Milcząca córka - Emma Christie - ebook + książka

Milcząca córka ebook

Christie Emma

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Chris Morrison, dziennikarz z pasją do odkrywania niewygodnych prawd, nagle staje w obliczu własnego koszmaru. Kiedy jego żona ulega poważnemu wypadkowi, a pracująca za granicą córka przestaje dawać znaki życia, Chris postanawia podjąć własne śledztwo. Podejrzewa, że nic tu nie jest dziełem przypadku. Wkrótce odkrywa coraz bardziej zawiłą sieć kłamstw, które prowadzą prosto do jego rodziny. Z każdą kolejną odpowiedzią pojawiają się nowe pytania, a Chris zaczyna zdawać sobie sprawę, że prawda, której szuka, może okazać się o wiele bardziej przerażająca, niż mógłby przypuszczać.

Ten thriller psychologiczny autorstwa szkockiej pisarki Emmy Christie to pełna napięcia opowieść o skrywanych rodzinnych sekretach i konsekwencjach, które pojawiają się, kiedy prawda wychodzi na jaw.

Akcja została osadzona w Edynburgu, co wprowadza mroczny, niepokojący klimat, idealnie współgrający z tajemniczymi wątkami powieści i potęgujący napięcie. Książka wciąga czytelnika od pierwszych stron, a nieoczekiwane zwroty akcji, świetne portrety psychologiczne bohaterów i zaskakujące zakończenie sprawiają, że jej lektura jest emocjonująca i daje do myślenia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 332

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: The Si­lent Dau­gh­ter
Co­py­ri­ght © Emma Chri­stie, 2020
Pu­bli­shed in 2020 by We­lbeck Fic­tion Li­mi­ted, part of We­lbeck Pu­bli­shing Group. Ba­sed in Lon­don and Syd­ney www.we­lbeck­pu­bli­shing.com
Wszyst­kie po­sta­cie i wy­da­rze­nia w tej pu­bli­ka­cji, poza tymi, które znaj­dują się w do­me­nie pu­blicz­nej, są fik­cyjne, a ja­kie­kol­wiek po­do­bień­stwo do praw­dzi­wych osób, ży­wych lub zmar­łych, jest czy­sto przy­pad­kowe.
Co­py­ri­ght for this edi­tion © Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o., War­szawa 2025
Wszyst­kie prawa za­strze­żone. Żadna część tej pu­bli­ka­cji nie może być re­pro­du­ko­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie ani po­wie­lana gra­ficz­nie, elek­tro­nicz­nie czy me­cha­nicz­nie, w tym za po­mocą ko­pio­wa­nia, na­gry­wa­nia, ani prze­cho­wy­wana w in­for­ma­tycz­nej ba­zie da­nych bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy. Pro­simy o prze­strze­ga­nie praw twór­ców do ich wła­sno­ści in­te­lek­tu­al­nej i nie­udo­stęp­nia­nie tre­ści książki w sieci.
Tłu­ma­cze­nie: Ma­ciejka Ma­zan
Re­dak­cja: Bar­bara Jam­pol­ska-Wa­siak
Ko­rekta: Mo­nika Mat­czak-Na­lbor­ska
Pro­jekt okładki: Na­ta­lia Krzesz­cza­kow­ska
Skład i ła­ma­nie: Kry­styna Szych
ISBN 978-83-213-5334-0
CIP – Bi­blio­teka Na­ro­dowa
Chri­stie, Emma
Mil­cząca córka / Emma Chri­stie ; [tłu­ma­cze­nie:
Ma­ciejka Ma­zan]. - Wy­da­nie I. - War­szawa : Le­Tra,
2025
Wy­da­nie I, 2025. Sym­bol 5365/R
Wy­daw­nic­two AR­KADY Sp. z o.o. ul. Do­bra 28, 00-344 War­szawa tel. 22 444 86 50 e-mail: info@ar­kady.eu, www.ar­kady.eu Fa­ce­book: @Wy­daw­nic­two.Ar­kady, In­sta­gram: @wy­daw­nic­two.ar­kady Fa­ce­book: @Wy­daw­nic­two.Le­tra, In­sta­gram: @wy­daw­nic­two­_le­tra księ­gar­nia wy­sył­kowa: tel. 22 444 86 56www.ar­kady.info
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla ro­dzi­ców

Ta książka nie jest ani o Was, ani o mnie.

Ale jest ode mnie dla Was.

Bar­dzo Was ko­cham.

Za­bi­łem Ruth Mor­ri­son.

Czy czuję się winny? Tak.

Czy ża­łuję? Nie.

Czy zro­bił­bym to jesz­cze raz? Tak. Tylko wcze­śniej.

ROZ­DZIAŁ 1

Chris Mor­ri­son przy­tu­lił żonę na tyle, na ile po­zwa­lały rurki i prze­wody.

Naj­gor­szy był brak re­ak­cji. Ani jed­nego drgnie­nia, żad­nego dźwięku. Me­ta­lowa ba­lu­strada łóżka wpiła mu się w nogi, gdy usi­ło­wał po­chy­lić się do żony.

Chciał, żeby nic ich nie dzie­liło, żeby mógł z nią wró­cić do domu.

Jej usta pod pla­sti­kową ma­ską były roz­chy­lone, za­schnięta ślina na po­liczku wy­glą­dała jak pleśń. Za­ru­mie­nił się, za­że­no­wany wy­glą­dem ko­biety, którą obej­mo­wał. Piękno ulot­niło się z ca­łego jej ciała. Na­wet z warg, tak ide­al­nie pa­su­ją­cych do jego ust, te­raz uci­szo­nych przez nie­szczę­śliwy zbieg oko­licz­no­ści lub fa­talny mo­ment nie­uwagi – ja­kąś po­tęż­niej­szą od niej siłę.

Słowo „wy­pa­dek” po­cząt­kowo do niego nie do­tarło.

Był na week­en­do­wym wy­jeź­dzie na narty na pół­nocy kraju, gdy ode­brał te­le­fon. Obcy głos ze wschod­nio­eu­ro­pej­skim ak­cen­tem wy­po­wie­dział imię jego żony w za­ska­ku­jący spo­sób. Po­tem na­stą­piły słowa „upa­dek”, „głowa” i „śpiączka”. Po­le­cono mu jak naj­szyb­ciej po­je­chać do Royal In­fir­mary w Edyn­burgu. Funk­cjo­na­riusz już na niego cze­kał.

Dzie­sięć go­dzin póź­niej obej­mo­wał opa­tu­lony po­ścielą to­bo­łek, który po­li­cjanci i le­ka­rze na­zy­wali jego żoną.

Tak cho­ler­nie bez­oso­bowo. „Ona ma na imię Ma­ria”.

Gdyby to on le­żał na szpi­tal­nym łóżku, Ma­ria ka­za­łaby mu się sku­pić na nie­usz­ko­dzo­nych czę­ściach ciała. „Po­wi­nie­neś być wdzięczny, że nie stało się nic gor­szego”, po­wie­dzia­łaby.

„Wiem, skar­bie, wiem”.

A je­śli nie ma nie­usz­ko­dzo­nych czę­ści ciała? Na czym się wtedy sku­pić? Spoj­rzał na po­si­nia­czoną, spuch­niętą Ma­rię, któ­rej od­dech i krew tkwiły uwię­zione w pla­sti­ko­wych prze­wo­dach. Ma­rię, któ­rej za­krwa­wione, pul­su­jące or­gany pro­wa­dziły walkę prze­kła­da­jącą się na sto­no­wane po­pi­ski­wa­nia i zyg­zaczki na ekra­nie. A to wszystko dla­tego, że wy­szła po­bie­gać.

To nie­po­jęte – mógł stra­cić żonę, bo po­tknęła się na schodku, przy­dep­nęła wła­sną sznu­rówkę albo po­śli­znęła się na opa­ko­wa­niu chip­sów, po­rzu­co­nym przez ja­kie­goś ucznia. Na­prawdę, tylko tyle? Ma­ria po pro­stu upa­dła? Nie mógł w to uwie­rzyć.

Kiedy usi­ło­wał wy­ci­snąć z po­li­cjan­tów coś wię­cej, zby­wali go, ka­żąc cier­pli­wie cze­kać. Le­ka­rze zgod­nie po­wta­rzali for­mułki, któ­rych ty­siące razy uży­wał jako re­por­ter – „w sta­nie kry­tycz­nym”, „ob­ra­że­nia za­gra­ża­jące ży­ciu”, „nie­wielka szansa na od­zy­ska­nie peł­nej spraw­no­ści”. Ale to słowa pie­lę­gniarki za­bo­lały naj­bar­dziej. Ko­bieta wy­gła­dziła po­ściel Ma­rii, po czym ści­snęła Chri­sowi dłoń tak mocno, że ob­rączka zo­sta­wiła ślad na środ­ko­wym palcu.

„Na pań­skim miej­scu za­dzwo­ni­ła­bym do ro­dziny”.

Nie mu­siał py­tać dla­czego.

Roz­mowa z Mi­keyem była krótka, choć nie bez­bo­le­sna. Już je­chał do szpi­tala. Ale z Ruth prze­cież tak ła­two pójść nie mo­gło. Dzwo­nił na jej ko­mórkę dzie­siątki razy. Od razu prze­rzu­cało go na pocztę gło­sową, co zna­czyło, że albo wy­łą­czyła te­le­fon, albo była poza za­się­giem. Zo­sta­wił jej wia­do­mo­ści, w któ­rych – miał na­dzieję – nie zdra­dził, co się na­prawdę wy­da­rzyło. Za­mie­rzał jej to wy­ja­śnić w roz­mo­wie. Za­pew­nić ją, że nie po­winna mieć wy­rzu­tów su­mie­nia, że jest tak da­leko. Zresztą od­le­głość, ta mie­rzona w ki­lo­me­trach, nic nie zna­czyła, wy­star­czyło wsiąść w sa­mo­lot.

Ale dy­stans mię­dzy nimi tak ła­two nie znik­nie.

Za­brzę­czała mu­cha. Ogar­nęły go mdło­ści, gdy wy­lą­do­wała mu na pal­cach. Czy zwa­biła ją Ma­ria? Zwil­żoną chu­s­teczką wy­tarł krew z po­licz­ków żony, kro­peczki, które umknęły uwa­dze pie­lę­gnia­rek, lecz nie czło­wieka, który od po­nad trzy­dzie­stu lat bu­dził się, pa­trząc na tę twarz. Po­tem umył z dzie­sięć razy ręce, uważ­nie oglą­da­jąc wszyst­kie fałdki i zmarszczki w ra­żą­cym ła­zien­ko­wym świe­tle. Nie chciał, by pod pa­znok­ciami zo­stała krew żony. Ale Chry­ste, prze­cież Ma­ria za­wsze w nim bę­dzie. Na jego skó­rze, pod skórą.

Za­mknął oczy i wtu­lił nos i wargi w jej po­li­czek, my­śląc o de­li­kat­nych wło­skach na jej karku, które ko­chał, a o któ­rych ona na­wet nie wie­działa. Były tylko jego, ukryte przed świa­tem pod gę­stymi czar­nymi lo­kami, hisz­pań­skim dzie­dzic­twem żony. Gdy ode­tchnął głę­boko, wcią­ga­jąc jej za­pach, w oczach sta­nęły mu łzy. To było je­dyne, co się w Ma­rii nie zmie­niło. Za­cią­gnął się jesz­cze raz zna­jomą wo­nią, po czym na­gle zgiął się wpół i zwy­mio­to­wał obok łóżka.

ROZ­DZIAŁ 2

Chris wal­czył z sen­no­ścią, pół­le­żąc na pla­sti­ko­wym krze­sełku, gdy ktoś grzecz­nie za­pu­kał do drzwi. Puk, puk. Prze­rwa. I znowu puk, puk. To mu­siał być Mi­key. Chris ka­zał mu zo­stać w domu, ale syn od­mó­wił. Za­pu­kał po­now­nie i de­li­kat­nie otwo­rzył drzwi. Był w po­ło­wie Hisz­pa­nem, ale cho­ler­nie bry­tyj­skim. „Moja mama umiera, ale bez obaw, nie za­po­mnę o do­brym wy­cho­wa­niu”.

Chris nie otwo­rzył oczu. Uda­wał, że śpi.

Na lśnią­cym li­no­leum skrzyp­nęły po­de­szwy bu­tów. Po­tem Mi­key jęk­nął.

– Mamo?

Pierw­szy zna­jomy głos, jaki Chris usły­szał, od­kąd się to wszystko za­częło. No, z wy­jąt­kiem wła­snego. Aż dziwne, jak na­tu­ral­nie przy­szło mu mó­wie­nie do nie­przy­tom­nej Ma­rii. Ale klął w du­chu, gdy od­ru­chowo koń­czył zda­nie py­ta­niem, prośbą o po­twier­dze­nie. „Prawda? No nie? Pa­mię­tasz?”. Ci­sza, która po nich za­pa­dała, nie miała so­bie rów­nych.

Za­wsty­dził się, gdy ja­kiś dok­tor za­sko­czył go pod­czas opo­wia­da­nia o po­go­dzie na pół­nocy i o tym, jak mało bra­ko­wało, żeby roz­bił sa­mo­chód, bo była go­ło­ledź. Ale le­karz miał gdzieś jego ga­da­nie. Zer­k­nął na kartę pa­cjenta na łóżku Ma­rii i pi­sząc coś czer­wo­nym dłu­go­pi­sem, za­pew­nił Chrisa, że ta­kie mo­no­logi są do­bre dla „lu­dzi w sy­tu­acji pań­skiej żony” i że to „zu­peł­nie nor­malne w tych oko­licz­no­ściach”.

Chris wy­obra­żał so­bie lu­dzi ta­kich jak on w po­ko­jach po­dob­nych do po­koju Ma­rii. Za­pewne ści­skali dło­nie umie­ra­ją­cych i zmar­łych, mó­wiąc rze­czy, któ­rych ni­gdy nie ośmie­li­liby się po­wie­dzieć, gdyby ist­niała choćby naj­mniej­sza szansa, że uko­chana osoba ich usły­szy. Ża­ło­sne. Cie­kawe, czy oni także wy­obra­żają so­bie od­po­wie­dzi? Bo jemu głos Ma­rii cią­gle brzmiał w uszach.

„Wiesz, jaki masz pro­blem, Chris?”.

„No, po­wiedz”.

„Fil­tru­jesz swoje uczu­cia”.

„Czyli?”.

„Czyli czu­jesz coś, ale za­miast to wy­ra­zić, naj­pierw to oce­niasz, za­sta­na­wiasz się, czy tak wy­pada. I mar­twisz się, co lu­dzie po­wie­dzą. Prze­cież to bzdura. Nie prze­stanę cię ko­chać, bo je­steś szczery”.

„Tego nie wiesz”.

„Prze­ko­naj się”.

Dla­tego przez parę ostat­nich go­dzin sta­rał się oczy­ścić swój filtr tak za­le­piony osa­dem nie­wy­po­wie­dzia­nego, że pra­wie ni­czego już nie prze­pusz­czał, a zwłasz­cza stra­chu, który przy­gnia­tał naj­bar­dziej; stra­chu, że nie zdo­łał ochro­nić swo­jej ro­dziny. Znowu. Dla­tego sie­dział te­raz przy ko­lej­nym szpi­tal­nym łóżku, w ob­li­czu ko­lej­nej straty.

I na­gle wró­cił my­ślami do Tam­tego Dnia przed pięt­na­stu laty, wy­ra­zi­stego jak za­wsze. Przy­po­mniał so­bie, jak szybko krew osty­gła i za­schła na jego pal­cach, jak się ką­pał, trąc włosy, żeby usu­nąć ślady po tym... po niej. Krew była już czarna i za­sko­ru­piała, ale go­rąca woda przy­wró­ciła ją do ży­cia, zmie­niła twarde grudki w lśniące kro­pelki rdzy spły­wa­jące i mie­sza­jące się z wodą. Przy­po­mniał so­bie, jak wy­ci­snął z gąbki czer­wień, która za­bar­wiła wi­ru­jącą w od­pły­wie wodę. Krą­żek osadu na bia­łej ce­ra­mice zo­stał jesz­cze długo po tym, jak wszystko spły­nęło.

Te ob­razy ni­gdy go nie opusz­czą.

– Tato, śpisz?

Mi­key de­li­kat­nie do­tknął jego ra­mie­nia. Chris otwo­rzył oczy i za­mru­gał dla lep­szego efektu.

– Dzięki, że przy­sze­dłeś – po­wie­dział.

– I tak nie mo­głem spać – od­parł Mi­key. – Ra­dzisz so­bie?

– Nie bar­dzo – mruk­nął Chris, my­śląc o tym, ile razy sam za­da­wał to py­ta­nie ko­muś, kto ewi­dent­nie roz­pa­dał się na ka­wałki. Uprzej­mość na­ka­zy­wała spy­tać. Tylko że tu­taj, w tej sali, nie było miej­sca na do­bre ma­niery. Lu­dzie czę­sto go py­tali, czy im dłu­żej się pi­sze o cier­pie­niu, tym ła­twiej się je znosi, a po­tem szybko sami so­bie od­po­wia­dali, nie do­pusz­cza­jąc go do głosu. „Pew­nie można przy­wyk­nąć”, mó­wili, a on przy­ta­ki­wał, bo nikt nie chciał wie­dzieć, że jemu ni­gdy się to nie udało.

Łóżko się za­ko­ły­sało, gdy Mi­key po­chy­lił się i po­ca­ło­wał matkę w po­li­czek, a po­tem ujął jej rękę. Po­ru­szał się nie­zdar­nie, a jego gest wy­da­wał się wy­mu­szony i jakby nie­sto­sowny. Chris dźwi­gnął się z krze­sła i sta­nął na­prze­ciwko syna po dru­giej stro­nie łóżka. Mi­key był za­ro­śnięty i chyba ska­co­wany.

– Co się stało?

– Po­li­cjanci twier­dzą, że upa­dła – wy­ja­śnił Chris. – Roz­biła głowę na ka­mien­nych scho­dach.

– Gdzie?

– Fle­sh­mar­ket Close.

– Jezu – Mi­key skrzy­wił się bo­le­śnie. – Stromo tam jest.

– No tak. Ale wiesz rów­nie do­brze jak ja, że twoja mama scho­dów ni­gdy się nie bała. Za­wsze twier­dziła, że im wię­cej, tym le­piej. Wła­śnie dla­tego za­daje so­bie tyle trudu i biega po Sta­rym Mie­ście. Mo­głaby to ro­bić bli­żej domu, ale tam jest dla niej za pła­sko.

Chris wy­obra­ził ją so­bie w domu i na wa­ka­cjach, szu­ka­jącą tras ze scho­dami i schod­kami, od czasu do czasu po­krzy­ku­jącą, gdy mu­siała od­sko­czyć w bok, żeby nie wdep­nąć w psią kupę, ka­łużę czy po­rzu­cone pu­dełko po ke­ba­bie. Była praw­dziwą pro­fe­sjo­na­listką, szlag by to tra­fił.

– Bie­gała?

– Na dzie­sięć ki­lo­me­trów, znowu.

– Kto ją zna­lazł?

– Nie wiem.

– I mó­wią, że się po­tknęła?

– Aha – po­wie­dział Chris. – Spraw­dzają na­gra­nia z mo­ni­to­ringu, ale wczo­raj po­li­cjant po­wie­dział, że to for­mal­ność. Uwa­żają, że to był po pro­stu wy­pa­dek. Nie wi­dzą po­wodu, żeby wsz­cząć do­cho­dze­nie.

– Zna­czy... za­raz... uwa­żasz, że po­winni?

– Nie mam pew­no­ści, Mi­key. Ale znam twoją mamę i wiem, że nie upa­dłaby tak po pro­stu.

– No tak – Mi­key wes­tchnął i oparł głowę na rę­kach, wpa­tru­jąc się w pod­łogę. Chris przy­glą­dał się, jak plecy jego syna uno­szą się i opa­dają. Od­dech Mi­keya, szybki, płytki, drżący, w ni­czym nie przy­po­mi­nał per­fek­cyj­nie sy­me­trycz­nych, wy­mu­szo­nych przez ma­szynę wde­chów i wy­de­chów Ma­rii. Można by było za­grać ja­kiś utwór do tego me­cha­nicz­nego akom­pa­nia­mentu i nie wy­paść z tempa. Chris nie mógł tego znieść, szu­kał py­ta­nia, które mógłby za­dać, by za­głu­szyć dźwięk apa­ratu oraz to, co ozna­czała jego obec­ność.

– Po­wie­dzia­łeś Ra­chel?

Mi­key przy­tak­nął i za­czął sku­bać zę­bami pa­zno­kieć ser­decz­nego palca.

– Przy­je­dzie do szpi­tala?

Chris miał na­dzieję, że nie i że tego po nim nie wi­dać. Żona Mi­keya była trudna do znie­sie­nia na­wet w nor­mal­nej sy­tu­acji, a co do­piero te­raz.

– Po­wie­działa, że na ra­zie zo­sta­nie w domu. Po­my­śla­łem, że bę­dzie le­piej, je­śli po­sie­dzimy z mamą sami. Udało ci się skon­tak­to­wać z Ruth?

Chris po­krę­cił głową.

– Nie. Na­gra­łem się, ale...

– Jest w in­nej stre­fie cza­so­wej.

– No tak.

– A poza tym... to Ruth. Wiesz, jaka jest.

„Wiem?”, chciał spy­tać Chris, ale zde­cy­do­wał się na mil­cze­nie, któ­rego po­tem nie po­tra­fił już prze­rwać. Mi­key parę razy otwo­rzył usta, żeby coś po­wie­dzieć, ale od razu je za­my­kał. W końcu wy­do­był z sie­bie szept, jakby nie chciał, żeby matka go nie usły­szała.

– Tato...? – ode­zwał się, od­wra­ca­jąc oczy. – Skon­tak­to­wa­łeś się z wuj­kiem Ma­teo?

– Jesz­cze nie – od­parł Chris, ru­mie­niąc się na sam dźwięk tego imie­nia.

– Po­dróż z Bar­ce­lony nie trwa długo.

– Je­śli mu się ze­chce.

Ma­teo był je­dy­nym bra­tem Ma­rii, ale o pięt­na­ście lat od niej młod­szym – i tylko o dzie­sięć lat star­szym od Mi­keya. Ro­dzice na­zy­wali go późną nie­spo­dzianką, ale on sam uwa­żał, że był nie­chciany i przez całe ży­cie usi­ło­wał uciec przed klą­twą, którą sam na sie­bie rzu­cił. Ma­ria okre­ślała go sło­wem „pro­ble­ma­tyczny”, Chris – wie­loma in­nymi, przy czym żadne z nich nie było po­chlebne. Ale bez względu na to, ja­kie ety­kietki mu przy­le­piali, Chris miał pew­ność co do jed­nego: nie chce tu te­raz tego czło­wieka.

– Po­wi­nie­neś do niego za­dzwo­nić – po­wie­dział Mi­key.

Chris za­ci­snął zęby. Re­spi­ra­tor szu­miał, pierś Ma­rii uno­siła się i opa­dała. Mi­key wy­glą­dał, jakby chciał po­wie­dzieć coś jesz­cze, ale za­gryzł wargę i spoj­rzał w mil­cze­niu na le­żącą nie­ru­chomo matkę. Ma­ria za­wsze wy­glą­dała eg­zo­tycz­nie. Gdyby umie­ścili jej twarz na re­kla­mie, sprze­da­łaby mi­liony pa­czek pa­pie­ro­sów. Jej skóra miała od­cień la­ski cy­na­monu – dar na­tury, bo więk­szość dni spę­dzała pod bia­łym nie­bem Szko­cji. Mi­key i Ruth odzie­dzi­czyli to po niej – a także ciała stwo­rzone do pły­wa­nia i za­mi­ło­wa­nie do wa­rzyw strącz­ko­wych. Ale oczy mieli po Chri­sie: nie­spo­kojne, wiecz­nie zer­ka­jące za sie­bie, nie­ustan­nie roz­draż­nione pył­kami i po­waż­nymi roz­mo­wami.

Spoj­rzał na żonę. Jej po­wieki znowu były skle­jone twardą żółtą sko­rupą. Gdy zja­wił się tu po raz pierw­szy, usi­ło­wał zdra­pać ją pa­znok­ciem, ale pie­lę­gniarka upo­mniała go, żeby był de­li­katny. Przy­nio­sła wa­ciki i bu­te­leczkę płynu an­ty­bak­te­ryj­nego, a na­stęp­nie po­ka­zała, jak po­wi­nien się nimi po­słu­żyć. Zro­bił do­kład­nie to, co mu ka­zała, i go ze­mdliło. Po­czuł się, jakby bal­sa­mo­wał zwłoki.

Ale i tak było to ła­twiej­sze niż roz­mowa z Ma­teo.

Się­gnął po wa­ciki i płyn, żeby się czymś za­jąć. Uniósł klapkę na­krętki, po­wą­chał za­war­tość, po czym znowu ją za­mknął i ob­ró­cił bu­te­leczkę w dło­niach, uda­jąc za­in­te­re­so­wa­nie li­stą skład­ni­ków spi­saną mi­kro­sko­pijną czcionką na ety­kie­cie. Ale wie­dział, że to gra­nie na zwłokę i że nie może tego ro­bić dłu­żej. Mu­siał za­dzwo­nić.

Ma­ria za­pewne miała nu­mer brata w ko­mórce.

Chris wstał i pod­szedł do szafy. Wy­jął spor­tową kurtkę Ma­rii. Żona wy­brała ją ze względu na prak­tyczne kie­sze­nie, w tym jedną po­dłużną na le­wym rę­ka­wie, ide­al­nie miesz­czącą te­le­fon. Ale te­le­fonu w niej nie było – a to nie pa­so­wało do Ma­rii. „Na wszystko jest miej­sce i wszystko jest na swoim miej­scu”, po­wta­rzała. Zdjął kurtkę z wie­szaka i za­czął otwie­rać ko­lejne kie­sze­nie. Czuł się nie­zręcz­nie, grze­biąc wśród chu­s­te­czek i ra­chun­ków za rze­czy, które ku­piła, gdy go przy niej nie było. Ale się opła­ciło. Ko­mórka znaj­do­wała się w we­wnętrz­nej kie­szeni.

Wy­świe­tlacz był czarny; gdy pa­dło na niego świa­tło, po­ja­wiły się ślady pal­ców Ma­rii w miej­scu, które ostat­nio do­ty­kała. Nie mógł tego znieść; żeby tego nie wi­dzieć, wy­bu­dził ko­mórkę, ale otrzy­mał żą­da­nie sze­ścio­cy­fro­wego ha­sła. Wpi­sał datę ich ślubu, lecz tym ra­zem Ma­ria wy­brała coś in­nego. Spró­bo­wał jesz­cze raz, z tym sa­mym skut­kiem.

– Masz po­mysł, ja­kie ha­sło mo­gła wy­brać mama?

Mi­key pod­niósł wzrok i wzru­szył ra­mio­nami.

– Uro­dziny Ruth?

– Warto spró­bo­wać. – Chris wpi­sał datę, ale te­le­fon po­zo­stał za­blo­ko­wany. – Coś jesz­cze?

Mi­key wes­tchnął.

– Daj go, tato.

Prze­chy­lił się, się­ga­jąc po te­le­fon, de­li­kat­nie uniósł rękę matki i przy­ci­snął jej kciuk do czuj­nika. Ekran się roz­ja­rzył.

Chris po­czuł w gar­dle gru­zeł. Prze­łknął ślinę z wy­sił­kiem, sta­ra­jąc się go usu­nąć.

Na ta­pe­cie te­le­fonu Ma­rii było stare zdję­cie ich czwórki – zbli­że­nie, ale ich twa­rze kryły się pod ikon­kami i pęk­nię­ciami roz­cho­dzą­cymi się zyg­za­ko­watą pa­ję­czyną po ekra­nie. Chris, Ma­ria, Mi­key i Ruth, ra­zem, ale roz­trza­skani na ka­wałki.

Nie po­zwoli na to.

Otwo­rzył kon­takty i za­czął szu­kać nu­meru Ma­teo. Nie roz­ma­wiał z nim od lat – od Tam­tego Dnia uni­kał Bar­ce­lony – ale na­dal świet­nie go pa­mię­tał. Ma­teo był po­dobny do Ma­rii, lecz jego skó­rze bra­ko­wało bla­sku i zdro­wia, a uśmie­chowi – ra­do­ści.

Na sa­mym szczy­cie li­sty znaj­do­wało się AaaaaaaaRuth. Ruth, za­wsze nu­mer je­den. Po­czuł zna­jomy trze­pot w piersi, za­po­wia­da­jący roz­wi­nię­cie się wiel­kiej, czer­wo­nej flagi ostrze­gaw­czej.

„Za­uważ mnie – mó­wiła. – Zwróć na mnie uwagę”.

Ale prze­cież Chris był mi­strzem od­wra­ca­nia wzroku. Zje­chał na sam dół li­sty, do li­tery Z. Zdzi­wił się, że Ma­ria ma w kon­tak­tach tyle nie­zna­nych mu osób. Może to ko­le­żanki z jogi albo z grupy me­dy­ta­cyj­nej, na którą za­częła cho­dzić w czwartki wie­czo­rem. W każ­dym ra­zie imie­nia Ma­teo wśród nich nie było. Roz­mowa ze szwa­grem mu­siała za­cze­kać.

Wszedł w usta­wie­nia i zmie­nił nu­mer PIN na datę ich ślubu, po czym za­blo­ko­wał ekran. Szkoda, że nie może tak zro­bić ze wspo­mnie­niem Tam­tego Dnia sprzed pięt­na­stu laty. On i Ma­ria wró­cili do miesz­ka­nia Ma­teo póź­niej, niż za­mie­rzali. Za­stali pu­ste po­koje i otwartą bu­telkę brandy. Chris pa­mię­tał strach drżący w gło­sie żony, kiedy uświa­do­mili so­bie, że coś jest nie tak: że Ruth nie ma tam, gdzie po­winna być.

„Ruth – rzu­ciła Ma­ria. – Gdzie jest Ruth?”.

Wy­obra­ził so­bie, że gdyby ock­nęła się ze śpiączki i zro­zu­miała, że córki przy niej nie ma, po­wie­dzia­łaby to samo. Mógł uni­kać roz­mowy ze szwa­grem, ale Ruth mu­siała wie­dzieć. Dzie­lił ich Atlan­tyk, a zna­jąc ją, można było mieć pew­ność, że znaj­duje się da­leko od lot­ni­ska. Ale po­winna na­tych­miast ru­szyć w drogę do domu.

Wziął te­le­fon i znowu wy­brał nu­mer, usi­łu­jąc zi­gno­ro­wać słowa od nie­dawna koń­czące każdą jego myśl: „Za­nim bę­dzie za późno”.

Ja i Ruth po­zna­li­śmy się w cza­sach, gdy dzie­liła się smar­kami, śliną, ubra­niami i ką­pielą z każ­dym, kto o to po­pro­sił. Bie­gała goła po plaży, parku i domu, nie ma­jąc po­ję­cia, dla­czego ktoś miałby się na nią ga­pić lub ją ko­men­to­wać. By­li­śmy nie­roz­łączni i wtedy ni­komu to nie prze­szka­dzało.

Gdy by­łem obok, Ruth od­py­chała od sie­bie ner­wo­wych, drżą­cych chłop­ców, sto­ją­cych na na­brzeżu z pod­ku­lo­nymi pal­cami stóp i wy­cią­gnię­tymi szy­jami, wpa­trzo­nych sze­roko otwar­tymi oczami w lo­do­wate szare wody dwa me­try po­ni­żej. Ki­wa­łem głową, a wtedy rzu­cała się w mo­rze, wy­prze­dza­jąc wszyst­kich. Gdy jej smu­kłe ciało wy­nu­rzało się z wody, jej tata bił brawo, a ona na­tych­miast na niego spo­glą­dała, jakby ich głowy łą­czyła nie­wi­dzialna nić, któ­rej żadne z nich nie chciało ze­rwać na­wet na mi­nutę. Ona była szczę­śliwa, że mnie po­słu­chała, a ja – że zro­biła, co jej ka­za­łem.

Gdy by­łem obok, Ruth ga­niała ze mną aż do utraty tchu, a po­tem kła­dła się na ple­cach na tra­wie i pa­trzyła w zmie­nia­jące się kształt chmury. Kła­dłem się obok niej i by­li­śmy ja, ona i na­sze bi­jące serca, i białe niebo, za­wsze kry­jące swój błę­kit. Opo­wia­da­łem jej, że to niebo za­wsze bę­dzie ta­kie samo, bez względu na to, gdzie się po­ło­żymy albo jak bar­dzo sfa­ty­go­wane i po­marsz­czone staną się na­sze ciała – ona zga­dzała się ze mną, a ja by­łem szczę­śliwy, że wi­dzi świat mo­imi oczami.

Wtedy nie kwe­stio­no­wała tego, co było mię­dzy nami.

Wtedy nie było krwi na rę­kach – ani jej, ani mo­ich.

ROZ­DZIAŁ 3

Mi­key po­dał Chri­sowi kawę i cro­is­santa, po czym prze­szedł na drugą stronę łóżka Ma­rii i usiadł na pla­sti­ko­wym krze­sełku świ­śnię­tym z sali dla go­ści. Spę­dził tam noc, roz­wa­lony na pod­ło­dze. Chris zo­stał z Ma­rią; nie­po­kój wi­bro­wał w każ­dej ko­mórce jego ciała. Pra­gnęło ono snu, ale umysł gwał­tow­nie się sprze­ci­wiał.

– Ruth na­dal się nie ode­zwała?

– Ani sło­wem – po­wie­dział Chris, zer­ka­jąc na ze­ga­rek. – A od wy­padku mamy mi­nęły już dwa­dzie­ścia cztery go­dziny.

Mi­key po­ki­wał głową i obaj spoj­rzeli na pierś Ma­rii, uno­szącą się i opa­da­jącą, raz po raz. Chris sko­ja­rzył od­głos re­spi­ra­tora z nur­ko­wa­niem i po­zwo­lił swoim my­ślom po­szy­bo­wać nad mo­rze, do świata bez ścian. Gdy dzieci były młod­sze, wy­pły­wali ra­zem łódką. Ma­ria stała przy ste­rze, Chris spraw­dzał sprzęt i po­ma­gał Mi­key­owi i Ruth wci­snąć się w małe pianki. Wtedy nie znali stra­chu. Zwy­czaj­nie prze­ska­ki­wali przez burtę i po­zwa­lali mo­rzu, żeby ich uno­siło, żeby zmie­niło ich ze stwo­rzeń cho­dzą­cych w dry­fu­jące. Za­mknął oczy i uj­rzał Ma­rię nad mo­rzem – ale nie­spo­dzie­wa­nie za­częła to­nąć, jej włosy uno­siły się jak wo­do­ro­sty, bez­władne koń­czyny ko­ły­sały się tu i tam tar­gane nie­wi­docz­nymi prą­dami. Wy­obra­ził so­bie jej ciało, roz­pły­wa­jące się po­woli, za­si­la­jące pod­wodny świat, w któ­rym czuła się jak w domu. To było nie­mal piękne. Ale wie­dział, jak to na­prawdę wy­gląda – prze­cież nie­raz stał w por­cie, ro­biąc no­tatki do ar­ty­kułu na pierw­szą stronę, gdy po­li­cjanci bro­dzili po ko­lana w lo­do­wa­tej wo­dzie, wy­ła­wia­jąc z niej wzdęte zwłoki. Wiel­kie gni­jące ba­lony o twa­rzach, które stały się dzie­sięć razy więk­sze niż były, z oczami wy­dzio­ba­nymi przez mewy.

„Prze­stań, Chris. Prze­stań”.

Ulżyło mu, gdy usły­szał szczęk wózka pie­lę­gniarki na ko­ry­ta­rzu, a po chwili jedno puk­nię­cie do drzwi i zbyt ra­do­sne w tych oko­licz­no­ściach „Dzień do­bry, pa­no­wie!”. Ko­bieta po­pro­siła o pięć mi­nut sam na sam z pa­cjentką. Kiw­nęli gło­wami, szur­nęli krze­słami i wy­szli.

Ma­sze­ro­wali w nie­zręcz­nym mil­cze­niu je­dy­nym w ca­łym szpi­talu ko­ry­ta­rzem z wy­kła­dziną (zna­ko­mity wy­bór ko­loru: siny jak wargi nie­bosz­czyka), łą­czą­cym wy­dział ura­zowy z OIOM-em. Ja­kim cu­dem Ma­ria się tu zna­la­zła? Na ra­zie nie miał kon­kret­nych in­for­ma­cji o jej sta­nie – i żad­nych wia­do­mo­ści od po­li­cji. Bie­gła, upa­dła, roz­biła głowę o ka­mień. I to wszystko?

Po­li­cjanci po­wie­dzieli, że nie mają do­wo­dów na udział osób trze­cich – przy­naj­mniej na ra­zie – ale dzien­ni­kar­ska żyłka nie po­zwo­liła mu w to uwie­rzyć. Jak wy­glą­dała al­ter­na­tywa? Kla­syczne py­ta­nie, ba­nał. Wsty­dził się, że w ogóle o nim po­my­ślał, nie mó­wiąc już o wy­po­wie­dze­niu go na głos.

Upa­dła czy ktoś ją po­pchnął?

Od­su­nął od sie­bie tę myśl, otwo­rzył prze­szklone drzwi na końcu ko­ry­ta­rza. Za nimi znaj­do­wał się smętny ogró­dek, nie­gdyś oku­po­wany przez pa­la­czy, te­raz prze­mia­no­wany na Strefę Czy­stego Po­wie­trza, jak gło­siła ta­blica ku­piona za pie­nią­dze po­dat­ni­ków, chyba tylko po to, by ofi­cjal­nie po­wia­do­mić lu­dzi, że zna­leźli się na dwo­rze.

Kie­dyś Chris zdo­łałby z tego zro­bić przy­zwo­ity ar­ty­kuł – do­wie­działby się, ile kosz­to­wała ta­blica, i po­in­for­mo­wałby opi­nię pu­bliczną o idio­tycz­nym mar­no­wa­niu pie­nię­dzy. Czy­tel­nicy za­wsze chęt­nie się rzucą na nowy po­wód do na­rze­ka­nia, wdzięczni za od­wró­ce­nie uwagi od na­prawdę waż­nych spraw i praw­dzi­wie bo­le­snych hi­sto­rii. Ła­twiej czy­tać o ko­rup­cji i nie­kom­pe­ten­cji po­li­ty­ków, niż przy­swoić je­den aka­pit o ta­kim sa­mym jak ty czło­wieku, który prze­stał ist­nieć.

Czy tak bę­dzie i tym ra­zem? Może. Pierw­sza wia­do­mość o wy­padku Ma­rii zo­stała wci­śnięta w ru­brykę „Wie­ści w skró­cie” w in­ter­ne­to­wym wy­da­niu ga­zety – dwa zda­nia zgrab­nie pod­su­mo­wu­jące nie­szczę­ście jego ro­dziny. „Wczo­raj w cen­trum Edyn­burga zna­le­ziono ko­bietę z po­waż­nymi ob­ra­że­niami głowy. Pięć­dzie­się­cio­ośmio­latka, znana w oko­licy na­uczy­cielka li­ceum Ma­ria Mor­ri­son, zo­stała prze­wie­ziona do Royal In­fir­mary”. Sam na­pi­sał setki ta­kich tek­stów, może na­wet ty­siące. Ale tym ra­zem cho­dziło o niego. Tym ra­zem nie ob­ser­wo­wał z bez­piecz­nej od­le­gło­ści, jak wy­ko­leja się czy­jeś ży­cie. Tym ra­zem ślady na as­fal­cie zo­sta­wiły krew i skóra Ma­rii. A je­śli wkrótce nie do­dzwoni się do Ruth, sta­nie się ty­po­wym „za­nie­po­ko­jo­nym krew­nym” wzy­wa­ją­cym córkę do na­wią­za­nia kon­taktu. Roz­pacz­li­wie chciał z nią po­roz­ma­wiać, za­nim wie­ści do­trą do niej w inny spo­sób.

Znowu wy­brał nu­mer Ruth, krą­żąc po ma­leń­kim ogródku. Nic.

– Wciąż nie włą­czyła ko­mórki – po­wie­dział. – Spró­buję za­dzwo­nić z te­le­fonu mamy.

– To na nic – od­parł Mi­key. – Ra­czej nie dziwi, że Ruth się nie od­zywa, prawda? Zwłasz­cza je­śli jest na ja­kiejś wiel­kiej wy­pra­wie. Dziś ina­czej o tym my­ślisz tylko dla­tego, że na­prawdę mu­sisz z nią po­roz­ma­wiać. Gdyby wy­łą­czyła te­le­fon w ja­ki­kol­wiek inny po­nie­dzia­łek, w ogóle by cię to nie zdzi­wiło.

– Może.

– Nie żadne „może”. To nor­malne za­cho­wa­nie Ruth.

Mi­key od­chy­lił głowę i spoj­rzał na kwa­drat za­chmu­rzo­nego nieba.

– A wła­ści­wie kiedy z nią ostatni raz roz­ma­wia­łeś? Cho­dzi mi o te­le­fon, a nie o wy­sła­nie wia­do­mo­ści czy ma­ila.

Chris skrzy­wił się z za­kło­po­ta­niem.

– Pew­nie kilka mie­sięcy temu. A ty?

– Od two­jego uro­dzi­no­wego week­endu nie za­dzwo­niła do mnie ani razu. Śle­dzę jej zdję­cia on­line i to wszystko.

– Znowu się po­kłó­ci­li­ście?

– Nie bar­dziej niż zwy­kle.

– Szcze­rze mó­wiąc, nie są­dzę, aby ci wy­ba­czyła, że ob­cią­łeś jej te cho­lerne włosy przed przed­sta­wie­niem. Chry­ste, jak twoja matka się wście­kła.

– Wielka afera Kop­ciuszka – przy­znał Mi­key i przez chwilę obaj uśmie­chali się do wspo­mnień. – „Gwiazda przed­sta­wie­nia oskal­po­wana przez roz­wście­czo­nego brata”.

– Bie­dac­two – Chris przy­po­mniał so­bie za­laną łzami Ruth scho­dzącą po scho­dach i ści­ska­jącą w rącz­kach ob­cięty war­ko­czyk, w któ­rym wciąż tkwiła spinka. A wszystko przez to, że bez po­zwo­le­nia grała w gry Mi­keya i nie­chcący ze­psuła kon­solę, za­le­wa­jąc ją pi­ciem. Gdy Mi­key to od­krył, wziął z szu­flady w ga­bi­ne­cie no­życzki Ma­rii i za karę ob­ciął sio­strze włosy. Chris i Ma­ria byli obu­rzeni, Mi­key do­stał szla­ban, a Ruth mu­siała wy­stą­pić w pe­ruce.

– Nie­źle jej po­szło, prawda? Do­bra ak­torka z tej na­szej Ruth. Ale przez cie­bie wszy­scy się z niej śmiali.

– E, Ruth so­bie z tym ra­dziła – od­parł Mi­key i ob­jął się rę­kami, jakby na­gle zro­biło mu się zimno. – No do­brze, zaj­rzę do mamy.

Chris od­pro­wa­dził go wzro­kiem i znowu za­dzwo­nił do Ruth. Od razu usły­szał wia­do­mość, że te­le­fon jest wy­łą­czony, po czym prze­łą­czyło go na pocztę gło­sową – tak samo jak po­przed­nio. Wes­tchnął, ale wie­dział, że musi być cier­pliwy. Ruth włą­czy w końcu te­le­fon. Prawda?

Na nie­które py­ta­nia le­piej nie od­po­wia­dać.

Spraw­dził wia­do­mo­ści, żeby się czymś za­jąć. W ma­ilu nic, w SMS-ach nic, w me­diach spo­łecz­no­ścio­wych nic. Otwo­rzył no­tes, za­pi­sał go­dzinę próby kon­taktu z Ruth i do­dał „brak po­stę­pów”. Nie ustąpi. Po­sta­no­wił ro­bić tak co go­dzinę, do­póki się nie do­dzwoni. Ku­siło go, żeby znowu spró­bo­wać, ale osta­tecz­nie wło­żył obie ko­mórki do kie­szeni i wró­cił do szpi­tala.

Drzwi po­koju Ma­rii były za­mknięte. Gdy usły­szał do­bie­ga­jące zza nich prze­ni­kliwe elek­tro­niczne pi­ski, strach wy­buchł mu w piersi jak po­żar. Ma­szyny pod­trzy­mu­jące ży­cie Ma­rii brzmiały ina­czej, przy­naj­mniej wtedy, gdy jej serce biło. Chry­ste. Krew za­pul­so­wała mu w opusz­kach pal­ców, gdy na­ci­snął klamkę.

Ko­bieta, którą Chris znał – choć tylko z miejsc zbrodni – po­cie­szała Mi­keya. Pod­nio­sła wzrok, przy­wi­tała się ski­nie­niem głowy, ale się nie uśmiech­nęła.

– Pro­szę za mną – po­wie­działa. – Mamy nowe wia­do­mo­ści.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki