Miejsca cieniste - Kalinowski Jacek - ebook + audiobook + książka

Miejsca cieniste audiobook

Kalinowski Jacek

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Witek z pozoru jest wymarzonym mężem. Jednak kiedy decyduje się przyjąć pod swój dach przyjaciela, który właśnie wyszedł z więzienia, Anna jest przerażona. Przez lata Krzysztof był tylko odległym cieniem, historią z przeszłości. Od dziś będą dzielić z nim dom.

Traf chce, że kilka dni po pojawieniu się mężczyzny w okolicy ginie dziesięcioletnia Iga, a życie jej rodziców – Łukasza i Pauli – przeradza się w piekło.

Miejsca cieniste to opowieść o tym, jak ludzkie losy – dawnych przyjaciół, niedoszłych kochanków, sąsiadów, bliskiej rodziny i przypadkowo poznanych osób – splatają się bezpowrotnie. A także o tym, że strata przychodzi niekiedy w najmniej spodziewanym momencie, stopniowo sącząc swój jad i nieodwracalnie zatruwając życie.

Jacek Kalinowski – zwycięzca konkursu EMPiK Go Short, uczestnik warsztatów pisarskich w ramach Międzynarodowego Festiwalu Kryminału we Wrocławiu oraz laureat licznych konkursów literackich. Pierwszą umowę wydawniczą na trzy książki podpisał… nie mając napisanej ani jednej! Na co dzień miłośnik spokoju i ciszy, co przy dwóch córkach w wieku wczesnoszkolnym najczęściej bywa marzeniem ściętej głowy.

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 12 godz. 36 min

Lektor: Jacek Kalinowski

Data ważności licencji: 5/17/2028

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



PProjekt okładki i stron tytułowych: Tomasz Majewski

Fotografia na okładce: Muneeb Syed | Unsplash

Fotografia autora na skrzydełku: Marta Machej

Wydawca serii: Adrian Tomczyk

Redaktorka prowadząca: Agata Ługowska

Redakcja: Ida Świerkocka

Korekta: Mirosław Ruszkiewicz, Mirosław Krzyszkowski

© Copyright by Jakub Kuza

Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2022

Wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń jest przypadkowe.

ISBN 978-83-240-6747-3

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. (12) 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2023.

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Weronika Panecka

Rodzicom

PROLOG

Wiedział, że to może się skończyć bardzo źle, ale dawno nie dotykał tak młodej, miękkiej skóry.

Brakowało mu tego.

To, że on wcale taki nie jest, powtarzał sobie tylko do pewnego momentu.

Wcześniej jeździł dłońmi po jej udach w górę i w dół, jakby chciał ją rozgrzać. Nie odniósł wrażenia, że jej się to nie podoba, dlatego zwolnił i zaczął podjeżdżać coraz wyżej. W coraz cieplejsze rejony.

Mogłaby dać mu do zrozumienia, że ma coś przeciwko. I że nie chce tu być.

Uszanowałby to. Nie zrobiłby jej krzywdy.

Przecież on wcale taki nie jest.

− Nie… − jęknęła moment później, ale jego zdaniem niezbyt zdecydowanie. Mogłaby głośniej i jakoś ostrzej. A nie tak od niechcenia. − Nie, nie, proszę, nie.

Przypatrywał jej się chwilę.

Miała tak chude ręce w nadgarstkach. Chwycił ją za nie, siłą odgiął nad głowę i puścił. Z ciekawości, żeby zobaczyć, co się stanie. Zaśmiał się w duchu, bo od razu zasłoniła twarz, a ta przecież mało go obchodziła. Pomyślał, że to pewnie jakiś pierwotny odruch. Jak u ludzi atakowanych przez bezwzględnego drapieżnika. Zawsze wtedy instynktownie chroni się głowę. Szyję. Oczy. Także ludzie spadający w samolocie z ogromnej wysokości tuż przed uderzeniem w ziemię zasłaniają twarze, choć przecież nie ma to większego sensu.

Stanął pod oknem i zaciągnął granatową kotarę na całą długość karnisza. Na wszystkim w pokoju osiadł cień.

Obrócił się i przez krótki czas przyzwyczajał wzrok do półmroku.

Nawet stąd czuł jej szampon do włosów.

I nawet stąd, gdy na powrót zaczął dostrzegać poszczególne kształty, nietrudno było się zorientować, że słabła coraz bardziej.

Chyba zasnęła.

Ale znów z rękami na oczach, ustach i nosie.

Zastanawiał się, jak ona oddycha.

Jeżeli w ogóle oddycha.

Dlatego, wyłącznie po to, żeby zrobić jej na przekór, postanowił, że zacznie właśnie od twarzy. To znaczy zacząłby, gdyby oczywiście był takim człowiekiem, jakim nie jest.

Nie zdążył podejść z powrotem do łóżka, kiedy wystrzeliła z pościeli w jakimś ostatnim zrywie.

Tak mu się właśnie wydawało, że udaje. Sił wystarczyło jej na dwa chwiejne kroki i nie chodzi nawet o to, że zaplątała się w kołdrę, którą sama zrzuciła sobie pod nogi. Na nic więcej nie było ją stać. Zrobiła jakiś dziwny półpiruet, machnęła rękami, jakby chciała go złapać za koszulkę, choć dzieliło ich dobre dwa metry, i runęła plecami na podłogę.

Podszedł do niej ostrożnie. Sam nieomal stracił równowagę, trochę przez ten półmrok, a trochę przez alkohol. U niej musiał zadziałać ze zdwojoną siłą. Jest taka drobna.

Nachylił się tuż nad jej mostkiem. Usłyszał cichy jęk, który nie brzmiał wcale jak skarga. Bardziej jak westchnięcie z rozkoszy.

Poczuł zapach świeżej, jędrnej skóry.

Wtedy w jego głowie zapadła decyzja, że to zrobi.

Nawet jeśli nie był takim człowiekiem, to… przez chwilę mógł się nim stać.

Nikt się nie dowie.

Dlatego nie miała szans.

Leżała z rękami wyrzuconymi na boki, jakby chciała, żeby się do niej przytulił.

I wreszcie nie zasłaniała twarzy.

Jeśli jeszcze nie straciła przytomności na tej podłodze, to prawdopodobnie właśnie zrozumiała, że jest już dla niej za późno.

ROZDZIAŁ 1

ANNA

− Myślałem o tym, żeby Krzysztof u nas zamieszkał.

Zmywam naczynia, gdy Witek nagle wypowiada to zdanie. Tak samo nagle musiał pojawić się tuż za mną, dlatego wzdrygam się na dźwięk jego głosu, bo do tej pory myślałam, że jestem w kuchni sama.

Czuję jego dłonie na biodrach. W normalnych okolicznościach byłoby mi miło, ale obce imię w ustach Witka sprawia, że nie chcę teraz nikogo dotykać. I niczego. Tymczasem ciepłe ciało przywiera do moich pleców. Witek blokuje mi łokcie, zastygam więc z gąbką w ręce i próbuję przeanalizować ten krótki komunikat.

Myślał o tym, żeby Krzysztof u nas zamieszkał.

Milczy, uważając chyba, że to, co powiedział, w zupełności wystarcza, a odpowiedzialność za dalszą dyskusję spoczywa teraz na moich barkach.

Ale przez chwilę nie wiem, do czego mój mąż zmierza.

Odwracam się do niego. Z rąk ścieka mi piana. Nie taka z reklamy płynu do naczyń. Tam jest zawsze połyskliwa i sprężysta jak wata cukrowa. Ta jest rzadka i lekko brązowa, bo myję właśnie płytę grilla elektrycznego. Paskudztwo. Resztki zastygłego tłuszczu i przypalonego mięsa poukrywały się w zagłębieniach i podłużnych, żeberkowatych otworach. Nie obejdzie się bez patyczków do uszu.

Na podłodze kilka wielkich kropel łączy się z następnymi, tworząc coraz większą kałużę, unoszę więc lekko ręce, ale wtedy woda cienkimi, łaskoczącymi strużkami biegnie w stronę łokci. Nie wiem, co gorsze: tłuste plamy na łączeniach paneli czy ten oleisty brud na przedramionach. Mam wrażenie, że jeśli go zaraz nie wytrę, to powolutku znajdzie drogę w kolejne rewiry mojego ciała. Pachy. Później plecy. I zagłębieniem w dół, w stronę lędźwi.

− O czym ty mówisz? Ten Krzysztof?

Witek sięga po papierowy ręcznik. Chcę od razu całą rolkę, ale on rwie papier wzdłuż perforacji i wydziela mi listki jeden po drugim. Patrzy przy tym na mnie, jakbym nie znała odpowiedzi na pierwsze, najłatwiejsze pytanie w teleturnieju. W jego oczach migocze odrobina niedowierzania, ciut drwiny, ale najwięcej zadowolenia, że on wie coś, o czym ja nie mam bladego pojęcia.

− Ten Krzysztof? − pytam jeszcze raz, głośniej.

− Tak, a który? − Witek się uśmiecha.

− Ale on… − Głos więźnie mi w gardle, jakbym żuła suche liście. − On jest przecież w…

− Wychodzi. W przyszły piątek.

− Kiedy się o tym dowiedziałeś?

− Jakoś tydzień temu.

− I… − Ostrożnie dobieram słowa. − Co dokładnie masz na myśli, mówiąc, że miałby u nas zamieszkać?

− Zamieszkać… − Witek wzdycha, choć nie ja pierwsza użyłam tego określenia. − Może rzeczywiście to za duże słowo. Chodzi mi o to, żeby go, wiesz, przezimować, zanim nie poczuje się swobodnie na wolności. Woda.

− Co?

− Wodę zakręć. − Witek celuje palcem w kran za moimi plecami. − Marnujesz.

Denerwuje mnie to, że tak skacze po tematach.

Ma na sobie jaskrawy strój do biegania. Chciał mi powiedzieć, że rozważa przenocowanie swojego przyjaciela, który za dziewięć dni wychodzi z więzienia, po czym przytulić mnie, napełnić bidon lemoniadą i radośnie potruchtać w stronę lasu.

Staram się ukryć drżenie głosu.

− Kochanie, skąd w ogóle taki pomysł? W naszym domu? Jak to sobie wyobrażasz?

Ciężko mi przetworzyć to, co przed chwilą usłyszałam.

Po takiej pomocy, jaką Krzysztof od nas otrzymywał, myślałam, że to się wreszcie skończy.

Nigdy nie poznałam go osobiście. Po liceum rozjechali się z Witkiem w dwóch różnych kierunkach: mój mąż na studia do Wrocławia, a Krzysztof do Gorzowa Wielkopolskiego. I kiedy poznałam Witka na drugim roku logistyki, Krzysztof był jedynie opowieścią, powtarzaną coraz rzadziej, aż w końcu, gdy wyjechał do Portugalii, stał się tylko z rzadka wspominanym przyjacielem z dzieciństwa i wczesnej młodości.

Do czasu historii z więzieniem.

Nie wiedzieliśmy nawet, że Krzysztof jest w Polsce. Kiedy trafił za kratki, skontaktował się z Witkiem. Nie miał nikogo. Jest jedynakiem, rodziców stracił tuż przed osiemnastką, nie ożenił się, a przyjaźnie z czasów pobytu na południu Europy nie przetrwały.

Został mu wyłącznie mój mąż.

Co miesiąc Witek przelewał trzysta złotych na jego konto. Dobrze wiedziałam, na co idą pieniądze za kratami. Choć kantyna nie różniła się zbytnio od sklepu osiedlowego, najlepiej schodziły papierosy i kawa, które robiły za więzienną walutę.

− Nic mi wcześniej nie mówiłeś. − Wyrzucam kulę mokrego papieru do kosza pod zlewem.

− O czym? O mieszkaniu?

− Nie, że wychodzi z więzienia. Że to już.

Witek przewraca oczami i wypuszcza powietrze z płuc.

− Rozmawialiśmy o tym, żeby mu jakoś pomóc. Że przyjdzie taki dzień. Nie pamiętasz?

− To nie to samo − zauważam. − Pomagałeś mu przez trzy lata, może już wystarczy? Coś się stanie, jeśli w dniu wyjścia z więzienia dasz mu kilka złotych i będziesz życzył powodzenia na nowej drodze życia?

− I co dalej? Dokąd pójdzie?

− Dokąd będzie chciał! Czy to wciąż musi być nasza sprawa? Kolejne trzy lata będziesz go niańczył i to pod naszym dachem?

− Aniu, wiesz, że on nie ma nikogo. Nikogo. Tylko na miesiąc, góra dwa. I nie w mieszkaniu. Uprzątnę kotłownię, rzuci się materac.

− A jedzenie? − pytam, bo do głowy zaczynają mi przychodzić zwykłe sprawy, które, gdybym jakimś cudem zgodziła się na przyjęcie Krzysztofa, stanowiłyby codzienną rutynę. A czasami wyzwanie. W kotłowni są tylko dwa gniazdka elektryczne, oba zajęte. Drzwi nie zamykają się na klucz. Ubikacja i umywalka są na poziomie piwnicy, ale co z prysznicem? I ogrzewaniem? I jedzeniem?

Witek znów łapie mnie w talii i patrzy prosto w oczy.

− Z jedzeniem niech sobie radzi – mówi. – Żadnych obiadków przy wspólnym stole. Zniosę na dół tego grilla, jak go już doszorujesz na cacy.

Mówi wszystko z uśmiechem, jakby się dobrze bawił. Szorowanie tłuszczu z płyty, która nie mieści mi się w zlewie, jest zabawne. Spanie w kotłowni jest zabawne. Ja go bawię i mam wrażenie, że za pomocą jakiegoś dziwacznego eksperymentu Witek testuje moje granice.

− Jest jeszcze Kuba − rzucam zrezygnowana.

− Co z nim?

− Ma siedemnaście lat i wypadałoby zapytać go o zdanie. Może nie będzie chciał gościć w swoim domu mężczyzny, który siedział trzy lata w więzieniu?

Witek przypatruje mi się dłuższą chwilę nieobecnym wzrokiem. W końcu mówi przez zęby, akcentując każde słowo:

− Niesłusznie siedział trzy lata. − Bierze z blatu telefon. − Dlaczego ty w ogóle myjesz naczynia ręcznie?

− Zmywarka nie działa od niedzieli. Mówiłam ci, nie pamiętasz?

− Dobrze. − Nie słucha mnie. Kiwa głową gdzieś w próżnię i odwraca się do wyjścia. − Porozmawiam z Kubą. Idę pobiegać.

Zostały mi do umycia dwie patelnie. Ale kiedy słyszę trzaśnięcie drzwiami, postanawiam je zostawić Witkowi. Na ociekaczu piętrzy się stos czystych naczyń i jestem zła na siebie, że poza szykowaniem jedzenia dla nas i znajomych muszę później sprzątać kuchenny bałagan. Ten jeden raz może być inaczej.

Nie mogę sobie odmówić spojrzenia na ulicę.

Zawsze wiem, jakiego widoku za oknem mogę się spodziewać.

Latem jezdnia zdaje się falować z gorąca. Pan Stolarczyk wkłada wtedy za szybę swojego starego fiata połyskliwą, srebrną matę odbijającą promienie słoneczne, choć prawie w ogóle nie używa auta. O trzynastej z minutami słońce pada na matę pod takim kątem, że stojąc w oknie naszej sypialni na piętrze, nie da się nie mrużyć oczu.

W najbardziej upalne dni gmina rozstawia na chodniku kurtynę zraszającą, przez co dzieciaki z całej ulicy zbiegają się pod nasze okno kuchenne. Zamykamy je, bo piski i spontaniczny śmiech bywają momentami nie do zniesienia. Choć na całej długości ulicy nie ma ani jednego progu, kierowcy zwalniają do minimum.

Jesienią wszystko zastyga, jest kojąco, na poziomie kolan snują się pierwsze mgły. Dęby gubią liście i jako pierwsza sprzed swojej posesji zamiata je pani Notecka. Zastanawiamy się wtedy z Witkiem, kto ma więcej lat: ta krzepka staruszka czy jej miotło-grabie z sękatym trzonkiem.

Nasz dom staje się wówczas azylem. Na zewnątrz może siąpić listopadowy deszcz, a my grzejemy się przy pomarańczowym świetle nocnych lampek przy łóżku.

W zimowe poranki lubię przy śniadaniu patrzeć, jak przez świeżo napadany śnieg przejeżdżają pierwsze samochody, tworząc na jezdni czarne wstęgi. Każdemu samochodowi kibicuję, żeby swoimi kołami trafił w ślady poprzednika.

Ciężko mi sobie wyobrazić, że Krzysztof od przyszłego tygodnia miałby przecinać uliczki naszego osiedla. Wychodzić przez boczne drzwi garażowe i witać się z ludźmi, których codziennie mijam w drodze z biura.

Na chodniku pojawia się mój mąż. Przypomina odblaskowy przecinek na tle szarego asfaltu. Truchta w miejscu, lekko zgarbiony, więc pewnie ustawia sobie na smartfonie ulubioną playlistę do biegania. Trwa to jednak zbyt długo i kiedy lekko obraca się w moją stronę, widzę, jak marszczy brwi, a jego kciuk skacze po wyświetlaczu. Wygląda, jakby pisał długiego esemesa, a nie włączał muzykę.

Powtarzam w myślach rozmowę, którą przed chwilą z nim odbyłam.

Czy ktoś po trzech latach więzienia jest tym samym, normalnym człowiekiem co przed zamknięciem?

Nie, nie mogę pozwolić, żeby Krzysztof swoje pierwsze kroki skierował na naszą ulicę. Zamieszkał pod naszym dachem. Chodził do sklepów, do których nasi sąsiedzi puszczają swoje dzieci, bo czas je uczyć samodzielności, zresztą każdy się tu przecież zna i co takiego może się stać?

Nie, nie wyrażę na to zgody.

W końcu Witek rozpromienia się i chowa telefon do saszetki przy pasie. Do uszu wciska białe bezprzewodowe słuchawki i rusza przed siebie.

Truchta w prawą stronę, co wydaje mi się dziwne, ponieważ jego stała trasa wiedzie przez pobliski las, a żeby do niego trafić, powinien pobiec w lewo. Wbiegnie wtedy między wysokie sosny przetykane sporo niższymi olchami, pokona niezbyt głęboki, suchy rów i trafi na piaszczystą, choć ubitą ścieżkę, na której co drugi dzień robi cztery pętle, co daje siedem tysięcy dwieście metrów.

Droga, którą teraz wybrał, prowadzi w asfaltowy labirynt ulic z domkami jednorodzinnymi po dwóch stronach. Znam siłę przyzwyczajeń Witka. Nie lubi odstępstw od normy, a jeszcze mniej lubi biegać pod czyimiś oknami. Do tego po twardym podłożu.

Tuż przed tym, jak znika mi z oczu, odwraca się w kierunku naszego domu. Nie może mnie widzieć. Nie pod tym kątem, nie, gdy stoję za firanką. Zresztą na zewnątrz światło dnia odbija się od szyb. Jestem niewidzialna.

Kiedy Witek znów rusza niespiesznym tempem, odkręcam gorącą wodę i łapię za patelnię.

Trudno, niech będzie.

Umyję obie.

W końcu to Witek pojechał po brykiet, później doglądał mięsa. W zasadzie to on je przygotował.

Poza tym, jak wróci z biegania, na pewno będzie zmęczony.

Gdy ciepła woda oblewa mi ręce, odtwarzam w głowie wizytę Łukasza i Pauli. Skwiercząca karkówka na grillu, wciąż ciepła trawa, choć to początek września, i zbyt dużo cebuli w sałatce grec­kiej. Paula na początku dziewiątego miesiąca ciąży, z tymi swoimi jasnoniebieskimi, wiecznie sennymi oczami, uśmiechająca się uprzejmie, i Łukasz, trzymający nerwy na wodzy, mimo że pewnie musiało go to wiele kosztować. Później chmury w kolorze sińców, które szybko rozpierzchły się donikąd, i znów wystrzeliło w nas słońce, nadziewane papryki lądujące w zwolnionym tempie na podeście, trochę niewymuszonego śmiechu i stuknięcie się kieliszkami prosecco (Paula nalała sobie wody), po którym na kilka chwil wkradło się między nas krępujące milczenie.

Wyszło chyba dobrze i mam nadzieję, że nasze relacje z Łukaszem i Paulą powoli będą wracały do normy. Nawet jeśli nie zaproponowali rewizyty, a ja przy furtce odetchnęłam z ulgą.

A potem wracam myślami do Krzysztofa, zbyt mocno przyciskam gąbkę do dna patelni i kiedy ręka ześlizguje mi się po krawędzi, czuję, jak rozmoczony paznokieć na kciuku wygina mi się w drugą stronę. Upuszczam odruchowo patelnię do zlewu i płuczę dłoń z piany. Przez całą szerokość paznokcia biegnie biaława pręga. Kciuk jest tkliwy, jakby nie należał do mnie, i wiem, że to uczucie utrzyma się przez kilka godzin.

Mrowienie po chwili wędruje do łokcia, później do barku i zanim zakręcam wodę, mam wrażenie, że całe ciało przestało należeć do mnie.

Dwa dni później odkrywam, że zniknęła moja złota bransoletka.

Całą biżuterię trzymam w szklanej szkatułce z chromowanymi krawędziami. Jest sześciokomorowa. Powinnam gromadzić w niej swoje skarby posegregowane na kolczyki, łańcuszki, pierścionki i tak dalej, ale nigdy nie udaje mi się utrzymać porządku. Zwykle wrzucam biżuterię gdzie popadnie, dlatego z początku nie dopuszczam nawet myśli, że bransoletki nie ma w szkatułce.

Jest inna niż wszystkie. Dość szeroka, siateczkowa, z zapięciem w kształcie podkowy ozdobionym błyszczącymi czarnymi kamyczkami.

Wyciągam splątane łańcuszki dwoma palcami jak wodorosty. Wiem, że gdyby bransoletka była na miejscu, już bym ją dostrzegła. Wyróżnia się wśród innych kształtem i masywnością.

A także ceną.

Ale nie ma jej.

Zastanawiam się, kiedy ostatni raz nosiłam bransoletkę na nadgarstku.

Nie miałam zbyt wielu okazji. Odkąd Witek podarował mi ją wiosną na osiemnastą rocznicę ślubu, założyłam ją może trzy razy. Najpierw na uroczystą kolację dwa dni później, bo – jak sam powiedział – chciał po prostu zobaczyć, jak na mnie leży. Drugiego razu nie pamiętam, ale ten ostatni nastąpił niecałe dwa tygodnie temu − jedliśmy oficjalny obiad z jednym z naszych klientów. Pamiętam jednak, że w drodze do domu bransoletkę wciąż miałam na ręce. Witek w taksówce wodził opuszką palca po jej strukturze, co odebrałabym jako preludium do namiętnego wieczoru, gdyby nie to, że nie spojrzał na mnie ani razu, za ciekawsze uznając migające drzewa za oknem.

Wykluczam umywalkę, na której zdarza mi się położyć zwykłe pierścionki. Komoda przy wyjściu na ogród również nie wchodzi w grę − tam też czasem zdejmuję biżuterię, odkąd w zeszłym roku zgubiłam w ziemi obrączkę przy przekopywaniu rabat. Znalazła się dwa tygodnie później, chociaż straciłam już nadzieję, że kiedykolwiek ją zobaczę. Zwykle pilnuję, żeby droższą biżuterię chować od razu na swoje miejsce. Ostatnio jednak nie do końca czuję się dobrze, dlatego na wszelki wypadek przechodzę przez cały dom i zaglądam w miejsca, w których jakimś cudem może znajdować się zguba.

Zamiast niej przy drzwiach przesuwnych wychodzących na ogród znajduję martwego ptaka. Leży na podeście. Szaro-szkarłatny wróbel, który musiał nie zauważyć szyby o powierzchni niemal sześciu metrów kwadratowych. Przyzwyczaiłam się już, że ptaki uderzają w nią raz na jakiś czas. Większości udaje się przeżyć. Oszołomiony ptak mruga potem czarnymi oczkami i może to trwać nawet kilkadziesiąt minut, aż w końcu ni stąd, ni zowąd odfruwa, jakby się nic nie wydarzyło.

Ten miał mniej szczęścia. Odbity w szkle ogród wydawał mu się przedłużeniem trasy jego beztroskiego lotu.

Zamówię rano w pracy naklejki w kształcie drapieżnych ptaków. Już dawno mieliśmy umieścić je na szybie.

Właśnie, praca.

Przypominam sobie nagle, że bransoletkę miałam na sobie czwarty raz. W zeszłym tygodniu, w biurze. Bez szczególnej okazji, po prostu Witek powiedział, że wyglądam w niej oszałamiająco i że nie będzie miał nic przeciwko, jeśli będę ją zakładać od czasu do czasu w zwykłe dni. Nie pamiętam, żebym ściągała ją po przyjściu do domu, ale to tak rutynowa czynność, że zepchnęłam ją na obrzeża świadomości.

Zostawiam wróbla na miejscu. Okropnie się brzydzę martwych zwierząt.

Witek wchodzi do sypialni niemal bezgłośnie. Może myślał, że drzemię. W pomieszczeniu rzeczywiście jest cicho, jeśli nie liczyć szelestu, jaki wydaje przekładana przeze mnie biżuteria.

− Szukasz czegoś? − pyta, wciąż stojąc w drzwiach. Czuję się, jakby mnie na czymś przyłapał.

Nie wiem, czy nie jest za wcześnie, aby zaangażować Witka w poszukiwania. Najlepiej by było, gdyby zguba się odnalazła, a mój mąż o niczym się nie dowiedział. Jednak co dwie pary oczu, to nie jedna, przybieram więc beztroski ton:

− Bransoletki, zawieruszyła mi się… Może gdzieś ci wpadła w oko?

Witek podchodzi do szkatułki, z której mechanicznie, nie wiem który już raz, unoszę splątane łańcuszki. Wyglądają jak jakaś złota narośl, pasożyt owijający macki wokół samego siebie.

− A, bransoletki. Skąd niby miałbym wiedzieć, gdzie jest? − Wzrusza ramionami, co oznacza, że chciałby zakończyć temat, ale zaraz dodaje przytomniej: − Czekaj, a która to?

− Ta, którą kupiłeś mi latem. Siateczkowa.

− Siateczkowa?

− Wężowa, jak na nią mówisz.

− Ta za dwanaście tysięcy złotych. − Witek sam sobie przytakuje głową. − Pięknie. I ją zgubiłaś?

Robi mi się gorąco. Mój mąż często reaguje na opak. Istotne sprawy potrafi umniejszyć i zlekceważyć, a z błahych zrobić prawdziwy dramat.

− Nie zgubiłam − tłumaczę się. − Przecież nie wyparowała, gdzieś musi być. Dobrze, gdybyśmy się dowiedzieli, w którym miejscu.

− My? Dlaczego my?

− Po prostu mógłbyś mi pomóc… − mówię cicho i siadam na brzegu łóżka.

Witek dołącza do mnie. Kładzie mi rękę na kolanie i rzuca pogodnie:

− Jasne. Czemu nie?

Zrywa się z materaca, otwiera swoją część szafy i nonszalancko przekłada ubrania na półkach.

− Gdzieżby mogła być twoja bransoletka? − Marszczy brwi teatralnie i drapie się końcówką paznokcia w sam czubek głowy. − Może tu?

Zrzuca poduchy z łóżka na podłogę i udaje, że zagląda pod kołdrę.

− Witek, przestań − proszę go, ale on wysuwa szuflady z biurka i kilka razy miesza w nich dłonią, robiąc niepotrzebny bałagan.

− Może gdzieś na dole? − mówi sam do siebie i zbiega po schodach.

Jest szybki i zanim dołączam do niego w salonie, zdążył otworzyć drzwi od przeszklonego barku, w którym trzymamy kieliszki i kilka dobrych alkoholi, oraz wysunąć do połowy parę książek ze słupkowego regału.

− Co ty wyprawiasz?! − krzyczę ze środka salonu.

− Pomagam. Bo ty byś do wieczora stała przy tym szklanym pudełku i gapiła się w nie jak sroka w gnat.

Słyszę, jak u góry uchylają się drzwi. Kuba zorientował się, że coś się dzieje. Zaraz podejdzie na palcach do balustrady, ale tak, żeby nie było go widać z dołu, i będzie nasłuchiwał. Nie cierpię, gdy to robi. Nie wiem, co o nas myśli. Czy uważa, że sprzeczki są normalną częścią każdego związku, czy może rozpowiada kolegom, że w domu niczego mu nie brakuje, za to starych ma beznadziejnych?

Sama nie wiem, co bym twierdziła na jego miejscu.

Kiedy Witek zaczyna zwijać biały, kosmaty dywan, czuję, że jeszcze chwila i to wszystko zabrnie za daleko.

− Przestań, słyszysz? − Chwytam go za koszulę w okolicy łokcia. − Po co te scenki? Nie możesz ze mną normalnie porozmawiać, tylko zachowujesz się jak duże dziecko? Kolejny wróbel roztrzaskał się o szybę. Słyszałam, że kilka razy wychodziłeś do ogrodu i co? Nie przeszkadza ci martwy ptak pod stopami? Zmywarka drugi tydzień stoi nieczynna. A do tego mówiłam, żebyś porozmawiał z Kubą o twoim przyjacielu, który…

− Nie mówiłaś. − Witek dyszy, lecz stara się zachować pogodę w głosie. − Sam to zaproponowałem. Że z nim pogadam.

− Łapiesz mnie za słowa. Nieważne. Porozmawiałeś?

− Jeszcze nie.

− Widzisz? Nie robisz nic, o co cię proszę…

− Z tym wróblem jeszcze o nic mnie nie prosiłaś.

− Jezus, Witek… − Wypuszczam powietrze. Mam dość tej bezsensownej rozmowy.

− Ciii… − Witek przykłada palec do ust.

Zachowuje się, jakby coś usłyszał. Za oknem albo nad nami w sypialni, bo spogląda w górę. Ostrożnie podchodzi do mnie, zastygłej w pół zdania, i kładzie dłonie na moich ramionach. Ma ciepłe i ciężkie ręce. Czuję się, jakby chciał mnie wgnieść w dywan.

− Cicho – szepcze, nie spuszczając ze mnie oczu. − Ja nic nie robię?

− Chodzi mi o to, że… − zaczynam, też szeptem, ale Witek energicznie potrząsa głową.

− Ja robię wszystko, żeby było wam dobrze. Znajdź, proszę, tę bransoletkę.

Wychodzi, nie zatrzymując się nawet w pół kroku i wiem, że jeśli nie zamknę barku, nie dosunę książek i nie rozwinę dywanu tak, jak ma być, to przez najbliższy rok nikt tego nie zrobi.

Do wieczora nie zamieniamy z Witkiem ani słowa.

W łóżku myślę o bransoletce i martwym wróblu. Na przemian.

Obrazy kołują w mojej głowie, bezsensowne, pomieszane jak zawsze na chwilę przed zaśnięciem. Mam wrażenie, że w żołądku wyrasta mi kwiat, którego łodygi chcą wydostać się przez gardło.

Bransoletka na moim nadgarstku, wróbel pod drzwiami przesuwnymi. Bransoletka w szkatułce, oszołomiony wróbel, który nie ma sił się poderwać i oddycha ciężko jak ryba wyrzucona na brzeg. Nadgarstek opleciony nieżywym wróblem, zerwana bransoletka przy wyjściu na taras. Zimne, patykowate nóżki i ostry dziobek. Haczy mi skórę, jak czasem zapięcie w kształcie podkowy, gdy obracam to cacko za dwanaście tysięcy zło… Chyba zasypiam.

Chwilę przed tym, jak osuwam się w czarny bezkres, rejestruję całkiem świadomą myśl, że muszę uprzątnąć wróbla.

Witek na pewno tego nie zrobił.

Wstaję z łóżka i schodzę cicho po schodach.

Zrywam listki papieru kuchennego. Jeden, sześć, dwanaście. Rozrywana perforacja trzeszczy w cichej kuchni jak fajerwerki słyszane z piwnicy. Albo jak gniecione kostki w środku wysuszonego, ptasiego ciała.

Zrywam więcej papieru, niż potrzebuję. Nikt nie będzie mi go wydzielał.

Wróbel wciąż leży przed ogromną połacią szyby. Gdy patrzę z góry, nie przypomina ptaka, bardziej podłużną, czarną dziurę o regularnym kształcie. Przepaloną, bezdenną jamę, do której nieopatrznie coś może wpaść i już się nigdy nie odnaleźć. Na przykład ciekawskie owady. Mysz. Kluczyki od samochodu.

Albo bransoletka.

Przesuwam drzwi i kucam tuż przy dziurze. To jednak wróbel. Rozścielam kilka listków papieru na drewnianym podeście, a tymi, co mi zostały, przesuwam bezwładne ciało ptaka na bielutkie posłanie. Okrywam go jak całunem. Później unoszę zawiniątko i dziwię się, że wróbel waży tyle co nic. Tyle co powietrze, które ciął, zanim złamał sobie kark o niewidzialną przeszkodę.

Niosę go w wyprostowanych rękach, a ślinianki z obrzydzenia produkują zbyt dużo wydzieliny, która spływa mi po wewnętrznej stronie policzków. Nie chcę jej połykać.

Przy furtce wyrzucam wróbla do kontenera, a w drodze powrotnej na tył domu odruchowo wącham palce.

Wtedy po prawej przemyka jakiś cień. Mignięcie albo raczej machnięcie, jakby skrawkiem ciemnego materiału.

Szuuu. I koniec.

Patrzę na rząd tuj, lecz niczego nie dostrzegam. Wołam naszą kotkę, Lukę, ale nie przybiega do mnie.

W łóżku jestem pewna, że w ogrodzie nie wydarzyło się nic szczególnego. Złudzenie wywołane grą cieni, mrokiem i moją wyobraźnią.

Za to nie daje mi spokoju myśl, że drzwi przesuwne od tarasu mogły nie być zamknięte. Nie mogę sobie przypomnieć momentu, w którym przekręcam klucz w klamce. Chyba po prostu ją przyciągnęłam do siebie i uchyliłam drzwi.

Nie, drzwi były uchylone.

Wystarczyło je pchnąć od zewnątrz.

To oznaczało, że do naszego cichego, ciemnego o tej porze domu mógł wejść każdy.

ROZDZIAŁ 2

ŁUKASZ

Pauli został miesiąc do porodu.

Choć Łukasz do niedawna był przekonany, że to niemożliwe, to jej brzuch napęczniał jeszcze mocniej, obniżył się i pod luźną bluzką wyglądał jak sakwa przeładowana owocami. Łukasz uwielbiał patrzeć na ciężarne kobiety. Na swoją żonę najbardziej, ale było dla niego coś niezwykłego w tym, że wiele dziewczyn zachowuje swoją figurę i od tyłu wyglądają wciąż filigranowo, podczas gdy z przodu dźwigają kilkukilogramowy bagaż.

Oczywiście nie wszystkie przyszłe matki tak miały. Jego kuzynce wyostrzyły się rysy twarzy i zaniknęła na zawsze talia. Koleżance Pauli przybyło dwadzieścia osiem kilogramów, z których po porodzie pozbyła się jedynie czterech. Łukasz wciąż traktował to jako cud tworzenia nowego życia, ale cieszył się, że jego Paula w ciąży wygląda olśniewająco. Wpatrywał się w nią jak w błyszczący diament i utwierdzał w przekonaniu, że ciąża przed czterdziestką, kiedy kąciki jej oczu zaczęły znaczyć pierwsze kurze łapki, była bardzo dobrym pomysłem.

Paulę z kolei wszystko fizycznie męczy i to już od piątego miesiąca. W ciąży z Igą było inaczej. Miała dziesięć lat mniej i niemal do samego rozwiązania potrafiła siedzieć przed komputerem do wczesnego wieczora, a później przyszykować obiad na następny dzień.

Przy tej ciąży najchętniej by leżała i to od samego rana. Jest zmęczona stawianiem nogi za nogą, schylaniem się po płyn do płukania, kiedy robi pranie, i sięganiem po telefon, gdy ułoży się wygodnie przed telewizorem z miseczką daktyli w ręku. Albo bakalii. Łukasz wciąż dokupuje nerkowce z Biedronki. Woreczek za woreczkiem. Skrupulatnie pilnuje, żeby Paula zjadła całą zawartość w ciągu dwóch dni.

Łukasz czuje, że w tym momencie najbardziej dla Pauli męczący jest on sam, kiedy tak stoi w sypialni przed lustrem i pociera ciemny zarost na policzku. Z grilla u Witka i Anny wrócił w paskudnym humorze.

− Jebani jaśniepaństwo − mruczy pod nosem. − Widziałaś, jaką mają trawę?

− Nie przypatrywałam się. − Paula leży na boku z poduszką w kształcie węża między nogami. − Trawa jak trawa.

− No właśnie nie. Musiałem wysłuchać wykładu Witka, jak siać, nawadniać, napowietrzać i ile set złotych w sezonie wydają na nawozy. Wiesz, że są fora w necie, gdzie ludzie wrzucają zdjęcia swoich trawników, a inni użytkownicy brandzlują się ich wyglądem i parametrami? Witek ma już tam pewnie rangę supertrawiarza za najebanie dziesięciu tysięcy postów.

− Łukasz…

− No co? Kasa! Kasa najważniejsza, nie zauważyłaś? Stacja do prasowania za siedem koła, marmur na ścianie w toalecie na piętrze…

− Byłeś w toalecie na górze?

− Byłem.

− Po co? Przecież na dole też była.

− Chciałem zobaczyć, co dzieciaki robią. − Łukasz kładzie się na plecach obok Pauli i krzyżuje stopy.

− Akurat! − Paula wybucha śmiechem. − Przyznaj się, że chciałeś zobaczyć, jak się urządzili po remoncie!

− Za kasę, której by nie mieli, gdyby nie my. Ty słyszałaś, że Anka zaproponowała mi pracę?

− Nic o tym nie wiem.

− Pracę w firmie, którą wspólnie zakładaliśmy. I teraz hit! Jako kierowca! Rozumiesz? Byłem wspólnikiem, a teraz ona chce, żebym dla nich jeździł. No kurwa! I te jej komentarze na temat wychowywania dzieci… Że ona by Kubie nie kupiła telefonu w wieku siedmiu lat.

− Trzeba było się odezwać. A ty jak zwykle uszy po sobie.

− Jak uszy po sobie? − Łukasz unosi się na łokciach. − I czemu mówisz, że jak zwykle?

− Mogłeś powiedzieć, co myślisz o tej propozycji pracy. I że wychowujemy córkę, jak nam się podoba. Że to nie jej sprawa, że Iga już od trzech lat ma telefon. A ty nic. Później ja wysłuchuję twojego jojczenia.

− A ty czemu się nie odezwałaś?

− Mnie to nie zdenerwowało. − Paula sięga po pilota od telewizora. − Dobrze się bawiłam.

− Bez alkoholu. Przy nich na trzeźwo nie da się dobrze bawić. Zresztą… nieważne. Truję ci niepotrzebnie, dziecko w brzuchu wszystko rejestruje i za kilka lat będziemy się zastanawiać, dlaczego słucha głośno muzyki i nie może usiedzieć w ławce czterdziestu pięciu minut. Jak się w ogóle czujesz?

− Cieszę się, że jestem już w domu i mogę się położyć.

Łukasz kładzie rękę na brzuchu Pauli, całuje go w okolicy pępka i zamyka oczy. To go uspokaja. Po chwili czuje, jak skóra na lewym boku wybrzusza się, wypłaszcza i tak kilka razy w różnych miejscach, nawet pod żebrami.

− Nie zaśnij − słyszy głos Pauli. − Masz jeszcze coś do zrobienia.

− Wiem, prysznic. − Łukasz ledwo otwiera usta.

− To też. Ale trzeba jeszcze wyjść z Gutkiem na spacer.

Mężczyzna zwleka się z łóżka.

Wiedział, że tak to się skończy. Że zapału na wspólne spacery z yorkshire terrierem wystarczy córce na niecały rok. Wybłagała pupila po niemal roku próśb i obietnic, że będzie z nim wychodzić codziennie, o ile za oknem nie będzie ciemno.

Łukasz nie chciał psa. To kolejny obowiązek, nie tylko dla nich, ale również dla ojca Pauli, któremu podrzucali Gutka, gdy wyjeżdżali na weekend lub jakąś uroczystość. Nigdy im nie odmówił, lecz Łukasz uważał, że to niewłaściwe obarczać innych swoim problemem.

Problem. Czasami tak myślał o Gutku, choć oczywiście miewali też przyjemne momenty na kanapie, kiedy Łukasz dużą, ciepłą dłonią mimowolnie głaskał psa wzdłuż, przez całe ciało, jakby chciał z niego uformować leniwą kluskę.

Później jednak wszystko psuły te spacery. Czy mróz, czy gradobicie, Łukasz musiał wieczorem wyjść z psem, zamiast czytać w łóżku książkę. Kochał zwierzęta, ale najbardziej cudze.

Poza tym za oknem dopiero szarzeje i nic nie stoi na przeszkodzie, żeby na ostatni dzisiaj spacer wybrała się jego córka.

− Gdzie w ogóle jest Iga? – pyta, wychodząc z sypialni.

− Łukasz, zostaw ją! − woła za nim Paula. − Ściemnia się, ty byś wyszedł z Gutkiem. Spacer dobrze ci zrobi!

Ale Łukasz już nie słucha.

Uchyla drzwi od pokoju córki. Twarz owiewa mu chłodne powietrze z otwartego okna, cisza i fioletowy blask pustego wnętrza.

− Iga?

Na dole woła jeszcze kilkakrotnie. Nie uzyskując odpowiedzi, bierze smycz z wieszaka przy wejściu. Gutek, drepczący do tej pory za Łukaszem, zaczyna popiskiwać i szaleńczo merdać ogonem. Tyle zostało z zaniepokojenia, które udzieliło mu się od jego pana.

Łukasz zastanawia się, czy widział córkę, odkąd wrócili z Paulą od Witka i Anny. Kuba powiedział, że w pewnym momencie pożegnała się z nim i wyszła. Pewnie uznał, że zbierają się już do domu. Ale rodzice zostali jeszcze niemal godzinę i przy furtce doszli do wniosku, że Iga musiała sama wrócić. Mieszkają na jednej ulicy, ich domy dzieli tylko dwieście metrów.

Tylko dlaczego żadne z nich nie upewniło się, że Iga jest w domu?

Paula od razu poszła na górę, wzięła prysznic i włożyła swoją poduszkę między nogi. Przynosiła jej ulgę. Łukasz na dole przekąsił trochę sałatki jarzynowej z suchą bułką, bo papryczki z grilla mu nie smakowały, a mięso na półmisku było już chłodne. Zresztą wypił za dużo prosecco. Dopiero w domu poczuł, że znów może wrzucić coś na ząb.

Oboje uznali, że Iga jest w swoim pokoju.

Mężczyzna dwukrotnie próbuje dodzwonić się do Igi. Sygnał jest, lecz dziewczynka nie odbiera.

Ulica jest szara jak dym z papierosów i bardziej kojarzy się Łukaszowi z końcem października niż początkiem września. Z czasem, kiedy czuć palonymi liśćmi, pierwszy raz trzeba skrobać szyby samochodu, a na ganku każdego domu pojawiają się podświetlane dynie z wyciętymi zębiskami. Łukasz nie jest zwolennikiem tego zwyczaju, ale również nie zabrania córce w rozsądny sposób celebrować Halloween. W zeszłym roku spędziła z Paulą całą sobotę, szykując ozdoby na drzwi i parapety.

A i tak najokazalej z całej ulicy wypada dom Witka i Anny.

Najbardziej wysmakowanie.

I pewnie najdrożej − zauważa w myślach Łukasz.

Mężczyzna ponownie wyciąga telefon z kieszeni. Dawno nie dzwonił do Anny. Odzwyczaił się od wybierania jej numeru. Najchętniej w ogóle nie przeprowadzałby tej rozmowy, zwłaszcza po tym, co przed chwilą nagadał Pauli. Ale zaczyna się naprawdę martwić. Może jednak Kuba wie coś więcej?

Kiedy przykłada telefon do ucha, Gutek ciągnie zniecierpliwiony, nie mogąc pojąć, dlaczego jeszcze nie ruszyli w żadną stronę.

− Tak? − Anna brzmi na nieco zdziwioną, jakby wyrwał ją z drzemki.

− Cześć, to znowu ja. Słuchaj, Igi nie ma w domu. Martwię się. Może jednak mówiła Kubie, że się gdzieś wybiera albo coś… Mogłabyś go zapytać?

Zapada kilkusekundowa cisza, po czym Anna odzywa się ostrożnie:

− Momencik.

Łukasz słyszy kroki, później dźwięk pukania w drzwi i krótką, przytłumioną wymianę zdań. Wyobraża sobie, że Anna przyciska smartfon do swetra na wysokości brzucha.

− Kuba nic więcej nie wie − odzywa się po chwili. − Mówi, że Iga mu się nie tłumaczyła, nie mówiła o żadnych planach.

− Jasne.

− Łukasz. Na spokojnie. Daj znać, jak się już znajdzie. Ja zadzwonię do Witka, poszedł pobiegać. Może gdzieś ją zauważył.

− Dzięki. − Słowa Anny w żaden sposób go nie uspokajają. − Witek biega? Po takim jedzeniu i alkoholu?

− Ma swój rygor. Co drugi dzień siedem kilometrów, choćby się waliło i paliło.

− No tak. Pójdę w stronę lasu, może po drodze natknę się na któreś z nich…

Ale Iga znajduje się szybciej niż w scenariuszu, który Łukasz zaczął tworzyć w swojej głowie. Nadjeżdża na hulajnodze z bocznej ulicy i pierwszy dostrzega ją, a może wyczuwa, Gutek. Znów popiskuje i napręża smycz. Hamulec nożny przy hulajnodze, który Łukasz dokręcał już kilka razy, znowu jest poluzowany i mężczyzna najpierw słyszy charakterystyczny turkot. Chwilę później zauważa sunącą po asfalcie córkę. Czuje, jakby z karku odpadł mu metalowy pancerz, a on sam był kilka kilogramów lżejszy.

− Iga, dziecko… − mówi, gdy córka zatrzymuje się tuż przed nim. − Coś ty taka blada?

− Nieee. − Dziewczynka kręci głową. − Jeździłam po okolicy.

Łukasz ma dziesiątki reprymend na końcu języka, ale na głos nie wypowiada żadnej z nich. Cieszy się, że skończyło się wyłącznie na strachu. Przytula dziewczynkę, poprawia jej kitkę, którą zresztą robi jej sam każdego ranka. Teraz Iga na więcej nie pozwala, choć Łukasz pamięta czasy, kiedy mógł z jej niesfornymi włosami robić wszystko i odnajdywał w tym naprawdę szczerą przyjemność. Zapisał się nawet na webinar z prostymi fryzurami dla dziewczynek. Potrafił pleść koszyczek, upinać w kok, a nawet w bow bun hair, czyli kokardę z włosów.

Mało nie pękł z dumy, kiedy wychowawczyni w przedszkolu skwitowała któregoś dnia, nachylając się nad Igą, że „piękne ci mamusia te fryzury robi”.

− Masz jeszcze siłę na krótki spacer ze mną i Gutkiem? − pyta.

Ma nadzieję, że spotka wracającego Witka. Powie mu, co myśli o propozycji Anny. Pewnie Witek jest zorientowany w temacie. Musi być. Anna nigdy nie miała wolnej ręki w firmowych sprawach. Iga przytakuje i po chwili kroczy ramię w ramię z ojcem. Na nogach, prowadząc hulajnogę jedną ręką, jakby chciała pokazać, że zrobiła źle, ale już nigdzie się nie wybiera.

Las na końcu ulicy wygląda jak spód kakaowego ciasta. Ciemny i gęsty, z pojedynczymi jeszcze mroczniejszymi plamami. Jak kawałki nie do końca stopionej czekolady.

Luźny hamulec obija się z łoskotem o tylne kółko. Przypomina Łukaszowi zapętloną melodię ze snu w czasie wysokiej gorączki, jakiej nabawił się mniej więcej w wieku Igi. Razem z kolegami chodził w wodzie po kostki w rowie melioracyjnym. Pamięta, że też wtedy szarzało i też powinien od dawna być w domu.

Kiedy mijają ostatni budynek na ulicy, a przed sobą mają tylko żwirową ścieżkę prowadzącą między pierwsze drzewa, Łukasz łapie córkę za dłoń. Dawno tego nie robił.

Jest dziwnie zimna i mokra.

Jakiś rok temu Paula powiedziała, żeby darował sobie te teatrzyki, jeśli to ma tak wyglądać. A on bardzo lubił wieczorne spotkania z Igą na brzegu jej łóżka, kiedy brał losowo kilka pluszaków i robił kilkuminutowe przedstawienia. Ich tematyka najczęściej dość szybko schodziła na mało wybredne gagi, które najzwyczajniej w świecie śmieszyły Łukasza, a jeszcze mocniej Igę. Pluszaki robiły zawody w podrzucaniu niegrzecznych dżdżownic albo wymiotowały po zjedzeniu spleśniałych racuszków misiowej babci. Paula uważała, że te inscenizacje niepotrzebnie pobudzają córkę, zamiast ją wyciszać przed snem.

Dzisiaj Łukasz robi pierwszy teatrzyk od dłuższego czasu. Myślał, że Iga będzie się bronić, twierdząc, że już wyrosła z takich zabaw, tak samo jak z koszyczków plecionych na głowie, ale dziewczynka układa się na plecach i po prostu przypatruje się temu, co zaraz nastąpi. Łukasz bierze stałą ekipę, która najwyraźniej musiała nieco spoważnieć. Nikt nie wymiotuje ani nie robi operacji innemu pluszakowi, bo ten połknął garść śrubek i nakrętek, podczas gdy jego najlepszy przyjaciel akurat znalazł w ziemi wielki magnes. To niedługa opowieść o zgubionej rozgwieździe, która nie może znaleźć drogi do domu, lecz zawsze może liczyć na przyjaciół. I nieważne, że przyjaciółmi nie są podmorskie zwierzęta, tylko zebra, sowa oraz jamnik, który zresztą jest tatusiem rozgwiazdy. Morał jest czytelny i wybrzmiewa bardzo wyraźnie. Dłonie Igi w końcu się rozgrzewają. Łukasz zostawia ją śpiącą na boku, z jamnikiem pod pachą i z lekko uchylonymi ustami.

Nie daje znać Annie, że Iga się znalazła. Nie robi tego od razu, ani po godzinie, ani następnego dnia. Anna też nie dzwoni, widocznie zapomina o całej sprawie. Łukasz uznaje, że od początku cała ta chęć odnowienia kontaktu i wspólny grill po trzech latach to ze strony Anny i Witka jedna wielka szopka. Tylko jeszcze nie odczytał ich intencji.

Kiedy w zeszłym tygodniu Paula wróciła z zakupów, mówiąc, że spotkała Annę i że mają zaproszenie do nich na grilla, z początku nie chciał uwierzyć. Paula powiedziała to w swoim stylu, swobodnie, jakby lekko nieobecna, wkładając torebkę z mąką do szafki przy lodówce. Brzmiała tak, jakby to zaproszenie było czymś najnormalniejszym na świecie. Łukasz przez cały wieczór zastanawiał się, skąd w głowie Anny zrodził się pomysł, żeby po takim czasie zaproponować miłe spotkanie przy alkoholu, marynowanym mięsie i tiramisu.

Po upokorzeniu. Fałszywym oskarżeniu. I trzech latach milczenia, nie licząc zwyczajowego witania się, którego nie da rady uniknąć, gdy mieszka się na jednej ulicy. Po tym wszystkim, co stracił, kiedy odszedł z firmy, którą prowadzili we czwórkę.

Choć pomysł na firmę spedycyjną powstał w głowach Łukasza i Witka. W czyjej dokładnie, teraz Łukaszowi trudno powiedzieć. Może tak naprawdę w niczyjej, może to nawet nie był pomysł, tylko naturalna kolej rzeczy, prąd, któremu dali się porwać na ostatnim roku studiów. Witek po zmarłym ojcu został nagle sam z chorą matką, tapetami przesiąkniętymi smrodem kleju do modelowania i ciągnikiem z dwudziestoczterotonową naczepą stojącą na placu przed blokiem.

Miesiąc później, kiedy dziadek Łukasza sprzedał mieszkanie we Wrocławiu i przeniósł się do Polkowic, Łukasz dostał od niego olbrzymie, wyposażone akwarium i dwieście dziesięć tysięcy złotych. Tyle samo otrzymał na konto Rafał, młodszy o osiem lat brat Łukasza. Łukaszowi wydawało się, że Rafałowi taka kasa jest zbędna i najpewniej przepuści ją w kilka miesięcy.

Z Witkiem byli wtedy po prostu kumplami z Międzynarodowej Wyższej Szkoły Logistyki i Transportu we Wrocławiu. Przez cztery lata znali się raczej tylko z widzenia, ale później ich dziewczyny się zaprzyjaźniły. Anna zaszła w ciążę, niedługo na świecie miał się pojawić Kuba. Na ostatnim roku połączyły ich marzenia o wspólnej firmie logistycznej, co dla rodziców Łukasza było szaleństwem: twierdzili, że jest za młody, na rynku jest zbyt duża konkurencja i że powinien najpierw nabrać doświadczenia.

Ale jednak zarejestrowali działalność. Zresztą najłatwiej robi się interesy za nie swoje pieniądze – w krótkim czasie Łukasz zainwestował kasę od dziadka w kolejny ciągnik z naczepą oraz wynajął nieduży lokal w pobliżu polkowickiego aquaparku. Pewnie nie zdecydowaliby się na to, gdyby nie pierwsze zlecenia, które Łukasz pozyskał od kontrahentów ze stażu odbywającego się w Lubinie.

Duża kasa pojawiła się od razu. Nie byłoby jej, gdyby nie ciągnik ojca Witka. Sprawny, czekający na załadunek i odpalenie silnika. Gdyby nie drugi zestaw, w większości już spłacony za pieniądze od dziadka Łukasza. I gdyby nie to, że cała czwórka wciąż mieszkała z rodzicami, ograniczając koszty do minimum.

Panowie rozpoczęli indywidualny tryb nauczania w ostatnim półroczu studiów i ruszyli w trasy, głównie do Belgii i Holandii. Dwudniowe, nie na tyle dalekie, żeby ich nie było w domu cały tydzień, ale wciąż bardzo opłacalne. Po pięciu latach zatrudnili kierowców ze Wschodu. Z dwóch par zrobiły się dwa małżeństwa, urodziła się Iga i obydwie rodziny kupiły działki na obrzeżach Polkowic. Miały być obok siebie, lecz ktoś ich ubiegł. To dlatego domy stanęły niemal na przeciwnych krańcach ulicy.

Prawdziwym strzałem w dziesiątkę był wygrany przetarg na transport produktów KGHM-u do odbiorców krajowych i zagranicznych. Dokumentację przez kilka dni skrupulatnie i w całości przygotował Łukasz. Trzyletni kontrakt wkrótce podniósł obroty w firmie o niemal pięćdziesiąt procent.

Ale wtedy zaczęły się problemy.

Witek i Paula za bardzo zbliżyli się do siebie, co mogło zakończyć obydwa małżeństwa, gdyby nie szybka reakcja Anny. Wyjechała z Witkiem na dwutygodniowe wakacje i to samo doradziła Łukaszowi: żeby zabrał gdzieś Paulę zaraz po ich powrocie. W ten sposób przez miesiąc nie mieli ze sobą kontaktu. Obie pary spędziły razem czas, nie tylko rozkoszując się ciepłym klimatem i drinkami przy basenie, ale również tocząc poważne rozmowy o małżeństwie, przyszłości i wzajemnych oczekiwaniach.

Na szczęście zarówno Witek, jak i Paula wykazali się zdrowym rozsądkiem. Po krótkotrwałym okresie fascynacji potrafili grubą kreską oddzielić to, co ich łączyło, choć – jak oboje twierdzili – nie zostało skonsumowane. Anna i Łukasz jeszcze długo zachowywali czujność. Zaufanie zostało nieodwracalnie nadszarpnięte.

I kiedy wszystko wskazywało na to, że największy kryzys został zażegnany i dalej całą czwórką w zgodzie będą w stanie kierować firmą, z kont zaczęły znikać pieniądze.

Pierwsza zauważyła to Anna. I w zasadzie tylko ona. Witek i Łukasz zajmowali się kolejnymi przetargami, spotykali się z kontrahentami i organizowali pracę w firmie zatrudniającej już niemal dwadzieścia osób. Podczas gdy Paula od początku sprawowała pieczę nad marketingiem, Anna odpowiadała za finanse.

Ktoś w nieregularnych odstępach czasowych przelewał pieniądze na zagraniczne konta bankowe. Nieduże kwoty, maksymalnie dwa tysiące złotych. Raz na dwa tygodnie. Czasem raz w miesiącu. Żadne z tych kont nie należało do któregokolwiek z ich partnerów.

Tylko ich czwórka miała dostęp do firmowych pieniędzy. Witek oskarżył Łukasza, a ten, unosząc się honorem i nie mając ochoty na sądowe potyczki z przyjaciółmi, zdecydował się rozwiązać spółkę i po prostu wystąpić z firmy. Oczywiście nie z pustymi rękami. Zabrał jeden z dwóch firmowych magazynów, zachował połowę zysków z wynajmu pomieszczeń biurowych znajdujących się pod siedzibą ich firmy oraz otrzymał odprawę w wysokości dwustu tysięcy złotych.

Ale to i tak nie uchroniło Łukasza i Pauli przed katastrofą.

Większość biurowych pomieszczeń zajęły kolejne działy we wciąż rozrastającej się firmie Witka i Anny. Nie mogli przecież płacić sami sobie, budynek był ich własnością, a w umowie, którą podpisał Łukasz, wyraźnie było napisane, że połowa udziałów dotyczy należności od najemców. Z tych, którzy zostali, Łukasz i Paula otrzymywali symboliczne kwoty. Również magazyn okazał się niewypałem. Część odprawy Łukasz przeznaczył na podzielenie powierzchni na mniejsze pomieszczenia. Liczył, że wynajmie je na warsztaty samochodowe, stolarnie czy lakiernie. Odzew był jednak bliski zeru. Zostali z ogromnym, niemal pustym magazynem, za który kwartalnie trzeba było płacić niemały podatek gruntowy.

A reszta pieniędzy z konta rozeszła się szybciej, niż myśleli. Dom, wzięty na kredyt w czasach początku firmowej hossy, trzeba było spłacać jeszcze przez osiemnaście lat. Koszty utrzymania rosły. Łukasz czuł, jakby spadł z wysokiego konia i oberwał kopytem. Paula sobie poradziła. Znalazła pracę w lubińskiej agencji reklamowej. Łukasz długo się miotał, sprzedał jeden z samochodów, co trochę skomplikowało ich codzienne funkcjonowanie. Po kilku miesiącach zapożyczył się u Rafała, mówiąc żonie, że magazyny w końcu zaczęły się wynajmować.

Dom marniał. Łukasz nie miał ani pieniędzy, ani ochoty na pielęgnację ogrodu. Elewację w modnym niegdyś słomkowym kolorze od dachu zaczęły przyszarzać zacieki, które wyglądały jak ślady po ogromnych pazurach.

Dlatego Łukasz, stojąc teraz na poboczu drogi, zastanawia się, o co chodziło z tym grillem. Z propozycją Anny. Wolał nie myśleć, że zrobiła to z litości. Z drugiej strony nie dało się nie zauważyć, że mają z Paulą problemy finansowe. Łukasz nie udawał kogoś, kim nie jest.

Gruzini spóźniają się już siedem minut. To im się dotąd nie zdarzało.

Trasa S3 między Polkowicami a Lubinem to stałe miejsce pracy prostytutek. Łukasz nalegał na spotkania w innym miejscu. Dwa razy dziewczyny w białych spódniczkach podchodziły do niego, a on musiał się tłumaczyć, że nie jest zainteresowany. Po prostu na kogoś czeka. Za drugim razem znikąd wyszedł facet w opiętej koszulce i z pytaniem „Czego tu, kurwa, szukasz?”, wygrawerowanym na twarzy raczej topornym dłutem. Chwilę później zajechali Gruzini, zamienili z gościem kilka słów i Łukasz uznał, że cała trójka musi się znać. Może nawet prowadzą wspólne interesy.

Teraz nie ma ani prostytutek, ani mężczyzny pilnującego ich zza drzew. Uszy przewierca nieznośny, hipnotyczny szum pędzących aut. W końcu jedno z nich zwalnia, włącza kierunkowskaz i zjeżdża na żwirowe pobocze. Staje obok samochodu Łukasza. Jest dziewięć minut po siedemnastej.

Ze środka wychodzi dwóch Gruzinów.

Starszy, Michaił, omija Łukasza wzrokiem, co ten przyjmuje z ulgą. Nie lubi patrzeć w jego czarne oczy, błyszczące i zawsze gniewne, jakby chwilę wcześniej się z kimś kłócił.

Z miejsca pasażera gramoli się Giorgi. Waży tyle co pół słonia i ma głowę łysą jak jajko. W końcu wychodzi i z bagażnika wyciąga dwa wiklinowe koszyki. Jeden podaje Michaiłowi.

Trasa S3 jest często patrolowana przez nieoznakowane radiowozy, zazwyczaj skody. Nikomu nie jest potrzebna rozmowa z policjantami i tłumaczenie, co we trójkę robią na skraju lasu. Grzybobranie, które się nie udało, wydaje się Łukaszowi całkiem wiarygodnym alibi.

Michaił wchodzi między drzewa i daje znać, że Łukasz ma zrobić to samo. Jako ostatni idzie Giorgi, sapiąc jak bernardyn na pełnym słońcu.

Po kilkudziesięciu metrach Łukasz czuje coraz większy niepokój. Szum samochodów znika za plecami i teraz jedynym dźwiękiem są chrzęst leśnej ściółki i turkawka ukryta gdzieś w koronach sosen. Nawet Giorgi przestaje dyszeć. Łukasz kilka razy kątem oka sprawdza, czy grubas nie został w tyle.

Kiedy Michaił zatrzymuje się przy pniu drzewa, Łukasz ustawia się tak, żeby mieć dwójkę Gruzinów na oku. Zdaje sobie sprawę, że jeśli będą chcieli go zabić, mogą zrobić to bezgłośnie, a Paula zacznie się niepokoić dopiero koło północy. Za siedem godzin.

Telefon zostawił w aucie, jak zawsze podczas takich spotkań. Kluczyki ma przy sobie, ale ich jest dwóch, jeden odjedzie jego peugeotem. Za siedem godzin auto zostanie rozebrane na części. Po raz pierwszy żałował, że nie ma dzisiaj prostytutek. Widziałyby go jako ostatnie. A może właśnie dlatego ich nie ma?

Giorgi odstawia koszyk i sięga do wewnętrznej kieszeni kurtki.

− Bierz tu, kolego, pieniążki. − Podaje Łukaszowi plik banknotów. − Przelicz jak należy.

Obaj dobrze mówią po polsku, choć z zauważalnym akcentem.

Łukasz rozluźnia się na chwilę. Przesuwa papier w palcach. Jest szorstki, prawdziwy. Niemożliwe, żeby dali mu go dotknąć, a później strzelili w tył głowy i zagrzebali w liściach.

Raz.

Dwa.

Trzy.

Jedena, dwana, trzyna…

Dwa tysiące sto euro. Czterdzieści dwie pięćdziesiątki.

− Jeszcze raz − mówi Michaił.

Łukasz cierpliwie liczy banknoty. Dwa sto, kiwa głową.

− Wszystko się zgadza.

− Prawie wszystko − odzywa się Giorgi, który w końcu uspokoił oddech. − Podobno już nie chcesz dla nas jeździć, prawda to?

A więc o to chodzi, przemyka Łukaszowi przez myśl. Czuje w żołądku skurcz rozlewający się do podbrzusza. Nie trwa nawet pół sekundy.

− Chciałem… − Zaczyna Łukasz. − To dla mnie za duże ryzyko. Mam żonę w ciąży. I sumienie mi nie pozwala.

Giorgi wybucha śmiechem, który odbija się od pni strzelistych sosen. Jeżeli jakiekolwiek zwierzęta próbowały podejść do trójki intruzów, to w tym momencie na pewno uciekły w popłochu.

− Bodishi *, mój drogi! − Giorgi próbuje opanować rechot, ale jego wielki brzuch wciąż podskakuje. Obejmuje go oburącz, jakby zaraz miał odpaść. − Sumienie…

Łukasz nie czuje, żeby się wygłupił. Od początku współpracy z Gruzinami wiedział, na co się pisze. Praca w kraju, ryzykowna, kasa się zgadzała. Mimo problemów finansowych nie potrafił postawić wypłat ponad poczucie, które coraz bardziej mu doskwierało: nie był uczciwy wobec Pauli i samego siebie.

− A pieniądze? − pyta Giorgi, jakby czytając mu w myślach, wciąż trzyma dłonie na brzuchu. − Pieniądze złe?

− Dobre − odpowiada Łukasz. − Dobre i ważne, ale nie najważniejsze.

W tym czasie Michaił wwierca się czarnymi oczami w twarz Łukasza, jakby do końca rozmowy chciał wypalić w niej dziurę.

− Nie mamy tu nikogo, żeby jeździł. − Giorgi rozgląda się po lesie. − Tu, na Dolnym Śląsku. Rozumiesz? Za dwa tygodnie nowy transport. Można liczyć na kolegę?

Michaił zza pasa wyciąga nożyk, krótki, z czarną rękojeścią.

Łukasz udaje, że tego nie zauważa.

− Można − odpowiada w końcu. − Można.

Ale to będzie ostatni raz, dodaje w myślach.

Wtedy orientuje się, że Michaił wcale nie patrzył na niego. Cały czas błądził wzrokiem za jego głową, być może nawet nie do końca przysłuchiwał się rozmowie. Kiedy robi nieznaczny ruch w prawą stronę i wyrzuca przed siebie nóż, Łukasz odruchowo osłania oczy i szyję. Ostrze przelatuje w bezpiecznej odległości od jego ucha i wbija się w coś twardego.

− Ile kursów? − pyta Łukasz, nie odwracając się.

− Na razie trzy. Pełne obłożenie. O drugiej w nocy będziesz w domu, e?

Michaił podchodzi do miejsca, gdzie chwilę temu cisnął nożem. Szybkim ruchem wyciąga ostrze z sosnowej kory.

− Jedź do żony w ciąży − odzywa się Giorgi.

Ale Łukasz nawet nie drgnie. Rozluźnia się dopiero wtedy, gdy Michaił chowa nóż za pasek.

− A wy nie idziecie?

− Idziemy. Na grzyby. Myślisz, kolego, że po co nam te koszyki?

Odwracają się i ruszają w las. Łukasz obserwuje, jak ich plecy to pojawiają się, to znikają za kolejnymi sosnami. Po chwili nie słychać już łamanych gałązek. Ani huczącej turkawki.

Zostaje sam.

Rozgląda się wokół i rusza przed siebie. Nie wie, czy w dobrym kierunku. Byle w przeciwnym niż Gruzini. Nigdy nie miał dobrej orientacji w lesie, a teraz z powodu stresu jest mu obojętne, czy dotrze do auta za kilka minut, czy za dwie godziny.

Obraca zwitkiem banknotów w kieszeni. Wystarczy na ratę za dom w przyszłym miesiącu, ubezpieczenie auta i może na połowę nowej lodówki. Stara była bezawaryjna przez osiem lat, to i tak długo, biorąc pod uwagę żywotność dzisiejszych sprzętów. Ale w końcu przestała mrozić, a kompresor warczy, jakby sąsiad za oknem kosił trawnik.

Za dwa tygodnie ostatni raz.

Szum kół na ekspresówce zbliża się, nęci swoją znajomą trywialnością.

Kiedy Łukaszowi udaje się wyjść z lasu, czuje się, jakby opuścił ciasny schowek na pościel i dopiero teraz mógł zaczerpnąć powietrza. Nieważne, że śmierdzącego spalinami i ciepłym asfaltem. Tu Łukasz jest żywy. W lesie miał wrażenie, że powoli osuwa się w stronę ciemnego urwiska. Nigdy, przenigdy nie chce sprawdzać, co jest na jego dnie.

Ostatni raz − powtarza sobie, wsiadając do auta.

I koniec z tym.

Później zaciśnie zęby, dumę upchnie w zakamarek świadomości, do którego nigdy nie będzie zaglądał, i przyjmie pracę u Witka. Przy sprzyjających wiatrach odzyska zaufanie pracowników, odbuduje pozycję i może choć w części będzie jak dawniej.

Tak zrobi.

Zaczną z Paulą wszystko od nowa.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

* Gruz. „przepraszam”.

ROZDZIAŁ 3

ANNA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 4

ŁUKASZ

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 5

ANNA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 6

ŁUKASZ

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 7

OKTAWIA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 8

OKTAWIA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 9

ŁUKASZ

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 10

ANNA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 11

OKTAWIA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 12

ŁUKASZ

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 13

OKTAWIA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 14

ŁUKASZ

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 15

ANNA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 16

ANNA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 17

OKTAWIA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 18

ŁUKASZ

Dostępne w wersji pełnej

rozdział 19

OKTAWIA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 20

ANNA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 21

OKTAWIA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 22

ŁUKASZ

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 23

OKTAWIA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 24

ŁUKASZ

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 25

ANNA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 26

OKTAWIA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 27

ŁUKASZ

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 28

ANNA

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 29

OKTAWIA

Dostępne w wersji pełnej

CZTERY MIESIĄCE PÓŹNIEJ

ŁUKASZ

Dostępne w wersji pełnej

PODZIĘKOWANIA

Dostępne w wersji pełnej