!
Pum!
Wybawienie przychodzi samo. Ostatnia globulka ląduje na posadzce. Nareszcie.
Cóż za piękny dzień! Wreszcie można wyjść, oprzeć dłonie na biodrach i rozkoszować się widokiem szafki z psychotropami. Mówcie, co chcecie, ale uwielbiam zapach ksanaksu o poranku!
Wtem! Nowa troska!
Globulki znowu dają o sobie znać. Zaczynają toczyć się jak kule bilardowe. Najpierw niewinnie, potem coraz szybciej. W stronę drzwi, przez korytarz, prosto na ekspedycję.
– Biegaj, łapaj! – wołam do Anuli. Jeszcze tego brakuje, żeby nam się pacjenci na nich wyzabijali jak na rozsypanych koralach.
I tak biegamy tam i nazad jak kury za robakami. Próbujemy wyłapać te uciekające kulki, ale ilekroć się schylę, tylekroć podnoszę się z niczym. Wydaje się, że globulki są wszędzie, a jednocześnie, że nie ma ich nigdzie. Człowiek szybciej namierzyłby elektron. Raz znajduję je przy hemoroidach (odwiedziny u krewnych), chwilę potem są przy magnezie (metal lubi metal), a gdy dobiegam do magnezu, one stukają już w dziale matki karmiącej (niczym Świadek Jehowy, jak już jestem, to przynajmniej zapukam).
Wtem! Biada nam! Ktoś wchodzi do apteki.
– Zamykać drzwi! – krzyczymy jednym głosem z Anulą.
Ale jest już za późno. Globulka omija próg i – puk, puk, puk – z gracją pchły zeskakuje po trzech małych schodach i wyrusza zwiedzać daleki świat.
W myślach piszę anons: „Wyszła z apteki i nie wróciła. Mała, słodka globulka. Wabi się »Draża«. Na znalazcę czeka nagroda. Tabletki do cyckania i kubek na mocz”.
– Przyszłam po odbiór leku – mówi pacjentka.
– Jakiego… leku? – Patrzę na nią oszołomiony. Tamta otwiera usta, a ja wiem już, co nastąpi dalej.
– Po globulki z nystatyną.
Drapię się po głowie, obmyślając, co powiedzieć, a wtedy do akcji wkracza niezastąpiona Anula:
– Pani kochana, od dzisiaj dostarczamy pod same drzwi!
DALSZA CZĘŚĆ DOSTĘPNA W WERSJI PEŁNEJ
1
2
3
4
5
6
7
8
9
10
11
12
13
14
15
16
17
18
19
20
21
22
23
24
Posłowie
