49,90 zł
BESTSELLER „NEW YORK TIMESA”
WEDŁUG „THE WASHINGTON POST” JEDNA Z NAJLEPSZYCH KSIĄŻEK 2024 ROKU
PRZECZYTAJ ZANIM ZOBACZYSZ – JUŻ WKRÓTCE EKRANIZACJA NA APPLE TV+
Wszechświat daje szansę na wybór dokładnie takiego męża i takiego życia, o jakich zawsze marzyłaś. Ile razy powiesz „następny”, zanim trafisz na tego jedynego?
Lauren wraca do domu i odkrywa w swojej kuchni czarującego mężczyznę, który twierdzi, że… jest jej mężem. Wszystko – od zdjęć po dokumenty – zdaje się to potwierdzać. Jednak kiedy Michael znika na strychu, jego miejsce zajmuje kolejny mężczyzna, a wraz z nim nowa wersja życia kobiety.
Mężowie to błyskotliwa, wymykająca się schematom opowieść o poszukiwaniu idealnego życia i o wyborach, które – choć nieskończone – nie przynoszą ukojenia.
Holly Gramazio, pisarka i projektantka gier, z wyczuciem łączy literacką finezję z narracyjną świeżością. Jej doświadczenie w tworzeniu interaktywnych światów (m.in. gra Dicey Dungeons) znajduje odzwierciedlenie w powieści, która równie mocno bawi, co prowokuje do myślenia.
Jeden z najzabawniejszych debiutów ostatnich lat.
„The New York Times”
Rozkosznie uzależniająca… Niczym lampka szampana bez dna.
„The Washington Post”
Urokliwa… Nieszablonowe podejście autorki do kwestii zaangażowania w związku jest tyleż inteligentne, co szczere.
– „Publishers Weekly”
Pełna ciekawych postaci, filozoficzna i zabawna. Polubiłam wszystkich mężów, nawet (w szczególności?) tych okropnych.
– Gabrielle Zevin, autorka książki Jutro, jutro i znów jutro, bestsellera „New York Timesa”
Dzięki zaskakującej fabule autorka ze świeżej perspektywy analizuje kwestie współczesnych zachowań i podejścia do randkowania oraz poszukiwań partnera… Zabawne spojrzenie na trudny temat.
– „Kirkus Reviews”
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 468
Terry’emu – mojemu ulubionemu mężowi
1
Mężczyzna jest wysoki i ma ciemne, zmierzwione włosy. Stoi u szczytu schodów, które prowadzą od drzwi wejściowych do korytarza jej mieszkania – Lauren natyka się na niego późną nocą po powrocie z wieczoru panieńskiego Eleny.
Wzdryga się z mimowolnym piskiem.
– Co do... – urywa i zaczyna od nowa. – Przepraszam, kim pan jest?
Nieznajomy wzdycha.
– Dobrze się bawiłaś?
Stopnie są obite wykładziną, ale czy to właściwe mieszkanie? Z pewnością, bo klucz pasował do zamka; nie jest aż tak pijana, żeby przypadkiem włamać się do cudzego domu. Ani na sekundę nie spuszczając mężczyzny z oczu, cofa się o krok i wodzi ręką po ścianie w poszukiwaniu włącznika.
Kiedy w końcu zapala światło, razi ją eksplozja blasku. Mruga, wszystko się zgadza: wysokość stopni, kremowy odcień ściany, a nawet przycisk pod palcami stawiający delikatny opór. Wszystko jest na swoim miejscu – oprócz nieznajomego.
– Lauren – odzywa się do niej – wchodzisz czy nie? Zaparzę ci herbaty.
Zwrócił się do niej po imieniu. Czy to... Nie, wykluczone – ostatnio widziała się z tamtym facetem kilka miesięcy temu. Poza tym był blondynem i miał brodę. To nie on, więc w takim razie kto? Włamywacz? Tylko skąd włamywacz znałby jej imię?
– Proszę natychmiast wyjść, to nie zadzwonię na policję – mówi Lauren, choć będzie to pierwsza rzecz, którą zrobi, gdy zostanie sama. Sięga ukradkiem w tył, do drzwi mieszkania, i próbuje obrócić klamkę. Nie wychodzi jej to najlepiej, ale woli mieć mężczyznę na oku – szczególnie teraz, kiedy, o Boże, rusza w jej kierunku. W końcu udaje się jej wydostać na klatkę schodową i dotrzeć do wyjścia z budynku. Napiera plecami na drzwi, a gdy i te ustępują, czuje uderzenie parnego powietrza. Wybiega w siąpiący letni deszcz, jednak nie tak daleko, by stracić nieznajomego z oczu.
Mężczyzna zatrzymuje się w progu klatki, ciemna sylwetka na tle światła.
– Lauren, co ty wyprawiasz?! – woła.
– Dzwonię na policję! – odkrzykuje Lauren i przetrząsa torebkę w nadziei, że nie padła jej bateria. Kieszeń, do której zwykle chowa telefon, zajmuje maleńki kaktus w malowanej doniczce, dzieło z dzisiejszych warsztatów. Na szczęście nieco głębiej chowa się smartfon. Gdy Lauren go wyciąga, ekran się rozświetla.
I wtedy Lauren widzi tapetę ekranu blokady.
To zdjęcie – stoi na plaży i obejmuje mężczyznę. Tego samego, który nawołuje ją z wejścia do budynku.
Dwa procent baterii. Nie, już tylko jeden. Ta twarz... Tak, to z pewnością on. A obok niego ona.
Unosi w drugiej ręce kaktus i ostrzega:
– Człowieku, ani kroku dalej, bo rzucę!
– Dobrze już, dobrze. Nigdzie się stąd nie ruszam – obiecuje nieznajomy, stojąc boso kilka kroków od drzwi.
Lauren sprawdza jeszcze raz: jego twarz, rozświetlona na ekranie telefonu, i ta tuż przed nią, skryta w mroku nocy. Mężczyzna ma na sobie szary podkoszulek i bawełniane spodnie w szkocką kratę. Od piżamy, zdaje sobie sprawę Lauren i mówi z westchnieniem:
– W porządku. Możesz się zbliżyć.
Plask, plask, mężczyzna drepcze skołowany po chodniku. Teraz Lauren ma dość miejsca, by go obejść wzdłuż parterowych okien zasłoniętych żaluzjami.
– Stój! – nakazuje nieznajomemu, a on zastyga, wodząc za nią wzrokiem. Lauren wchodzi do środka, na klatkę schodową, i ogląda się przez ramię. Z boku zamknięte drzwi do mieszkania Toby’ego i Maryam, bezpośrednio za jej plecami otwarte do jej własnego, znajdującego się na piętrze. Tak, to na pewno właściwy budynek.
– Lauren... – słyszy swoje imię.
Patrzy przed siebie i znów piszczy, bo facet jest coraz bliżej, a wyraźnie mówiła, że ma się nie ruszać. Zatrzaskuje mu przed nosem drzwi klatki schodowej i chowa się w swoim mieszkaniu.
– Lauren! – rozlega się wołanie na zewnątrz.
Odblokowuje kciukiem telefon, żeby zadzwonić na policję, ale ekran niemal od razu gaśnie. No to po baterii...
Cholera.
– Lauren?! – Mężczyzna szarpie za drzwi klatki. – No co ty!
Lauren wbiega po schodach, wpada do korytarza, a stamtąd do kuchni i wyciąga z szuflady ładowarkę. Zadzwoni po kogoś, może po Toby’ego z dołu? Ale wtedy słyszy kroki, ktoś się zbliża. On już tu jest, wszedł do środka! Jak to zrobił?
Lauren obraca się na pięcie i przechodzi przez korytarz.
– Wynoś się stąd! – syczy ze szczytu schodów, celując w intruza miniaturowym kaktusem. Jest skupiona i gotowa użyć broni, jeśli facet się zbliży.
– Czy możesz się uspokoić? – Mężczyzna dociera na górę. – Naleję ci wody.
Robi krok, a ona bierze zamach. Niestety, kaktus mija jego głowę, odbija się od ściany i turla ze stukotem po schodach, coraz szybciej i szybciej: bach... bach... bach... bach, bach, bach! Aż w końcu: bum, uderza o drzwi na dole.
– Co cię opętało? – pyta mężczyzna, ściskając w dłoni pęk kluczy.
Wtedy Lauren doznaje olśnienia – ukradł jej zapasowe klucze. No jasne, i pewnie włamał się do jej komputera, żeby zdalnie zmienić tapetę na ekranie smartfona. To by wszystko tłumaczyło. Czy to możliwe, czy ma paranoję?
– Niech to szlag... Błagam, usiądź na moment.
Nieznajomy gasi światło na schodach i zapala to w kwadratowym korytarzu, z drzwiami prowadzącymi do wszystkich pomieszczeń mieszkania. W dużym szarym korytarzu, przez który Lauren przechodzi naście razy dziennie.
Tylko dlaczego ten korytarz jest niebieski?
I skąd się wziął dywan? Nigdy nie było tu dywanu...
Nie może dłużej się nad tym zastanawiać, bo mężczyzna już do niej idzie. Lauren cofa się po grubym dywanie – wyczuwa jego miękkość nawet przez podeszwy butów – ostrożnie, w kierunku drzwi salonu. Pomieszczenie to znajduje się bezpośrednio nad sypialnią Toby’ego i Maryam; jeśli Lauren krzyknie wystarczająco głośno, powinni ją usłyszeć. Ale nawet w ciemnościach coś wydaje się jej bardzo nie w porządku.
Sięga odruchowo do włącznika.
Klik.
Światło oblewa kolejne nieznajome przedmioty. Kanapa, która o poranku była zielona, teraz jest brązowa. Zegar ścienny ma rzymskie cyfry zamiast arabskich, a Lauren z jakiegoś powodu nie jest w stanie ich odczytać: VII, XIIIII, VVI... Musi zmrużyć oczy, żeby przestały się rozmazywać. W starym wazonie na regale tkwią tulipany, zniknął przekrzywiony linoryt sowy. Nie zgadzają się niektóre książki, inne są poprzestawiane, a zasłony ktoś zastąpił żaluzjami. Nie rozpoznaje też zdjęć. Jedno jest szczególnie niepokojące. To fotografia ślubna, na której – podchodzi bliżej i niemalże przytyka nos do szybki – pozuje z nieznajomym.
Tym samym nieznajomym, który właśnie wchodzi za nią do salonu.
Jej mężem.
Odwraca się w jego stronę, a on podaje jej szklankę wody. Po chwili wahania Lauren przyjmuje naczynie i dopiero wtedy dostrzega obrączkę na swoim palcu.
Przełożywszy szklankę do drugiej ręki, wyciąga przed siebie lewą dłoń. Rozprostowuje ją, obraca wewnętrzną stroną do góry. Obrączka wciąż tam jest, gdy dotyka jej kciukiem. Ale numer...
– Usiądź – mówi do niej mąż. – Napij się.
Lauren posłusznie siada. Kanapa ma swój normalny kształt, zmienił się wyłącznie kolor. Nawet tak samo nierówno się zapada.
Mąż zajmuje miejsce na fotelu naprzeciwko niej. Z początku Lauren nie jest pewna, czy on też nosi obrączkę, gdy jednak nachyla się do niej, widzi wyraźnie błysk na jego palcu. Mąż wpatruje się w Lauren badawczo, a ona wpatruje się w niego.
Lauren stwierdza, że musi być bardzo pijana. To dlatego coś jej umyka; coś bardzo oczywistego. Tak czy inaczej, właśnie przyjęła szklankę od mężczyzny, którego nigdy wcześniej nie widziała – a fakt, że niespodziewanie okazała się jego żoną, powinien raczej wzmóc jej czujność niż ją uśpić.
– Napiję się... za chwilę – mówi, wyraźnie wymawiając każdą sylabę.
– W porządku.
Skoro on tu mieszka, to dlaczego nie leży o tej porze w łóżku?
– Czemu jeszcze nie śpisz? – pyta.
Mężczyzna wzdycha.
– Spałem – odpowiada – ale nieszczególnie cicho weszłaś do domu.
– Nie miałam pojęcia, że tu jesteś!
– Słucham? – Unosi brwi. – Ech, po prostu wypij wodę i zdejmij sukienkę, to położymy cię do łóżka. Pomóc ci z suwakiem?
– Nie! – Lauren chwyta poduszkę i zakrywa się nią jak tarczą. Nigdy wcześniej nie widziała tego faceta, na pewno się przed nim nie rozbierze.
– W porządku, w porządku! Napij się, błagam. – Ma zmęczoną twarz, a jego okrągłe policzki są zarumienione. – Okej?
– Okej – odpowiada Lauren, a po chwili dodaje: – Dziś prześpię się na kanapie. No wiesz... żeby ci nie przeszkadzać. Możesz wracać do sypialni.
– Nie wolisz w pokoju gościnnym? Pościelę ci łóżko...
– Nie. Tu jest dobrze.
– Okej. Przyniosę ci piżamę. I kołdrę.
Lauren siedzi wyprostowana i czujna, gdy mąż wychodzi z salonu i wraca po chwili. Piżamę w Muminki rozpoznaje – kupiła ją dawno temu w Sainsbury’s – lecz kołdra to kolejna nowa rzecz: w granatowe i jasnoniebieskie kwadraty, które udają patchwork, choć są nadrukiem. Paskudztwo.
– Tak, wiem – odzywa się mężczyzna – ale spójrz na to z tej strony: jeśli na nią zwymiotujesz, wreszcie będziesz miała powód, żeby się jej pozbyć.
To „wreszcie” nie ma sensu, ale dzisiejszy wieczór jest już wystarczająco intensywny i Lauren nie zamierza się sprzeczać. W pokoju słychać jakiś dziwny szum.
– Okej – odpowiada. Ma wrażenie, że na zmianę używają tego słowa, wzdychają albo czekają, i dochodzi do wniosku, że może właśnie tak wygląda małżeństwo. Nie ma co do tego pewności, bo nigdy wcześniej nie była mężatką.
Mąż włącza lampkę i gasi górne światło.
– Wszystko w porządku? – dopytuje. – Zrobić ci tosta?
– Jadłam frytki. – Lauren wciąż czuje w ustach posmak tłuszczu. – I kurczaka. – Jest wegetarianką, ale tylko na trzeźwo.
– Okej – mówi po raz kolejny mężczyzna. – Pij wodę – dodaje, po czym wychodzi i zamyka za sobą drzwi. Słyszy go w kuchni, w sypialni, a potem odgłosy milkną.
Lauren pochodzi do drzwi i nasłuchuje: cisza w korytarzu, cisza w pozostałych pomieszczeniach. Przebiera się w piżamę jak nastolatka w szatni przed wuefem – wciąga spodenki na majtki, następnie zdejmuje sukienkę przez głowę, wkłada górę piżamy i dopiero na końcu zdejmuje stanik, jedno ramiączko i drugie, by wreszcie wyszarpnąć go triumfalnie przez rękaw. W tej samej chwili traci równowagę i przewraca się z łoskotem na kanapę. Rozlega się huk, gdy telefon spada z poduszki na podłogę.
Lauren zastyga w bezruchu, wyczekując powrotu męża. W mieszkaniu jest jednak cicho.
Skrzypnięcie podłogi, tak jej się wydaje. Szum jakiegoś dużego pojazdu przejeżdżającego pod oknami budynku, autobusu albo ciężarówki.
Przynajmniej w końcu usiadła.
Znów coś jedzie, chyba pociąg gdzieś w oddali, pomimo późnej godziny. Może tylko to sobie wyobraziła? Tak jak swojego męża.
Bo jeśli ten człowiek nie jest wytworem wyobraźni, to w jej domu zamieszkał nieznajomy. Lauren wstaje niepewnie z kanapy i na chwiejnych nogach podchodzi do stolika w rogu salonu. Bierze krzesło, po czym powoli i ostrożnie zaciąga je pod drzwi. Nigdy wcześniej tego nie robiła, ale widziała to w wielu filmach: wystarczy wetknąć oparcie krzesła pod klamkę i nikt nie wejdzie, prawda? Potrzebuje kilku prób, ale w końcu udaje się jej zaklinować mebel. Obrzuca go jeszcze jednym spojrzeniem, po czym siada na kanapie, żeby się zastanowić, co dalej. Chwilę później już śpi.
2
Po przebudzeniu Lauren czuje się mniej pijana, ale zarazem tak, jakby potrącił ją pociąg.
W salonie jest jasno – uchylone żaluzje wpuszczają do środka poranne światło, które barwi wszystko na żółto.
Lauren wstaje z kanapy, wychodzi jej to całkiem sprawnie. Rozgląda się wokół: krzesło, którego użyła, żeby się zabarykadować, leży przewrócone na podłodze, w najmniejszym stopniu nie blokuje uchylonych drzwi. Dochodzą przez nie odgłosy krzątaniny: kroki, brzęk naczyń.
Mąż.
Choć dokucza jej kac, Lauren podnosi rozładowany telefon i odstawia przewrócone krzesło na miejsce, po czym wygląda na korytarz. Hałas rozlega się w kuchni.
Przemyka na palcach przez korytarz i chowa się w łazience, zamykając za sobą drzwi na klucz. Jest rozdarta między potrzebą opróżnienia pęcherza i żołądka. Ostatecznie decyduje się na to drugie – schyla się nad muszlą klozetową i poddaje nadciągającym torsjom.
Ból głowy mija jak ręką odjął, ustępują także nudności, zostawiając po sobie cudowną klarowność, która – Lauren doskonale to wie – potrwa najwyżej dwadzieścia minut, zanim jej ciało zda sobie sprawę, że pilnie musi się zająć kilkoma sprawami. Przed umywalką Lauren przepłukuje usta i wypluwa wodę, po czym wypija solidny łyk. Chciałaby umyć zęby, tylko że na skraju łazienkowej półki leżą dwie nieznajome szczoteczki: jedna żółta, druga zielona. Cóż, w takim razie pasta na palec.
Nie może sobie przypomnieć, kiedy ostatnio tyle wypiła.
– Lauren? – rozbrzmiewa niepokojąco blisko, tuż za drzwiami łazienki.
– Zaraz wychodzę! – odpowiada.
– Zrobię śniadanie.
Lauren wpatruje się w drzwi, czekając, aż mężczyzna odejdzie. Myje twarz, usuwa z niej resztki brokatu i makijażu. Zdejmuje górę piżamy i wyciera się myjką – ramiona, piersi i pachy. Prysznic weźmie później, gdy ustali, o co chodzi z tym facetem.
W koszu na pranie leżą jej wczorajsze ciuchy. Mąż musiał wejść do salonu, kiedy spała, i je pozbierać. Sukienkę wolno prać wyłącznie chemicznie, więc absolutnie nie powinna się tu znajdować. Kiedy Lauren ją wyciąga, zauważa pod spodem stanik, który miała wczoraj na sobie, męskie bokserki, szarą bluzę, którą rozpoznaje jako własną, oraz legginsy, których nie rozpoznaje wcale. Postanawia się przebrać: stanik, bluza, a zamiast spodenek legginsy.
Przegląda się w lustrze.
Korektor? Tusz do rzęs? Nie. Przecież nie idzie na randkę, próbuje się tylko dowiedzieć, co ten facet robi w jej domu. Jest stosunkowo czysta, to powinno wystarczyć.
Przekręca zamek w drzwiach łazienki.
Mąż (rozpinany sweter, spodnie) stoi w kuchni – nie żółtej, jak pamięta ją Lauren, lecz w takim samym odcieniu niebieskiego co korytarz. Toster (ten co zwykle), ekspres do kawy (nowy), stoliczek z dwoma stołkami przy ścianie (także nowy). Na patelni coś się smaży.
– Czyli jeszcze żyjesz – mówi mąż na jej widok. – Trzymaj. – Podaje kubek z kawą i odwraca się do ekspresu, by zrobić drugą. – Bekon prawie gotowy.
– Jestem wegetarianką – rzuca bez przekonania Lauren.
– Głodni nie wybrzydzają – odpowiada mąż.
W gniazdku tkwi ładowarka, kabel leży na stoliku. Lauren siada i podpina swój telefon. W tym czasie mąż kończy robić kanapkę i stawia przed nią talerz.
Gdyby był mordercą, zabiłby ją w nocy, kiedy spała – raczej nie czekałby do rana, żeby otruć ją kanapką z bekonem. Kanapka okazuje się wyjątkowo smaczna: chrupiąca, słona i maślana, ze świeżego, miękkiego pieczywa i z cierpką nutą sosu pieczeniowego. Lauren zaczęła unikać wieprzowiny, zanim jeszcze przeszła na wegetarianizm. Świnie są równie mądre co trzyletnie dzieci, dowiedziała się na urodzinowym przyjęciu swojego siostrzeńca Caleba. Wyrzucenie tej kanapki nie uratowałoby jednak życia żadnemu zwierzęciu, a po czwartym czy piątym kęsie Lauren zaczyna w końcu dochodzić do siebie.
– Dobrze się wczoraj bawiłaś? – pyta mąż, siadając z własną kanapką naprzeciwko.
O, jeszcze jak! Pamięta malowanie doniczki miniaturowego kaktusa i drinki, kiedy wciąż schła farba. Pamięta wystawną kolację, karaoke, koktajlbar i tańce; jeszcze więcej drinków i słone, tłuste frytki, którymi napychała sobie usta, podczas gdy Elena robiła zdjęcia, jak ich sylwetki odbijają się w lustrzanych kafelkach baru ze smażonymi kurczakami, rozświetlonym ciepło w tę chłodną noc. Elena przysięgała, że nie porzuci Lauren dla obowiązków małżeńskiego życia, „przecież wiesz, że nigdy bym tego nie zrobiła”. Lauren pamięta, jak wspinała się po schodach na górne piętro autobusu jadącego do Norwood i jak gapiła się ze swojego siedzenia na niemożliwie wielki księżyc. Pamięta Londyn, rozmazany przez letni deszcz ściekający po szybie, barwny blask sygnalizatora świetlnego, nieznajomych zajadających się kebabami, szeroki most i długą jazdę ulicami aż na przedmieścia, gdzie przerzedza się ciasna zabudowa.
Pamięta też, jak dotarła do domu i zastała w nim męża.
– No – odpowiada krótko, bo nie jest pewna, jak się właściwie rozmawia z mężami. – A ty? Co porabiałeś?
– Poszedłem popływać, a później posprzątałem i pomogłem Toby’emu naprawić okno, żeby właściciel budynku nie robił mu problemów – wylicza mąż, a Lauren myśli: okej. Czyli zna Toby’ego. – W końcu zaniosłem pudła na strych, a dzisiaj planuję się zająć grządkami warzywnymi.
Wygląda na to, że jest pracowity. Lauren nigdy nie miała grządek warzywnych, więc najwyraźniej to on wniósł je do małżeństwa. Mieszkanie zamieniło się w łamigłówkę z gatunku „znajdź wszystkie różnice”. Na półkach przybyło książek kucharskich; zniknęło gdzieś wgłębienie w ścianie, to od klamki, gdy któregoś razu za mocno trzasnęła drzwiami; a żarówka wciąż tkwi krzywo w oprawie lampy. Doniczka, którą wczoraj pomalowała, stoi na parapecie, z niej zaś sterczy przechylony kaktus. Mąż musiał podnieść roślinę z podestu schodów po tym, jak nią wczoraj rzuciła. Miły facet.
Co nie zmienia faktu, że jego obecność w mieszkaniu jest niepokojąca.
Pojawił się w czasie, gdy jej tutaj nie było. Może wystarczy, by znów wyszła, a wtedy on zniknie i wszystko wróci do normy?
– Przejdę się na spacer – oznajmia Lauren. – Żeby oczyścić głowę.
– Potrzebujesz towarzystwa?
– Nie, nie, chcę być sama. – Może zrozumie, o co tutaj chodzi, kiedy się przewietrzy.
Odszukuje skarpetki, buty i klucze. Wraca do kuchni po telefon, naładowany w trzydziestu procentach. Mąż, wyraźnie zadowolony, przeżuwa ostatni kawałek kanapki, gdy Lauren otwiera lodówkę i z zaskoczeniem stwierdza, że nie ma w niej coli, którą pije na kaca. Zamiast tego bierze puszkę wody o smaku grejpfrutowym.
Idzie na dół, a po wyjściu z budynku ogląda się na nowe żaluzje w oknach.
Ciekawe, czy zmieniła się też okolica. Domy, pusty kontener na śmieci w połowie drogi do głównej ulicy, drzewa i ich zielone liście. Idzie przed siebie, licząc w myślach kroki, po czym zerka do tyłu. Żaluzje wciąż tam są.
Po dotarciu na skrzyżowanie widzi przystanek autobusowy, gdzie wysiadała wczorajszej nocy. Na pierwszy rzut oka wygląda dokładnie tak jak dawniej. Za przystankiem znajduje się stacja benzynowa – o jej ścianę oparte są rowery grupki hałaśliwych nastolatków. Lauren przechodzi przez ulicę, siada na pochyłej ławce przystanku i wyciąga telefon.
Tapeta ekranu blokady wciąż przedstawia ją w towarzystwie męża – stoją na plaży na tle morza.
Lauren dotyka wyświetlacza, a smartfon żąda od niej podania kodu PIN. A co, jeśli PIN też się zmienił? Uff, na szczęście działa ten, którego używa od lat.
W pierwszej kolejności otwiera galerię zdjęć i przewija te z poprzedniego dnia. Jazda autobusem, bar z kurczakami, pub, kolejny pub, warsztaty garncarskie i doniczki, ustawione jedna obok drugiej: ta Eleny, ozdobiona wzorem rombów, a obok doniczka Noemi z eleganckimi zawijasami w kształcie penisów. Taaak. Włącza filtr, żeby wyświetlały się wyłącznie selfie, i przegląda ostatni rok. Na niektórych pozuje sama, ale na innych razem z mężem, mrużąc oczy przed światłem. Zagłębia się w przeszłość – mąż wciąż tam jest; tutaj ma brodę, tutaj znów nie ma... Razem na wzgórzu. Razem pod drzewem. Razem przed łabędziem. Ptak się zbliża, a Lauren próbuje go nakarmić, ale zwierzę nie wygląda na zadowolone.
Odrywa wzrok od niemożliwego – twarzy mężczyzny wpatrującego się w nią w słoneczny dzień z ekranu jej własnego telefonu.
Jeden z dzieciaków ze stacji benzynowej kopie po chodniku plastikową butelkę, podczas gdy drugi broni zaimprowizowanej bramki. Przy krawężniku po drugiej stronie ulicy zatrzymuje się taksówka i ktoś wysiada z samochodu.
Lauren sprawdza ostatnie wiadomości: mnóstwo serduszek do Eleny, „KOCHAM CIĘ I WIEM, ŻE BĘDZIESZ SZCZĘŚLIWA”, zdjęcie ich odbicia na kafelkach baru z kurczakami, podpisane: „Ludziom pewnie trudno przeboleć, jakie jesteśmy piękne”. W innym wątku pisała do niejakiego Michaela: „JUŻ WRACAM NIEDUGO W DOMUUU PAPAA!”.
A zatem mąż ma na imię Michael. Przegląda historię ich wiadomości.
Dwa dni temu: „Nie zapomnij kupić cytryn i płynu do mycia naczyń. Dzięki!”.
Następnie zdjęcie gruszki z doklejonymi wytrzeszczonymi oczami.
Kilka dni wcześniej Michael napisał: „Prawie na miejscu, do zobaczenia za 5 minut”.
Wyszukuje to imię w innych wątkach i dowiaduje się, że często wspomina o mężu znajomym: Michael dziś pracuje, Michael ćwiczy do półmaratonu, więc nie wpadnie do pubu, Michael przyniesie na grilla panzanellę, Michael to, Michael tamto... I jakoś nikt nie odpowiedział: „Jaki znowu Michael?!”.
Cóż, myśli Lauren. Skoro wiedzą o nim moi znajomi, może oni mi to wyjaśnią?
Wyszukuje w kontaktach Toby’ego – w końcu mieszka piętro niżej, a mąż sam o nim wspominał, więc Toby powinien coś wiedzieć. „Toby – pisze – czy ja mam męża?”
Odpowiedź przychodzi niemal natychmiast: „O ile mi wiadomo. Wysoki koleś, miła buźka. Mieszka z tobą. Nie kojarzysz?”.
„A kiedy wzięliśmy ślub?”
„14 kwietnia. To jakiś quiz? Co wygrałem?”
Czternastego kwietnia... Tego roku? Jeśli tak, to są małżeństwem od zaledwie kilku miesięcy. W galerii nie widziała zdjęć ze ślubu, ale postanawia przeszukać wiadomości i w końcu coś znajduje. W kwietniu pisała do mamy: „Podrzucam ci kilka próbnych – cały album powinien być gotowy w ciągu miesiąca czy dwóch”.
A poniżej cztery fotografie.
Najpierw ujęcie grupowe, to samo, które widziała w salonie. Lauren ma na sobie kremową suknię z długimi rękawami i rozkloszowaną spódnicą sięgającą do połowy łydki, różowe szpilki, a w ręce trzyma jakieś różowe kwiaty (nie róże). Welonu brak. Mąż, Michael, włożył tego dnia ciemnobrązowy garnitur. Obok stoi jej mama, a w roli druhen, ubranych w różne odcienie zieleni, występują: jej siostra Nat, Elena oraz kobieta, której Lauren nigdy wcześniej nie widziała. Wszyscy ci nieznajomi to z pewnością przyjaciele i rodzina męża.
Następne zdjęcie: tylko ona i mąż, tańczący na parkiecie. Patrzą sobie w oczy; on się uśmiecha, ona ma poważną minę.
Kolejne: składają podpisy na świadectwie ślubu.
I ostatnie: całują się z Michaelem. Lauren dotyka swoich ust, są suche.
Czyli naprawdę wzięli ślub.
Jest mężatką, a mąż czeka na nią w mieszkaniu.
Na potwierdzenie tych myśli na ekranie telefonu pojawia się wiadomość: „Hej, jeśli będziesz przechodzić obok sklepu, kup żarówkę. Wkręcaną”.
Lauren prawie upuszcza smartfon – ma wrażenie, jakby mąż przyłapał ją na szpiegowaniu – ale zaraz się uspokaja i odpisuje: „Jasne”. Bo tak odpowiedziałaby żona, prawda?
No dobrze, co jeszcze? Sprawdza pocztę elektroniczną, w okienku wyszukiwania wstukuje „Michael” i w ten sposób poznaje jego nazwisko: Callebaut.
Zakłada więc, że sama też się tak nazywa. Callebaut. Nie najgorzej, a już na pewno lepiej niż Strickland.
Wpada na pomysł, by wyszukać go w sieci, a ponieważ Google znajduje kilku Michaelów Callebautów, dopisuje: „Londyn”. Boże, czy ona pamięta, jak wygląda jej własny mąż? Tak, tu jest; zdjęcie jego twarzy na tle kamiennej ściany.
Jedno kliknięcie i już przenosi się na stronę firmy architektonicznej, która wymienia go mniej więcej w połowie zakładki „O nas”. Firma chwali się projektami kościołów, biblioteki, hali w City oraz wesołego miasteczka. Na pierwszy rzut oka trudno ocenić, czy to zdjęcia istniejących obiektów, czy tylko trójwymiarowe modele.
No, no – architekt! Wymarzony zawód dla męża. Architekt to człowiek ambitny, ale zarazem twardo stąpający po ziemi; praktyczny, niepozbawiony jednak artystycznego zacięcia. Należący do elitarnego środowiska, które nie zostało jeszcze dotknięte wszechobecnym problemem narkotyków. Nic dziwnego, że mąż zamaskował wgłębienie w ścianie i posadził warzywa. Zaraz, zastanawia się Lauren – czy to możliwe, że w tym świecie sama ma inny zawód? Sprawdza to i z ulgą stwierdza, że nic się nie zmieniło, wciąż jest doradczynią biznesową, nakłania firmy, by przeniosły się do Croydon, i pomaga lokalnym przedsiębiorcom w realizacji nowych projektów. Daty w jej interaktywnym kalendarzu są podświetlone nie na zielono, ale na niebiesko, poza tym nie dostrzega żadnych istotnych zmian. Te same spotkania, co najwyżej w innej kolejności.
Mimo to musi się oswoić z wieloma rzeczami.
– Lauren Callebaut – mówi na głos, żeby usłyszeć, jak to brzmi. Otwiera puszkę i pociąga łyk wody. Nijakiej i kwaśnej, z metalicznym posmakiem, ale nie przestaje pić. Być może właśnie tak wygląda teraz jej życie: zamiast coli woda grejpfrutowa.
Kupuje na stacji benzynowej żarówkę, po czym rusza nieśpiesznie w drogę powrotną. Przystaje na rogu ulicy i zwleka, dając sobie czas, by się odnaleźć w rzeczywistości, kiedy jednak dociera w końcu pod mieszkanie, dostrzega, że w oknach salonu wciąż są żaluzje zamiast zasłon.
Drzwi wejściowe... Jeszcze nie. Zamiast tego obchodzi budynek, mijając kontenery na śmieci, i przygląda się mieszkaniu z tyłu, od strony sypialni i kuchni. W oknie stoi ceramiczny słój na przybory kuchenne, którego na pewno nie kupowała.
Ogródek nieco się zmienił. Widoczna za niskim ogrodzeniem część należąca do Toby’ego i Maryam prezentuje się tak samo jak zwykle: zaprojektowana z entuzjazmem, lecz utrzymywana niesumiennie. Jej połowa – i c h połowa, poprawia się w myślach – wygląda za to porządniej niż w przeszłości. Grządki warzywne są minimalistyczne; ot, odrobina groszku i sałaty. Wzdłuż płotu rosną różowe kwiaty, a obok drzwiczek dla kota stoi misa w połowie wypełniona ususzonymi płatkami. Czyli ma teraz kota. Chyba że to kot Michaela?
„Jak się wabi mój kot?”, pisze do Toby’ego.
Następnie wystukuje w pośpiechu dwie kolejne wiadomości. Do siostry Nat: „Szybkie pytanko. Co myślisz o moim związku?”, i do Eleny: „Czy wczoraj po powrocie do domu zauważyłaś coś dziwnego?”.
Nat oddzwania niemal natychmiast, ale gdy Lauren odbiera, okazuje się, że to Caleb bawi się telefonem mamy:
– Ciociu Lauren! – ekscytuje się chłopczyk. – Chcesz posłuchać, jak ćwiczę karate?! – W tle słychać szelest, potem krzyk, a na koniec głośny huk.
– Caleb! – woła Lauren. – Caleb?! Dasz mi mamusię do telefonu?
– Nie mogę, kąpie teraz Magdę! Zaczekaj, ciociu, pokażę ci to kopnięcie jeszcze raz.
Lauren chce porozmawiać z jakąkolwiek dorosłą osobą.
– A drugą mamusię? – dopytuje.
– Nie da rady, kąpanie Magdy to zadanie dla dwóch! Teraz lepiej słyszałaś?
Choć Lauren uwielbia siostrzeńca, chwilowo nie ma na to czasu.
– Caleb, muszę kończyć. Oddaj mamusi telefon, dobrze? Przekaż jej, żeby oddzwoniła, jak tylko będzie wolna. Może nagrasz filmik z treningu i mi go później wyślesz?
– Oddam jej telefon, jeśli zawołasz wujka Michaela – odpowiada Caleb. – On zawsze mnie słucha!
Hmm, czyżby Caleb wiedział więcej, niż zakładała?
– A właśnie, wujek Michael. Opowiesz mi coś o nim?
– Uwielbia patrzeć, jak pokazuję mu kopnięcia – stwierdza stanowczo Caleb. – Jego ulubiony dinozaur to triceratops, a ulubiony ptak to łabędź.
– Często się z nim widujesz?
– Wiadomka, jestem jego ulubionym siostrzeńcem!
– Caleb, a pamiętasz ślub? Mój i wujka Michaela?
– No, straszna nuda – wzdycha chłopiec. – Przekaż wujkowi, żeby do mnie zadzwonił w sprawie karate! – dodaje i się rozłącza.
Lauren wpatruje się w telefon.
– Hej. Wszystko w porządku? – pyta Toby zza ogrodzenia. Z telefonem w dłoni stoi na schodkach przed tylnymi drzwiami. Opanowany głos, dołeczek w podbródku i nieatrakcyjny, workowaty T-shirt.
Dobrze wiedzieć, że pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają.
– Tak – odpowiada Lauren. – Po prostu... jeszcze wczoraj nie miałam męża, a dziś się okazuje, że mam go od miesięcy. Męża, który ponoć lubi ćwiczyć kopniaki z moim siostrzeńcem. Wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazują, że to miły gość.
– Ja go lubię. – Toby w każdej sytuacji wykazuje się opanowaniem. Podczas lockdownu, kiedy Maryam pracowała w szpitalu, siadali w swoich ogródkach, sączyli herbatę i cicho rozmawiali. W tym dziwacznym okresie Toby był dla Lauren prawdziwym oparciem. Wiedziała, że zawsze może na niego liczyć. Czuje ulgę, że może mu się teraz wygadać.
– Strasznie to wszystko zaskakujące – ciągnie. – I ponoć mamy kota?
– Ano.
– Jak się wabi?
– Gladstone.
– Jak ten premier?
– Zgadza się, z powodu bokobrodów. Tak w każdym razie twierdziłaś.
Lauren mogłaby przysiąc, że nigdy w życiu nie widziała bokobrodów Gladstone’a. Co takiego zrobił ten człowiek? Jak wielkim był rasistą? A może to ona ma problematycznego kota? Cóż, chwilowo nie jest to chyba najbardziej paląca kwestia.
– Od jak dawna spotykam się z Michaelem? – dopytuje.
– Zaraz, to ty naprawdę nie pamiętasz? Uderzyłaś się w głowę? Może powinienem sprowadzić Maryam...
– Wyluzuj, nic mi nie jest – zarzeka się Lauren. – Nie potrzebuję lekarza. Nie słuchaj mnie, tylko się wygłupiam. Serio, nic mi nie dolega.
Stanąwszy przed drzwiami budynku, znów się waha. Krok po kroku: wykafelkowany korytarz, drzwi mieszkania, schody.
– Hej! – woła niepewnie, a mąż wystawia głowę na korytarz.
– Witaj z powrotem. Spacer się udał?
– Aha – odpowiada. – Jasne.
Dasz radę – zagrzewa samą siebie w myślach – po jednym stopniu na raz.
– Kupiłaś żarówkę? – pyta mąż.
– Och. – Lauren grzebie w reklamówce i wyjmuje z niej opakowanie. – Trzymaj.
Będzie musiała porozmawiać z kimś o tym, co się stało – kto wie, może nawet z tym mężczyzną? Ze swoim mężem. Ale najpierw musi na moment usiąść.
– Napijesz się herbaty? – pyta.
– Chętnie – odpowiada mąż. – Tylko daj mi chwilę. Jak wczoraj byłem na strychu, wysiadło światło. Wymienię żarówkę, zanim o tym zapomnę.
– Jasne, nie ma sprawy.
Lauren wchodzi do kuchni, a mąż zostaje na korytarzu i otwiera właz z drabiną. Szarpie za nią zdecydowanym ruchem, jakby mieszkał tu od lat i wiedział, że się zacina. W lodówce Lauren znajduje trzy rodzaje mleka, ustawione w rzędzie: owsiane, z orzechów nerkowca i krowie. A jeśli on pije czarną herbatę? W końcu jest architektem. Trudno, będzie musiała go zapytać; najwyżej facet się zdziwi. Może w ten sposób uda się jej zagaić rozmowę, której wciąż nie potrafi sobie wyobrazić.
– Dla ciebie z mlekiem? – woła, wyglądając na korytarz, w dłoni trzyma niebieski kubek.
– Co? – pyta zupełnie inny mężczyzna, schodzący właśnie ze strychu.