Misteria - Przemysław Owczarek - ebook
NOWOŚĆ

Misteria ebook

Przemysław Owczarek

0,0

Opis

Debiut prozatorski uznanego poety i animatora życia literackiego Przemysława Owczarka to proza gęsta, bezkompromisowa, w której zmysłowość nie waha się wkraczać w rejony metafizyczne, a codzienna logika wchodzi w romans z wizją, mistyką i szamanizmem. Autor wiedzie bohaterów swoich opowiadań na manowce, w leśne ostępy i do źródeł mitu, dzięki czemu jurny realizm tych mikroświatów zakrzywia się w odległe czasoprzestrzenie: sięga do pradziejów, katastroficznej przyszłości albo kosmosu. Wraz z bohaterami przepadają w tych magicznych miejscach czytelnicy – uwiedzeni, obezwładnieni i zahipnotyzowani siłą opowieści łódzkiego twórcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 126

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Kto zaś nie­świa­dom ob­rzę­dów i w nich udziału nie bie­rze,

Tego po śmierci od­mienny los czeka w za­tę­chłych pod­zie­miach.

Ho­mer, „Hymn do De­me­ter”

.

SZCZĘ­ŚCIE PO ŁO­KIEĆ

Taki je­den na­pi­sał, że „śmierć dzie­ciń­stwa jest już dzie­ciń­stwem śmierci”*. Zmia­tam przed doj­rze­wa­niem ku śmierci w małą śmierć dzie­ciń­stwa. A wtedy obu­dził mnie szum lot­ni­ska. Znak, że do wie­czora niebo będą roz­pru­wać Migi-21. Mo­gły też po­ja­wić się Iskry albo AN-2, ra­dziecki trans­por­towy dwu­pła­to­wiec, z któ­rego od czasu do czasu od­pa­dali spa­do­chro­nia­rze. Po­sze­dłem na łąkę. Matka na­peł­niała ko­newkę. Oj­ciec ha­ła­so­wał w warsz­ta­cie. Chcia­łem zo­ba­czyć oko­nia, któ­rego wczo­raj zło­wi­łem i po­sta­no­wi­łem uwię­zić w oczku wod­nym. Moja pierw­sza ryba. Matka wró­ciła po ko­lejną por­cję wody i na­gle... Huk. Zza li­nii lasu wy­sko­czył Mig. Ni­sko. Cho­ler­nie ni­sko. A po­tem na­stępny, na­stępny i na­stępny. Cały klucz. Wszystko się trzę­sło. Drzewa drżały. Za ma­szy­nami cią­gnęła się czte­ro­li­nia czar­nych smug. Na­wet nie usły­sza­łem krzyku matki. Gdy się do niej od­wró­ci­łem, stała po ko­lana w wo­dzie, zie­lona od rzęsy jak Wod­nik Szu­wa­rek. Ro­ze­śmia­łem się i pod­bie­głem po­dać jej rękę.

– Osza­leli – wy­sa­pała, roz­dziaw­szy się do czar­nego sta­nika, wy­krę­ca­jąc wodę z ko­szulki.

– Jejku, jejku – ska­ka­łem wo­kół niej.

– Mały, za­nieś ko­newkę i wy­lej pod ogórki, a ja się prze­biorę i zro­bię ci śnia­da­nie. Chcesz twa­ro­żek z rzod­kiew­kami?

– Tak, tak – od­po­wie­dzia­łem i za­czą­łem szu­kać mo­jego oko­nia tam, gdzie biały piach za­cho­dzi na plamy mułu. I huk. Wi­raż nad la­sem i eks­ta­tyczny lot w górę. Za­wisł. Cich­nie sil­nik. I w dół. Ha­łas za nim jak sfora psów wy­ją­cych w be­to­niarce. I wi­raż w słońce. Da­leko nad łąki. Da­lej, za las nad lot­ni­sko.

– Jezu kol­cza­sty! – za­wo­łał tata, ga­piąc się w niebo – kury głu­pieją.

„Jezu kol­cza­sty”? Wy­obra­zi­łem so­bie dłu­go­wło­sego Je­zusa z kol­cami na ple­cach. Zu­peł­nie jak w tej bajce. Pew­nie zrzuca skórę i idzie do nieba. Nasz jeż Tup­tuś też gdzieś po­szedł. Na gli­sty albo dżdżow­nice. Cho­ciaż Tup­tuś po­dobno woli my­szy. Mó­wi­łem chło­pa­kom w szkole, że jabłko na kol­cach to głupi po­mysł. No to na­ry­so­wa­li­śmy bom­bowce i do­sta­li­śmy dwóje. Jakby nic poza je­żem nie było na świe­cie.

Po­po­łu­dnie. Czu­łem jesz­cze smak po­mi­dora ob­la­nego słodko-kwa­śną śmie­taną. Nad rzeką krzyki. Pół wsi przy­szło się plu­skać. I chmara dział­kow­ców. A ja nie mo­głem się ką­pać. Przed­wczo­raj wpa­dłem w głę­binę. Ca­łego mnie za­kryło. Do­piero pan Sło­wik mnie wy­cią­gnął. Bo tata nie po­my­ślał, żeby ze mną pójść. A mama krzy­czała: „To­pił się, to­pił! Nie może sam cho­dzić! Gdzie on bę­dzie pie­skiem pły­wał?!”. A ja już umia­łem. I pie­skiem, i strzałką. Zna­łem ta­kie miej­sce, gdzie woda jest po pa­chy. Majty w si­to­wie i hop. Naj­faj­niej na go­lasa.

Pójdę. Po­pa­trzę. Nie, nie będę się ką­pał. „Idź”. Lu­dzi tro­chę mniej. Dwie WSK-i stały. Dużo tych star­szych chło­pa­ków. Z darni zro­bili skocz­nię i wa­lili do wody. Rudy spadł na bla­chę, a reszta się śmiała.

– Na chuja się mę­czysz, Pio­trek? Patrz, tak to się robi – za­wo­łał je­den. Wbiegł na skocz­nię, wy­sko­czył w górę, wy­giął się jak kot i wrył w wodę. Su­per. Ja też tak będę umiał. A po­tem usły­sza­łem: „kurwa”, „za­pier­da­laj” i „je­bać Wi­dzew”.

– Ma­te­uszku, idziemy do domu. – O, moja są­siadka. Przy­szła z tym czte­ro­lat­kiem.

– Mamo, co to jest „na chuja?” – za­py­tał Ma­te­uszek.

– Chodź, bo cię pa­no­wie ochla­pią. Za­bie­raj ło­patkę, tu, pro­szę, wia­derko, szyb­ciutko, idziemy.

Chyba się pani Jola wy­stra­szyła dry­bla­sów. Fajne to „na chuja się mę­czysz”.

– Cześć, Woj­tek! – Przy­lazł. Tro­chę się go ba­łem, bo mi do­ku­czał. Dwa lata star­szy i my­śli, że wszystko mu wolno.

– Cześć, idziesz ze mną nad wo­do­spad? – za­py­tał Woj­tek. – Po­każę ci, jak przejść na ten za­ro­śnięty cy­pel za sta­rym ko­ry­tem.

– Do­bra, idę. I tak nie mogę się ką­pać.

Po­szli­śmy przez łąki. Po­tem nad wo­do­spad, po ka­mie­niach na drugą stronę rzeki. Nie­da­leko jest młyn. Woda wy­pływa ze stawu i wpada pod koło, a drugą od­nogą spływa w in­nym miej­scu, gdzie jest wo­do­spad. Kie­dyś rzeka omi­jała staw. Stąd stare ko­ryto. Cy­pel mie­ści się wła­śnie mię­dzy jedną od­nogą rzeki, sta­wem i sta­rym ko­ry­tem, w ich wi­dłach. Żeby się na niego do­stać, trzeba po­ko­nać za­sieki z po­krzyw. I wtedy to zro­bi­li­śmy. W krót­kich spoden­kach. Bą­ble mia­łem wiel­kie jak klu­ski. Przed nami mała po­lanka. Wy­soki grzbiet ma­lin. Dzi­kie, małe i słod­kie owoce. Uczta. A po­tem Woj­tek po­ka­zał mi ka­wa­łek murku, który wy­sta­wał z gę­stej trawy.

– Tu był ja­kiś dom. Może stary młyn? Wi­dzisz, wszystko z bia­łej opoki. Zro­bimy wy­ko­pa­li­ska. Tu na pewno jest ja­kiś skarb.

Ki­wam głową, że tak, i mordę mam całą w ma­li­nach. Oj­ciec Wojtka wy­ko­pał miecz pod Grun­wal­dem. Ale prze­cież mi­li­cjant to jest od in­nych rze­czy. „No wła­śnie – po­wie­dział tata – Zdzi­chu to po­trafi ko­pać, ale zło­dziei, pod­że­ga­czy i So­li­dar­ność”. Umó­wi­łem się z Wojt­kiem na­stęp­nego dnia. Po obie­dzie.

O dzie­wią­tej mama wpa­ko­wała mnie do łóżka. W ra­diu dziwna bajka. Było o smoku, który roz­śmie­szał ry­ce­rzy na śmierć, a po­tem oże­nił się z księż­niczką. Śnił mi się Mig-21, na któ­rym sie­dział Je­zus, cały w kol­cach i z mie­czem spod Grun­waldu.

Na­stęp­nego dnia po obie­dzie po­sze­dłem nad wo­do­spad. Migi nie la­tały. Było święto. Ma­ni­fest czy coś? Woj­tek nie przy­lazł. Mia­łem ze sobą sa­perkę. Obie­ca­łem ta­cie, że przy­niosę parę kro­wich plac­ków pod ogórki. Ucie­szył się, że wresz­cie nie będę bie­gał za sa­mo­lo­tami, tylko zro­bię coś po­ży­tecz­nego. Prze­la­złem przez po­krzywy, przy­sia­dłem pod mur­kiem i za­czą­łem ko­pać. Na­gle coś za­sze­le­ściło w krza­kach. Wczoł­ga­łem się pod kępę ma­lin. Na po­lankę wszedł chło­pak, za nim dziew­czyna. Nic nie mó­wili, tylko się chi­chrali. No ład­nie. Gówno będę miał, nie wy­ko­pa­li­ska – po­my­śla­łem. A oni na trawę. Nie po­wiem, co było da­lej. Parę lat póź­niej, pod sta­rym dę­bem w księ­ży­cową noc, od jed­nej z tych naj­bar­dziej po­wab­nych dru­hen do­wiem się, że naj­pierw po­winna być gra wstępna, za­nim na­stąpi alarm rynsz­tun­kowy na wspak i będę mu­siał wszystko z sie­bie zrzu­cić jak zwy­kły sze­re­gowy. To bę­dzie mi­łość na gwiz­dek.

Gdy tamci so­bie po­szli, za­bra­łem się do ko­pa­nia. Cały ło­kieć mia­łem w ziemi, kiedy coś twar­dego wy­czu­łem pod opusz­kami. Wsa­dzi­łem sa­perkę. Za­grze­cho­tało i za­dzwo­niło. Jezu kol­cza­sty, a je­śli to bomba? Trzeba ostroż­nie. Pa­lusz­kami. Parę gar­ści ziemi i ka­wa­łek ob­le­pio­nego nią że­la­stwa. Stary ko­wal­ski gwóźdź z kwa­dra­to­wym łeb­kiem wbity w po­łowę pod­kowy. Mam szczę­ście – po­my­śla­łem. Skoro są ta­kie rze­czy, to może być i dzba­nek z mo­ne­tami. Wsu­ną­łem skarb w kie­szeń i do domu. Po dro­dze zna­la­złem na ma­li­nach nie­bie­skie majtki z ko­ronką. Pew­nie tej dziew­czyny? Wrzu­ci­łem je do rzeki. Niech ma bra­nie ja­kiś węd­karz.

Wra­ca­łem szczę­śliwy. W za­kolu same dry­blasy ką­piące się na go­lasa. Dla mnie to nie no­wina. Je­den stał na skoczni i krzy­czał: „Pa­trz­cie, to jest fiut, pięć i czter­dzie­ści!”. Nie ma co się mie­rzyć z ta­kim siu­sia­kiem – po­my­śla­łem i po­bie­głem do domu. A tam bura, że gnoju nie przy­wio­złem na taczce, tylko że­la­stwo zbie­ram.

Na ko­la­cję za­le­wajka na kur­kach. Py­cha. Póź­niej pie­cze­nie kieł­ba­sek u są­sia­dów. Za­pro­siła nas mama Ma­te­uszka. Przy­je­chał jej tata fi­zyk, który pra­co­wał we Wło­szech na uczelni. Moi ro­dzice do­stali bu­telkę wina. Ja do­kła­da­łem do ognia. A po­tem przy­szedł Ma­te­uszek. Spał wcze­śniej w ha­maku. Przy­ta­chał ze sobą dwa mi­sie, po­sa­dził je na ziemi i za­czął mię­dzy nimi ukła­dać małe ogni­sko. Dzia­dek fi­zyk za­py­tał go, jak na­zwał mi­sie. No i draka, bo Ma­te­uszek uniósł je nad sie­bie i z całą po­wagą po­wie­dział:

– Je­den na­zywa się Kulwa, a drugi Za­piel­da­laj.

– Ma­te­uszku, nie wolno tak mó­wić – za­wo­łała pani Jola, bor­dowa na twa­rzy jak bo­twinka. – Prze­pra­szam cię, tato, ale pod­słu­chał nad rzeką wiej­skich chło­pa­ków, no i te­raz nie mogę so­bie po­ra­dzić.

A Ma­te­uszek ni stąd, ni zo­wąd:

– Dziadku, dziadku, zo­bacz, cho­dzi mi po lęce ta je­bana mlówka.

– Ma­te­uszku, pro­szę do mnie.

Ma­te­uszek ścią­gnął majtki, po­drep­tał pod ja­ło­wiec, sik­nął i za­wo­łał:

– Dziadku, zo­bacz, jaki fiut, pięć i cztel­dzie­ści!

Co tu wię­cej opo­wia­dać. Moi ro­dzice śmiali się przez cały ty­dzień i gro­zili pal­cem, że­bym nie pró­bo­wał na­śla­do­wać Ma­te­uszka. Po­wie­dzia­łem, że prze­cież je­stem już w dru­giej kla­sie i że można na mnie li­czyć.

W nocy śnił mi się ol­brzym, który ła­mał pod­kowy i na nie si­kał.

Tata obu­dził mnie wcze­śniej.

– Chodź, Okruszku, dzi­siaj mu­sisz mi po­móc. Bę­dziesz mie­szał ce­ment.

Tata sta­wiał fun­da­menty pod swój wia­trak. Bę­dziemy mieć prąd. Śmi­gło na­pę­dzi prąd­nicę. Wy­ko­pał już cztery dziury pod sta­lowe ramy, które miały dźwi­gać całą kon­struk­cję. Do do­łów wrzu­cał gruz i różne me­ta­lowe od­pady. Mie­sza­łem ce­ment przez całe przed­po­łu­dnie. Na po­czątku było faj­nie, ale po­tem za­częły mnie bo­leć ręce. No i la­tały Migi. Mu­sia­łem pa­trzeć. Nie wiem, skąd się to bie­rze. Po pro­stu mu­szę pa­trzeć, do­póki sa­mo­lot nie znik­nie z pola wi­dze­nia. A to za­wsze wku­rza ojca. Gruzu na­sy­pał już we wszyst­kie doły. I kiedy la­li­śmy do jed­nego ce­ment, zo­ba­czy­łem tam moją pod­kowę. Bła­ga­łem. Ry­cza­łem. Po­bie­głem na łąki. To moja pod­kowa. Moje pół szczę­ścia.

Przez cały dzień tata awan­tu­ro­wał się z mamą. Kulwa to przy tym nic. Same złe słowa. Sie­dzia­łem na łące i ga­pi­łem się na my­śliwce. Gębę mia­łem brudną od łez i by­łem głodny. Gów­niarz też po­trafi straj­ko­wać. Przy­szła mama i po­wie­działa, że pół pod­kowy znajdę w swoim ży­ciu jesz­cze nie raz, ale dru­gie pół to mu­szę wy­kuć wła­snymi rę­koma. „Ta­kie jest ży­cie synku, mnie ni­gdy nie było ła­two”. Za­py­ta­łem, czy tata jest jej szczę­ściem, które wy­kuła so­bie wła­snymi rę­koma. Nie od­po­wie­działa. Po­szła pod­le­wać ogórki. A po­tem, za ple­cami, usły­sza­łem sze­lest.

W tra­wie czoł­gał się Ma­te­uszek. Wstał, uśmiech­nął się i otwo­rzył bu­zię... By­łem szyb­szy:

– Na chuja się mę­czysz, mały?

* Ro­berto Sa­lva­dori, Wło­skie dzie­ciń­stwo, przeł. H. Kra­lowa, Ze­szyty Li­te­rac­kie, War­szawa 2001, s. 8.

.

SUCZA PICZ

Nowy Łup­ków nic się nie zmie­nił. Dwo­rzec zwró­cony w gar­dziel do­liny ob­ła­ził z farby. Front sta­cji jak z we­sternu. Obok przy­cup­nął mały bar z ja­dło­spi­sem z cza­sów póź­nego Gierka. Fa­solka po bre­toń­sku, mie­lone i bi­gos. W dole domki i ob­skurne bloczki by­łego pe­ge­eru. Sce­ne­ria za­tę­chłej ko­muny. Sier­miężny przed­sio­nek gór ską­pa­nych spi­ry­tem, po­tem i krwią za­sa­dzek z pa­no­ramą na ko­lory je­sieni: spiż, czer­wień i złoto win­kru­sto­wane w zie­leń. Wsie po­żarte przez pusz­czę. Sę­dziwe sady w do­li­nach. Kresy na ma­pach ła­zi­ków albo krzepki ka­pi­tał agro­tu­ry­styki.

W noz­drza wtar­gnęło gór­skie po­wie­trze z nu­tami stę­chli­zny i prze­kwi­tłych ziół. Trawy osi­wiały od sła­bego mrozu. Kłęby pary bu­chały nad głową. Wy­rów­nał ta­śmy, ścią­gnął pas bio­drowy i ru­szył w stronę przy­stanku dla rzadko kur­su­ją­cych au­to­bu­sów. Usły­szał gwizd. Za ple­cami po­ciąg wto­czył się na pę­tlę. Nad die­slem za­wi­sła błę­kitna smuga. Skład za­wra­cał do Za­gó­rza. Spoj­rzał na ze­ga­rek. Szó­sta rano. Nad do­liną wi­siał księ­życ, ma­towy jak mo­siądz na zło­mie. Nie­wiele do pełni – za­uwa­żył w my­ślach i przy­spie­szył kroku. Lo­do­waty po­wiew sma­gał kark.

– Dasz trzy dy­chy i flaszkę. A gdy zej­dziesz z gór, bę­dzie na cie­bie cze­kał gu­lasz.

– Zgoda, Dziki – przy­stał na wa­runki. Celna ksywka. Pa­mię­tał sta­rego z cza­sów li­ceum, kiedy przy­jeż­dżał w Biesz­czady na wę­drówki. Kie­dyś roz­bił na­miot obok jego cha­łupy. Dziki to chyba ostatni hip­pis w Kar­pa­tach, sza­no­wany na­wet przez cwa­nych ju­ha­sów z Pod­hala, któ­rzy wy­pa­sają tu swoje stada, gar­dząc du­chami Boj­ków. Bębny, pisz­czałki i gan­dzia, dwa chude sro­kate ko­nie, owce, wil­czur, kot i or­lik zła­mas, który wy­padł z gniazda. Oto ro­dzina Dzi­kiego. W jego cha­łu­pie nie było pieca ani ko­minka. Go­to­wał na ka­mien­nym pa­le­ni­sku. Na­wet te­raz, po sześć­dzie­siątce, ba­wił się w In­diańca.

– A gdzie flaszka? Kup u Ko­za­ciuka, na końcu wsi. Naj­lep­szy sa­mo­gon. Może do­rzuci ka­wał sar­niny? – Dziki za­re­cho­tał i zmru­żył bla­do­nie­bie­skie oczy. Na koł­nie­rzyku ko­szuli w żółto-czarną kratę pod­ska­ki­wały siwe strąki. Za­ło­żył za ucho cienki war­ko­czyk uple­ciony na skroni. – Je­śli idziesz na Otryt, uwa­żaj – prze­strze­gał – mi­sie jesz­cze nie po­szły spać, je­den się pa­łęta i psoci, jakby za­bra­kło gawr. W Sę­kowcu roz­bił całą pa­siekę. Po­ka­zał się spory wilk. Pew­nie ba­sior. Od ja­kie­goś czasu giną psy. Na­wet te uwią­zane do budy. Krowy zni­kają, a co do­piero owce. Mie­siąc temu szu­ka­li­śmy dziecka. Dziew­czynka, ja­kieś osiem lat. Wra­cała ze szkoły. Jak ka­mień w wodę. Na pewno sły­sza­łeś w wia­do­mo­ściach. Żad­nego śladu. Ale nad rzeką, pod mo­stem, zna­leź­li­śmy świeży trop wa­tahy. Matce tej ma­łej od­je­bało z roz­pa­czy. Nikt nie waży się ła­zić sa­mot­nie. Też nie po­wi­nie­neś.

– Czy ja wy­glą­dam na Czer­wo­nego Kap­turka? Dzie­ciaka pew­nie zgar­nął pe­do­fil. Nie znam przy­padku, żeby w Biesz­cza­dach wilk na­padł na czło­wieka. Co prawda jest parę le­gend, ale to bzdury. No, chyba że hy­bryda albo zwie­rzę trzy­mano od szcze­niaka na uwięzi w pod­łych wa­run­kach. Ej, Dziki, no i po co mnie stra­szysz? Chyba ja­rasz bez prze­rwy?

– Rób, jak uwa­żasz, ostrze­gam. Ziel­ska nie palę, nie ta­kiego du­cha osio­dła­łem w dy­mie – wy­mru­czał je­den ze swo­ich niu­ej­dżo­wych fra­ze­sów.

Mru­gnął i po­sta­wił przy ogniu czaj­nik. Na­gle jakby za­stygł:

– Są i inne hi­sto­rie – wy­szep­tał z prze­ję­ciem. – Z mie­siąc przed małą za­gi­nął my­śliwy. Po­szedł na Two­rylne oglą­dać ry­ko­wi­sko. To samo mo­gło mu się stać, co dur­nemu Ma­twie­jowi. Jemu to się wil­cza skóra śniła. Wilczki wy­bie­rał z nor. Przy ta­kiej no­rze go zna­le­ziono, le­d­wie ty­dzień temu. Ra­czej tylko jego łeb, na któ­rym kłę­biły się kruki. Wi­dzia­łem to, kiedy prze­cze­sy­wa­li­śmy las z po­li­cją i po­gra­nicz­ni­kami. Że­byś ty wi­dział zdzi­wione gęby tech­ni­ków. Żad­nych in­nych ko­ści, tylko ten łeb przed norą. Pu­ste oczo­doły wle­pione w pu­stą wil­czą norę. Wszę­dzie były ślady. Może wa­taha stra­ciła pod­ro­śnięte młode. O tym nie mó­wili w wia­do­mo­ściach. Pół Biesz­czad pro­szono o dys­kre­cję, a tu lu­dzie po­tra­fią tak za­gryźć ję­zyk, że się z niego robi rze­szoto. Wła­dza zgłu­piała i ścią­gnęła fa­chow­ców. Roz­wa­żają atak wilka albo nie­zwy­kle re­zo­lut­nego ban­dziora i eko­ter­ro­ry­stę. No bo co wilki? Bro­niły nory? Może ze­mściły się na Ma­twieju i tam prze­nio­sły głowę? Dzwo­nili do cie­bie?

– Nie. Mało kto wie o mo­jej ro­bo­cie. Może ścią­gnęli ko­goś z Bia­ło­wieży. Do­sta­łem tak nie­wielki bu­dżet, że przy­je­cha­łem tu po­cią­giem, cho­ciaż mamy w in­sty­tu­cie służ­bową te­re­nówkę. Szkoda mi było kasy na pa­liwo. Do­bra, we­zmę so­bie do serca twoje rady. A gdy wrócę z ob­chodu, prze­dzwo­nię do in­sty­tutu i od­wie­dzę mun­du­ro­wych. Biorę apa­rat, ka­merę, pro­wiant, na­miot, śpi­wór, żar­cie i je­den koc z two­jej smro­dli­wej ko­lek­cji. Mam pi­sto­let, taki wiesz, na na­boje usy­pia­jące. Zo­sta­wiam lap­topa i od­czyn­niki. Aha, te rurki... Nie do ja­ra­nia, ja­sne?

– Okej, do­bre do de­sty­la­cji, he, he. Co ba­dasz?

– Unia spon­so­ruje nowy pro­gram ochrony wilka. Mu­szę na­zbie­rać tro­chę gó­wien. Je­stem od­po­wie­dzialny za część ra­portu do­ty­czącą ja­dło­spisu. Kto wie, może na­tknę się na tego ba­siora?

– Może. Ale nie chwal się miej­sco­wym, żeś wil­czy brat, bo ci wpier­dolą. Są strasz­nie cięci na wilki. Obyś nie wy­grze­bał ludz­kich ko­ści w żad­nym gów­nie, na­wet niedź­wie­dzim.

Pod­cho­dził pod Otryt, kiedy za­czął pró­szyć śnieg. Lekki mróz ściął ka­łuże. Zima przy­słała w góry swo­ich zwia­dow­ców. Mi­jał pierw­szy dzień długo wy­cze­ki­wa­nej wy­prawy. Nie był z niego za­do­wo­lony. Zna­lazł tylko ob­lo­dzony pie­niek, a na nim rysy po pa­zu­rach i żółte krysz­tałki mo­czu. No i pro­szę, pierw­szy wil­czy nie­zna­jomy – po­my­ślał, wy­cią­ga­jąc po­jem­ni­czek z ple­caka – ża­den śnieg nie za­trze gra­nic wil­czego te­ry­to­rium. Może ju­tro na­tknę się na świeże tropy? Ze­brał próbki i zba­dał te­ren wo­kół. Tej nocy spał pod zwa­lo­nym drze­wem. W dziu­pli chro­bo­tała ko­szatka. Na­stęp­nego dnia ścieżkę po­kryła war­stewka śniegu. Po po­łu­dniu zna­lazł świeży trop, który wspi­nał się pod górę, wzdłuż ko­ryta po­toku. Struga szem­rała le­ni­wie. Faj­nie, gdyby trop za­wiódł mnie do ja­kiejś kupy – po­my­ślał i przy­spie­szył. Chciał zdą­żyć przed zmro­kiem i zna­leźć miej­sce do­godne na obóz. Była szes­na­sta. Przez dłuż­szy mo­ment miał wra­że­nie, że jest ob­ser­wo­wany. Zwie­rzę czy kłu­sow­nik? Stra­chy pod pa­chy i na­przód – do­dał so­bie od­wagi. Śnieg pró­szył na­dal. Jego mi­zerna ilość nie za­kryła tro­pów. Po­lana otwo­rzyła się, jakby cze­kała na pierw­szego lep­szego zbłą­kańca.

Tem­pe­ra­tura spa­dła po­ni­żej zera. Ogni­sko nie chciało się roz­pa­lić. Płuca draż­nił dym. Na szczę­ście nie za­po­mniał wziąć ze sobą brzo­zo­wej kory i pod­pałki do grilla. Te­raz ogień był w miarę czy­sty, a w me­nażce pod­grze­wała się fa­so­lowa z puszki.

Wiatr prze­gnał chmury. Zo­ba­czył, jak na wscho­dzie wstaje ogromny księ­życ. Ni­żej po­lana opa­dała stro­mym sto­kiem i drzewa nie za­sła­niały wid­no­kręgu. Nie­wąt­pli­wie peł­nia – po­my­ślał. – Noc bę­dzie po­godna. Roz­ło­żyć na­miot? Obe­lga dla tra­pera. A je­śli syp­nie? Plus tylko taki, że gówno le­piej wi­dać na śniegu. Za­śmiał się w du­chu. Na­gle po­czuł dreszcz na ple­cach. Gdzieś nie­da­leko, od za­chodu, wzbił się w niebo sko­wyt. Brzmiał zna­jomo i rzew­nie.