Moja ukochana i ja - Renata Lis - ebook + książka

Moja ukochana i ja ebook

Renata Lis

4,3

11 osób interesuje się tą książką

Opis

Intymna, intelektualna i interwencyjna Książka, po którą powinna sięgnąć każda lesbijka w Polsce

Moja ukochana i ja to poruszająca historia miłości. Od szaleńczego zakochania, które sprawia, że żyjemy poza czasem, w stanie permanentnego uniesienia. Przez intensywnie rozwijającą się relację, która daje wrażenie poznawania świata z zupełnie odmiennej perspektywy. Wreszcie – tworzenie domu, obrastanie w tylko sobie znane rytuały, oswajanie samych siebie z budowaniem nowego, wspólnego życia.

Idylliczny obraz jest jednak weryfikowany przez rzeczywistość. Renata Lis, pisarka po pięćdziesiątce, przez ponad połowę życia jest w związku z kobietą. Wprost i bez zbędnego romantyzowania ukazuje, jak zmieniały się społeczno-kulturowe realia bycia lesbijką w Polsce, z jakimi trudnościami muszą mierzyć się pary homoseksualne w naszym kraju, ale pisze też o codzienności, kotach i życiu z depresją.

Autorka nominowanego do Nagrody Nike eseju Lesbos szczerze przygląda się również swojemu dorastaniu w centrum patriarchalnej i często homofobicznej społeczności w okresie PRL-u, a także chorobie i śmierci matki. Ta intymna autobiograficzna opowieść skłania do refleksji o wpływie warunków społecznych na indywidualne wybory, pokazując, że życie wielu z nas mogłoby potoczyć się zupełnie inaczej, gdyby nie doświadczenie wykluczenia i nierówności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 343

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (81 ocen)
38
34
6
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EwaMiksa

Nie oderwiesz się od lektury

niezwykla, odmieniajaca, uzdrawiajaca...
40
ywka75
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

O miłości, czułości, życiu i umieraniu. Ważna Rzecz
30
Marzarrr

Nie oderwiesz się od lektury

Piękne i wzruszające zyciopisanie. Sama prawda o żywotach polskich osób lgbt,
20
wandola

Nie oderwiesz się od lektury

Co za piękno! Jestem obezwładniona.
10
monikawa1

Dobrze spędzony czas

Emocjonalna równia pochyła. Najpierw doświadczyłam romantycznego rozczulenia towarzyszącemu opisowi narodzin i dojrzewania związku. Samo określenie ”ukochana” jest rozbrajające. Później doszło zwykłe ludzkie zdumienie, co może oznaczać w przełożeniu na codzienne życie brak jednego papierka. Jak wiele zachowań i spraw na tyle powszechnych, że aż niezauważalnych może być problemem. Z kolei na końcu otarłam się o lęk i rozpacz, bo złożyło się tak, że dopiero co skończyłam „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”, więc część o odchodzeniu matki i chorobie była rozdrapywaniem ciągle świeżych ran i przeorała mnie w dwójnasób. Warto przeczytać.
10

Popularność




Opieka re­dak­cyjna: EWA SMOL
Re­dak­cja: MA­RIA ROLA
Ko­rekta: ANNA PO­INC-CHRA­BĄSZCZ, JU­STYNA TECH­MAŃ­SKA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: TO­MASZ MA­JEW­SKI
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
In­spi­ra­cją tek­stów Nie strze­laj i nie emi­gruj oraz Za po­łową drogi były eseje opu­bli­ko­wane przez au­torkę w „Dwu­ty­go­dniku”: De­ka­log ko­jota, li­piec 2019; Gdzieś za po­łową drogi, czer­wiec 2020.
© Co­py­ri­ght by Re­nata Lis © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2023
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07845-7
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Baby się ca­łują

(No­tatki z ob­ser­wa­cji uczest­ni­czą­cej, pro­wa­dzo­nej na prze­ło­mie XX i XXI wieku w du­żym mie­ście w Eu­ro­pie Wschod­niej)

Baby się ca­łują – bę­dzie deszcz! Ile razy to sły­sza­łam?

To je­den z tych mało śmiesz­nych, bo dwu­znacz­nych i nie do końca zro­zu­mia­łych żar­tów, któ­rych sens od­sła­nia się do­piero wtedy, kiedy zaj­miesz okre­śloną po­zy­cję – tę jedną je­dyną, z któ­rej wi­dać.

Żart o ca­łu­ją­cych się ba­bach, które spro­wa­dzają deszcz, zro­zu­mia­łam, kiedy sama za­czę­łam ca­ło­wać się z babą. I w tej sa­mej chwili żart prze­stał być żar­tem, a stał się tym, czym za­wsze był, co jed­nak aż do tej prze­ło­mo­wej mi­nuty po­zo­sta­wało przede mną za­sło­nięte – tabu; za­ka­zem ubra­nym w skry­cie dys­cy­pli­nu­jącą, żar­to­bliwą formę. Za­kaz ten ozna­czał: Babo, nie ca­łuj się z inną babą, bo, po pierw­sze, bę­dziemy się z cie­bie śmiać, a po dru­gie i waż­niej­sze – ścią­gniesz na nas nie­szczę­ście i wy­rzu­cimy cię z na­szej (na ra­zie jesz­cze wspól­nej, ale do czasu) spo­łecz­no­ści.

Pier­wotne zna­cze­nie tej tra­dy­cyj­nej prze­strogi nie jest może dzi­siaj do końca uchwytne, zwłasz­cza u nas, na Ma­zow­szu, gdzie w re­zul­ta­cie ocie­pla­nia się kli­matu deszcz z roku na rok staje się co­raz więk­szym cu­dem i ła­ską. W cza­sach, kiedy ukuto me­mento dla ca­łu­ją­cych się bab, gwał­towne opady ozna­czały przede wszyst­kim za­gro­że­nie dla zbio­rów i na­ra­żo­nych na ude­rze­nie pio­runa do­mostw. Uwa­żano, że ulewy i bu­rze są sprawką pół­de­mo­nicz­nych istot na­zy­wa­nych pła­net­ni­kami, które cza­sem spa­dały na zie­mię i które wy­obra­żano so­bie w po­staci ludz­kiej od­bie­ga­ją­cej wy­glą­dem od „swo­ich”, ale też nie do końca ob­cej. Pła­net­nicy byli dziwni i nie­okre­śleni; kiedy szli przez wieś, byli i jed­no­cze­śnie nie byli jej czę­ścią. Nie było wia­domo, czego się po nich spo­dzie­wać. Złu, ja­kie mo­gli spro­wa­dzić na rol­ni­czą gro­madę, prze­ciw­dzia­łano za po­mocą roz­pę­dza­ją­cych chmury świę­co­nych dzwon­ków lo­re­tań­skich, a czę­sto jesz­cze dziw­niej­szych po­my­słów, jak choćby orka w wy­ko­na­niu dwóch braci bliź­nia­ków i dwóch bliź­nia­czych wo­łów albo za­ko­py­wa­nie w ziemi ko­ści po zje­dzo­nym na Wiel­ka­noc mię­si­wie przez trzech sta­rych i ko­niecz­nie ły­sych go­spo­da­rzy[4]. Dla­tego wła­śnie uwa­żam, że te przy­sło­wiowe ca­łu­jące się baby, które rze­komo ścią­gają deszcz, na­leży po­sta­wić w jed­nym sze­regu z si­łami nie­zu­peł­nie czy­stymi.

Na­dal brzmi nie­win­nie? Nie po­winno. Prze­cież nie da­lej jak wczo­raj, bo w roku 1811 w Reszlu na War­mii, rap­tem dwie­ście ki­lo­me­trów od War­szawy, spa­lono na sto­sie Bar­barę Zdunk, ko­bietę oskar­żoną o wy­wo­ła­nie po­żaru, po­nie­waż jej nie­okieł­znana sek­su­al­ność do­pro­wa­dzała do szału miesz­czan i wło­da­rzy. Czy jest ja­kaś róż­nica mię­dzy po­wie­dze­niem „Baby się ca­łują – bę­dzie deszcz” a zda­niem „Baśka Zdunk ma młod­szego ko­chanka – bę­dzie po­żar”? Ja jej nie wi­dzę. To tylko dwa wa­rianty tej sa­mej per­fid­nej „mą­dro­ści”. Na końcu obu wer­sji, wy­dane na pa­stwę spoj­rzeń i pło­mieni, tak samo skwier­czy tor­tu­ro­wane ko­biece ciało, które ośmie­liło się pra­gnąć bez ni­czy­jej ku­ra­teli.

Dba­nie o jak naj­do­kład­niej­sze od­dzie­le­nie ko­biet od sie­bie na­wza­jem jest pod­sta­wo­wym za­da­niem pa­triar­chatu. Matki i córki, sio­stry i przy­ja­ciółki są upraw­nione je­dy­nie do li­mi­to­wa­nych re­la­cji: mogą być ze sobą bli­sko, ale tylko do pew­nego stop­nia, zwłasz­cza gdy mowa o cia­łach i do­tyku, i ni­gdy nie po­winna to być więź naj­waż­niej­sza w ży­ciu, wy­łą­cza­jąca lub de­tro­ni­zu­jąca męż­czyzn. Ani głę­boka sa­tys­fak­cja emo­cjo­nalna, ani sek­su­alna nie są moż­liwe mię­dzy ko­bie­tami, mówi do mnie pa­triar­chat od po­czątku mo­jego ist­nie­nia. Setki freu­dów i freu­dzi­ków cze­kają w blo­kach star­to­wych 24/7, żeby wy­tłu­ma­czyć mi, że to nie­moż­liwe, a je­śli wy­daje mi się moż­liwe, to z pew­no­ścią je­stem nie­doj­rzała, prze­ży­łam w dzie­ciń­stwie traumę albo za­fik­so­wa­łam się sek­su­al­nie na ro­dzicu. Ale nie martw się – mó­wią do mnie, kle­piąc mnie po ple­cach – nie wszystko jesz­cze stra­cone, jest dla cie­bie na­dzieja: to się le­czy, tylko trzeba mocno chcieć. A jak się mimo wszystko nie wy­le­czysz, to za­wsze mo­żesz spró­bo­wać eg­zor­cy­zmów. A je­śli i to nie po­może, to zna­czy, że chcia­łaś tego nie­wy­star­cza­jąco i sama je­steś so­bie winna.

URO­DZIĆ SIĘ I UMRZEĆ

Kiedy moja uko­chana pierw­szy raz przy­je­chała po mnie swoim czer­wo­nym ci­tro­enem BX, nie pa­dało. (Od tam­tej pory uwa­żamy, że ci­tro­eny są sek­sowne). Była złota je­sień, to spe­cjalne wrze­śniowe świa­tło: bar­dziej białe niż żółte; ta­kie ma­towe i mięk­kie. Dzie­wiąty mie­siąc w War­sza­wie zwy­kle się udaje.

Było to mniej wię­cej na po­czątku na­szej hi­sto­rii, ja­koś bli­sko niego. Ży­ły­śmy chwilą, a ta chwila była po­dobna do bańki po­wie­trza, która z każ­dym dniem roz­sze­rzała się we wszyst­kich kie­run­kach jak, nie przy­mie­rza­jąc, młody ko­smos. Ka­len­darz po­zo­stał gdzieś na ze­wnątrz nas, nie uświa­da­mia­ły­śmy so­bie czasu – w po­rów­na­niu z na­szą ar­cy­chwilą był su­chy i bez­smaczny jak kość wo­łowa wy­jęta z bu­lionu na ra­men po dwu­dzie­stu go­dzi­nach go­to­wa­nia. Kiedy to wszystko się za­częło? Żadna z nas nie za­pa­mię­tała tej daty. Nie wiemy, kiedy był nasz po­czą­tek.

Nad tym wła­śnie pro­ble­mem za­sta­na­wia się Anne Car­son w Słodko-gorz­kim ero­sie:

„W jaki spo­sób zda­rze­nia po­zor­nie ze­wnętrzne do­ko­nują wtar­gnię­cia i przej­mują kon­trolę nad czy­jąś psy­che? Py­ta­nie to, szcze­gól­nie w swo­ich wer­sjach ero­tycz­nych, było ob­se­sją Gre­ków. (...) Ho­mer na­daje mu w Ilia­dzie kształt kon­fron­ta­cji He­leny z Afro­dytą na mu­rach Troi. Afro­dyta ma­te­ria­li­zuje się na­gle, w sa­mym środku zwy­czaj­nego po­po­łu­dnia, i na­ka­zuje He­le­nie pra­gnąć. W He­le­nie bu­dzi się duch oporu; Afro­dyta dławi go jedną groźbą. Pra­gnie­nie to chwila, z któ­rej nie ma wyj­ścia. (...) Nikt nie może ode­przeć Erosa. Tylko nie­liczni wi­dzą go, jak przy­cho­dzi”[5].

Ręką ar­chi­wistki

Nie za­uwa­ży­ły­śmy go; zdo­łał nas po­dejść.

„Ale któ­rędy eros do­staje się do środka? Kiedy za­czyna się pra­gnie­nie? Bar­dzo trudno za­uwa­żyć ten mo­ment, a po­tem jest już za późno. Kiedy się za­ko­chu­jesz, za­wsze jest już za późno: dēute, jak mó­wią nasi po­eci. Gdy­by­śmy po­tra­fili wy­od­ręb­nić chwilę, w któ­rej za­czyna się mi­łość, i w ten spo­sób po­wstrzy­mać wtar­gnię­cie albo cał­kiem go unik­nąć, uzy­ska­li­by­śmy kon­trolę nad ero­sem”.

Ręką ar­chi­wistki

Nie po­wstrzy­ma­ły­śmy wtar­gnię­cia. Nie uzy­ska­ły­śmy kon­troli nad ero­sem.

„W rze­czy­wi­sto­ści po­czą­tek jest je­dyną chwilą, któ­rej jako nie­świa­domy cel skrzy­dla­tego Erosa nie mo­żesz kon­tro­lo­wać. Wszystko, co mo­ment ten z sobą nie­sie, za­równo to, co do­bre, jak i to, co złe, co gorz­kie i co słod­kie, przy­cho­dzi nie­pro­szone i nie­prze­wi­dziane – jako dar bo­gów, jak mó­wią po­eci. Od tej chwili cała hi­sto­ria w du­żej mie­rze za­leży od cie­bie, ale nie jej po­czą­tek”.

Do­kład­nie tak było z nami: ock­nę­ły­śmy się we­wnątrz na­szej fa­buły, kiedy już roz­wi­jała się w naj­lep­sze. Wła­śnie wtedy, kiedy skoń­czył się stan nie­waż­ko­ści i znowu wpa­dły­śmy w czas, sta­nęła przed nami kwe­stia na­szego po­czątku. Po­trze­bo­wa­ły­śmy tej daty. Gdy­by­śmy ją znały, mo­gły­by­śmy na przy­kład ob­li­czyć, ile trwała u nas faza hor­mo­nal­nego haju: czy na­prawdę sześć mie­sięcy, jak śpiewa Mi­chelle Gu­re­vich w pio­sence First Six Mon­ths of Love, ale też po pro­stu dla­tego, że w ży­ciu ob­cho­dzi się rocz­nice. Nie mo­gąc przy­szpi­lić po­czątku, po­sta­no­wi­ły­śmy wtedy, że usta­no­wimy go ar­bi­tral­nie i bę­dzie nim przy­pa­da­jący we wrze­śniu dzień mo­ich uro­dzin. Nie było to ści­słe, ale nie było też kłam­stwem – za­czę­ły­śmy się spo­ty­kać ja­koś wła­śnie wtedy, w oko­li­cach tej daty, cho­ciaż nie­do­kład­nie.

Ta wrze­śniowa data słu­żyła nam póź­niej także do in­nych ce­lów. Do­pi­sy­wa­ły­śmy do niej wszyst­kie ważne dla nas wy­da­rze­nia, które z róż­nych po­wo­dów nie miały swo­jego dnia w ka­len­da­rzu, na przy­kład uro­dziny czte­rech na­szych ko­tów: naj­pierw Mał­goni i Po­ziomki, po­tem Nocki i Mi­cha­sia. W ten spo­sób moje uro­dziny sta­wały się co­raz po­jem­niej­sze. A po­nie­waż ra­zem ze mną co roku od nowa ro­dziły się na­sza mi­łość i na­sze zwie­rzęta, więc i ja nie mia­łam in­nego wyj­ścia: mu­sia­łam się uro­dzić. Po­sze­rzone na­ro­dziny – po­mysł może dziwny, ale o ileż lep­szy od po­sze­rzo­nego sa­mo­bój­stwa. Był to po­mysł mo­jej uko­cha­nej i jedno z jej mi­strzow­skich eg­zy­sten­cjal­nych po­su­nięć. Udało jej się spra­wić, że co roku we wrze­śniu od nowa wy­cho­dzi­łam na świat, aż któ­re­goś razu nie­po­strze­że­nie dla sie­bie sa­mej prze­sta­łam ten dzień opła­ki­wać.

Ostat­nio moja uko­chana za­in­au­gu­ro­wała w na­szym domu nowy, tor­towy pa­ra­dyg­mat ob­cho­dów tego trud­nego święta:

– Od tortu nie można utyć. Tyje się od droż­dżó­wek z bu­dy­niem – po­wie­działa zde­cy­do­wa­nym to­nem, otwie­ra­jąc pu­dełko i ma­miąc moje oczy prze­cud­nym szwar­cwal­dem.

W ogóle sprawa na­ro­dzin, zwią­zana z nią sym­bo­lika, od po­czątku grała mię­dzy nami ważną rolę. Można po­wie­dzieć, że po­łą­czył nas po­ród po­ślad­kowy: i ja, i moja uko­chana przy­szły­śmy na świat wła­śnie w ten kosz­marny dla na­szych ma­tek spo­sób. Uwa­ża­ły­śmy to za bar­dzo zna­czące: to na­sze zgodne wy­pię­cie się pupą do świata, zde­cy­do­wane „nie!” pod ad­re­sem bru­tal­nych a pod­stęp­nych sił na­tury, pcha­ją­cych nas do wyj­ścia, poza ten próg, gdzie star­tuje licz­nik i ni­czego nie da się już cof­nąć. Sił dzia­ła­ją­cych na nas od we­wnątrz i od ze­wnątrz: po­przez nie­kon­tro­lo­wane skur­cze ciał na­szych ma­tek, ręce po­zo­sta­ją­cych z nimi w zmo­wie le­ka­rzy i na­pię­cie ro­dzin ocze­ku­ją­cych „dzi­dziu­sia”, to całe oszu­kań­cze „cip, cip, cip”, któ­rym wabi się no­wo­ródkę, żeby wy­szła z ma­cicy i swoim ży­ciem za­pła­ciła za cu­dze na­dzieje.

Rów­nież po­czą­tek na­szej mi­ło­ści moja uko­chana ujęła dla sie­bie w me­ta­fo­rze po­now­nych na­ro­dzin. Od­czu­wała to jako wy­rwa­nie się na wol­ność z po­przed­niej, ogra­ni­cza­ją­cej formy ży­cia, którą na­zy­wała wię­zie­niem. Mó­wiła o so­bie, że dzięki sile na­szej mi­ło­ści „prze­gry­zła kraty”. A ileś lat póź­niej, w swoje uro­dziny, bu­dząc się obok mnie, oznaj­miła, że już wie, o któ­rej go­dzi­nie wy­do­byto ją na świat, że było to mia­no­wi­cie te­raz, w tej oto go­dzi­nie i mi­nu­cie, że ten fakt, o któ­rym jej le­genda ro­dzinna mil­czała i który tak długo wy­da­wał się nie do od­zy­ska­nia, zo­stał przed nią wła­śnie, za sprawą mi­ło­ści, od­sło­nięty.

Je­śli o mnie idzie, dość szybko zro­zu­mia­łam, że tym, co mnie w niej naj­bar­dziej przy­ciąga – nie po­ciąga, bo to inna sprawa, ale wła­śnie przy­ciąga i przy­trzy­muje – jest pewna jej wła­ści­wość, nie fi­zyczna i nie psy­chiczna: jesz­cze głęb­sza. Chciała, że­bym jej to wy­ja­śniła, ja­koś to dla niej na­zwała. Nie umia­łam ina­czej niż opi­sowo. Po­wie­dzia­łam:

– Cho­dzi mi o to, że je­steś taką osobą, przy któ­rej można bez lęku uro­dzić się i umrzeć. Ro­zu­miesz?

LU­DZIE ZE WSCHODU

Tam­tego dnia, kiedy przy­je­chała po mnie czer­wo­nym ci­tro­enem i nie pa­dało, mia­łam na so­bie kurtkę w ład­nym ko­lo­rze mię­dzy śliwką i la­wendą, a ona – ża­kiet ze skóry w cie­ka­wym od­cie­niu zie­leni, pa­su­ją­cym do jej ru­dych wło­sów.

Cze­ka­łam na nią na przy­stanku au­to­bu­so­wym przy ulicy Ra­dzy­miń­skiej – tym sa­mym, z któ­rego w dru­giej po­ło­wie lat osiem­dzie­sią­tych jeź­dzi­łam na drugą stronę Wi­sły do mo­jego śród­miej­skiego li­ceum przy Elek­to­ral­nej, bli­sko placu Dzier­żyń­skiego. Po roku osiem­dzie­sią­tym dzie­wią­tym Krwa­wego Fe­liksa zrzu­cono z co­kołu na placu i za­stą­piono bar­dzo po­dob­nym do niego z po­stury Sło­wac­kim, a plac prze­mia­no­wano z po­wro­tem na Ban­kowy, żeby było „jak przed wojną”.

Nasz przy­ja­ciel pro­fe­sor Ry­szard Przy­byl­ski uwa­żał, że po prze­ło­mie za­po­cząt­ko­wa­nym przez re­wo­lu­cję So­li­dar­no­ści Mo­skwę w roli bez­li­to­snego do­mi­nanta za­stą­piły banki, i miał je za jesz­cze gor­szą swo­łocz. Brzmiało to ra­dy­kal­nie, w ogóle nie pa­so­wało do eu­fo­rii, która nio­sła nas wtedy jak wy­soka fala nie­sie sur­fe­rów. Wie­rzący w nie­wi­dzialną rękę rynku kon­ser­wa­tywni li­be­ra­ło­wie od­są­dzali go za to od czci i wiary: uwa­żali, że pró­buje za­wra­cać ki­jem Wi­słę mo­der­ni­za­cji i zwy­czaj­nie bluźni. Po la­tach wi­dać, że się nie my­lił.

Dla mnie prze­łom wy­ra­żał się w in­nych ka­te­go­riach, bliż­szych ciału: zmie­niła się treść na­szego przy­stanku.

Kie­dyś było to miej­sce, w któ­rym co­dzien­nie rano oka­zy­wało się, że mam prze­rą­bane: wy­star­czyło, że za­miast o szó­stej trzy­dzie­ści wsta­łam o szó­stej trzy­dzie­ści pięć, a działo się tak prak­tycz­nie za­wsze, bo szó­sta trzy­dzie­ści kłó­ciła się z moim ze­ga­rem bio­lo­gicz­nym, i już ucie­kał mi ten je­dyny au­to­bus, który gwa­ran­to­wał, że do­trę do szkoły na czas. Ko­lejny przy­jeż­dżał (o ile przy­jeż­dżał) o ta­kiej po­rze, że trzeba było przez czter­dzie­ści mi­nut tkwić w prze­peł­nio­nym ika­ru­sie przed szla­ba­nem na za­mknię­tym prze­jeź­dzie ko­le­jo­wym – w ocze­ki­wa­niu, aż z po­ran­nej mgły wy­łoni się i po­woli prze­to­czy ja­kiś skład to­wa­rowy ze Wschodu.

Te­raz było to miej­sce, w któ­rym cze­ka­łam na moją uko­chaną, ona zaś miała nad­je­chać w swo­jej lekko prze­cho­dzo­nej fran­cu­skiej li­mu­zy­nie i za­brać mnie na drugą stronę Wi­sły bez żad­nych prze­szkód. Bo po osiem­dzie­sią­tym dzie­wią­tym na­gle prze­stali za­my­kać prze­jazd przed to­wa­ro­wymi. Z na­dej­ściem no­wego tor­tu­ro­wa­nie tar­gów­czan za po­mocą ko­mu­ni­ka­cji miej­skiej ustało, za­częły się na­to­miast inne tor­tury, zgod­nie ze zna­nym pra­wem za­cho­wa­nia cier­pie­nia.

Nowe wcho­dziło do Pol­ski pod zna­kiem go­le­nia nóg, kom­pu­te­rów i kon­sump­cji. Sto­jąc na przy­stanku miało się te­raz za ple­cami nie­win­nie wy­glą­da­jący skle­pik spo­żyw­czy w wolno sto­ją­cym pa­wi­lo­nie; w rze­czy­wi­sto­ści była to eks­po­zy­tura Le­wia­tana. Na po­czątku lat dzie­więć­dzie­sią­tych cho­dziło się tam po pierw­sze w ży­ciu lody Schöl­ler i Al­gida oraz inny szajs spro­wa­dzany z Nie­miec. Je­dli­śmy to wszystko w olśnie­niu i za­chwy­cie o wiele za długo, za­nim w końcu wy­ro­bi­li­śmy się tro­chę jako kon­su­menci i na­uczy­li­śmy się mieć mi­ni­malne wy­ma­ga­nia oraz kry­tyczny po­gląd. Na­rzu­cony przez zimną wojnę ko­mer­cyjny post uczy­nił z nas wy­ma­rzone ofiary ka­pi­ta­li­zmu.

„Czu­li­śmy, że ży­jemy gdzieś obok tych wiel­kich wy­da­rzeń, za­zdrosz­cząc lu­dziom ze Wschodu, że prze­ży­wają po­dobne chwil – pi­sze o nas w swo­ich La­tach An­nie Er­naux, ma­jąc na my­śli czas, kiedy upa­dał mur ber­liń­ski. – Po­tem wi­działo się, jak wpa­dają do skle­pów w Ber­li­nie Za­chod­nim, i li­to­wało się nad ich byle ja­kimi ubra­niami i tor­bami ba­na­nów. Ich brak do­świad­cze­nia w za­ku­pach wzru­szał, lecz spek­takl tego ko­lek­tyw­nego głodu dóbr ma­te­rial­nych, za­spo­ka­ja­nego bez po­wścią­gli­wo­ści i nie­ele­gancko, był dla nas przy­kry. Nie oka­zali się godni czy­stej i abs­trak­cyj­nej wol­no­ści, którą dla nich wy­my­śli­li­śmy. Li­tość, jaką zwy­kli­śmy od­czu­wać wo­bec lu­dów ży­ją­cych «w jarz­mie ko­mu­ni­zmu», ustę­po­wała su­ro­wej oce­nie tego, jaki uży­tek czy­nili z wol­no­ści. Bar­dziej się ich lu­biło przed­tem, gdy stali w ko­lej­kach po kieł­basę i książki, po­zba­wieni wszyst­kiego [...]”[6].

Ważne wy­daje mi się to, że­by­śmy my te­raz nie pa­trzyli tak samo na no­wych „lu­dzi ze Wschodu”, któ­rzy ucie­kają przed wojną na nasz wschod­nio­eu­ro­pej­ski „Za­chód”.

SA­ŁATKA NI­CEJ­SKA U PRU­SZYŃ­SKIEGO

Pierw­szą rze­czą, jaką pa­mię­tam, że zja­dły­śmy ra­zem, nie li­cząc oczy­wi­ście ka­na­pek ze szwaj­car­skim se­rem i zie­lo­nych wi­no­gron roz­gry­za­nych w biegu, była sa­łatka ni­cej­ska w Cafe Ej­lat, pro­wa­dzo­nej przez Sta­ni­sława Pru­szyń­skiego w Ale­jach Ujaz­dow­skich, cu­dow­nej fran­cu­sko-ży­dow­skiej knaj­pie, któ­rej dzi­siaj już nie ma.

Ni­cej­ska, jak wia­domo, za­sad­ni­czo składa się z chru­pią­cej sa­łaty, zie­lo­nej fa­solki szpa­ra­go­wej, po­mi­do­rów, czer­wo­nej ce­buli, czar­nych oli­wek, ka­pa­rów, jajka na twardo, tuń­czyka i sosu wi­ne­gret. W ni­cej­skiej u Pru­szyń­skiego było wszystko to i jesz­cze pie­czone bu­raczki z po­sma­kiem octu bal­sa­micz­nego, ge­nialny do­dat­kowy skład­nik, który ro­bił tę sa­łatkę i spra­wiał, że dru­giej ta­kiej, oczy­wi­ście, już ni­gdy i ni­g­dzie. Coś z du­cha Cafe Ej­lat prze­trwało jesz­cze na mo­ment w Ra­dio Cafe (Klu­bie Ra­dia Wolna Eu­ropa) przy No­wo­grodz­kiej, po­tem i to się roz­wiało.

W swo­jej knaj­pie Pru­szyń­ski miał do­bry zwy­czaj po­ka­zy­wać sztukę współ­cze­sną, która się mu po­do­bała. Wła­śnie u niego zo­ba­czy­łam kie­dyś czarno-białe zdję­cie ko­biety: była naga, miała za­mknięte oczy i sie­działa na ziemi w taki spo­sób, że jej łydka na pierw­szym pla­nie prze­ci­nała kadr po prze­kąt­nej, za­sła­nia­jąc pół twa­rzy, obie piersi i część brzu­cha. Wła­ści­wie nie była to ko­bieta, tylko układ li­nii, płasz­czyzn i świa­tło­cie­nia, jej ciało było po pro­stu pew­nym kształ­tem, nie­mal abs­trak­cyjną rzeźbą. Poza abs­trak­cją zdję­cie przed­sta­wiało też, jak są­dzę, pa­ra­doks na­go­ści, która im bar­dziej od­sła­nia ciało, tym bar­dziej za­sła­nia istotę. Au­to­rem był no­wo­jor­ski fo­to­graf John Flat­tau. Z po­mocą Pru­szyń­skiego udało mi się na­wią­zać z nim kon­takt i zdję­cie tra­fiło na okładkę Cho­rego na śmierć Mar­gu­erite Du­ras. Wy­da­wało się ide­al­nie pa­so­wać do tego tek­stu: po­dob­nie ele­men­tar­nego, po­dob­nie roz­gry­wa­ją­cego pa­ra­doks na­giego ciała.

Sa­łatka ni­cej­ska u Pru­szyń­skiego, oprócz ory­gi­nal­nego prze­pisu, miała jesz­cze i ten atut, że po­zwa­lała się na­jeść, za­cho­wu­jąc dietę: skła­dała się z wa­rzyw i chu­dego białka, a je­dyną roz­pu­stą były w niej słod­kawe bu­raczki, zwłasz­cza je­śli zre­zy­gno­wało się z pie­czywa i nie sza­lało się z so­sem, a ja wła­śnie zre­zy­gno­wa­łam i nie sza­la­łam. Ka­te­go­rycz­nie od­ma­wia­łam rów­nież za­mó­wie­nia de­seru. Moja uko­chana mu­siała być mną za­ła­mana, bo jak pójść do łóżka z dziew­czyną, która trzyma swoje pra­gnie­nia na tak krót­kiej smy­czy?

Py­tam ją:

– By­łaś za­ła­mana?

– No, wiesz. Fa­scy­no­wało mnie wszystko, co ro­bi­łaś.

A po­tem te die­te­tyczne ba­ry­kady upa­dły w jed­nej chwili jak mur ber­liń­ski. Ja­dły­śmy ra­zem wszystko, gar­maż w Billi przy Czer­nia­kow­skiej stał się ulu­bio­nym ce­lem na­szych przed­wie­czor­nych piel­grzy­mek, pi­ły­śmy zmro­żoną wódkę i nie by­ły­śmy pi­jane, i nic, ab­so­lut­nie nic nie mo­gło nas za­bić po nocy mi­ło­ści, na­wet ja­jecz­nica z pięt­na­stu jaj nie była dla nas wy­zwa­niem. By­ły­śmy nie­znisz­czalne, te­flo­nowe: cu­kry i tłusz­cze się nas nie imały. Brat mo­jej uko­cha­nej, hi­gie­ni­sta i spor­to­wiec, który ja­dał wtedy mi­skę ryżu w po­łu­dnie i po­tem już nic wię­cej, pa­trzył na nas z mie­sza­niną po­dziwu i zgrozy.

(Nie­stety póź­niej ten mi­ło­sny im­mu­ni­tet zdro­wotny bez ostrze­że­nia wy­gasa i czło­wiek z pod­ku­lo­nym ogo­nem wraca pod ju­rys­dyk­cję fi­zyki, che­mii i bio­lo­gii, więc, dziew­czyno, która to czy­tasz: nie pró­buj tego w domu).

NU­MER 205

(Czy to było przed­tem czy po­tem? Nie wiem. Splą­tane cząstki wspo­mnień od­dzia­łują na sie­bie w nie­moż­liwy do od­two­rze­nia spo­sób).

Kiedy do War­szawy przy­je­chała szwaj­car­ska pi­sarka Ni­cole Mül­ler, za­bra­ły­śmy ją do Cafe Ej­lat. Za­mó­wiła qu­iche lor­ra­ine, nie bała się wę­gli jak ja. Ka­lo­ryczna i ani-tro­chę-nie-we­ge­ta­riań­ska tarta z bocz­kiem i jaj­kami le­żała bez­wstyd­nie na jej ta­le­rzu, a ja, wstrzą­śnięta i wy­gło­dzona, pa­trzy­łam na to znad swo­jej sa­łatki w kom­plet­nym onie­mie­niu. Bo to jest w mi­ło­ści naj­strasz­niej­sze było pierw­szą praw­dziwą, współ­cze­sną po­wie­ścią les­bij­ską, jaką prze­czy­ta­łam w ży­ciu.

Ni­cole tro­chę mnie roz­cza­ro­wała, bo oka­zała się inna niż na zdję­ciu z okładki, które zro­sło się dla mnie na za­wsze z jej książką. We wła­snej oso­bie miała inną, dłuż­szą fry­zurę, była okrą­glej­sza i przede wszyst­kim bra­ko­wało jej tego pa­zura, tej ener­gii, która ema­no­wała, jak mi się zda­wało, z jej zdję­cia. Au­ten­tycz­nie za­chwy­ciła się za to świa­tłem war­szaw­skiego wrze­śnia, i to było bar­dzo miłe. Miała umó­wione spo­tka­nia w War­sza­wie i Kra­ko­wie, plan jej po­bytu był na­pięty do gra­nic. Po tym pol­skim to­ur­née po­wie­działa pół­żar­tem, że na­stęp­nym ra­zem od­wie­dzi nasz piękny kraj ze swoją psy­chia­trą.

Nie zbie­ram au­to­gra­fów, ale od niej, w tej książce, chcia­łam mieć de­dy­ka­cję. Była Szwaj­carką nie­miec­ko­ję­zyczną, ja nie znam nie­miec­kiego, roz­ma­wia­ły­śmy więc po fran­cu­sku i po fran­cu­sku wpi­sała mi tych kilka słów: En in­si­stant en 205. Bon co­urage! Czyli: „Z na­ci­skiem na 205. Od­wagi!”.

Jej po­wieść skła­dała się z po­nu­me­ro­wa­nych ka­wa­łecz­ków, z któ­rych każdy był o czymś in­nym: pod­su­mo­wy­wał ja­kiś aspekt albo uwy­dat­niał ja­kiś szcze­gół związku nar­ra­torki z Véro­ni­que, a koń­czył się, je­śli nie afo­ry­zmem, to przy­naj­mniej czymś w ro­dzaju ży­cio­wej mą­dro­ści. Frag­ment nu­mer 205, który Ni­cole lekką ręką przy­pi­sała mi w de­dy­ka­cji, brzmiał wła­śnie jak afo­ryzm: „Le­piej prze­szka­dzać niż umie­rać”[7], i od­no­sił się do sy­tu­acji po­rzu­ce­nia. Zra­niona przez swoją mi­łość nar­ra­torka po nie­uda­nej pró­bie sa­mo­bój­stwa stwier­dza w nim, że nie warto się za­bi­jać, że wszystko jest lep­sze niż to.

Ta de­dy­ka­cja mną za­chwiała. Wzię­łam ją, jak to się mówi, do sie­bie do­słow­nie: je­den do jed­nego, i za­czę­łam za­mę­czać się do­cie­ka­niem, co ta­kiego Ni­cole zo­ba­czyła we mnie czy w nas, że wy­brała dla mnie wła­śnie nu­mer 205? Dla­czego po­my­ślała, że zo­stanę po­rzu­cona? Naj­prost­sze wy­ja­śnie­nie, ja­kie przy­cho­dziło mi do głowy, było ta­kie, że na pewno źle mi ży­czy. Że eks­tra­po­luje swoje fa­talne do­świad­cze­nie na nas i pod­świa­do­mie chce znisz­czyć nasz zwią­zek. Jesz­cze chwila, a po­szła­bym do niej jak w zna­nym dow­ci­pie i rzu­ciła jej w twarz: Mam w du­pie twój se­ka­tor!!!

Od tam­tej pory mi­nęło wiele lat, moja uko­chana i ja mało że wciąż je­ste­śmy ra­zem, to jesz­cze co­raz bar­dziej się nam to po­doba. Nie pa­mię­tam, kiedy wy­ba­czy­łam Ni­cole tamtą de­dy­ka­cję, ale trwało to lata.

My­ślę, że w końcu udało mi się ją zro­zu­mieć: przy­je­chała ze swo­jej Szwaj­ca­rii i prze­cież nie miała po­ję­cia in­nego niż teo­re­tyczne o tym, jak tu ży­jemy. Nie wy­obra­żała so­bie, że nie mamy żad­nych pod­pór ze­wnętrz­nych, żad­nych in­sty­tu­cji spo­łecz­nych, na­wet zwy­czaj­nej jaw­no­ści na co dzień; że całe na­sze nie­he­te­ro­nor­ma­tywne ży­cie opiera się i wznosi tylko na nas dwóch. Zo­ba­czyła przed sobą za­ko­chaną dziew­czynę, więc na­pi­sała jej coś, co wy­da­wało jej się ważne i za­wsze ak­tu­alne: było to bez­pieczne, uni­wer­salne prze­sła­nie od tro­chę star­szej ko­biety, która ani przez chwilę nie po­my­ślała, że w moim uchu za­brzmi to jak zła wróżba. Pew­nie zresztą miała to prze­ćwi­czone i wszę­dzie na świe­cie wpi­sy­wała ten nu­mer dziew­czy­nom pro­szą­cym ją o de­dy­ka­cję.

Po la­tach więk­sze wra­że­nie niż afo­ryzm nu­mer 205 robi na mnie to, że by­łam wtedy taka nie­pewna. Taka nie­pewna, że na­wet głu­pia de­dy­ka­cja od osoby, która nic o mnie nie wie­działa, mo­gła mnie za­truć.

ŻY­DZI

Moja uko­chana za­częła od tego, że ku­piła mi drugą skórę. Była to czarna ra­mo­ne­ska. Kosz­to­wała tyle, ile przez mie­siąc pła­cili jej au­striaccy eks­paci za to, że uczyła ich pol­skiego. Firma jesz­cze nie za­ra­biała.

A wła­śnie, pie­nią­dze – ważny te­mat w li­te­ra­tu­rze. Wieczna nie­wy­goda, wstyd, nie­zręcz­ność. Kie­dyś w święta u mo­jej matki bab­cia Lena dała mo­jej uko­cha­nej w pre­zen­cie gwiazd­ko­wym okropną fi­gurkę po­dobną do Żyda, wpraw­dzie bez pie­niążka, ale jakby z nim, bo fi­gurce to­wa­rzy­szyła kar­te­luszka z wy­pi­sa­nymi ręcz­nie ży­cze­niami, za­koń­czo­nymi prze­strogą bar­dzo w stylu Leny: że pie­nią­dze to nie wszystko, mniej wię­cej.

Na uspra­wie­dli­wie­nie Leny można po­wie­dzieć, że była już stara, skłó­cona na amen z dwiema cór­kami, i od nie­dawna zbyt in­ten­syw­nie pod­da­wała się wpły­wom Ko­ścioła. Jej an­ty­se­mi­tyzm, je­śli ist­niał, był scho­rze­niem świeżo na­by­tym i jed­nak na­skór­ko­wym. Przy­parta do muru przeze mnie i moją sio­strę, od razu zmie­niała falę i za­czy­nała wspo­mi­nać, jak Niemcy pę­dzili ła­pec­kich Ży­dów do getta w Bia­łym­stoku pod oknami ich domku przy to­rach. Łzy pły­nęły jej po po­licz­kach, kiedy mó­wiła, że na­wie­dzają ją ich twa­rze (Lena uży­wała wła­śnie ta­kich em­fa­tycz­nych wy­ra­żeń), zwłasz­cza spoj­rze­nie chło­paka, które na­po­tkała wtedy wzro­kiem i któ­rego ni­gdy nie za­po­mniała.

Od mo­jej matki wie­działa, że moja uko­chana jest „przed­się­bior­czy­nią” i że pra­cu­jemy ra­zem. To, że zo­ba­czyła w niej, jak wszystko na to wska­zuje, ży­dow­ską krwio­pij­czy­nię, za­wdzię­czam naj­prę­dzej so­bie sa­mej, bo od udziału w ro­dzin­nych spo­tka­niach wy­krę­ca­łam się zwy­kle wła­śnie pracą. Wy­da­wało mi się to nie­winne, a przede wszyst­kim było o wiele ła­twiej­sze niż po­wie­dze­nie bli­skim, że mnie za­smu­cają, bo to, co dla mnie naj­waż­niej­sze, nie może stać się te­ma­tem na­szej roz­mowy: ani moja mi­łość, ani „książki”, i że ten wielki smu­tek za bar­dzo mi ciąży. Od­rzu­ca­jąc ko­lejne za­pro­sze­nia, po­wta­rza­łam więc bez końca: Nie mogę, pra­cuję! Nie mogę, pra­cuję! Nie mogę, pra­cuję!

PIN­FIN­GER

W rze­czy­wi­sto­ści nie za­wsze pra­co­wa­łam: mimo że były lata dzie­więć­dzie­siąte, kult za­pier­dolu udzie­lił mi się umiar­ko­wa­nie.

Pa­ra­pe­tówka w moim pierw­szym sa­mo­dziel­nie wy­na­ję­tym miesz­ka­niu na Sa­skiej Kę­pie: ja, moja uko­chana i moi przy­ja­ciele. Upływ czasu wi­zu­ali­zo­wał się nam z go­dziny na go­dzinę jako wy­dłu­ża­jący się rząd pu­stych bu­te­lek. Bli­żej końca, sie­dząc we dwie na pod­ło­dze, ba­wi­ły­śmy się no­żem w grę znaną jako pin­fin­ger. Po­le­gała na tym, że dłoń z roz­su­nię­tymi pal­cami opie­rasz pła­sko na ziemi i w szyb­kim tem­pie sta­rasz się tra­fić czub­kiem ostrza w prze­strze­nie mię­dzy nimi. Gra przed­sta­wiała na­sze ży­cie: je­śli nie tra­fisz w szcze­linę ak­cep­ta­cji, zo­sta­niesz zra­niona. Je­śli otwo­rzysz się w nie­przy­ja­znym miej­scu, zo­sta­niesz zra­niona. Je­śli po­ru­szysz się nie­opatrz­nie, rów­nież zo­sta­niesz zra­niona, do­sta­niesz sepsy i w końcu umrzesz.

W tym miesz­ka­niu, bar­dzo zim­nym, z psu­ją­cym się ga­zo­wym boj­le­rem w ła­zience, mu­sia­łam pła­cić ra­chunki za prąd wy­sta­wiane we­dług sche­matu do­brze zna­nego wy­naj­mu­ją­cym: na pod­sta­wie „zu­ży­cia” po­przed­niczki, która zimą do­grze­wała się elek­trycz­nym pie­cy­kiem, a z po­cząt­kiem wio­sny prze­zor­nie opu­ściła lo­kum.

Lan­dlady, dziew­czyna w moim wieku, która odzie­dzi­czyła to miesz­ka­nie po babci, sie­dząc na moim ma­te­racu do spa­nia i wrę­cza­jąc mi nowe ra­chunki, wy­ja­śniała z nie­wia­ry­god­nym spo­ko­jem i pew­no­ścią w gło­sie, że mu­szę, po pro­stu mu­szę za­pła­cić te mon­stru­alne kwoty za prąd, bo „tak się robi”: każdy na­jemca płaci za swo­jego po­przed­nika.

W jej świe­cie wła­śnie tak było: ja­cyś lu­dzie pła­cili za in­nych lu­dzi, żeby ona mo­gła bez za­kłó­ceń za­ro­bić swoje dzie­więć stów co mie­siąc. W moim świe­cie ra­chunki za prąd za­częły po­że­rać mi wszyst­kie pie­nią­dze ze sty­pen­dium w Szkole Nauk Spo­łecz­nych. Jed­nak, dziwna rzecz, do­póki zo­sta­wało mi co­kol­wiek, pła­ci­łam. Reszta szła na te­le­fon – dla za­ko­cha­nych rzecz pierw­szej po­trzeby.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

[4] Le­onard L. Pełka, Pol­ska de­mo­no­lo­gia lu­dowa. Wie­rze­nia daw­nych Sło­wian, Po­znań 2020.

[5] Anne Car­son, Słodko-gorzki eros, przeł. Re­nata Lis, War­szawa 2020, s. 71, 172, 176 i nn., 196, 199.

[6] An­nie Er­naux, Lata, przeł. Krzysz­tof Ja­rosz, Mag­da­lena Bu­dziń­ska, Wo­ło­wiec 2022, s. 164–165.

[7] Ni­cole Mül­ler, Bo to jest w mi­ło­ści naj­strasz­niej­sze, przeł. Ali­cja Bu­ras, War­szawa 2004, s. 53.