Mężowie - Holly Gramazio - ebook + książka

Mężowie ebook

Gramazio Holly

0,0
49,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

BESTSELLER „NEW YORK TIMESA”

WEDŁUG „THE WASHINGTON POST” JEDNA Z NAJLEPSZYCH KSIĄŻEK 2024 ROKU

PRZECZYTAJ ZANIM ZOBACZYSZ – JUŻ WKRÓTCE EKRANIZACJA NA APPLE TV+

Wszechświat daje szansę na wybór dokładnie takiego męża i takiego życia, o jakich zawsze marzyłaś. Ile razy powiesz „następny”, zanim trafisz na tego jedynego?

Lauren wraca do domu i odkrywa w swojej kuchni czarującego mężczyznę, który twierdzi, że… jest jej mężem. Wszystko – od zdjęć po dokumenty – zdaje się to potwierdzać. Jednak kiedy Michael znika na strychu, jego miejsce zajmuje kolejny mężczyzna, a wraz z nim nowa wersja życia kobiety.

Mężowie to błyskotliwa, wymykająca się schematom opowieść o poszukiwaniu idealnego życia i o wyborach, które – choć nieskończone – nie przynoszą ukojenia.

Holly Gramazio, pisarka i projektantka gier, z wyczuciem łączy literacką finezję z narracyjną świeżością. Jej doświadczenie w tworzeniu interaktywnych światów (m.in. gra Dicey Dungeons) znajduje odzwierciedlenie w powieści, która równie mocno bawi, co prowokuje do myślenia.

Jeden z najzabawniejszych debiutów ostatnich lat.

„The New York Times”

Rozkosznie uzależniająca… Niczym lampka szampana bez dna.

„The Washington Post”

Urokliwa… Nieszablonowe podejście autorki do kwestii zaangażowania w związku jest tyleż inteligentne, co szczere.

– „Publishers Weekly”

Pełna ciekawych postaci, filozoficzna i zabawna. Polubiłam wszystkich mężów, nawet (w szczególności?) tych okropnych.

– Gabrielle Zevin, autorka książki Jutro, jutro i znów jutro, bestsellera „New York Timesa”

Dzięki zaskakującej fabule autorka ze świeżej perspektywy analizuje kwestie współczesnych zachowań i podejścia do randkowania oraz poszukiwań partnera… Zabawne spojrzenie na trudny temat.

– „Kirkus Reviews”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 468

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Ty­tuł ory­gi­nału: The Hus­bands
Opieka re­dak­cyjna: DO­MI­NIKA WRE­SIŁO
Re­dak­cja: EMI­LIA KO­LINKO
Ko­rekta: JU­LITA CI­SOW­SKA, ANNA PO­INC-CHRA­BĄSZCZ, IGA WI­ŚNIEW­SKA
Pro­jekt okładki i stron ty­tu­ło­wych: MAG­DA­LENA PA­LEJ
Re­dak­tor tech­niczny: RO­BERT GĘ­BUŚ
Co­py­ri­ght © Holly Gra­ma­zio, 2024 © Co­py­ri­ght for the Po­lish trans­la­tion by Łu­kasz Ma­łecki © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2025
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-08741-1
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kra­ków bez­płatna li­nia te­le­fo­niczna: 800 42 10 40 księ­gar­nia in­ter­ne­towa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl tel. (+48 12) 619 27 70
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.
Ten e-book jest zgodny z wy­mo­gami Eu­ro­pej­skiego Aktu o Do­stęp­no­ści (EAA).
Wy­dawca za­ka­zuje eks­plo­ata­cji tek­stów i da­nych (TDM), szko­le­nia tech­no­lo­gii lub sys­te­mów sztucz­nej in­te­li­gen­cji w od­nie­sie­niu do wszel­kich ma­te­ria­łów znaj­du­ją­cych się w ni­niej­szej pu­bli­ka­cji, w ca­ło­ści i w czę­ściach, nie­za­leż­nie od formy jej udo­stęp­nie­nia (art. 26 [3] ust. 1 i 2 ustawy z dnia 4 lu­tego 1994 r. o pra­wie au­tor­skim i pra­wach po­krew­nych [tj. Dz.U. z 2025 r. poz. 24 z późn. zm.]).

Terry’emu – mo­jemu ulu­bio­nemu mę­żowi

1

Męż­czy­zna jest wy­soki i ma ciemne, zmierz­wione włosy. Stoi u szczytu scho­dów, które pro­wa­dzą od drzwi wej­ścio­wych do ko­ry­ta­rza jej miesz­ka­nia – Lau­ren na­tyka się na niego późną nocą po po­wro­cie z wie­czoru pa­nień­skiego Eleny.

Wzdryga się z mi­mo­wol­nym pi­skiem.

– Co do... – urywa i za­czyna od nowa. – Prze­pra­szam, kim pan jest?

Nie­zna­jomy wzdy­cha.

– Do­brze się ba­wi­łaś?

Stop­nie są obite wy­kła­dziną, ale czy to wła­ściwe miesz­ka­nie? Z pew­no­ścią, bo klucz pa­so­wał do zamka; nie jest aż tak pi­jana, żeby przy­pad­kiem wła­mać się do cu­dzego domu. Ani na se­kundę nie spusz­cza­jąc męż­czy­zny z oczu, cofa się o krok i wo­dzi ręką po ścia­nie w po­szu­ki­wa­niu włącz­nika.

Kiedy w końcu za­pala świa­tło, razi ją eks­plo­zja bla­sku. Mruga, wszystko się zga­dza: wy­so­kość stopni, kre­mowy od­cień ściany, a na­wet przy­cisk pod pal­cami sta­wia­jący de­li­katny opór. Wszystko jest na swoim miej­scu – oprócz nie­zna­jo­mego.

– Lau­ren – od­zywa się do niej – wcho­dzisz czy nie? Za­pa­rzę ci her­baty.

Zwró­cił się do niej po imie­niu. Czy to... Nie, wy­klu­czone – ostat­nio wi­działa się z tam­tym fa­ce­tem kilka mie­sięcy temu. Poza tym był blon­dy­nem i miał brodę. To nie on, więc w ta­kim ra­zie kto? Wła­my­wacz? Tylko skąd wła­my­wacz znałby jej imię?

– Pro­szę na­tych­miast wyjść, to nie za­dzwo­nię na po­li­cję – mówi Lau­ren, choć bę­dzie to pierw­sza rzecz, którą zrobi, gdy zo­sta­nie sama. Sięga ukrad­kiem w tył, do drzwi miesz­ka­nia, i pró­buje ob­ró­cić klamkę. Nie wy­cho­dzi jej to naj­le­piej, ale woli mieć męż­czy­znę na oku – szcze­gól­nie te­raz, kiedy, o Boże, ru­sza w jej kie­runku. W końcu udaje się jej wy­do­stać na klatkę scho­dową i do­trzeć do wyj­ścia z bu­dynku. Na­piera ple­cami na drzwi, a gdy i te ustę­pują, czuje ude­rze­nie par­nego po­wie­trza. Wy­biega w sią­piący letni deszcz, jed­nak nie tak da­leko, by stra­cić nie­zna­jo­mego z oczu.

Męż­czy­zna za­trzy­muje się w progu klatki, ciemna syl­wetka na tle świa­tła.

– Lau­ren, co ty wy­pra­wiasz?! – woła.

– Dzwo­nię na po­li­cję! – od­krzy­kuje Lau­ren i prze­trząsa to­rebkę w na­dziei, że nie pa­dła jej ba­te­ria. Kie­szeń, do któ­rej zwy­kle chowa te­le­fon, zaj­muje ma­leńki kak­tus w ma­lo­wa­nej do­niczce, dzieło z dzi­siej­szych warsz­ta­tów. Na szczę­ście nieco głę­biej chowa się smart­fon. Gdy Lau­ren go wy­ciąga, ekran się roz­świe­tla.

I wtedy Lau­ren wi­dzi ta­petę ekranu blo­kady.

To zdję­cie – stoi na plaży i obej­muje męż­czy­znę. Tego sa­mego, który na­wo­łuje ją z wej­ścia do bu­dynku.

Dwa pro­cent ba­te­rii. Nie, już tylko je­den. Ta twarz... Tak, to z pew­no­ścią on. A obok niego ona.

Unosi w dru­giej ręce kak­tus i ostrzega:

– Czło­wieku, ani kroku da­lej, bo rzucę!

– Do­brze już, do­brze. Ni­g­dzie się stąd nie ru­szam – obie­cuje nie­zna­jomy, sto­jąc boso kilka kro­ków od drzwi.

Lau­ren spraw­dza jesz­cze raz: jego twarz, roz­świe­tlona na ekra­nie te­le­fonu, i ta tuż przed nią, skryta w mroku nocy. Męż­czy­zna ma na so­bie szary pod­ko­szu­lek i ba­weł­niane spodnie w szkocką kratę. Od pi­żamy, zdaje so­bie sprawę Lau­ren i mówi z wes­tchnie­niem:

– W po­rządku. Mo­żesz się zbli­żyć.

Plask, plask, męż­czy­zna drep­cze sko­ło­wany po chod­niku. Te­raz Lau­ren ma dość miej­sca, by go obejść wzdłuż par­te­ro­wych okien za­sło­nię­tych ża­lu­zjami.

– Stój! – na­ka­zuje nie­zna­jo­memu, a on za­styga, wo­dząc za nią wzro­kiem. Lau­ren wcho­dzi do środka, na klatkę scho­dową, i ogląda się przez ra­mię. Z boku za­mknięte drzwi do miesz­ka­nia Toby’ego i Ma­ryam, bez­po­śred­nio za jej ple­cami otwarte do jej wła­snego, znaj­du­ją­cego się na pię­trze. Tak, to na pewno wła­ściwy bu­dy­nek.

– Lau­ren... – sły­szy swoje imię.

Pa­trzy przed sie­bie i znów pisz­czy, bo fa­cet jest co­raz bli­żej, a wy­raź­nie mó­wiła, że ma się nie ru­szać. Za­trza­skuje mu przed no­sem drzwi klatki scho­do­wej i chowa się w swoim miesz­ka­niu.

– Lau­ren! – roz­lega się wo­ła­nie na ze­wnątrz.

Od­blo­ko­wuje kciu­kiem te­le­fon, żeby za­dzwo­nić na po­li­cję, ale ekran nie­mal od razu ga­śnie. No to po ba­te­rii...

Cho­lera.

– Lau­ren?! – Męż­czy­zna szar­pie za drzwi klatki. – No co ty!

Lau­ren wbiega po scho­dach, wpada do ko­ry­ta­rza, a stam­tąd do kuchni i wy­ciąga z szu­flady ła­do­warkę. Za­dzwoni po ko­goś, może po Toby’ego z dołu? Ale wtedy sły­szy kroki, ktoś się zbliża. On już tu jest, wszedł do środka! Jak to zro­bił?

Lau­ren ob­raca się na pię­cie i prze­cho­dzi przez ko­ry­tarz.

– Wy­noś się stąd! – sy­czy ze szczytu scho­dów, ce­lu­jąc w in­truza mi­nia­tu­ro­wym kak­tu­sem. Jest sku­piona i go­towa użyć broni, je­śli fa­cet się zbliży.

– Czy mo­żesz się uspo­koić? – Męż­czy­zna do­ciera na górę. – Na­leję ci wody.

Robi krok, a ona bie­rze za­mach. Nie­stety, kak­tus mija jego głowę, od­bija się od ściany i turla ze stu­ko­tem po scho­dach, co­raz szyb­ciej i szyb­ciej: bach... bach... bach... bach, bach, bach! Aż w końcu: bum, ude­rza o drzwi na dole.

– Co cię opę­tało? – pyta męż­czy­zna, ści­ska­jąc w dłoni pęk klu­czy.

Wtedy Lau­ren do­znaje olśnie­nia – ukradł jej za­pa­sowe klu­cze. No ja­sne, i pew­nie wła­mał się do jej kom­pu­tera, żeby zdal­nie zmie­nić ta­petę na ekra­nie smart­fona. To by wszystko tłu­ma­czyło. Czy to moż­liwe, czy ma pa­ra­noję?

– Niech to szlag... Bła­gam, usiądź na mo­ment.

Nie­zna­jomy gasi świa­tło na scho­dach i za­pala to w kwa­dra­to­wym ko­ry­ta­rzu, z drzwiami pro­wa­dzą­cymi do wszyst­kich po­miesz­czeń miesz­ka­nia. W du­żym sza­rym ko­ry­ta­rzu, przez który Lau­ren prze­cho­dzi na­ście razy dzien­nie.

Tylko dla­czego ten ko­ry­tarz jest nie­bie­ski?

I skąd się wziął dy­wan? Ni­gdy nie było tu dy­wanu...

Nie może dłu­żej się nad tym za­sta­na­wiać, bo męż­czy­zna już do niej idzie. Lau­ren cofa się po gru­bym dy­wa­nie – wy­czuwa jego mięk­kość na­wet przez po­de­szwy bu­tów – ostroż­nie, w kie­runku drzwi sa­lonu. Po­miesz­cze­nie to znaj­duje się bez­po­śred­nio nad sy­pial­nią Toby’ego i Ma­ryam; je­śli Lau­ren krzyk­nie wy­star­cza­jąco gło­śno, po­winni ją usły­szeć. Ale na­wet w ciem­no­ściach coś wy­daje się jej bar­dzo nie w po­rządku.

Sięga od­ru­chowo do włącz­nika.

Klik.

Świa­tło ob­lewa ko­lejne nie­zna­jome przed­mioty. Ka­napa, która o po­ranku była zie­lona, te­raz jest brą­zowa. Ze­gar ścienny ma rzym­skie cy­fry za­miast arab­skich, a Lau­ren z ja­kie­goś po­wodu nie jest w sta­nie ich od­czy­tać: VII, XIIIII, VVI... Musi zmru­żyć oczy, żeby prze­stały się roz­ma­zy­wać. W sta­rym wa­zo­nie na re­gale tkwią tu­li­pany, znik­nął prze­krzy­wiony li­no­ryt sowy. Nie zga­dzają się nie­które książki, inne są po­prze­sta­wiane, a za­słony ktoś za­stą­pił ża­lu­zjami. Nie roz­po­znaje też zdjęć. Jedno jest szcze­gól­nie nie­po­ko­jące. To fo­to­gra­fia ślubna, na któ­rej – pod­cho­dzi bli­żej i nie­malże przy­tyka nos do szybki – po­zuje z nie­zna­jo­mym.

Tym sa­mym nie­zna­jo­mym, który wła­śnie wcho­dzi za nią do sa­lonu.

Jej mę­żem.

Od­wraca się w jego stronę, a on po­daje jej szklankę wody. Po chwili wa­ha­nia Lau­ren przyj­muje na­czy­nie i do­piero wtedy do­strzega ob­rączkę na swoim palcu.

Prze­ło­żyw­szy szklankę do dru­giej ręki, wy­ciąga przed sie­bie lewą dłoń. Roz­pro­sto­wuje ją, ob­raca we­wnętrzną stroną do góry. Ob­rączka wciąż tam jest, gdy do­tyka jej kciu­kiem. Ale nu­mer...

– Usiądź – mówi do niej mąż. – Na­pij się.

Lau­ren po­słusz­nie siada. Ka­napa ma swój nor­malny kształt, zmie­nił się wy­łącz­nie ko­lor. Na­wet tak samo nie­równo się za­pada.

Mąż zaj­muje miej­sce na fo­telu na­prze­ciwko niej. Z po­czątku Lau­ren nie jest pewna, czy on też nosi ob­rączkę, gdy jed­nak na­chyla się do niej, wi­dzi wy­raź­nie błysk na jego palcu. Mąż wpa­truje się w Lau­ren ba­daw­czo, a ona wpa­truje się w niego.

Lau­ren stwier­dza, że musi być bar­dzo pi­jana. To dla­tego coś jej umyka; coś bar­dzo oczy­wi­stego. Tak czy ina­czej, wła­śnie przy­jęła szklankę od męż­czy­zny, któ­rego ni­gdy wcze­śniej nie wi­działa – a fakt, że nie­spo­dzie­wa­nie oka­zała się jego żoną, po­wi­nien ra­czej wzmóc jej czuj­ność niż ją uśpić.

– Na­piję się... za chwilę – mówi, wy­raź­nie wy­ma­wia­jąc każdą sy­labę.

– W po­rządku.

Skoro on tu mieszka, to dla­czego nie leży o tej po­rze w łóżku?

– Czemu jesz­cze nie śpisz? – pyta.

Męż­czy­zna wzdy­cha.

– Spa­łem – od­po­wiada – ale nie­szcze­gól­nie ci­cho we­szłaś do domu.

– Nie mia­łam po­ję­cia, że tu je­steś!

– Słu­cham? – Unosi brwi. – Ech, po pro­stu wy­pij wodę i zdej­mij su­kienkę, to po­ło­żymy cię do łóżka. Po­móc ci z su­wa­kiem?

– Nie! – Lau­ren chwyta po­duszkę i za­krywa się nią jak tar­czą. Ni­gdy wcze­śniej nie wi­działa tego fa­ceta, na pewno się przed nim nie roz­bie­rze.

– W po­rządku, w po­rządku! Na­pij się, bła­gam. – Ma zmę­czoną twarz, a jego okrą­głe po­liczki są za­ru­mie­nione. – Okej?

– Okej – od­po­wiada Lau­ren, a po chwili do­daje: – Dziś prze­śpię się na ka­na­pie. No wiesz... żeby ci nie prze­szka­dzać. Mo­żesz wra­cać do sy­pialni.

– Nie wo­lisz w po­koju go­ścin­nym? Po­ścielę ci łóżko...

– Nie. Tu jest do­brze.

– Okej. Przy­niosę ci pi­żamę. I koł­drę.

Lau­ren sie­dzi wy­pro­sto­wana i czujna, gdy mąż wy­cho­dzi z sa­lonu i wraca po chwili. Pi­żamę w Mu­minki roz­po­znaje – ku­piła ją dawno temu w Sa­ins­bury’s – lecz koł­dra to ko­lejna nowa rzecz: w gra­na­towe i ja­sno­nie­bie­skie kwa­draty, które udają pat­chwork, choć są na­dru­kiem. Pa­skudz­two.

– Tak, wiem – od­zywa się męż­czy­zna – ale spójrz na to z tej strony: je­śli na nią zwy­mio­tu­jesz, wresz­cie bę­dziesz miała po­wód, żeby się jej po­zbyć.

To „wresz­cie” nie ma sensu, ale dzi­siej­szy wie­czór jest już wy­star­cza­jąco in­ten­sywny i Lau­ren nie za­mie­rza się sprze­czać. W po­koju sły­chać ja­kiś dziwny szum.

– Okej – od­po­wiada. Ma wra­że­nie, że na zmianę uży­wają tego słowa, wzdy­chają albo cze­kają, i do­cho­dzi do wnio­sku, że może wła­śnie tak wy­gląda mał­żeń­stwo. Nie ma co do tego pew­no­ści, bo ni­gdy wcze­śniej nie była mę­żatką.

Mąż włą­cza lampkę i gasi górne świa­tło.

– Wszystko w po­rządku? – do­py­tuje. – Zro­bić ci to­sta?

– Ja­dłam frytki. – Lau­ren wciąż czuje w ustach po­smak tłusz­czu. – I kur­czaka. – Jest we­ge­ta­rianką, ale tylko na trzeźwo.

– Okej – mówi po raz ko­lejny męż­czy­zna. – Pij wodę – do­daje, po czym wy­cho­dzi i za­myka za sobą drzwi. Sły­szy go w kuchni, w sy­pialni, a po­tem od­głosy milkną.

Lau­ren po­cho­dzi do drzwi i na­słu­chuje: ci­sza w ko­ry­ta­rzu, ci­sza w po­zo­sta­łych po­miesz­cze­niach. Prze­biera się w pi­żamę jak na­sto­latka w szatni przed wu­efem – wciąga spodenki na majtki, na­stęp­nie zdej­muje su­kienkę przez głowę, wkłada górę pi­żamy i do­piero na końcu zdej­muje sta­nik, jedno ra­miączko i dru­gie, by wresz­cie wy­szarp­nąć go trium­fal­nie przez rę­kaw. W tej sa­mej chwili traci rów­no­wagę i prze­wraca się z ło­sko­tem na ka­napę. Roz­lega się huk, gdy te­le­fon spada z po­duszki na pod­łogę.

Lau­ren za­styga w bez­ru­chu, wy­cze­ku­jąc po­wrotu męża. W miesz­ka­niu jest jed­nak ci­cho.

Skrzyp­nię­cie pod­łogi, tak jej się wy­daje. Szum ja­kie­goś du­żego po­jazdu prze­jeż­dża­ją­cego pod oknami bu­dynku, au­to­busu albo cię­ża­rówki.

Przy­naj­mniej w końcu usia­dła.

Znów coś je­dzie, chyba po­ciąg gdzieś w od­dali, po­mimo póź­nej go­dziny. Może tylko to so­bie wy­obra­ziła? Tak jak swo­jego męża.

Bo je­śli ten czło­wiek nie jest wy­two­rem wy­obraźni, to w jej domu za­miesz­kał nie­zna­jomy. Lau­ren wstaje nie­pew­nie z ka­napy i na chwiej­nych no­gach pod­cho­dzi do sto­lika w rogu sa­lonu. Bie­rze krze­sło, po czym po­woli i ostroż­nie za­ciąga je pod drzwi. Ni­gdy wcze­śniej tego nie ro­biła, ale wi­działa to w wielu fil­mach: wy­star­czy we­tknąć opar­cie krze­sła pod klamkę i nikt nie wej­dzie, prawda? Po­trze­buje kilku prób, ale w końcu udaje się jej za­kli­no­wać me­bel. Ob­rzuca go jesz­cze jed­nym spoj­rze­niem, po czym siada na ka­na­pie, żeby się za­sta­no­wić, co da­lej. Chwilę póź­niej już śpi.

2

Po prze­bu­dze­niu Lau­ren czuje się mniej pi­jana, ale za­ra­zem tak, jakby po­trą­cił ją po­ciąg.

W sa­lo­nie jest ja­sno – uchy­lone ża­lu­zje wpusz­czają do środka po­ranne świa­tło, które barwi wszystko na żółto.

Lau­ren wstaje z ka­napy, wy­cho­dzi jej to cał­kiem spraw­nie. Roz­gląda się wo­kół: krze­sło, któ­rego użyła, żeby się za­ba­ry­ka­do­wać, leży prze­wró­cone na pod­ło­dze, w naj­mniej­szym stop­niu nie blo­kuje uchy­lo­nych drzwi. Do­cho­dzą przez nie od­głosy krzą­ta­niny: kroki, brzęk na­czyń.

Mąż.

Choć do­ku­cza jej kac, Lau­ren pod­nosi roz­ła­do­wany te­le­fon i od­sta­wia prze­wró­cone krze­sło na miej­sce, po czym wy­gląda na ko­ry­tarz. Ha­łas roz­lega się w kuchni.

Prze­myka na pal­cach przez ko­ry­tarz i chowa się w ła­zience, za­my­ka­jąc za sobą drzwi na klucz. Jest roz­darta mię­dzy po­trzebą opróż­nie­nia pę­che­rza i żo­łądka. Osta­tecz­nie de­cy­duje się na to dru­gie – schyla się nad muszlą klo­ze­tową i pod­daje nad­cią­ga­ją­cym tor­sjom.

Ból głowy mija jak ręką od­jął, ustę­pują także nud­no­ści, zo­sta­wia­jąc po so­bie cu­downą kla­row­ność, która – Lau­ren do­sko­nale to wie – po­trwa naj­wy­żej dwa­dzie­ścia mi­nut, za­nim jej ciało zda so­bie sprawę, że pil­nie musi się za­jąć kil­koma spra­wami. Przed umy­walką Lau­ren prze­płu­kuje usta i wy­pluwa wodę, po czym wy­pija so­lidny łyk. Chcia­łaby umyć zęby, tylko że na skraju ła­zien­ko­wej półki leżą dwie nie­zna­jome szczo­teczki: jedna żółta, druga zie­lona. Cóż, w ta­kim ra­zie pa­sta na pa­lec.

Nie może so­bie przy­po­mnieć, kiedy ostat­nio tyle wy­piła.

– Lau­ren? – roz­brzmiewa nie­po­ko­jąco bli­sko, tuż za drzwiami ła­zienki.

– Za­raz wy­cho­dzę! – od­po­wiada.

– Zro­bię śnia­da­nie.

Lau­ren wpa­truje się w drzwi, cze­ka­jąc, aż męż­czy­zna odej­dzie. Myje twarz, usuwa z niej resztki bro­katu i ma­ki­jażu. Zdej­muje górę pi­żamy i wy­ciera się myjką – ra­miona, piersi i pa­chy. Prysz­nic weź­mie póź­niej, gdy ustali, o co cho­dzi z tym fa­ce­tem.

W ko­szu na pra­nie leżą jej wczo­raj­sze ciu­chy. Mąż mu­siał wejść do sa­lonu, kiedy spała, i je po­zbie­rać. Su­kienkę wolno prać wy­łącz­nie che­micz­nie, więc ab­so­lut­nie nie po­winna się tu znaj­do­wać. Kiedy Lau­ren ją wy­ciąga, za­uważa pod spodem sta­nik, który miała wczo­raj na so­bie, mę­skie bok­serki, szarą bluzę, którą roz­po­znaje jako wła­sną, oraz leg­ginsy, któ­rych nie roz­po­znaje wcale. Po­sta­na­wia się prze­brać: sta­nik, bluza, a za­miast spode­nek leg­ginsy.

Prze­gląda się w lu­strze.

Ko­rek­tor? Tusz do rzęs? Nie. Prze­cież nie idzie na randkę, pró­buje się tylko do­wie­dzieć, co ten fa­cet robi w jej domu. Jest sto­sun­kowo czy­sta, to po­winno wy­star­czyć.

Prze­kręca za­mek w drzwiach ła­zienki.

Mąż (roz­pi­nany swe­ter, spodnie) stoi w kuchni – nie żół­tej, jak pa­mięta ją Lau­ren, lecz w ta­kim sa­mym od­cie­niu nie­bie­skiego co ko­ry­tarz. To­ster (ten co zwy­kle), eks­pres do kawy (nowy), sto­li­czek z dwoma stoł­kami przy ścia­nie (także nowy). Na pa­telni coś się smaży.

– Czyli jesz­cze ży­jesz – mówi mąż na jej wi­dok. – Trzy­maj. – Po­daje ku­bek z kawą i od­wraca się do eks­presu, by zro­bić drugą. – Be­kon pra­wie go­towy.

– Je­stem we­ge­ta­rianką – rzuca bez prze­ko­na­nia Lau­ren.

– Głodni nie wy­brzy­dzają – od­po­wiada mąż.

W gniazdku tkwi ła­do­warka, ka­bel leży na sto­liku. Lau­ren siada i pod­pina swój te­le­fon. W tym cza­sie mąż koń­czy ro­bić ka­napkę i sta­wia przed nią ta­lerz.

Gdyby był mor­dercą, za­biłby ją w nocy, kiedy spała – ra­czej nie cze­kałby do rana, żeby otruć ją ka­napką z be­ko­nem. Ka­napka oka­zuje się wy­jąt­kowo smaczna: chru­piąca, słona i ma­ślana, ze świe­żego, mięk­kiego pie­czywa i z cierpką nutą sosu pie­cze­nio­wego. Lau­ren za­częła uni­kać wie­przo­winy, za­nim jesz­cze prze­szła na we­ge­ta­ria­nizm. Świ­nie są rów­nie mą­dre co trzy­let­nie dzieci, do­wie­działa się na uro­dzi­no­wym przy­ję­ciu swo­jego sio­strzeńca Ca­leba. Wy­rzu­ce­nie tej ka­napki nie ura­to­wa­łoby jed­nak ży­cia żad­nemu zwie­rzę­ciu, a po czwar­tym czy pią­tym kę­sie Lau­ren za­czyna w końcu do­cho­dzić do sie­bie.

– Do­brze się wczo­raj ba­wi­łaś? – pyta mąż, sia­da­jąc z wła­sną ka­napką na­prze­ciwko.

O, jesz­cze jak! Pa­mięta ma­lo­wa­nie do­niczki mi­nia­tu­ro­wego kak­tusa i drinki, kiedy wciąż schła farba. Pa­mięta wy­stawną ko­la­cję, ka­ra­oke, kok­tajl­bar i tańce; jesz­cze wię­cej drin­ków i słone, tłu­ste frytki, któ­rymi na­py­chała so­bie usta, pod­czas gdy Elena ro­biła zdję­cia, jak ich syl­wetki od­bi­jają się w lu­strza­nych ka­fel­kach baru ze sma­żo­nymi kur­cza­kami, roz­świe­tlo­nym cie­pło w tę chłodną noc. Elena przy­się­gała, że nie po­rzuci Lau­ren dla obo­wiąz­ków mał­żeń­skiego ży­cia, „prze­cież wiesz, że ni­gdy bym tego nie zro­biła”. Lau­ren pa­mięta, jak wspi­nała się po scho­dach na górne pię­tro au­to­busu ja­dą­cego do Nor­wood i jak ga­piła się ze swo­jego sie­dze­nia na nie­moż­li­wie wielki księ­życ. Pa­mięta Lon­dyn, roz­ma­zany przez letni deszcz ście­ka­jący po szy­bie, barwny blask sy­gna­li­za­tora świetl­nego, nie­zna­jo­mych za­ja­da­ją­cych się ke­ba­bami, sze­roki most i długą jazdę uli­cami aż na przed­mie­ścia, gdzie prze­rze­dza się cia­sna za­bu­dowa.

Pa­mięta też, jak do­tarła do domu i za­stała w nim męża.

– No – od­po­wiada krótko, bo nie jest pewna, jak się wła­ści­wie roz­ma­wia z mę­żami. – A ty? Co po­ra­bia­łeś?

– Po­sze­dłem po­pły­wać, a póź­niej po­sprzą­ta­łem i po­mo­głem Toby’emu na­pra­wić okno, żeby wła­ści­ciel bu­dynku nie ro­bił mu pro­ble­mów – wy­li­cza mąż, a Lau­ren my­śli: okej. Czyli zna Toby’ego. – W końcu za­nio­słem pu­dła na strych, a dzi­siaj pla­nuję się za­jąć grząd­kami wa­rzyw­nymi.

Wy­gląda na to, że jest pra­co­wity. Lau­ren ni­gdy nie miała grzą­dek wa­rzyw­nych, więc naj­wy­raź­niej to on wniósł je do mał­żeń­stwa. Miesz­ka­nie za­mie­niło się w ła­mi­główkę z ga­tunku „znajdź wszyst­kie róż­nice”. Na pół­kach przy­było ksią­żek ku­char­skich; znik­nęło gdzieś wgłę­bie­nie w ścia­nie, to od klamki, gdy któ­re­goś razu za mocno trza­snęła drzwiami; a ża­rówka wciąż tkwi krzywo w opra­wie lampy. Do­niczka, którą wczo­raj po­ma­lo­wała, stoi na pa­ra­pe­cie, z niej zaś ster­czy prze­chy­lony kak­tus. Mąż mu­siał pod­nieść ro­ślinę z po­de­stu scho­dów po tym, jak nią wczo­raj rzu­ciła. Miły fa­cet.

Co nie zmie­nia faktu, że jego obec­ność w miesz­ka­niu jest nie­po­ko­jąca.

Po­ja­wił się w cza­sie, gdy jej tu­taj nie było. Może wy­star­czy, by znów wy­szła, a wtedy on znik­nie i wszystko wróci do normy?

– Przejdę się na spa­cer – oznaj­mia Lau­ren. – Żeby oczy­ścić głowę.

– Po­trze­bu­jesz to­wa­rzy­stwa?

– Nie, nie, chcę być sama. – Może zro­zu­mie, o co tu­taj cho­dzi, kiedy się prze­wie­trzy.

Od­szu­kuje skar­petki, buty i klu­cze. Wraca do kuchni po te­le­fon, na­ła­do­wany w trzy­dzie­stu pro­cen­tach. Mąż, wy­raź­nie za­do­wo­lony, prze­żuwa ostatni ka­wa­łek ka­napki, gdy Lau­ren otwiera lo­dówkę i z za­sko­cze­niem stwier­dza, że nie ma w niej coli, którą pije na kaca. Za­miast tego bie­rze puszkę wody o smaku grejp­fru­to­wym.

Idzie na dół, a po wyj­ściu z bu­dynku ogląda się na nowe ża­lu­zje w oknach.

Cie­kawe, czy zmie­niła się też oko­lica. Domy, pu­sty kon­te­ner na śmieci w po­ło­wie drogi do głów­nej ulicy, drzewa i ich zie­lone li­ście. Idzie przed sie­bie, li­cząc w my­ślach kroki, po czym zerka do tyłu. Ża­lu­zje wciąż tam są.

Po do­tar­ciu na skrzy­żo­wa­nie wi­dzi przy­sta­nek au­to­bu­sowy, gdzie wy­sia­dała wczo­raj­szej nocy. Na pierw­szy rzut oka wy­gląda do­kład­nie tak jak daw­niej. Za przy­stan­kiem znaj­duje się sta­cja ben­zy­nowa – o jej ścianę oparte są ro­wery grupki ha­ła­śli­wych na­sto­lat­ków. Lau­ren prze­cho­dzi przez ulicę, siada na po­chy­łej ławce przy­stanku i wy­ciąga te­le­fon.

Ta­peta ekranu blo­kady wciąż przed­sta­wia ją w to­wa­rzy­stwie męża – stoją na plaży na tle mo­rza.

Lau­ren do­tyka wy­świe­tla­cza, a smart­fon żąda od niej po­da­nia kodu PIN. A co, je­śli PIN też się zmie­nił? Uff, na szczę­ście działa ten, któ­rego używa od lat.

W pierw­szej ko­lej­no­ści otwiera ga­le­rię zdjęć i prze­wija te z po­przed­niego dnia. Jazda au­to­bu­sem, bar z kur­cza­kami, pub, ko­lejny pub, warsz­taty garn­car­skie i do­niczki, usta­wione jedna obok dru­giej: ta Eleny, ozdo­biona wzo­rem rom­bów, a obok do­niczka No­emi z ele­ganc­kimi za­wi­ja­sami w kształ­cie pe­ni­sów. Ta­aak. Włą­cza filtr, żeby wy­świe­tlały się wy­łącz­nie sel­fie, i prze­gląda ostatni rok. Na nie­któ­rych po­zuje sama, ale na in­nych ra­zem z mę­żem, mru­żąc oczy przed świa­tłem. Za­głę­bia się w prze­szłość – mąż wciąż tam jest; tu­taj ma brodę, tu­taj znów nie ma... Ra­zem na wzgó­rzu. Ra­zem pod drze­wem. Ra­zem przed ła­bę­dziem. Ptak się zbliża, a Lau­ren pró­buje go na­kar­mić, ale zwie­rzę nie wy­gląda na za­do­wo­lone.

Od­rywa wzrok od nie­moż­li­wego – twa­rzy męż­czy­zny wpa­tru­ją­cego się w nią w sło­neczny dzień z ekranu jej wła­snego te­le­fonu.

Je­den z dzie­cia­ków ze sta­cji ben­zy­no­wej ko­pie po chod­niku pla­sti­kową bu­telkę, pod­czas gdy drugi broni za­im­pro­wi­zo­wa­nej bramki. Przy kra­węż­niku po dru­giej stro­nie ulicy za­trzy­muje się tak­sówka i ktoś wy­siada z sa­mo­chodu.

Lau­ren spraw­dza ostat­nie wia­do­mo­ści: mnó­stwo ser­du­szek do Eleny, „KO­CHAM CIĘ I WIEM, ŻE BĘ­DZIESZ SZCZĘ­ŚLIWA”, zdję­cie ich od­bi­cia na ka­fel­kach baru z kur­cza­kami, pod­pi­sane: „Lu­dziom pew­nie trudno prze­bo­leć, ja­kie je­ste­śmy piękne”. W in­nym wątku pi­sała do nie­ja­kiego Mi­cha­ela: „JUŻ WRA­CAM NIE­DUGO W DO­MUUU PA­PAA!”.

A za­tem mąż ma na imię Mi­chael. Prze­gląda hi­sto­rię ich wia­do­mo­ści.

Dwa dni temu: „Nie za­po­mnij ku­pić cy­tryn i płynu do my­cia na­czyń. Dzięki!”.

Na­stęp­nie zdję­cie gruszki z do­kle­jo­nymi wy­trzesz­czo­nymi oczami.

Kilka dni wcze­śniej Mi­chael na­pi­sał: „Pra­wie na miej­scu, do zo­ba­cze­nia za 5 mi­nut”.

Wy­szu­kuje to imię w in­nych wąt­kach i do­wia­duje się, że czę­sto wspo­mina o mężu zna­jo­mym: Mi­chael dziś pra­cuje, Mi­chael ćwi­czy do pół­ma­ra­tonu, więc nie wpad­nie do pubu, Mi­chael przy­nie­sie na grilla pan­za­nellę, Mi­chael to, Mi­chael tamto... I ja­koś nikt nie od­po­wie­dział: „Jaki znowu Mi­chael?!”.

Cóż, my­śli Lau­ren. Skoro wie­dzą o nim moi zna­jomi, może oni mi to wy­ja­śnią?

Wy­szu­kuje w kon­tak­tach Toby’ego – w końcu mieszka pię­tro ni­żej, a mąż sam o nim wspo­mi­nał, więc Toby po­wi­nien coś wie­dzieć. „Toby – pi­sze – czy ja mam męża?”

Od­po­wiedź przy­cho­dzi nie­mal na­tych­miast: „O ile mi wia­domo. Wy­soki ko­leś, miła buźka. Mieszka z tobą. Nie ko­ja­rzysz?”.

„A kiedy wzię­li­śmy ślub?”

„14 kwiet­nia. To ja­kiś quiz? Co wy­gra­łem?”

Czter­na­stego kwiet­nia... Tego roku? Je­śli tak, to są mał­żeń­stwem od za­le­d­wie kilku mie­sięcy. W ga­le­rii nie wi­działa zdjęć ze ślubu, ale po­sta­na­wia prze­szu­kać wia­do­mo­ści i w końcu coś znaj­duje. W kwiet­niu pi­sała do mamy: „Pod­rzu­cam ci kilka prób­nych – cały al­bum po­wi­nien być go­towy w ciągu mie­siąca czy dwóch”.

A po­ni­żej cztery fo­to­gra­fie.

Naj­pierw uję­cie gru­powe, to samo, które wi­działa w sa­lo­nie. Lau­ren ma na so­bie kre­mową suk­nię z dłu­gimi rę­ka­wami i roz­klo­szo­waną spód­nicą się­ga­jącą do po­łowy łydki, ró­żowe szpilki, a w ręce trzyma ja­kieś ró­żowe kwiaty (nie róże). We­lonu brak. Mąż, Mi­chael, wło­żył tego dnia ciem­no­brą­zowy gar­ni­tur. Obok stoi jej mama, a w roli dru­hen, ubra­nych w różne od­cie­nie zie­leni, wy­stę­pują: jej sio­stra Nat, Elena oraz ko­bieta, któ­rej Lau­ren ni­gdy wcze­śniej nie wi­działa. Wszy­scy ci nie­zna­jomi to z pew­no­ścią przy­ja­ciele i ro­dzina męża.

Na­stępne zdję­cie: tylko ona i mąż, tań­czący na par­kie­cie. Pa­trzą so­bie w oczy; on się uśmie­cha, ona ma po­ważną minę.

Ko­lejne: skła­dają pod­pisy na świa­dec­twie ślubu.

I ostat­nie: ca­łują się z Mi­cha­elem. Lau­ren do­tyka swo­ich ust, są su­che.

Czyli na­prawdę wzięli ślub.

Jest mę­żatką, a mąż czeka na nią w miesz­ka­niu.

Na po­twier­dze­nie tych my­śli na ekra­nie te­le­fonu po­ja­wia się wia­do­mość: „Hej, je­śli bę­dziesz prze­cho­dzić obok sklepu, kup ża­rówkę. Wkrę­caną”.

Lau­ren pra­wie upusz­cza smart­fon – ma wra­że­nie, jakby mąż przy­ła­pał ją na szpie­go­wa­niu – ale za­raz się uspo­kaja i od­pi­suje: „Ja­sne”. Bo tak od­po­wie­dzia­łaby żona, prawda?

No do­brze, co jesz­cze? Spraw­dza pocztę elek­tro­niczną, w okienku wy­szu­ki­wa­nia wstu­kuje „Mi­chael” i w ten spo­sób po­znaje jego na­zwi­sko: Cal­le­baut.

Za­kłada więc, że sama też się tak na­zywa. Cal­le­baut. Nie naj­go­rzej, a już na pewno le­piej niż Stric­kland.

Wpada na po­mysł, by wy­szu­kać go w sieci, a po­nie­waż Go­ogle znaj­duje kilku Mi­cha­elów Cal­le­bau­tów, do­pi­suje: „Lon­dyn”. Boże, czy ona pa­mięta, jak wy­gląda jej wła­sny mąż? Tak, tu jest; zdję­cie jego twa­rzy na tle ka­mien­nej ściany.

Jedno klik­nię­cie i już prze­nosi się na stronę firmy ar­chi­tek­to­nicz­nej, która wy­mie­nia go mniej wię­cej w po­ło­wie za­kładki „O nas”. Firma chwali się pro­jek­tami ko­ścio­łów, bi­blio­teki, hali w City oraz we­so­łego mia­steczka. Na pierw­szy rzut oka trudno oce­nić, czy to zdję­cia ist­nie­ją­cych obiek­tów, czy tylko trój­wy­mia­rowe mo­dele.

No, no – ar­chi­tekt! Wy­ma­rzony za­wód dla męża. Ar­chi­tekt to czło­wiek am­bitny, ale za­ra­zem twardo stą­pa­jący po ziemi; prak­tyczny, nie­po­zba­wiony jed­nak ar­ty­stycz­nego za­cię­cia. Na­le­żący do eli­tar­nego śro­do­wi­ska, które nie zo­stało jesz­cze do­tknięte wszech­obec­nym pro­ble­mem nar­ko­ty­ków. Nic dziw­nego, że mąż za­ma­sko­wał wgłę­bie­nie w ścia­nie i po­sa­dził wa­rzywa. Za­raz, za­sta­na­wia się Lau­ren – czy to moż­liwe, że w tym świe­cie sama ma inny za­wód? Spraw­dza to i z ulgą stwier­dza, że nic się nie zmie­niło, wciąż jest do­rad­czy­nią biz­ne­sową, na­kła­nia firmy, by prze­nio­sły się do Croy­don, i po­maga lo­kal­nym przed­się­bior­com w re­ali­za­cji no­wych pro­jek­tów. Daty w jej in­te­rak­tyw­nym ka­len­da­rzu są pod­świe­tlone nie na zie­lono, ale na nie­bie­sko, poza tym nie do­strzega żad­nych istot­nych zmian. Te same spo­tka­nia, co naj­wy­żej w in­nej ko­lej­no­ści.

Mimo to musi się oswoić z wie­loma rze­czami.

– Lau­ren Cal­le­baut – mówi na głos, żeby usły­szeć, jak to brzmi. Otwiera puszkę i po­ciąga łyk wody. Ni­ja­kiej i kwa­śnej, z me­ta­licz­nym po­sma­kiem, ale nie prze­staje pić. Być może wła­śnie tak wy­gląda te­raz jej ży­cie: za­miast coli woda grejp­fru­towa.

Ku­puje na sta­cji ben­zy­no­wej ża­rówkę, po czym ru­sza nie­śpiesz­nie w drogę po­wrotną. Przy­staje na rogu ulicy i zwleka, da­jąc so­bie czas, by się od­na­leźć w rze­czy­wi­sto­ści, kiedy jed­nak do­ciera w końcu pod miesz­ka­nie, do­strzega, że w oknach sa­lonu wciąż są ża­lu­zje za­miast za­słon.

Drzwi wej­ściowe... Jesz­cze nie. Za­miast tego ob­cho­dzi bu­dy­nek, mi­ja­jąc kon­te­nery na śmieci, i przy­gląda się miesz­ka­niu z tyłu, od strony sy­pialni i kuchni. W oknie stoi ce­ra­miczny słój na przy­bory ku­chenne, któ­rego na pewno nie ku­po­wała.

Ogró­dek nieco się zmie­nił. Wi­doczna za ni­skim ogro­dze­niem część na­le­żąca do Toby’ego i Ma­ryam pre­zen­tuje się tak samo jak zwy­kle: za­pro­jek­to­wana z en­tu­zja­zmem, lecz utrzy­my­wana nie­su­mien­nie. Jej po­łowa – i c h  po­łowa, po­pra­wia się w my­ślach – wy­gląda za to po­rząd­niej niż w prze­szło­ści. Grządki wa­rzywne są mi­ni­ma­li­styczne; ot, odro­bina groszku i sa­łaty. Wzdłuż płotu ro­sną ró­żowe kwiaty, a obok drzwi­czek dla kota stoi misa w po­ło­wie wy­peł­niona usu­szo­nymi płat­kami. Czyli ma te­raz kota. Chyba że to kot Mi­cha­ela?

„Jak się wabi mój kot?”, pi­sze do Toby’ego.

Na­stęp­nie wy­stu­kuje w po­śpie­chu dwie ko­lejne wia­do­mo­ści. Do sio­stry Nat: „Szyb­kie py­tanko. Co my­ślisz o moim związku?”, i do Eleny: „Czy wczo­raj po po­wro­cie do domu za­uwa­ży­łaś coś dziw­nego?”.

Nat od­dzwa­nia nie­mal na­tych­miast, ale gdy Lau­ren od­biera, oka­zuje się, że to Ca­leb bawi się te­le­fo­nem mamy:

– Cio­ciu Lau­ren! – eks­cy­tuje się chłop­czyk. – Chcesz po­słu­chać, jak ćwi­czę ka­rate?! – W tle sły­chać sze­lest, po­tem krzyk, a na ko­niec gło­śny huk.

– Ca­leb! – woła Lau­ren. – Ca­leb?! Dasz mi ma­mu­się do te­le­fonu?

– Nie mogę, ką­pie te­raz Magdę! Za­cze­kaj, cio­ciu, po­każę ci to kop­nię­cie jesz­cze raz.

Lau­ren chce po­roz­ma­wiać z ja­ką­kol­wiek do­ro­słą osobą.

– A drugą ma­mu­się? – do­py­tuje.

– Nie da rady, ką­pa­nie Magdy to za­da­nie dla dwóch! Te­raz le­piej sły­sza­łaś?

Choć Lau­ren uwiel­bia sio­strzeńca, chwi­lowo nie ma na to czasu.

– Ca­leb, mu­szę koń­czyć. Od­daj ma­musi te­le­fon, do­brze? Prze­każ jej, żeby od­dzwo­niła, jak tylko bę­dzie wolna. Może na­grasz fil­mik z tre­ningu i mi go póź­niej wy­ślesz?

– Od­dam jej te­le­fon, je­śli za­wo­łasz wujka Mi­cha­ela – od­po­wiada Ca­leb. – On za­wsze mnie słu­cha!

Hmm, czyżby Ca­leb wie­dział wię­cej, niż za­kła­dała?

– A wła­śnie, wu­jek Mi­chael. Opo­wiesz mi coś o nim?

– Uwiel­bia pa­trzeć, jak po­ka­zuję mu kop­nię­cia – stwier­dza sta­now­czo Ca­leb. – Jego ulu­biony di­no­zaur to tri­ce­ra­tops, a ulu­biony ptak to ła­będź.

– Czę­sto się z nim wi­du­jesz?

– Wia­domka, je­stem jego ulu­bio­nym sio­strzeń­cem!

– Ca­leb, a pa­mię­tasz ślub? Mój i wujka Mi­cha­ela?

– No, straszna nuda – wzdy­cha chło­piec. – Prze­każ wuj­kowi, żeby do mnie za­dzwo­nił w spra­wie ka­rate! – do­daje i się roz­łą­cza.

Lau­ren wpa­truje się w te­le­fon.

– Hej. Wszystko w po­rządku? – pyta Toby zza ogro­dze­nia. Z te­le­fo­nem w dłoni stoi na schod­kach przed tyl­nymi drzwiami. Opa­no­wany głos, do­łe­czek w pod­bródku i nie­atrak­cyjny, wor­ko­waty T-shirt.

Do­brze wie­dzieć, że pewne rze­czy ni­gdy się nie zmie­niają.

– Tak – od­po­wiada Lau­ren. – Po pro­stu... jesz­cze wczo­raj nie mia­łam męża, a dziś się oka­zuje, że mam go od mie­sięcy. Męża, który po­noć lubi ćwi­czyć kop­niaki z moim sio­strzeń­cem. Wszyst­kie znaki na nie­bie i ziemi wska­zują, że to miły gość.

– Ja go lu­bię. – Toby w każ­dej sy­tu­acji wy­ka­zuje się opa­no­wa­niem. Pod­czas lock­downu, kiedy Ma­ryam pra­co­wała w szpi­talu, sia­dali w swo­ich ogród­kach, są­czyli her­batę i ci­cho roz­ma­wiali. W tym dzi­wacz­nym okre­sie Toby był dla Lau­ren praw­dzi­wym opar­ciem. Wie­działa, że za­wsze może na niego li­czyć. Czuje ulgę, że może mu się te­raz wy­ga­dać.

– Strasz­nie to wszystko za­ska­ku­jące – cią­gnie. – I po­noć mamy kota?

– Ano.

– Jak się wabi?

– Glad­stone.

– Jak ten pre­mier?

– Zga­dza się, z po­wodu bo­ko­bro­dów. Tak w każ­dym ra­zie twier­dzi­łaś.

Lau­ren mo­głaby przy­siąc, że ni­gdy w ży­ciu nie wi­działa bo­ko­bro­dów Glad­stone’a. Co ta­kiego zro­bił ten czło­wiek? Jak wiel­kim był ra­si­stą? A może to ona ma pro­ble­ma­tycz­nego kota? Cóż, chwi­lowo nie jest to chyba naj­bar­dziej pa­ląca kwe­stia.

– Od jak dawna spo­ty­kam się z Mi­cha­elem? – do­py­tuje.

– Za­raz, to ty na­prawdę nie pa­mię­tasz? Ude­rzy­łaś się w głowę? Może po­wi­nie­nem spro­wa­dzić Ma­ryam...

– Wy­lu­zuj, nic mi nie jest – za­rzeka się Lau­ren. – Nie po­trze­buję le­ka­rza. Nie słu­chaj mnie, tylko się wy­głu­piam. Se­rio, nic mi nie do­lega.

Sta­nąw­szy przed drzwiami bu­dynku, znów się waha. Krok po kroku: wy­ka­fel­ko­wany ko­ry­tarz, drzwi miesz­ka­nia, schody.

– Hej! – woła nie­pew­nie, a mąż wy­sta­wia głowę na ko­ry­tarz.

– Wi­taj z po­wro­tem. Spa­cer się udał?

– Aha – od­po­wiada. – Ja­sne.

Dasz radę – za­grzewa samą sie­bie w my­ślach – po jed­nym stop­niu na raz.

– Ku­pi­łaś ża­rówkę? – pyta mąż.

– Och. – Lau­ren grze­bie w re­kla­mówce i wyj­muje z niej opa­ko­wa­nie. – Trzy­maj.

Bę­dzie mu­siała po­roz­ma­wiać z kimś o tym, co się stało – kto wie, może na­wet z tym męż­czy­zną? Ze swoim mę­żem. Ale naj­pierw musi na mo­ment usiąść.

– Na­pi­jesz się her­baty? – pyta.

– Chęt­nie – od­po­wiada mąż. – Tylko daj mi chwilę. Jak wczo­raj by­łem na stry­chu, wy­sia­dło świa­tło. Wy­mie­nię ża­rówkę, za­nim o tym za­po­mnę.

– Ja­sne, nie ma sprawy.

Lau­ren wcho­dzi do kuchni, a mąż zo­staje na ko­ry­ta­rzu i otwiera właz z dra­biną. Szar­pie za nią zde­cy­do­wa­nym ru­chem, jakby miesz­kał tu od lat i wie­dział, że się za­cina. W lo­dówce Lau­ren znaj­duje trzy ro­dzaje mleka, usta­wione w rzę­dzie: owsiane, z orze­chów ner­kowca i kro­wie. A je­śli on pije czarną her­batę? W końcu jest ar­chi­tek­tem. Trudno, bę­dzie mu­siała go za­py­tać; naj­wy­żej fa­cet się zdziwi. Może w ten spo­sób uda się jej za­gaić roz­mowę, któ­rej wciąż nie po­trafi so­bie wy­obra­zić.

– Dla cie­bie z mle­kiem? – woła, wy­glą­da­jąc na ko­ry­tarz, w dłoni trzyma nie­bie­ski ku­bek.

– Co? – pyta zu­peł­nie inny męż­czy­zna, scho­dzący wła­śnie ze stry­chu.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki