39,90 zł
Nominowana do Nagrody Literackiej „Nike” Moja ukochana i ja powraca, by opowiedzieć nowe historie.
Uważna i czuła, z gracją wymyka się heteronormie i swobodnie miesza gatunki.
Renata Lis ponownie przygląda się złożoności relacji miłosnej między dojrzałymi kobietami w Polsce – wnikliwie i często dowcipnie. Podróż do Kopenhagi, gdzie odbył się jej ślub z Elżbietą, staje się tłem nie tylko dla anegdot o poszukiwaniu obrączek czy gościach. Jest również pretekstem do namysłu nad istotą małżeństwa z punktu widzenia dwóch kochających się kobiet i nad zmianami prawnymi, których wyczekujemy.
Kontynuacja autobiograficznego eseju splata ze sobą zwykłe codzienne sytuacje i wielkie wyzwania, przybliżając czytelnikom mało znane realia, w jakich żyją osoby queerowe. Równie intymna i zaangażowana jak część pierwsza, przynosi wiele niespodzianek.
Pisarka zaprasza do świata miłości spełnianej co dnia, dojrzałej i pragnącej wolności, choć przecież niepozbawionej problemów. Zarazem rozprawia się z tymi, którzy tej miłości wzbraniają. Jej książka na swój sposób wpisuje się w historię dążenia do równości małżeńskiej. Przede wszystkim jednak jest afirmatywna i pełna życia – tego na własnych zasadach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 270
...Od razu też dziewczęta
Pieśń zaśpiewały świętą, lecącą pod niebiosa
Tak czysto, że bogowie z uśmiechem ją przyjęli.
Safona, fragment 44[1]
Moja ukochana i ja.Ślub
Dwa lata później
Moja żona i ja jesteśmy, jak się okazuje, niesłychanie romantyczne. Wiem, jak to brzmi. Królowe abnegacji, które nie mają w domu choćby dwóch talerzy od kompletu, u których wiklinowy koszyk przejmuje funkcję abażuru, a stara zasłona zastępuje narzutę, i nagle – romantyzm? A jednak! Czy uwierzycie, że po trzydziestu latach wspólnego życia ona nadal przynosi mi prezenty, takie drobne, bez okazji? Te prezenty mówią do mnie za każdym razem: „Jesteś ważna, widzę cię, kocham. Ja, twój Jelon”. Bywają naprawdę różne, muszą takie być, skoro wyraża się przez nie całe bogactwo natury mojej ukochanej. Raz jest to więc rachityczna odnóżka geranium przywleczona z bazarku, innym razem – ananas lotniczy z delikatesów owocowo-warzywnych na naszym osiedlu, a jeszcze innym – holenderski śledź. Nie jakiś tam zwykły śledź, tylko prawdziwy, dziewiczy matjas, bez pożal-się-boże à la. Dokładnie jedna sztuka zawinięta w woskowany papier, do szybkiego spożycia.
Uwielbiam matjasy i wszystko inne z morza, ona o tym wie. Jednak ten śledź w papierze, którym bywam przez nią obdarowywana, to coś więcej niż dziki przysmak. Nie tylko killing me softly eksplozja umami, lecz również esencja naszego wspólnego stylu: efemeryczny, ironiczny, ale jednak luksus, z ulubioną nutą abnegacji bien sûr, i mocno doprawiony miłością. W takim samym stylu w marcu 2024 roku odbył się nasz ślub.
Jak do tego doszło? Dobre pytanie. Bo stało się to, trudno zaprzeczyć, nawet bardziej niż nagle: od decyzji do realizacji minęły niecałe trzy miesiące. Nasze przyjaciółki aż nie mogły uwierzyć w ten niespodziewany impuls, a zwłaszcza w to, że tak po prostu, niewiele myśląc, pomknęłyśmy za nim lotem błyskawicy. Podejrzewały nas, że w tajemnicy planowałyśmy to od dawna. Podejrzenie o tyle racjonalne, że śluby w naszej kulturze rzeczywiście się planuje, i to nawet latami. Tak samo jak podróże życia. Tylko że my dawno temu wypisałyśmy się z „się”. Powiedziałabym nawet, że nie zdążyłyśmy nigdy się do „się” zapisać. Nie planujemy ani podróży, ani – jak się okazuje – ślubów. Jesteśmy takimi osobami, które w ułamku sekundy decydują się wsiąść na prom płynący na Korsykę, mimo że plan na lato jeszcze przed chwilą był całkiem inny, i tym sposobem zaliczają być może najlepsze wakacje w swojej podróżniczej karierze. Co więcej, wariackie decyzje tego rodzaju podejmujemy zawsze jednomyślnie i prawie bez słów. Wystarczy, że spojrzymy sobie w oczy, i już wiemy, że tak, że znowu mamy zgodność: idziemy w to!
No i poszłyśmy. Porwało nas i poniosło. Ale co? Nie wiadomo co. Coś, co opisałabym może jako wartki nurt wewnętrznej energii, nagle uwolnionej. Czułyśmy obie tę energię i czułyśmy również, że ta energia jest dobra i niesie nas we właściwą stronę. Wiedziałyśmy już – wynikało to z naszych trzydziestoletnich doświadczeń – że w takich chwilach trzeba zaufać impulsowi. Że ten impuls nas nie zawiedzie, tak jak nie zawiódł nas nigdy przedtem. Podobnemu impulsowi zawdzięczamy przecież nasz związek. Impulsowi i temu, że wtedy, na samym początku, obie miałyśmy w sobie dość buntowniczej siły oraz dość wiary we własne zasoby, by nie stchórzyć, i zdecydowanym krokiem ruszyłyśmy razem przez życie.
Tak więc pewnego ponurego dnia na początku stycznia 2024 obudziłam się w naszym łóżku ogromnym jak lotniskowiec, zaplątana w dwa czarne koty, i powiedziałam do niej:
– Leo, weźmy ślub.
– Ale gdzie?
– W Kopenhadze. To możliwe, sprawdziłam.
A ona uśmiechnęła się szeroko i powiedziała:
– Tak.
Wykaz źródeł