Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Andy Campbell, doświadczony ratownik medyczny, oczekuje na wyrok w sprawie o morderstwo. Jego żona, Stef, zniknęła w tajemniczych okolicznościach, a ślady znalezione w ich domu – plama krwi w łazience, zapach wybielacza, milczący telefon – budzą niepokój. Andy twierdzi, że Stef wyjechała na artystyczny plener, ale jej samochód wciąż stoi w garażu. Gdy sprzątaczka Campbellów Betty, uduchowiona, samotna kobieta, zafascynowana Stef, zaczyna zadawać pytania, atmosfera wokół Andy’ego gęstnieje. A to dopiero początek...
Narracja prowadzona jest z kilku perspektyw – Andy’ego, Betty oraz samej Stef – i ukazuje wydarzenia z różnych punktów w czasie. Każda z postaci nosi w sobie bolesną przeszłość: dziecięce traumy, rozbite relacje rodzinne, poczucie winy i niespełnione marzenia. Emma Christie z niezwykłą wrażliwością i psychologiczną precyzją buduje portrety bohaterów, pokazując, jak łatwo stracić kontrolę nad własnym życiem i jak trudno odróżnić prawdę od złudzenia.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 291
Tytuł oryginału: Find Her First
Published in 2022 by Welbeck Fiction Limited, an imprint of Welbeck Publishing Group Based in London and Sydney www.welbeckpublishing.com
Copyright © Emma Christie, 2022 Copyright for this edition © Wydawnictwo ARKADY Sp. z o.o., Warszawa 2025
Wszystkie postacie i wydarzenia w tej książce, poza tymi, które znajdują się w domenie publicznej, są fikcyjne, a jakiekolwiek podobieństwo do prawdziwych osób, żywych lub zmarłych, jest czysto przypadkowe.
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej publikacji nie może być reprodukowana w jakiejkolwiek formie ani powielana graficznie, elektronicznie czy mechanicznie, w tym za pomocą kopiowania, nagrywania ani przechowywania w informatycznej bazie danych, bez pisemnej zgody wydawcy. Prosimy o przestrzeganie praw twórców do ich własności intelektualnej i nieudostępnianie książki w sieci.
Tłumaczenie: Maciejka Mazan
Redakcja: Barbara Jampolska-Wasiak
Korekta: Jowita Kostrzewa
Projekt okładki: Natalia Krzeszczakowska / [email protected]
Skład i łamanie: Krystyna Szych
ISBN 978-83-213-5350-0
Wydanie I, 2025, Symbol 5364/R
CIP Biblioteka Narodowa Christie, Emma Odnajdź ją / Emma Christie ; tłumaczenie: Maciejka Mazan. - Wydanie I. - Warszawa : LeTra, 2025
Wydawnictwo ARKADY Sp. z o.o. ul. Dobra 28, 00-344 Warszawa tel. 22 444 86 50 e-mail: [email protected], www.arkady.eu Facebook: @Wydawnictwo.Arkady, Instagram: @wydawnictwo.arkady Facebook: @Wydawnictwo.Letra, Instagram: @wydawnictwo_letra księgarnia wysyłkowa: tel. 22 444 86 56www.arkady.info
Konwersja do formatu ePub 3: eLitera s.c.
Dla mamy i taty za TĘ piosenkę.
I dla Mari – za słuchanie.
„Proszę. Nie”.
Te słowa nie chciały ucichnąć. Brzmiące w tle – jak szum, zawsze takie same. Nie zmieniły się przez ostatnie miesiące. Były jak wyciągnięte z morskiego dna miny – stare, ale nadal zdolne do wysadzenia w powietrze łodzi z pasażerami.
„Proszę. Nie”.
Zależnie od dnia na pierwszy plan wysuwały się inne szczegóły: lekka bełkotliwość wymowy, kropelki śliny na wyschniętych wargach, desperacja w oczach. Obłok pary powoli kłębiący się w przestrzeni między nimi, rzęsy obciążone łzami, nadal ciepłymi, gdy zostały wytarte – potem, po wszystkim.
„Proszę. Nie”.
Wiele razy odstęp między wdechem a wydechem niebezpiecznie się przeciągał. Odgłos wytężonego oddechu przywoływał obraz nałogowego palacza, płuc oblepionych czarną smołą. Ale to nie tak. Nawet u kresu te płuca były zdrowe, różowe, nawilżone, wypełnione rześkim górskim powietrzem pachnącym sosnowym igliwiem w lesie usłanym plamkami słonecznego światła.
Właśnie w takie miejsce ludzie przychodzą, by umrzeć.
Jeśli mają wybór.
TERAZ
Sala sądowa tonęła w świetle wiszących na łańcuchach świetlówek ze zdechłymi muchami na dnie plastikowych rurek. Żałosna śmierć. Gdyby Andy Campbell to powiedział, jego koledzy parsknęliby śmiechem i spytali, czy istnieje dobry sposób, żeby umrzeć. Wiele, odpowiedziałby, i z zapałem zabrałby się do wyjaśniania każdemu, kto chciał słuchać, swojej teorii o czterech rodzajach śmierci.
Nagła, niespodziewana, spokojna lub spowodowana chorobą – długą bądź krótką, niepotrzebne skreślić. Ludzie często dodawali „w otoczeniu rodziny i przyjaciół”, ale Andy argumentował, że to okoliczności, a nie rodzaj śmierci.
Wystarczyło poczytać nekrologi w gazetach, żeby uznać jego rację. Każdy człowiek przy zdrowych zmysłach wybrałby spokojną śmierć, ale akurat ta zdarzała się najrzadziej.
Poznał tę prawdę w domu, jako dziewięciolatek. Nie trzeba było wiele: ciepła kąpiel i brak uwagi. W jednej chwili był opiekuńczym starszym bratem, w kolejnej – migały niebieskie światła, a jego siostrzyczka leżała nieruchomo w szpitalu, podłączona do maszyny, która za nią oddychała. Gdy nadeszła śmierć, winą obarczono jego – co prawda nie padło nawet jedno słowo, ale czuł to na każdym kroku. Przysiągł sobie wówczas, że będzie robić wszystko, żeby ratować życie. Realizował tę przysięgę jako ratownik medyczny, walcząc z chorobami, wypadkami i śmiertelnymi ranami, zadanymi czasem z premedytacją, czasem nieumyślnie.
Kategorie śmierci miały tysiące podkategorii, ale wszystkie łączył ten sam wspólny mianownik: dysfunkcja ciała lub umysłu. Andy kiedyś nie miał co do tego żadnych wątpliwości. A teraz?
„Bez komentarza”.
Podczas pierwszej wizyty w sądzie zdziwiło go, jak swobodnie się tam poczuł – jakby znalazł się na planie serialu telewizyjnego. Oskarżeni o drobne przestępstwa dresiarze stali razem przy głównym wejściu, odprężeni, łypiąc na pub po drugiej stronie ulicy, a niekiedy, jeśli czas na to pozwalał, wymykając się chyłkiem na kufelek. Palili, spluwali i nie reagowali, kiedy ktoś usiłował ich ominąć. Szara cera, zapadnięte oczy. Byli to stali bywalcy sądu – typy, które włamują się do garażu pod nieobecność właściciela i które trafiają do aresztu za rzucanie przekleństwami oraz butelkami w ratowników.
Ale nie był gotowy na ciszę panującą wewnątrz budynku.
Sądy w ogóle są pełne milczącego cierpienia.
Ludzkie życie zmieniało tu tor, a nie można było podnieść głosu, powiedzieć choć słowa. Andy nieraz był świadkiem, jak kruche staruszki sztorcowały bibliotekarzy, gdy nie dostały upragnionej książki, a turyści robili piekło stewardesom, bo nie mogli upchnąć bagażu podręcznego w schowku. Ludzie regularnie wrzeszczą na dostawców, recepcjonistki, na wpychających się przed nimi w kolejkę klientów. A co było najgorsze? Zwykle wściekająca się osoba traciła bardzo niewiele, jeśli w ogóle cokolwiek. Trochę czasu, parę funtów, ale nie było to nic, czego nie dałoby się naprawić, zamienić, znowu zdobyć i zapomnieć do wieczora. Te rany nie zostawiały blizn.
A jednak teraz, w sali sądowej, wszyscy respektowali wymóg milczenia, nawet jeśli ktoś przez nich kochany stracił życie, a ktoś inny do tego doprowadził. To było jak oglądanie niemego filmu pod wodą.
Ludzie odzywali się tylko podczas sprawdzania listy, a potem odpowiadając na pytania. To był jakiś absurd.
Jak Andy miał opanować swoją rozpacz?
Krzyk był naturalny. Nienawiść też. Ale nie dawały się zmierzyć, opatrzyć etykietką i skatalogować, więc nie chciano ich na tej sali.
Stopniowo się przekonywał, że w tym miejscu trzeba milczeć albo posługiwać się starannie dobranymi eufemizmami, które były jak surowe kamienie wyszlifowane do gładkości przez prawników i dziennikarzy, tak że mieściły się w dłoni i już nie zadrapywały.
Andy spuścił głowę i spojrzał na swoje ręce. Dobrze, że nie potrafią mówić.
W przeciwieństwie do dziennikarzy, którzy robili to zbyt głośno.
Jakby na sygnał dobiegły go szepty z ław dla prasy, w które wciskali się ostatni reporterzy – ramię w ramię, udo przy udzie. Musiało ich być z dziesięciu. Pochylali się nad notesami, klikali długopisami, wertowali kartki, bo dziś czytelnicy mieli dostać coś, czego pragnęli: wyrok.
Sędzia stanął na swoim miejscu, poprawiając czarną togę. Zerknął na widzów, usiadł i dał znak prawnikom, że mogą zacząć robić to, co do nich należy – zmieniać czyny w słowa, oskarżenie w wyrok, zwykłego człowieka w zabójcę.
PÓŁ ROKU WCZEŚNIEJ
Betty nie miała uprzedzeń. Nie liczyło się dla niej, ile miały lat ani czy przed spotkaniem z nią przemierzyły świat. Uwielbiała wymyślać ich historie, tworzyć w wyobraźni barwne obrazy licznych palców, które dotknęły przynoszących szczęście pieniążków. Gdy nie sprzątała cudzych zapuszczonych domów, poświęcała czas na wyobrażanie sobie historii, obmyślanie imion, wyglądu i pragnień ludzi, których nie znała, lecz czuła z nimi niezwykłą więź. Oto ona, Betty Stevenson z Portobello, połączona misterną koronką życia z brodatym biznesmenem z Perth, pyzatymi chłopcami z Nethy Bridge i ekscentryczną babcią z Kirkcudbright, a może i z rudą kobietą pracującą u rzeźnika z sąsiedztwa, tą, co się tak strasznie jąka, że wypowiedzenie słowa „mielonka” zajmuje jej dwadzieścia sekund. A Betty trzymała w dłoni chwilę z życia tych ludzi, odciśniętą w miedzi historię.
Ale nie chodziło o to, by te monety zatrzymać.
Betty pochyliła się w świetle latarni na Portobello Promenade, udając, że zawiązuje sznurówkę. Dyskretnie położyła na ziemi pensa awersem do góry.
Zerknęła przez ramię, wyobrażając sobie przykucniętego obok młodszego braciszka z oczami jeszcze zapuchniętymi po drzemce i gorącym oddechem, pachnącym truskawkowymi landrynkami. W tamtych czasach była dla niego przewodniczką i wyrocznią. To ona mu powiedziała, że monety mają bijące serca, więc siedział w milczeniu, ściskając w dwóch palcach pensa, aż w końcu poczuł rytmiczny puls. Wierzył w to przez lata, dopóki starsi chłopcy z podwórka nie dowiedzieli się o tym i nie zmusili go do ugryzienia monety tak mocno, że złamał ząb.
Betty uważała, że to jej wina.
Ale nigdy nie straciła wiary w monety.
Nic nie cieszyło jej bardziej od widoku szczerze uszczęśliwionego Znalazcy, który znajdował w swoim zabieganym życiu chwilę, żeby pochylić się i podnieść pensa tak pieczołowicie umieszczonego w starannie wybranym punkcie przez Betty. Zatopieni w myślach ludzie, dojeżdżający do pracy, wracający do domu lub wybierający się na popołudniowy jogging, przypadkowo spoglądali na mały miedziany krążek na ziemi. Sama moneta wyglądała zwyczajnie, ale jej obecność w niezwykłym miejscu zaburzała ruch codziennego kołowrotka, a nawet na chwilę go unieruchamiała. Nagle przechodnie znowu zachowywali się jak dzieci, robili coś bez sensu, coś nielogicznego, nieprzynoszącego znaczącego zysku. Ta moneta dawała im szczęście – za sprawą Betty.
Zazwyczaj jej pensy zauważano w ciągu czterdziestu minut. Na ogół w tym czasie pojawiał się Niezdecydowany, który widział monetę, ale postanawiał jej nie dotykać – albo dlatego, że się spieszył, albo dlatego, że się wstydził zabrać zgubiony przez kogoś pieniążek. Betty uważała, że monetki na szczęście podnoszą ludzie wierzący w magię, ale po wnikliwych obserwacjach doszła do wniosku, że oprócz tego musi pojawić się jeszcze pewien impuls. Głównym czynnikiem była nie wiara w magię, lecz gotowość do publicznego przyznania się do niej. Niezliczone razy była świadkiem tego momentu rozterki, gdy ktoś po namyśle wybierał rozum, a nie serce, logikę zamiast szczęścia.
Przyglądanie się temu było torturą.
Przynajmniej tak mówiła ludziom. Ale gdyby ktoś ją spytał, dlaczego wróciła do zwyczaju z dzieciństwa, usiłowałaby to zbagatelizować. Powiedziałaby, że w ten sposób szerzy dobro, a potem wyrecytowałaby szereg frazesów w nadziei, że pasują do tej sytuacji – „Liczy się każdy dobry uczynek” lub „Lepiej dawać, niż brać”. Ale wnikliwy obserwator zauważyłby, że Betty w to nie wierzy. I jeszcze jedno – że dzień po dniu zbiera i rozmieszcza pieniążki szczęścia, bo woli, żeby jej dłonie pachniały miedzią, a nie krwią.
Monetka, którą położyła w poniedziałek rano na Portobello Promenade, była nieskazitelna, choć wybito ją w 1988 roku. Betty znalazła ją na wybrzeżu pod Edynburgiem, na terenach pewnego zamku. Była tam fontanna z rzeźbą mającą przedstawiać łabędzia, choć nie wyglądała tak wdzięcznie – bardziej przypominała gęś. Dziób ptaka był szeroko otwarty, ale zamiast języka wystawała z niego dysza, z której nieustannie ciurkała woda. Betty dostawała mdłości na ten widok, wyobrażała sobie, że ktoś wepchnął tę rurkę w gardło ptaka, kalecząc go i odbierając mu głos. Od czasu do czasu z oślizłego wylotu dyszy skapywała kropla, która toczyła się po gładkiej, białej szyi, wzdłuż bladoczerwonej linii. Przypominała ranę na ludzkiej skórze, choć pozostawiła ją żelazista woda.
Betty myślała o tej ranie i krwi, gdy dostrzegła kolejną bliznę – delikatne pęknięcie w betonowej powierzchni Portobello Promenade, dokładnie tam, gdzie umieściła pensa na parę chwil przed tym, jak podniosła go Stef Campbell.
Akurat ona, akurat teraz.
To nie mógł być zbieg okoliczności.
Betty od czterech miesięcy sprzątała u Stef w każdy wtorkowy i piątkowy poranek, ale nigdy nie widziała jej w takich okolicznościach – w pochmurny poniedziałek, w czerwonej sportowej kurtce, z zarumienionymi policzkami, rozpuszczonymi włosami, kryjącymi małe srebrne kolczyki, z którymi Stef nigdy się nie rozstawała.
Stef biegła dość szybko, ale zabawnie, jakby spadał jej jeden but. Gdyby chodziła do szkoły, koledzy pewnie by się z niej śmiali i nikt nie chciałby jej wybrać do drużyny. To była kolejna rzecz, która je łączyła. Stef minęła Betty, zrobiła jeszcze parę kroków i stanęła jak wryta, wpatrując się w morze albo w rozciągający się nad nim przestwór nieba. Tego dnia spowijała je szarość, zapowiadająca letnią nawałnicę, tak gwałtowną, że pogodynek przeprosił widzów, zanim odczytał prognozę. Ostatni tydzień czerwca miał być deszczowy i wietrzny, nietypowo burzliwy.
Betty gapiła się na Stef, która usiadła na falochronie, zdjęła but i masowała stopę. Jej dłonie były oddalone od pieniążka dokładnie na długość linijki.
Betty to wiedziała, bo zawsze nosiła przy sobie linijkę na wypadek, gdyby znalazła monetę w trudno dostępnym miejscu. Czasami klękała w blasku automatu z kawą lub słodyczami i wygarniała wszystko, co pod nim zalegało.
Ale pens obok Stef leżał na widoku.
Betty usiłowała zmusić ją siłą woli, aby go podniosła, aby poczuła emanującą z niego dobrą moc.
I udało się. Stef zawiązała sznurówki i wyciągnęła rękę po pieniążek. Betty przyglądała się jej z fascynacją. Ruchy Stef skojarzyły się jej z metalową łapą automatu do gier niezdarnie chwytającą jaskrawe pluszaki ze sterty w szklanej gablocie. Gdy Stef w końcu podniosła monetę, wytarła ją o rękaw, położyła na dłoni i przyjrzała się jej z podziwem. Betty bardzo się ucieszyła, tak bardzo, że pewnie było widać bijącą od niej łunę radości.
Ale chwilę później jej świat błyskawicznie spochmurniał, bo przypomniała sobie o pęknięciu w chodniku, teraz tak bardzo rzucającym się w oczy, że nie mogła uwierzyć, że go nie zauważyła, kładąc pensa. Wszyscy wiedzą, że takie pęknięcia przynoszą pecha. Usiłowała zachować spokój i wmówić sobie, że szczęśliwa moneta to zrównoważy.
Serio, Betty? Naprawdę?
W oczach stanęły jej łzy, gdy podniosła się z ławki, spoglądając to na pęknięcie w asfalcie, to na czerwoną kurtkę Stef Campbell odchodzącej z pieniążkiem w dłoni. Mgliste przeczucie zamieniło się w pewność, stało się rozpalonym do czerwoności kamieniem parzącym żołądek Betty.
Z tego nie wyniknie nic dobrego.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki