Miłość - przed użyciem wstrząsnąć - Anna Czeplińska - ebook

Miłość - przed użyciem wstrząsnąć ebook

Anna Czeplińska

3,0

Opis

Podobno przeciwieństwa się przyciągają.

Ale czy dotyczy to tak różnych od siebie osób, jak Ola i Kuba?

    Ona – redaktorka pisma poradnikowego dla kobiet – robi karierę w wymarzonej Warszawie. A przynajmniej bardzo stara się wierzyć, że tak jest. Ma w każdym razie wyznaczony cel i wie, jak go osiągnąć. Tyle tylko, że ten wciąż się jej wymyka.

    On żadnego dalekosiężnego celu sobie nie wyznaczył. Bliższego zresztą też nie. Prawdopodobnie w ogóle nie wiedziałby, jak się do tego zabrać... Jego życie to chaos, przeprowadzki, ciągłe zaczynanie wszystkiego od nowa.

    Oboje, choć krańcowo różni, mają jednak pewną wspólną przypadłość – brak im szczęścia w miłości. Czyni ich to zbyt ostrożnymi i podejrzliwymi, co od razu komplikuje wszelkie relacje. Jeszcze gorzej, że okoliczności w jakich się poznają, sprawiają, iż stara historia sprzed półtora wieku nie może już dłużej pozostawać w zapomnieniu. Echo dawnych wydarzeń powraca, gmatwając losy tych dwojga i wciągając w grę, która staje się dla nich śmiertelnym zagrożeniem. Okazuje się bowiem, że żeby wygrać, trzeba najpierw wszystko stracić.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 463

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

ANNA CZEPLIŃSKA

MIŁOŚĆ

PRZED UŻYCIEM WSTRZĄSNĄĆ

Wydawnictwo Zysk i S-ka

ROZDZIAŁ I

Zgrabiałymi z zimna palcami Maciek próbuje upchnąć naboje do pięciu komór swojego trantera. Ten rewolwer to jego duma. Od października, kiedy wygrał go w karty od pewnego austriackiego oficera, codziennie rozkłada go na części, przeciera szmatką, oliwi. Setki razy sprawdzał, czy obydwa spusty – odbezpieczający broń i ten do strzelania – działają bez zarzutu, czy w pięciu komorach na naboje nie ma choćby małego zabrudzenia, czy w gwintowanej lufie nie zagnieździł się ślad śniedzi. Dziś jednak palce są jak z waty, a do tego trzęsą się niczym liście na wietrze. Szlag! Nie mógł wcześniej naładować broni, naboje są bardzo podatne na wilgoć, więc gdyby podczas marszu na komorze osiadł choćby płatek śniegu, kapiszon mógłby zamoknąć i byłoby po strzelaniu. Zdenerwowany patrzy na innych żołnierzy ze swojego oddziału. Mało który ma teraz zawadiacką minę. Stanisław próbuje nałożyć bagnet na swój karabinek, ale dłoń zsuwa mu się z lufy raz za razem – jemu też drżą palce. Henryk się żegna, całuje medalik wyciągnięty spod okrywającej strojny mundur żuawa guńki, potem żegna się jeszcze raz. Ma blade usta. „Wszyscy się boimy" – myśli z ulgą Maciek i przenosi wzrok na pułkownika de Roche brune'a, dowódcę, który ze spokojem przechadza się przed szpalerem szykujących się do ataku żołnierzy. „Tylko ten ma nerwy jak postronki, psia jego…" – Maciek nie kończy myśli, bo właśnie w tym momencie od strony cmentarza, gdzie pozycję trzymają Rosjanie, pada strzał. Suchy trzask, jakby ktoś nastąpił na gałąź. Po nim następne. A potem świst powietrza i pac! Ołowiana kula walnęła w drzewo tuż nad głową Staszka.

– Sacrebleu! – klnie przez zęby de Rochebrune. – Utraciliśmy element zaskoczenia.

Maciek patrzy w kierunku wzgórza cmentarnego, z którego strzelają Ruscy. Nad niskim, kamiennym murkiem i wznoszącymi się nad nim krzyżami nagrobnymi unosi się mgiełka białego dymu prochowego. Niebo w ten zimowy poranek jest czyste, powietrze rześkie, nie ma wiatru. Mgiełka, niczym sabat czarownic, stoi w miejscu i czeka, aż jakiś głupiec ruszy w jej kierunku. A tamci strzelają gęsto. Kule na razie świszczą niegroźnie nad ich głowami, ale zarówno Maciek, jak i wszyscy inni chłopcy z oddziału nie mają wątpliwości – za chwilę trzeba będzie wstać i pójść na to wzgórze. Niecałe ćwierć mili odkrytego, lekko wznoszącego się terenu… Metodycznie dociskając naboje w komorach bębenka zaczepionym pod lufą pobojczykiem, Maciek czuje, jak żołądek podchodzi mu do gardła. „Siedemnasty lutego tysiąc osiemset sześćdziesiąt trzy. Miechów" – wyświetla mu się w głowie dzisiejsza data i miejsce, w którym się znalazł. – „Czy taki napis będzie wyryty nad moją mogiłą?".

– Rozwinąć sztandar! – pada rozkaz pułkownika i czarna płachta z białym krzyżem oraz naszytą na nim biało-czerwoną aplikacją pojawia się na tle sylwetki dowódcy.

Ich pierwsza bitwa. Pierwszy atak. Maciek wyobrażał to sobie tysiące razy. Zawsze widział siebie idącego w pierwszym szeregu, jak gromkim głosem krzyczy swoje rodowe zawołanie bojowe, gotów zginąć za ukochaną ojczyznę. Dlaczego teraz, kiedy nadeszła wreszcie ta godzina próby, najchętniej skuliłby się w mysiej dziurze, zakrył twarz dłońmi, podciągnął kolana do brzucha i czekał, aż ustaną te przeklęte karabinowe trzaski?

– Pamiętajcie – słyszy znowu przesiąknięty francuskim akcentem głos de Rochebrune'a. – Zgłosiliście się do oddziału żuawów śmierci na ochotnika. Ślubowaliście zwyciężać lub ginąć. Dziś nadszedł czas, żeby dotrzymać danego słowa.

„Nie wstanę! Nie ruszę się z miejsca. Jestem tchórzem. Tak, jestem zasranym, przeklętym tchórzem i nie chcę tam iść" – w głowie Maćka huczą myśli, które jeszcze pięć minut temu byłyby dla niego najgorszą herezją, ba! Zdradą nawet. Ale są, krzyczą do niego, sprawiają, że trzęsie się cały jak osika. Że traci oddech, władzę w nogach, kontrolę nad podstawowymi funkcjami swojego organizmu…

– A więc… Do ataku! Za mną!

Jak to się dzieje, że jego ciało wykonuje ten rozkaz? Nogi się prostują i robią pierwszy, drewniany krok w przód. Porusza się jak marionetka: nieporadnie, bezwiednie, ale idzie pod tę górkę, z której nadlatuje gorący ołów. Wokół niego wstają inne, tak samo sztywne, podobnie zdrewniałe sylwetki. Osiemnasto-, dziewiętnasto-, dwudziestoletni chłopcy. Paniczyki z dobrych, szlacheckich domów, gdzie wieczorami wspominano dziadka, który bił się w powstaniu listopadowym, albo pradziada, który poległ pod rozkazami Kościuszki. Jeden, drugi, trzeci też… Od razu padają. Kule uderzają w ich ciała z takim samym plaśnięciem jak te trafiające w drzewa. W głowie Maćka pojawia się niedorzeczna myśl: „Skoro padło trzech, to może ja przeżyję? Bo ktoś chyba musi przeżyć".

Ale nie, na prawo, nieco powyżej, karabinowy pocisk odcina Staszkowi całe ramię. Jeszcze się zwija z bólu, jeszcze płacze i krwawi, ale już po nim. Z takiej rany się nie wychodzi. Po lewej z kolei upada Henryk. Nawet nie jęknął. Trafiony w pierś.

– Zewrzeć szyk! – Maciek słyszy głos pułkownika. – Nie zwalniać! Już blisko.

Maciek podnosi wzrok. Blisko? Może byłoby blisko, gdyby przyjechali tutaj na kulig. Dwa rzuty kamieniem, może trzy. Ze sto metrów. Ale nie teraz, kiedy zza murka widzi czapy rosyjskich piechurów. I ich karabiny: uniesiony do góry – znaczy: ładowany; opuszczony – znaczy: ktoś celuje, może w niego? A potem ten trzask i biały dymek. Czasem świst nad głową, koło ucha, bywa, że plaśnięcie o zaśnieżoną ziemię tuż pod nogami albo… o czyjeś ciało.

– Nie zwalniać! Do ataku!

Murek jest stary, ułożony z kamieni polnych, zaprawa pomiędzy nimi powykruszana. Z tej odległości widać to już wyraźnie. Nad murkiem Maciek dostrzega futrzaną czapę, niebieskie oczy i czarne wąsiska. Jakiś mężczyzna… Jakiś mężczyzna? W otumanionym mózgu Maćka rozdzwania się nagle dzwonek alarmowy. To wróg! Człowiek, który zaraz do niego wystrzeli. Maciek dopiero teraz zdaje sobie sprawę, że w prawej dłoni trzyma naładowanego trantera. Pięć komór, pięć naboi, kaliber pół cala. Podczas podejścia na wzgórze cmentarne nie wystrzelił ani razu (choć ten rewolwer słynie z dobrej celności), ani razu nie podniósł nawet długiej na pół swojego przedramienia lufy. W ogóle zapomniał, że trzyma w ręku broń. Był skondensowanym strachem, kupką przerażenia, jego życiowe plany obejmowały co najwyżej pięć kolejnych kroków. Ale teraz stoi z tamtym twarzą w twarz, dzieli ich niski murek, na ogorzałych policzkach piechura Maciek widzi nawet czarną sadzę prochową. Rosjanin trzyma wprawdzie karabin, ale nie strzela w Maćka, wybałusza tylko na niego oczy, jest nie mniej zszokowany niż on. Chyba nie spodziewał się, że ktokolwiek może przejść przez to wzniesienie żywy.

– Do ataku! Bij, zabij! – słyszy z oddali znajomy, już lekko schrypnięty głos.

Więc znów, jak kukiełka, podnosi ciężką, ważącą dwa funty broń i mechanicznie naciska dolny spust, a zaraz po nim górny. Na ułamek sekundy, tuż przed hukiem wystrzału, dostrzega jeszcze wielkie, pełne zwierzęcego przerażenia oczy tamtego. Następnie wszystko przesłania biaława mgiełka dymu. W nadgarstku, a nawet w barku, czuje uderzenie odrzutu. Sekunda, dwie i dymek się rozprasza. A potem Maciek widzi przed sobą już tylko trupa.

ROZDZIAŁ II

„Pokonaj cellulit w trzy tygodnie!". Olka po raz tysięczny przebiega wzrokiem po jarzącej się na monitorze komputera zajawce artykułu. Przyszła dzisiaj do redakcji specjalnie wcześniej, żeby dokończyć wreszcie projekt tej przeklętej okładki na początek marca. Potrzebuje ośmiu haseł. Ośmiu cholernych zdań, które sprawią, że redaktor naczelna nie będzie jej co godzinę pytać z nutą wyrzutu w głosie: „I jak tam okładka? Dostanę ją wreszcie do akceptacji?", a czytelniczki tygodnika „Angela" wykupią cały nakład pisma.

– Pokonaj cellulit w trzy tygodnie – oznajmia na głos pustej sali, w której mieści się redakcja. Zewsząd osaczają ją ciasno ustawione, rozdzielone niskimi przepierzeniami biureczka. O tej porze nie ma tu jeszcze nikogo. – Rany, co za bzdury – szepcze do siebie, mimo woli kierując myśli na własną pupę – już nie tak gładką i jędrną jak pięć lat temu, kiedy jako początkująca redaktorka trafiła prosto po studiach do tej sali i rozbawiła wszystkich pytaniem: „Cellulit? A co to takiego?".

Czując narastającą panikę, bo od godziny guzdrze się ciągle z tym jednym zdaniem, rozgląda się wokół. Na końcu sali, w przeszklonym boksie przypominającym akwarium, rolety są wciąż jeszcze opuszczone – oczywisty znak, że redaktor naczelna Krystyna Czesiak nie przyszła na razie do pracy. Ta sielanka za chwilę się skończy i wtedy Ola już nic nie napisze. Zaraz zaczną schodzić się dziewczyny, zrobi się gwarno, Patrycja znowu będzie trajlować o tym swoim nowym chłopaku, a Kryśka spyta obrażonym głosem…

– No i jak tam okładka? – Na dźwięk tych słów za plecami Ola aż podskakuje. Słowo stało się ciałem. To Kryśka!

– Cześć, szefowo – jęczy Olka, próbując siedzieć tak, żeby zasłonić sobą monitor i tę idiotyczną zajawkę.

Naczelna wyciąga jednak szyję… Przeczytała.

– Hmm – mówi, a Ola sroży się w oczekiwaniu reprymendy. – Jest pozytywny komunikat, obietnica sukcesu, konkretnie określony termin. Jasne i przejrzyste. Tylko jakieś takie… za suche.

– No, a do tego kompletnie nieprawdziwe – odpowiada Olka z przekąsem i zanim jeszcze zdążą przebrzmieć jej własne słowa, już wie, że popełniła błąd. Cholera, tyle lat tu pracuje, a wciąż nie nauczyła się trzymać gęby na kłódkę.

Brwi Kryśki unoszą się wysoko, dając tym samym światu wyraźny komunikat: jest zdziwiona i poirytowana, za chwilę może wybuchnąć.

– Ja wiem, że musimy pisać takie rzeczy pod reklamodawców – tłumaczy pojednawczo Ola. – Ale chociaż raz fajnie byłoby nie wciskać ludziom kitu i napisać, jak jest naprawdę.

– Tak? A jak jest naprawdę? – Uśmiech naczelnej jest tak wymuszony, że na jej policzkach zaraz popęka skóra.

Ola zdaje sobie sprawę, że zabrnęła w ślepą uliczkę. Awantura już wisi w powietrzu. Po co w ogóle się odzywała? Bo jest wściekła, że znowu wypadł jej dyżur redakcyjny? Że w związku z tym musi wymyślać te naiwne komunały nazywane zajawkami okładkowymi, czego – tak na marginesie – robić nienawidzi? To wszystko nie jest warte kolejnego konfliktu z naczelną. Burzy, po której następują ciche dni, dąsy, obrażone miny i cały ten cyrk odstawiany przez przełożonych wobec pracowników, którzy im podpadli. Ale teraz Ola już nie może – no dobra, nie umie – tak po prostu spuścić wzroku i skapitulować.

– Przecież wiesz tak samo jak ja – pakuje się w kłopoty dalej – że aby pozbyć się cellulitu, trzeba wstać zza biurka i zacząć się ruszać.

– Co ty powiesz? Skończyłaś kurs fizykoterapeutyczny, że tak się wymądrzasz? – Głos redaktorki naczelnej ocieka zimnym jak przestrzenie międzygwiezdne sarkazmem.

– Nie muszę mieć dyplomu, żeby wiedzieć, że zamiast wcierać w obwisły tyłek krem, wystarczy przestać się obżerać.

– Ach tak…

– I zamiast codziennie wysiadywać do wieczora w pracy, po prostu, no, nie wiem, cieszyć się seksem – kończąc zdanie, Olka uświadamia sobie, że mówi o własnym, beznadziejnie nudnym i pozbawionym szans na jakąkolwiek odmianę życiu.

– Kochanie – głos Kryśki, choć ściszony, jest tak ostry, że można by kroić nim szkło – zapomniałaś o jednym. Gazeta musi na siebie zarobić. Od tego zależą nasze etaty i comiesięczne przelewy na konto. Nadążasz? A przy tekście o domowej kuracji antycellulitowej jest wykupiona reklama nowego kremu, za którą wydawnictwo zgarnie trzydzieści pięć tysięcy. Pod warunkiem jednak, że artykuł obok będzie miał odpowiednio korzystny kontekst. Rozumiesz, skarbie? Trzydzieści pięć tysięcy złotych w zamian za kilka zdań o zaletach wklepywania sobie w dupsko jakiegoś mazidła.

– Super. – Olka przewraca oczami. – Po co my w ogóle planujemy tematy do gazety? Może niech od razu zrobią to za nas reklamodawcy?

– Planowanie, skarbie, to ty już lepiej zostaw mnie… – Słowo „skarbie" brzmi w ustach szefowej jak strzał z bicza służącego do poganiania wołów roboczych. – Myślisz, że komuś w ogóle chciałoby się czytać te twoje porady o zdrowym stylu życia i, z przeproszeniem, seksie? Nie! Bo czytelniczki nie chcą wcale wiedzieć, że rozwiązanie ich problemu wymaga zmiany stylu życia, wielu miesięcy głodzenia się i jeszcze jakichś tam cholernych ćwiczeń. Albo pieprzenia się z beznadziejnie nudnym i nieatrakcyjnym mężem. Chcą wierzyć, że istnieje cudowna maść, która szybko i bez wysiłku przywróci im urodę. Przestań więc zanudzać mnie swoimi etycznymi rozterkami, tylko kończ redagować okładkę. Za godzinę chcę mieć u siebie kolorowy wydruk ze wszystkimi zajawkami. Mają być krótkie, pozytywne i zachęcające do kupienia pisma. Masz na to sześćdziesiąt minut. Czas start. I lepiej się postaraj, bo jednym podpisem mogę ci zapewnić natychmiastowe uwolnienie zarówno od tego biurka, jak i od nadgodzin. Będziesz wtedy miała mnóstwo wolnego czasu na radosny seks i mało kasy na obżarstwo. Chcesz tego?

Olka nie odpowiada. Raz – zaschło jej w gardle. Dwa – naczelnej już przy niej nie ma. W powietrzu jeszcze wibruje ostatnie zadane przez nią retoryczne pytanie, kiedy trzask podnoszonych żaluzji w jej „akwarium" obwieszcza światu rozpoczęcie nowego dnia.

– No i znowu mała Ola pyskowała mamusi i dostała po łapkach – słyszy obok siebie głos Patrycji, redaktorki działu Uroda, uświadamiając sobie, że akurat kiedy dostawała od Kryśki burę, w redakcji zaroiło się od ludzi. – Naucz się wreszcie nie dyskutować z tą idiotką – tłumaczy dalej Pati. – Bo, cholera, komu będę opowiadała o swoich miłosnych podbojach, jak ta wściekła baba cię stąd wyrzuci?

Ola przygląda się przyjaciółce. Blond grzywka, dość krótko ścięte z tyłu włosy, zadarty nosek i bystre spojrzenie brązowych oczu. Ta filigranowa, podobna nieco do Paris Hilton kobietka, pożeracz męskich serc i weteran pracy w kobiecych tytułach poradnikowych, jest jej jedyną ostoją w szalonym świecie korporacji zrzeszającej kilkanaście pism, z których każde ma tylko jeden cel: utrzymać wysoką sprzedaż i zarobić dużo pieniędzy.

– Rany, Pati, ja już nie mogę – skarży się Olka. – Jak zaraz po studiach udało mi się tutaj zaczepić, myślałam, że o tych cellulitach, wydłużaniu rzęs czy modowych trendach dla gospodyń domowych popiszę najwyżej przez parę miesięcy, a potem pozwolą mi robić reportaże.

– Ach tak. Wielkie pisarstwo – teatralnie wzdycha Pati. – Nagroda Pulitzera, literacki Nobel… Rozumiem, moja ambitna przyjaciółko.

– Bez przesady. Wystarczy mi prawdziwe dziennikarstwo. A nie tylko wciskanie ludziom gówna, bo jakiś ważniak wykupił u nas półstronicową reklamę.

– Skarbie, wiesz, że cię uwielbiam? – Patrycja cmoka ją w policzek. – Naprawdę, szacunek.

– O czym ty, wariatko, mówisz? – nie rozumie Ola.

– Jesteś jedyną dziewczyną w tej redakcji, która ma odwagę otwarcie postawić się tej apodyktycznej babie.

– Bez przesady. Próbowałam tylko z nią dyskutować. Z opłakanym skutkiem.

– Za mniejsze pyskówki dziewczyny stąd wylatywały.

– Super. Bardzo mnie pocieszyłaś. Więc jakie jest twoje zdanie? Mam dalej myśleć nad tymi zajawkami czy raczej pomału zacząć wrzucać swoje rzeczy do kartonowego pudełka?

– Przestań, żartowałam. Kryśka cię nie wywali.

– Bo?

– Wie, że nigdy w życiu byś tak pokorniutko jak inne laski nie przyjęła wypowiedzenia.

– Tak? A co niby bym zrobiła? Przykuła się do kaloryfera?

– Gorzej. Wdeptałabyś ją przed całą redakcją w ziemię. I to tylko za pomocą paru słów.

– Paru słów? Podpowiedz, żebym miała coś w zanadrzu na czarną godzinę.

– Wystarczy, żebyś jej zasunęła to zdanie o… Jak to nazwałaś? – Patrycja zawiesza głos. – A tak! O „prawdziwym dziennikarstwie, zamiast wciskania ludziom gówna". Dobre! Już widzę, jak ta nasza wymuskana kretynka zapada się w sobie na dźwięk słowa gó…

– No już, już, przestań – przerywa jej ze śmiechem Ola. – Ja nikogo nie zamierzam wdeptywać w ziemię. Po prostu chciałabym lubić to, co robię.

– To znajdź sobie jakieś hobby. Hoduj rybki albo rwij facetów jak ja. A co do reportaży… Wiesz przecież dobrze, że jeśli chcesz je robić, to nie musisz wcale dobrze pisać ani się specjalnie starać. Wystarczy, jak zaczniesz, przepraszam za kolokwializm, włazić w dupę Kryśce.

– No tego to niestety…

– Wiem, wiem, kochanie. W życiu nie byłabyś do tego zdolna. I właśnie za to cię szanuję – dodaje Patrycja już całkiem serio.

– Daj spokój. Głupia jestem i tyle. Nie mogę się dostosować.

– To jest korporacja, skarbie. Inny świat niż na zewnątrz. Tu, nawet jeśli kogoś nienawidzisz, to musisz się do niego uśmiechać, a im bardziej się obijasz, tym lepiej, bo nikt nie uzna cię za zagrożenie dla własnego stołka. Dlatego… chodźmy na kawę – puentuje Patrycja, chwytając Olkę pod bok i ciągnąc w kierunku kuchenki na korytarzu, przy której koncentruje się życie towarzyskie „Angeli" i innych położonych na tym samym piętrze redakcji.

– Opowiem ci o facecie, który uczy mnie kung-fu! – Oczy Patrycji błyszczą. – Wiesz, to ten, do którego zapisałyśmy się z dziewczynami z biura promocji, jak nam w ramach oszczędności zamknęli firmowy klub fitness. No więc, na początek trzy słowa na wu: wysoki, wysportowany, wolny.

– Pati, jedno słowo na pe. Przyhamuj. Mam już tylko pięćdziesiąt cztery minuty na napisanie tych zajawek…

– Ach tak, rzeczywiście. Pokaż, jak to wygląda. – Pati potulnie zawraca i siada do komputera Oli.

Na chwilę zamiera, wpatrując się w wyświetlony projekt okładki z miejscami na osiem zajawek, w których oprócz nieszczęsnego cellulitu wpisane jest na razie tylko „XXXXX" czy „YYYY". I nagle drobne, zakończone czerwonymi pazurkami paluszki Patrycji ożywają. Klik, klik, klik – pierwsze hasło. Stuk, stuk, stuk – drugie.

– Gotowe! – oznajmia pięć minut później. – Drukuj, zanoś Kryśce i chodź wreszcie ze mną na tę kawę.

Olka pochyla się nad monitorem. Zaczyna czytać:

Uroda: „Pokonać cellulit w trzy tygodnie? Tak! To możliwe!";

Odchudzanie: „Dieta białkowa – jesz i chudniesz 5 kilo w tydzień";

Styl: „10 fryzur, na widok których mężczyźni szaleją";

Makijaż: „Kuszące usta w trzy minuty";

Kuchnia: „Eskalopki cielęce – przepisy, których nie zna twoja teściowa";

Dziecko: „Jak wychować geniusza – 5 prostych sposobów";

Moda: „Ciuszki, które dodadzą ci kobiecości, a ujmą kilogramów";

Zdrowie: „Radzimy, jak być zdrową, pełną sił i szczęśliwą w każdym wieku".

– Słuchaj, dziękuję, ale… – Zacina się.

– Ale co?

– Te zajawki są fajne, tyle że trochę za mocno, no, przegięte. Właściwie to kompletnie mijają się z prawdą. Nawet Kryśka tego nie kupi. Bo, na przykład, te fryzury to zwykłe przedruki sprzed kilku lat z jakiegoś francuskiego magazynu, nic specjalnego. Przecież sama wiesz, że wzięliśmy je, bo zdjęcia można dostać prawie za darmo. A na tej diecie w życiu nie da się zrzucić pięciu kilo w parę dni, chyba że odrąbiesz sobie rękę. To samo z geniuszem. Dajemy jakieś banalne rady w stylu: „dużo rozmawiaj z dzieckiem". To nie zrobi z nikogo wybitnej jednostki. No i te ciuszki, to w końcu mój artykuł. Nie ma tam nic o ujmowaniu kilogramów.

– Nie ma? To dopiszesz. – Patrycja wzrusza ramionami. – To samo z geniuszem. A stare fryzury wydadzą się ostatnim krzykiem mody, jeśli dam odpowiedni tytuł. Oj, Olu, taka doświadczona redaktorka, a zachowujesz się jak naiwna stażystka. Masz dzisiaj PMS czy co? No już, drukuj tę okładkę i nieś szefowej, a ja idę nastawić kawę.

* * *

– Okej, teraz to jakoś wygląda – oznajmia Kryśka, wpatrując się w kolorowy wydruk formatu A-3, który Ola położyła przed nią na biurku. – Do diety białkowej dopisz tylko: „7 kilo w tydzień", brzmi bardziej zachęcająco. A do cellulitu, że pokonasz go w dwa tygodnie. Jakoś lepiej się układa.

– Oczywiście, szefowo! – odpowiada z uśmiechem Ola. – Siedem kilo i dwa tygodnie. Zrozumiałam.

Odwraca się na pięcie i rusza w stronę kafejki, błogosławiąc w myślach Patrycję. No bo, kurczę, ma dziewczyna rację i już. O co tu kruszyć kopie? Świata nie da się zmienić. Można tylko samemu wpakować się w kłopoty. A wtedy nikt na całym tym zasranym świecie się o ciebie nie upomni.

ROZDZIAŁ III

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ IV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ V

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ VI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ VII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ VIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ IX

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ X

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XIV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XVI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XVII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XVIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XIX

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XX

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXIV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXVI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXVII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXVIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXIX

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXX

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXIV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXV

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXVI

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXVII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXVIII

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ XXXIX

Dostępne w wersji pełnej

Karta redakcyjna

Copyright © 2012 Anna CzeplińskaAll rights reserved

Redaktor Hanna Kossak-Nowocień

Redaktor techniczny Jarosław Szumski

Projekt okładki Anna M. Damasiewicz

ISBN 978-83-7785-937-7

www.zysk.com.pl

Plik opracował i przygotował Woblink

www.woblink.com