Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Debiut prozatorski uznanego poety i animatora życia literackiego Przemysława Owczarka to proza gęsta, bezkompromisowa, w której zmysłowość nie waha się wkraczać w rejony metafizyczne, a codzienna logika wchodzi w romans z wizją, mistyką i szamanizmem. Autor wiedzie bohaterów swoich opowiadań na manowce, w leśne ostępy i do źródeł mitu, dzięki czemu jurny realizm tych mikroświatów zakrzywia się w odległe czasoprzestrzenie: sięga do pradziejów, katastroficznej przyszłości albo kosmosu. Wraz z bohaterami przepadają w tych magicznych miejscach czytelnicy – uwiedzeni, obezwładnieni i zahipnotyzowani siłą opowieści łódzkiego twórcy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 126
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kto zaś nieświadom obrzędów i w nich udziału nie bierze,
Tego po śmierci odmienny los czeka w zatęchłych podziemiach.
Homer, „Hymn do Demeter”
SZCZĘŚCIE PO ŁOKIEĆ
Taki jeden napisał, że „śmierć dzieciństwa jest już dzieciństwem śmierci”*. Zmiatam przed dojrzewaniem ku śmierci w małą śmierć dzieciństwa. A wtedy obudził mnie szum lotniska. Znak, że do wieczora niebo będą rozpruwać Migi-21. Mogły też pojawić się Iskry albo AN-2, radziecki transportowy dwupłatowiec, z którego od czasu do czasu odpadali spadochroniarze. Poszedłem na łąkę. Matka napełniała konewkę. Ojciec hałasował w warsztacie. Chciałem zobaczyć okonia, którego wczoraj złowiłem i postanowiłem uwięzić w oczku wodnym. Moja pierwsza ryba. Matka wróciła po kolejną porcję wody i nagle... Huk. Zza linii lasu wyskoczył Mig. Nisko. Cholernie nisko. A potem następny, następny i następny. Cały klucz. Wszystko się trzęsło. Drzewa drżały. Za maszynami ciągnęła się czterolinia czarnych smug. Nawet nie usłyszałem krzyku matki. Gdy się do niej odwróciłem, stała po kolana w wodzie, zielona od rzęsy jak Wodnik Szuwarek. Roześmiałem się i podbiegłem podać jej rękę.
– Oszaleli – wysapała, rozdziawszy się do czarnego stanika, wykręcając wodę z koszulki.
– Jejku, jejku – skakałem wokół niej.
– Mały, zanieś konewkę i wylej pod ogórki, a ja się przebiorę i zrobię ci śniadanie. Chcesz twarożek z rzodkiewkami?
– Tak, tak – odpowiedziałem i zacząłem szukać mojego okonia tam, gdzie biały piach zachodzi na plamy mułu. I huk. Wiraż nad lasem i ekstatyczny lot w górę. Zawisł. Cichnie silnik. I w dół. Hałas za nim jak sfora psów wyjących w betoniarce. I wiraż w słońce. Daleko nad łąki. Dalej, za las nad lotnisko.
– Jezu kolczasty! – zawołał tata, gapiąc się w niebo – kury głupieją.
„Jezu kolczasty”? Wyobraziłem sobie długowłosego Jezusa z kolcami na plecach. Zupełnie jak w tej bajce. Pewnie zrzuca skórę i idzie do nieba. Nasz jeż Tuptuś też gdzieś poszedł. Na glisty albo dżdżownice. Chociaż Tuptuś podobno woli myszy. Mówiłem chłopakom w szkole, że jabłko na kolcach to głupi pomysł. No to narysowaliśmy bombowce i dostaliśmy dwóje. Jakby nic poza jeżem nie było na świecie.
Popołudnie. Czułem jeszcze smak pomidora oblanego słodko-kwaśną śmietaną. Nad rzeką krzyki. Pół wsi przyszło się pluskać. I chmara działkowców. A ja nie mogłem się kąpać. Przedwczoraj wpadłem w głębinę. Całego mnie zakryło. Dopiero pan Słowik mnie wyciągnął. Bo tata nie pomyślał, żeby ze mną pójść. A mama krzyczała: „Topił się, topił! Nie może sam chodzić! Gdzie on będzie pieskiem pływał?!”. A ja już umiałem. I pieskiem, i strzałką. Znałem takie miejsce, gdzie woda jest po pachy. Majty w sitowie i hop. Najfajniej na golasa.
Pójdę. Popatrzę. Nie, nie będę się kąpał. „Idź”. Ludzi trochę mniej. Dwie WSK-i stały. Dużo tych starszych chłopaków. Z darni zrobili skocznię i walili do wody. Rudy spadł na blachę, a reszta się śmiała.
– Na chuja się męczysz, Piotrek? Patrz, tak to się robi – zawołał jeden. Wbiegł na skocznię, wyskoczył w górę, wygiął się jak kot i wrył w wodę. Super. Ja też tak będę umiał. A potem usłyszałem: „kurwa”, „zapierdalaj” i „jebać Widzew”.
– Mateuszku, idziemy do domu. – O, moja sąsiadka. Przyszła z tym czterolatkiem.
– Mamo, co to jest „na chuja?” – zapytał Mateuszek.
– Chodź, bo cię panowie ochlapią. Zabieraj łopatkę, tu, proszę, wiaderko, szybciutko, idziemy.
Chyba się pani Jola wystraszyła dryblasów. Fajne to „na chuja się męczysz”.
– Cześć, Wojtek! – Przylazł. Trochę się go bałem, bo mi dokuczał. Dwa lata starszy i myśli, że wszystko mu wolno.
– Cześć, idziesz ze mną nad wodospad? – zapytał Wojtek. – Pokażę ci, jak przejść na ten zarośnięty cypel za starym korytem.
– Dobra, idę. I tak nie mogę się kąpać.
Poszliśmy przez łąki. Potem nad wodospad, po kamieniach na drugą stronę rzeki. Niedaleko jest młyn. Woda wypływa ze stawu i wpada pod koło, a drugą odnogą spływa w innym miejscu, gdzie jest wodospad. Kiedyś rzeka omijała staw. Stąd stare koryto. Cypel mieści się właśnie między jedną odnogą rzeki, stawem i starym korytem, w ich widłach. Żeby się na niego dostać, trzeba pokonać zasieki z pokrzyw. I wtedy to zrobiliśmy. W krótkich spodenkach. Bąble miałem wielkie jak kluski. Przed nami mała polanka. Wysoki grzbiet malin. Dzikie, małe i słodkie owoce. Uczta. A potem Wojtek pokazał mi kawałek murku, który wystawał z gęstej trawy.
– Tu był jakiś dom. Może stary młyn? Widzisz, wszystko z białej opoki. Zrobimy wykopaliska. Tu na pewno jest jakiś skarb.
Kiwam głową, że tak, i mordę mam całą w malinach. Ojciec Wojtka wykopał miecz pod Grunwaldem. Ale przecież milicjant to jest od innych rzeczy. „No właśnie – powiedział tata – Zdzichu to potrafi kopać, ale złodziei, podżegaczy i Solidarność”. Umówiłem się z Wojtkiem następnego dnia. Po obiedzie.
O dziewiątej mama wpakowała mnie do łóżka. W radiu dziwna bajka. Było o smoku, który rozśmieszał rycerzy na śmierć, a potem ożenił się z księżniczką. Śnił mi się Mig-21, na którym siedział Jezus, cały w kolcach i z mieczem spod Grunwaldu.
Następnego dnia po obiedzie poszedłem nad wodospad. Migi nie latały. Było święto. Manifest czy coś? Wojtek nie przylazł. Miałem ze sobą saperkę. Obiecałem tacie, że przyniosę parę krowich placków pod ogórki. Ucieszył się, że wreszcie nie będę biegał za samolotami, tylko zrobię coś pożytecznego. Przelazłem przez pokrzywy, przysiadłem pod murkiem i zacząłem kopać. Nagle coś zaszeleściło w krzakach. Wczołgałem się pod kępę malin. Na polankę wszedł chłopak, za nim dziewczyna. Nic nie mówili, tylko się chichrali. No ładnie. Gówno będę miał, nie wykopaliska – pomyślałem. A oni na trawę. Nie powiem, co było dalej. Parę lat później, pod starym dębem w księżycową noc, od jednej z tych najbardziej powabnych druhen dowiem się, że najpierw powinna być gra wstępna, zanim nastąpi alarm rynsztunkowy na wspak i będę musiał wszystko z siebie zrzucić jak zwykły szeregowy. To będzie miłość na gwizdek.
Gdy tamci sobie poszli, zabrałem się do kopania. Cały łokieć miałem w ziemi, kiedy coś twardego wyczułem pod opuszkami. Wsadziłem saperkę. Zagrzechotało i zadzwoniło. Jezu kolczasty, a jeśli to bomba? Trzeba ostrożnie. Paluszkami. Parę garści ziemi i kawałek oblepionego nią żelastwa. Stary kowalski gwóźdź z kwadratowym łebkiem wbity w połowę podkowy. Mam szczęście – pomyślałem. Skoro są takie rzeczy, to może być i dzbanek z monetami. Wsunąłem skarb w kieszeń i do domu. Po drodze znalazłem na malinach niebieskie majtki z koronką. Pewnie tej dziewczyny? Wrzuciłem je do rzeki. Niech ma branie jakiś wędkarz.
Wracałem szczęśliwy. W zakolu same dryblasy kąpiące się na golasa. Dla mnie to nie nowina. Jeden stał na skoczni i krzyczał: „Patrzcie, to jest fiut, pięć i czterdzieści!”. Nie ma co się mierzyć z takim siusiakiem – pomyślałem i pobiegłem do domu. A tam bura, że gnoju nie przywiozłem na taczce, tylko żelastwo zbieram.
Na kolację zalewajka na kurkach. Pycha. Później pieczenie kiełbasek u sąsiadów. Zaprosiła nas mama Mateuszka. Przyjechał jej tata fizyk, który pracował we Włoszech na uczelni. Moi rodzice dostali butelkę wina. Ja dokładałem do ognia. A potem przyszedł Mateuszek. Spał wcześniej w hamaku. Przytachał ze sobą dwa misie, posadził je na ziemi i zaczął między nimi układać małe ognisko. Dziadek fizyk zapytał go, jak nazwał misie. No i draka, bo Mateuszek uniósł je nad siebie i z całą powagą powiedział:
– Jeden nazywa się Kulwa, a drugi Zapieldalaj.
– Mateuszku, nie wolno tak mówić – zawołała pani Jola, bordowa na twarzy jak botwinka. – Przepraszam cię, tato, ale podsłuchał nad rzeką wiejskich chłopaków, no i teraz nie mogę sobie poradzić.
A Mateuszek ni stąd, ni zowąd:
– Dziadku, dziadku, zobacz, chodzi mi po lęce ta jebana mlówka.
– Mateuszku, proszę do mnie.
Mateuszek ściągnął majtki, podreptał pod jałowiec, siknął i zawołał:
– Dziadku, zobacz, jaki fiut, pięć i czteldzieści!
Co tu więcej opowiadać. Moi rodzice śmiali się przez cały tydzień i grozili palcem, żebym nie próbował naśladować Mateuszka. Powiedziałem, że przecież jestem już w drugiej klasie i że można na mnie liczyć.
W nocy śnił mi się olbrzym, który łamał podkowy i na nie sikał.
Tata obudził mnie wcześniej.
– Chodź, Okruszku, dzisiaj musisz mi pomóc. Będziesz mieszał cement.
Tata stawiał fundamenty pod swój wiatrak. Będziemy mieć prąd. Śmigło napędzi prądnicę. Wykopał już cztery dziury pod stalowe ramy, które miały dźwigać całą konstrukcję. Do dołów wrzucał gruz i różne metalowe odpady. Mieszałem cement przez całe przedpołudnie. Na początku było fajnie, ale potem zaczęły mnie boleć ręce. No i latały Migi. Musiałem patrzeć. Nie wiem, skąd się to bierze. Po prostu muszę patrzeć, dopóki samolot nie zniknie z pola widzenia. A to zawsze wkurza ojca. Gruzu nasypał już we wszystkie doły. I kiedy laliśmy do jednego cement, zobaczyłem tam moją podkowę. Błagałem. Ryczałem. Pobiegłem na łąki. To moja podkowa. Moje pół szczęścia.
Przez cały dzień tata awanturował się z mamą. Kulwa to przy tym nic. Same złe słowa. Siedziałem na łące i gapiłem się na myśliwce. Gębę miałem brudną od łez i byłem głodny. Gówniarz też potrafi strajkować. Przyszła mama i powiedziała, że pół podkowy znajdę w swoim życiu jeszcze nie raz, ale drugie pół to muszę wykuć własnymi rękoma. „Takie jest życie synku, mnie nigdy nie było łatwo”. Zapytałem, czy tata jest jej szczęściem, które wykuła sobie własnymi rękoma. Nie odpowiedziała. Poszła podlewać ogórki. A potem, za plecami, usłyszałem szelest.
W trawie czołgał się Mateuszek. Wstał, uśmiechnął się i otworzył buzię... Byłem szybszy:
– Na chuja się męczysz, mały?
* Roberto Salvadori, Włoskie dzieciństwo, przeł. H. Kralowa, Zeszyty Literackie, Warszawa 2001, s. 8.
SUCZA PICZ
Nowy Łupków nic się nie zmienił. Dworzec zwrócony w gardziel doliny obłaził z farby. Front stacji jak z westernu. Obok przycupnął mały bar z jadłospisem z czasów późnego Gierka. Fasolka po bretońsku, mielone i bigos. W dole domki i obskurne bloczki byłego pegeeru. Sceneria zatęchłej komuny. Siermiężny przedsionek gór skąpanych spirytem, potem i krwią zasadzek z panoramą na kolory jesieni: spiż, czerwień i złoto winkrustowane w zieleń. Wsie pożarte przez puszczę. Sędziwe sady w dolinach. Kresy na mapach łazików albo krzepki kapitał agroturystyki.
W nozdrza wtargnęło górskie powietrze z nutami stęchlizny i przekwitłych ziół. Trawy osiwiały od słabego mrozu. Kłęby pary buchały nad głową. Wyrównał taśmy, ściągnął pas biodrowy i ruszył w stronę przystanku dla rzadko kursujących autobusów. Usłyszał gwizd. Za plecami pociąg wtoczył się na pętlę. Nad dieslem zawisła błękitna smuga. Skład zawracał do Zagórza. Spojrzał na zegarek. Szósta rano. Nad doliną wisiał księżyc, matowy jak mosiądz na złomie. Niewiele do pełni – zauważył w myślach i przyspieszył kroku. Lodowaty powiew smagał kark.
– Dasz trzy dychy i flaszkę. A gdy zejdziesz z gór, będzie na ciebie czekał gulasz.
– Zgoda, Dziki – przystał na warunki. Celna ksywka. Pamiętał starego z czasów liceum, kiedy przyjeżdżał w Bieszczady na wędrówki. Kiedyś rozbił namiot obok jego chałupy. Dziki to chyba ostatni hippis w Karpatach, szanowany nawet przez cwanych juhasów z Podhala, którzy wypasają tu swoje stada, gardząc duchami Bojków. Bębny, piszczałki i gandzia, dwa chude srokate konie, owce, wilczur, kot i orlik złamas, który wypadł z gniazda. Oto rodzina Dzikiego. W jego chałupie nie było pieca ani kominka. Gotował na kamiennym palenisku. Nawet teraz, po sześćdziesiątce, bawił się w Indiańca.
– A gdzie flaszka? Kup u Kozaciuka, na końcu wsi. Najlepszy samogon. Może dorzuci kawał sarniny? – Dziki zarechotał i zmrużył bladoniebieskie oczy. Na kołnierzyku koszuli w żółto-czarną kratę podskakiwały siwe strąki. Założył za ucho cienki warkoczyk upleciony na skroni. – Jeśli idziesz na Otryt, uważaj – przestrzegał – misie jeszcze nie poszły spać, jeden się pałęta i psoci, jakby zabrakło gawr. W Sękowcu rozbił całą pasiekę. Pokazał się spory wilk. Pewnie basior. Od jakiegoś czasu giną psy. Nawet te uwiązane do budy. Krowy znikają, a co dopiero owce. Miesiąc temu szukaliśmy dziecka. Dziewczynka, jakieś osiem lat. Wracała ze szkoły. Jak kamień w wodę. Na pewno słyszałeś w wiadomościach. Żadnego śladu. Ale nad rzeką, pod mostem, znaleźliśmy świeży trop watahy. Matce tej małej odjebało z rozpaczy. Nikt nie waży się łazić samotnie. Też nie powinieneś.
– Czy ja wyglądam na Czerwonego Kapturka? Dzieciaka pewnie zgarnął pedofil. Nie znam przypadku, żeby w Bieszczadach wilk napadł na człowieka. Co prawda jest parę legend, ale to bzdury. No, chyba że hybryda albo zwierzę trzymano od szczeniaka na uwięzi w podłych warunkach. Ej, Dziki, no i po co mnie straszysz? Chyba jarasz bez przerwy?
– Rób, jak uważasz, ostrzegam. Zielska nie palę, nie takiego ducha osiodłałem w dymie – wymruczał jeden ze swoich niuejdżowych frazesów.
Mrugnął i postawił przy ogniu czajnik. Nagle jakby zastygł:
– Są i inne historie – wyszeptał z przejęciem. – Z miesiąc przed małą zaginął myśliwy. Poszedł na Tworylne oglądać rykowisko. To samo mogło mu się stać, co durnemu Matwiejowi. Jemu to się wilcza skóra śniła. Wilczki wybierał z nor. Przy takiej norze go znaleziono, ledwie tydzień temu. Raczej tylko jego łeb, na którym kłębiły się kruki. Widziałem to, kiedy przeczesywaliśmy las z policją i pogranicznikami. Żebyś ty widział zdziwione gęby techników. Żadnych innych kości, tylko ten łeb przed norą. Puste oczodoły wlepione w pustą wilczą norę. Wszędzie były ślady. Może wataha straciła podrośnięte młode. O tym nie mówili w wiadomościach. Pół Bieszczad proszono o dyskrecję, a tu ludzie potrafią tak zagryźć język, że się z niego robi rzeszoto. Władza zgłupiała i ściągnęła fachowców. Rozważają atak wilka albo niezwykle rezolutnego bandziora i ekoterrorystę. No bo co wilki? Broniły nory? Może zemściły się na Matwieju i tam przeniosły głowę? Dzwonili do ciebie?
– Nie. Mało kto wie o mojej robocie. Może ściągnęli kogoś z Białowieży. Dostałem tak niewielki budżet, że przyjechałem tu pociągiem, chociaż mamy w instytucie służbową terenówkę. Szkoda mi było kasy na paliwo. Dobra, wezmę sobie do serca twoje rady. A gdy wrócę z obchodu, przedzwonię do instytutu i odwiedzę mundurowych. Biorę aparat, kamerę, prowiant, namiot, śpiwór, żarcie i jeden koc z twojej smrodliwej kolekcji. Mam pistolet, taki wiesz, na naboje usypiające. Zostawiam laptopa i odczynniki. Aha, te rurki... Nie do jarania, jasne?
– Okej, dobre do destylacji, he, he. Co badasz?
– Unia sponsoruje nowy program ochrony wilka. Muszę nazbierać trochę gówien. Jestem odpowiedzialny za część raportu dotyczącą jadłospisu. Kto wie, może natknę się na tego basiora?
– Może. Ale nie chwal się miejscowym, żeś wilczy brat, bo ci wpierdolą. Są strasznie cięci na wilki. Obyś nie wygrzebał ludzkich kości w żadnym gównie, nawet niedźwiedzim.
Podchodził pod Otryt, kiedy zaczął prószyć śnieg. Lekki mróz ściął kałuże. Zima przysłała w góry swoich zwiadowców. Mijał pierwszy dzień długo wyczekiwanej wyprawy. Nie był z niego zadowolony. Znalazł tylko oblodzony pieniek, a na nim rysy po pazurach i żółte kryształki moczu. No i proszę, pierwszy wilczy nieznajomy – pomyślał, wyciągając pojemniczek z plecaka – żaden śnieg nie zatrze granic wilczego terytorium. Może jutro natknę się na świeże tropy? Zebrał próbki i zbadał teren wokół. Tej nocy spał pod zwalonym drzewem. W dziupli chrobotała koszatka. Następnego dnia ścieżkę pokryła warstewka śniegu. Po południu znalazł świeży trop, który wspinał się pod górę, wzdłuż koryta potoku. Struga szemrała leniwie. Fajnie, gdyby trop zawiódł mnie do jakiejś kupy – pomyślał i przyspieszył. Chciał zdążyć przed zmrokiem i znaleźć miejsce dogodne na obóz. Była szesnasta. Przez dłuższy moment miał wrażenie, że jest obserwowany. Zwierzę czy kłusownik? Strachy pod pachy i naprzód – dodał sobie odwagi. Śnieg prószył nadal. Jego mizerna ilość nie zakryła tropów. Polana otworzyła się, jakby czekała na pierwszego lepszego zbłąkańca.
Temperatura spadła poniżej zera. Ognisko nie chciało się rozpalić. Płuca drażnił dym. Na szczęście nie zapomniał wziąć ze sobą brzozowej kory i podpałki do grilla. Teraz ogień był w miarę czysty, a w menażce podgrzewała się fasolowa z puszki.
Wiatr przegnał chmury. Zobaczył, jak na wschodzie wstaje ogromny księżyc. Niżej polana opadała stromym stokiem i drzewa nie zasłaniały widnokręgu. Niewątpliwie pełnia – pomyślał. – Noc będzie pogodna. Rozłożyć namiot? Obelga dla trapera. A jeśli sypnie? Plus tylko taki, że gówno lepiej widać na śniegu. Zaśmiał się w duchu. Nagle poczuł dreszcz na plecach. Gdzieś niedaleko, od zachodu, wzbił się w niebo skowyt. Brzmiał znajomo i rzewnie.