Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 217
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Leszek Kumański
Mesjasz Comeback
Mojemu Synowi – Mateuszowi,
za kreatywny wkład w powstanie tej książki.
Nie!
– Nie – Cichy i zarazem stanowczy głos Ojca zabrzmiał jak świst bicza, który z miłością pali skórę.
– Cóż za paradoks. – Syn uśmiechnął się z ironicznym grymasem ust.
Cisza.
Miliony słów zapadały w otchłań ciszy, a każda sekunda była brzemienna w straszną treść. Nie potrzeba słów, by usłyszeć wyrok w boskim sądzie: „Nie!”.
Cisza.
Nie ma zgody. Nie ma sensu. Ofiara zbędna. Sprawa nie do odratowania – krótkie komunikaty jak pojedyncze strzały z pistoletu. Rozprawa przed sądem wojennym. Zimny, morderczy, bezlitosny wyrok. Mur z obdrapanej czerwonej cegły. Suchy strzał. Trzepot skrzydeł przerażonych wron, które poderwały się z rozpaczliwym krzykiem.
Patrzył ufnie w twarz Ojca. Wiedział, że cisza ma swoją wagę na tej szali, na której kładą własne racje. Czekał spokojnie. Przekrzywił lekko głowę w geście przekory. „Bóg mi świadkiem, znam swojego Ojca…” – uśmiechnął się do siebie.
– Wrócę!
Cisza.
– Nie!
Cisza.
– Jałowa dyskusja, Synu. Możemy tak rozmawiać do końca świata, mamy czas… – Bóg uśmiechnął się z sarkazmem.
– Właśnie nie mamy czasu. – Jezus uczynił ruch, jakby chciał spojrzeć na zegarek, i zaśmiał się, pojąwszy tę niedorzeczność.
– Właśnie. czas już dawno minął… – Bóg spuścił głowę w odruchu spokojnej kapitulacji, z którą już się pogodził. Kto wie jak dawno?
– Daj mi szansę. Wybacz, ale ty już nie rozumiesz tego świata. Albo tak go kochasz, że nie chcesz nic zmieniać w boskim porządku rzeczy. Zachowujesz się jak dziecko w pokoju pełnym ulubionych zabawek… Nawet jeśli już zepsute, to nadal pozostają twoje. Choćby kalekie i żałosne. Trzeba tam wejść, otworzyć okna, posprzątać, naprawić ten twój „idealny” świat, który potrzebuje kapitalnego remontu.
– Naprawdę, zawsze mnie rozczulał ten młodzieńczy bunt przeciw Bogu – uśmiechnął się z pobłażliwością. – Tylu już pluło Bogu w twarz, rzucało mu wyzwania, cóż, przywilej młodości. Jak nie teraz, to kiedy?
– No więc teraz mnie daj szansę. Jeszcze jedną. Tylko mnie…
– Nie. Bo to nie jest gra wideo.
– To jest świat, który naprawdę ginie. Na naszych oczach.
– On już zginął. Umiera. Kona. Zgniły, cuchnący, zżerany przez robaki. Nie pozwolę ci zginąć w tej nieludzko ludzkiej kloace. Nie pozwolę ci umrzeć po raz drugi. Człowiek nie zasługuje na taką ofiarę…
– Sam do tego dopuściłeś. Stworzyłeś świat i ludzi na swój obraz i swoje podobieństwo.
– Pomyliłem się. Raz to i Bogu wolno – zaśmiał się ironicznie.
– Popełniłeś błąd i ja go naprawię.
– Popełniłem wiele błędów. Wygnałem z Raju Adama i Ewę. Ludzie nie wyciągnęli wniosków. Ukarałem ich potopem, a Noe i jego ród mieli wyciągnąć wnioski. Dałem im wolną wolę. Żadnych wniosków. Pełna recydywa. Ukarałem Sodomę za rozwiązłość, uratowałem bogobojnego Lota, jego żonę i córki. Na darmo. Wysłałem na Ziemię Syna – złożyłem go w ofierze. Mój własny Syn umarł na krzyżu, odkupując ludzkie winy. Na darmo. Holokaust za holokaustem. Człowiek od czasu kamienia łupanego, od chwili stworzenia, zrobił olbrzymi postęp cywilizacyjny, ale w sprawach moralnych nie posunął się o milimetr w kierunku dobra. Co najwyżej udoskonalił narzędzia mordu, maczugę zastąpił bronią maszynową i atomem, a serce pozostało bez litości. Coś mi się ten człowiek wymknął spod kontroli…
– Dlatego wrócę i jeszcze raz spróbuję.
– Twoją krew wciąż mam na swoich rękach. Moje serce i sumienie broczą każdego dnia. Świat nie zasługuje na kolejny krzyż, wystarczy. Człowiek dostał wolną wolę i wszystko zepsuł. Ten eksperyment w boskim laboratorium trzeba zakończyć.
– Ostatnia próba, Ojcze.
– Umrę, jeśli ty umrzesz. Pamiętasz, jak broniłeś się przed ukrzyżowaniem? Wzywałeś mnie na pomoc. Na widok mojego konającego Syna miałem rozdarte serce. Płakałem krwawymi łzami, gdy ty umierałeś w mękach. Nawet Bóg tego nie przeżyje drugi raz. Człowiek nie zasługuje na tyle miłosierdzia. Synowi marnotrawnemu można wybaczyć tylko raz! Ale jak można wybaczyć całe tysiące lat?! Czy Bóg jest masochistą? Nie. Bóg jest głupcem, którego człowiek bezkarnie okłamuje. Ale wszystko ma swój koniec!
– Jeśli człowiek tak udoskonalił świat dla swojej wygody i próżności, to pora, by zrobił to samo ze swoją duszą, swoim sumieniem. Nie jest przecież aż tak głupi, by po stworzeniu tak wielkiej ilości dobra nadal wyrządzać tyle zła! Wrócę. Daj mi szansę. Niech stanie się paruzja!
Bóg zamknął oczy. Jego głowa opadła na pierś. Znudził się? Zasnął? Czy słyszał ostatnie zdanie Jezusa? Nie wiadomo. Miał martwy wyraz twarzy. Tylko łzy płynące z zaciśniętych powiek świadczyły, że żyje…
11 września, jeden z tych pięknych, słonecznych dni, kiedy po prostu chce się żyć. Ludzie w nowojorskim metrze – zazwyczaj jakby martwi, choć oddaleni od siebie o centymetry, to jednak odlegli, każdy niczym na dalekiej planecie, oddzieleni barykadą, płachtą myśli, obcy dla siebie – wydawali się tego dnia dziwnie ożywieni. „A może to tylko złudzenie – pomyślał. – Po prostu pobożne życzenie…” – uśmiechnął się w duchu. Nowy Jork – pełen życia, nadziei i wiary w siebie – oddychał pełną piersią, dumnie patrzył z wyższością na świat z wysokości swoich potężnych szklanych wieżowców, cywilizowanych piramid, którym piramida Cheopsa mogła tylko pozazdrościć… Nowy Jork z Times Square – wielkim bilbordem tego, co największe, najlepsze, najbardziej luksusowe, zadufane w sobie i pyszne, tryskające optymizmem, bezczelną arogancją i wyzywającym spojrzeniem na resztę świata. Tu, na Times Square, nawet człowiek sprzątający uliczne śmieci z rynsztoków patrzył z dumą i wyższością na resztę ludzkości, jakby był miliarderem, a nie tylko takim samym śmieciem jak te, które zamiata codziennie, by Times Square nie śmierdział wyziewami z własnych trzewi. Nowy Jork – zakochany w sobie symbol cywilizacji, wyperfumowany luksusowymi markami bezczelnie rzucających się w oczy najdroższych spotów reklamowych – sunął metrem w swoją, pewną przyszłość ku równie pewnemu sukcesowi, na który był skazany, bez dwóch zdań…
A razem z nim, w swoją niepewną z kolei przyszłość, sunął trzydziestotrzyletni facet o oliwkowej, opalonej twarzy, o urodzie Włocha lub Araba, szczupły, ostrzyżony na jeża, z czterodniowym zarostem na brodzie. Ubrany w cienki płaszcz w kolorze szarozielonym, pomięty, jakby gość przed chwilą wstał z rowu, otrzepał się i wsiadł do metra… Ale gdyby się bliżej przyjrzeć, można byłoby dostrzec, że płaszcz jest z materiału dobrego gatunku, jakby został specjalnie pomięty dla designu, jakby jego właściciel ostentacyjnie unikał epatowania swoim stanem konta i zarazem wyrafinowanym gustem: „Jestem bogaty, ale wyglądam na nędzarza o świetnym poczuciu estetyki”. Pod płaszczem tylko szarooliwkowy T-shirt bez żadnych napisów, ostentacyjnie nijaki. Mężczyzna ubrany w czarne glany, obok niego u jego stóp worek wojskowy, przypominający te, które przemierzyły ze swoimi właścicielami pół świata, zbierając na pamiątkę wszystkie kurze z zapyziałych zaułków, knajp, wraz z ich cudownie syfiastymi zapachami. Mężczyzna drzemał, albo tylko tak wyglądał, z opuszczoną głową i przymkniętymi oczami. Wyglądał podejrzanie z tym nieobecnym wyrazem twarzy, obojętnym na cały świat, na dwie głośno roześmiane, ładne dziewczyny, które usiadły obok niego. Ubrane w rockowe skóry, z wyzywającym makijażem, z przerysowanym, ostentacyjnym, prowokującym spojrzeniem mówiącym: „Mamy w dupie, co o nas myślicie, zgredy, gardzimy waszymi gównianymi, drobnomieszczańskimi gustami”. Świeciły światu w oczy swoimi kolorowymi, neonowymi włosami, jak gdyby wpadły w kilka puszek z farbą jednocześnie… Biła od nich wyzywająca pewność siebie, jakby chciały cały czas pokazywać światu „fucka”, tyle tylko, że świat miał to w dupie, nie takich pojebusów już widział, trzeba się naprawdę wysilić, być kreatywnym, by napluć w twarz Nowemu Jorkowi… Dziewczyny były za bardzo prostackie, żeby zaimponować ludziom w metrze, także facetowi obok, który był albo naćpany, albo spał po balandze, choć obie dziewczyny co chwilę uważnie zerkały na mężczyznę, bo jego nieruchoma twarz była podejrzana – mógł być psycholem lub terrorystą, z reguły bowiem instynkt podpowiada, że gość normalny albo podrywa cię, albo prowokuje wzrokiem, widząc równie prowokujące dziewczyny. A tu nic. I to właśnie wzbudza podejrzenie i instynktowną obawę – czy aby nie obudzi się obok Frankenstein z nożem w rękawie? Gość z kilkudniowym zarostem mógł być żołnierzem lub weteranem z wojenną traumą i PTSD – Post Traumatic Stress Disorder – w szoku pourazowym, gotowym w każdej chwili na napaść na tle seksualnym czy inne niepokojące zachowanie. Na wszelki wypadek dziewczyny wstały i poszły, a ich miejsce zajęła kobieta z małym dzieckiem, która przed chwilą wsiadła do metra. Chłopiec, pyzaty, piegowaty szczeniak, jeden z tych, których ciekawość świata roznosi i wkurwia ją cały świat milionem głośnych pytań: „A co to?”, i bezczelnie czepiających się każdego. Teraz też uczepił się wojskowego worka z pytaniem: „A co to?”. Mężczyzna otworzył oczy. Matka dziecka, tak jak dziewczyny przed chwilą, patrzyła nieufnie na podejrzanego, zarośniętego świra, ale ten nagle otworzył oczy i uśmiechnął się do małego „terrorysty”, więc matce spadł kamień z serca, bo był to uśmiech z rodzaju tych, które rozbrajają każdą podejrzaną minę – przyjazny i pełen ciepła. Matka, przed chwilą napięta i nieufna, odpowiedziała takim samym, przyjaznym wyrazem twarzy. Chłopczyk wycelował obie dłonie w mężczyznę, jakby trzymał w nich pistolet i strzelał mężczyźnie prosto między oczy: „Pif--paf, już nie żyjesz” – dmuchał w palce, jakby chciał zdmuchnąć smużkę dymu z lufy swojego colta, jaką widział w telewizji, po czym schował „pistolet” do kabury, jak szeryf zabijający bandytów w Dodge City. Matka przyciągnęła dziecko do siebie, żeby zrobili miejsce pasażerowi, który właśnie się przysiadł. Miał może dwadzieścia kilka lat, był ubrany w bluzę z kapturem, dżinsy, trampki, po prostu nijako, jak większość ludzi na całym świecie, zunifikowanych, bez stylu, przypadkowo, pod słońcem czy to Ameryki, Afryki czy Azji, wszyscy spod jednej gównianej sztancy, jak gdyby ubierali się na śmietniku, z którego wyciągnęli to, co ktoś właśnie wyrzucił – kiczowate gówno z przypadku, przeżute i wyplute cywilizacyjne odpadki. Chłopak miał również worek, ale większy niż ten należący do „żołnierza”, wypchany i ciężki, postawił go ostrożnie na podłodze, trzymając go między nogami, jakby miał w środku cenną porcelanę z czasów dynastii Ming… Wzrok chłopaka był rozbiegany, jakby przyczajony, wypatrujący niebezpieczeństwa. Chłopczyk również do niego wycelował swój „pistolet”. „Pif-paf!” Ale nowy odtrącił „broń” w bok i warknął: „Zamknij się, gnojku, ja ci zaraz dam pif-paf”. Chłopczyk zamilkł, zrobiwszy minę w podkówkę. Przez chwilę wagon metra sunął, jakby zamarł w ruchu. Do wagonu na kolejnej stacji weszło dwóch policjantów. Gdy przesuwali się powoli z rutynowym, znudzonym wyrazem twarzy, usłyszeli ciche „Bomba!” i zobaczyli wyciągniętą dłoń „żołnierza”, wskazującą na worek sąsiada z „chińską porcelaną z czasów dynastii Ming”… To, co się stało w tym momencie, to był istny armagedon – pistolety w dłoniach, worek otworzony z laskami trotylu powiązanymi ze sobą, ludzie na podłodze, jakby przeszkoleni w instynktownym ratowaniu życia, właściciel worka „zdrutowany”, pisk hamulców gwałtownie zatrzymanego wagonu. 11 września w rocznicę ataku na World Trade Center ktoś postanowił być pojebanym bohaterem własnego komiksu…
Potem, gdy już całe metro zostało opróżnione z ludzi, przeszukane co do centymetra, gdy na stację nadciągnęły stada dziennikarskich hien ze wszystkich stacji telewizyjnych i radiowych, krążących wokół wypatrzonej padliny, policyjni agenci zaczęli zadawać miliony pytań.
– Nazwisko?
– Jezus.
– Kurwa, nie mamy czasu na żarty. Nazwisko?
– Jezus.
– Kolejny pierdolnięty! – warknął przesłuchujący. – Skąd wiedziałeś, że tam była bomba?
– Cud…
– Bez jaj! Nazwisko?
– Jezus.
– Do jakiej terrorystycznej organizacji należysz? Skąd wiedziałeś, że tam była bomba?
– Mam dar jasnowidzenia!
– No kurwa, mamy drugiego Davida Copperfielda! Jeszcze nam Jezusa brakuje do kompletu. Ten świat naprawdę oszalał – policjant westchnął z rezygnacją.
Tak wyglądał comeback Mesjasza. Nowy Jork nie takie cuda już widział…
Miliony pytań. W kółko. I od nowa.
– Nazwisko?
– Jezus.
– Kiedy nawiązałeś kontakt z organizacją terrorystyczną?!
Miliony pytań.
– Gdzie mieszkasz?
– Dopiero przybyłem…
– Paszport. Dokument. Jakikolwiek. Zawód. Jesteś włóczęgą?
Miliony pytań. Bez odpowiedzi. Bo jak tu odpowiedzieć? Mesjasz? Przybyłem dokończyć to, co zacząłem? To, co wy schrzaniliście?
– Bóg mi świadkiem, że mówię prawdę.
– Ciekawe, co powiedzą na to ława przysięgłych i sąd?… Z jakiego zakładu psychiatrycznego uciekłeś?
– Mam wrażenie, że właśnie do niego przybyłem… – skomentował ironicznie.
Miliony pytań.
A potem kolejny milion pytań od hien z kamerami i mikrofonami. Aparaty fotograficzne. Błysk fleszy.
– Skąd wiedziałeś?! Skąd?!
– Cud.
– Nie pierdol! Nikt dzisiaj w cuda nie wierzy.
Odciski palców. Zdjęcia na policji – en face i z profilu.
Zdjęcia paparazzi.
Pierwsze strony gazet.
Autografy.
– To pan uratował ludzi z metra? Niech pan mi się podpisze na koszulce!
Zdjęcie z chłopczykiem od „pif-paf”. I jego mamą.
Zdjęcia z policjantami.
Błyski fleszy!
Tytuły w gazetach. Świr czy cudotwórca?
– Jestem Mesjaszem. Przybyłem was odkupić!
– Za ile? Jezu, pewnie z milion dolców!
Motel na obrzeżach Nowego Jorku.
Nijaki budynek, jakich miliony w Ameryce. Dla ludzi z syndromem Zeliga – nie rzucać się nikomu w oczy. Zunifikować z tłumem. Wtopić w tło. Nie odróżniać, nie wychylać, zostać kameleonem.
Ktoś puka!
Jezus otwiera drzwi. Na progu stoi śliczna kobieta. Długie, falujące włosy w miedzianym kolorze. Dobry makijaż i strój kogoś, kto chyba przez pomyłkę dotarł tutaj, a nie do apartamentu biurowego na siedemdziesiątym piętrze, gdzie pieniądze walają się po podłodze i czekają, aż sprzątaczka je pozamiata i wyrzuci do śmieci… Oversize’owa marynarka, pod nią obcisły T-shirt, dżinsy, kobieta nie z tego świata, nie z anonimowego parterowego motelu za parę dolców, ale ze szklanego niedostępnego zamku, gdzie ludzi z ulicy wpuszcza się tylko na parter i tylko po to, by ich wyrzucić jak śmieci, które trafiły tu przez pomyłkę.
– Cześć. Możemy porozmawiać? – pyta i siada w fotelu, nie czekając na odpowiedź.
– Masz zdolności telepatyczne? – spytał z uśmiechem Mesjasz. – Nie pamiętam, żebym pozwolił ci usiąść i powiedział, że w ogóle chcę z tobą rozmawiać.
– A nie chcesz? – odpowiedziała z pewnością siebie.
– Czytasz w moich myślach… – uśmiechnął się, bo przecież to on czytał w cudzych myślach. – Jak masz na imię?
– Maria. Maria Magdalena. – Wyciągnęła dłoń, którą uścisnął.
– Skąd wiedziałaś, gdzie mnie szukać?
– Może ja też mam nadludzkie zdolności? – przekomarzała się.
– Albo właściwe źródła kontaktów… – szepnął, patrząc jej uważnie w oczy. – Kazali ci mnie rozpracować czy co? Czy jestem groźnym szaleńcem, czy tylko niegroźnym wariatem?
– Mylisz się – odparła. – Wierzę ci. I w ciebie! – odpowiedziała z pełną powagą.
– Nie wierzę… – zaśmiał się. – Niby dlaczego?
– Bo jestem inteligentna.
– Trochę mało…
– Bo wiara czyni cuda!
– Brzmi jak slogan reklamowy nowej pasty do zębów – pokazał w uśmiechu swoje zęby rozjaśniające twarz w ponurym pokoju, którego chciwy właściciel oszczędzał na żarówkach. – Oświeć mnie bardziej…
– Mam zasadę, że jeśli jest choćby jeden procent szans, żeby coś nieprawdopodobnego mogło się ziścić, to warto wejść w ten biznes. Tylko wtedy można być numerem jeden. Wyprzedź innych, uwierz w cud, gdy jeszcze nikt nie wierzy. Tylko tak można wyprzedzić innych i być pierwszą na mecie. Inni w to wejdą za późno, mogą dostać tylko ochłapy, a ty dostajesz premię za ryzyko, za to, że przedzierasz się przez zarośla, przez dżunglę, że karczujesz las, by wyciąć sobie drogę. Inni pójdą za tobą, ale to ty będziesz numerem jeden. Poranisz się, czasem pobłądzisz, a nawet zgubisz, ale jeśli wytyczysz drogę, to wygrasz.
– A jeśli zginiesz?
– To nikt nie zapłacze nad tobą. Ostatnich gryzą psy.
– Może ja jestem psycholem? Zbiegiem z zakładu dla obłąkanych? – Patrzył prowokująco prosto w jej twarz. – Ja mam uwierzyć, że ty wierzysz mi, że jestem Mesjaszem? Na jakiej podstawie? Nie sądzę, żebyś ty była chora psychicznie, że masz nierówno pod sufitem – uśmiechnął się rozbrajająco. – Za ładna jesteś…
– Przede wszystkim jestem inteligentna. Myślę i wyciągam wnioski. Jeśli facet jakimś cudem dowiedział się, że w worku jakiegoś świra jest bomba, jeżeli policja go przepuściła przez wyżymaczkę, jeśli go nie wsadzono do pierdla ani nie zamknięto w wariatkowie, to już samo to wygląda na cud… – roześmiała się, choć jej oczy pozostały poważne i skupione na nim. – Albo jesteś tak zakonspirowanym terrorystą, albo prestidigitatorem, albo masz jakieś zdolności czytania w cudzych myślach. Tak czy inaczej, intrygujesz mnie. Choćby z tego powodu warto cię poznać. To mi przyniosło w życiu i sukcesy, i pieniądze… Lubię postawić na czarnego konia w tych pieprzonych wyścigach. Obstawianie wygranej faworyta w gonitwie to ani satysfakcja, ani wielka wygrana. Tylko postawienie na underdoga się opłaca. Nieważne, czy w ramach Flat Racing po płaskim torze, czy Jump Racing, gonitwie z przeszkodami. Nieważne, czy to Royal Ascot i The Gold Cup o furę szmalu, czy Kentucky Derby, Preakness Stakes, czy Belmont Stakes, czy Wielka Pardubicka, gdzie konie i jeźdźcy zabijają się, walcząc o wygraną i łamiąc się na przeszkodach. Ale zawsze w takich gonitwach obstawiam czarnego konia! Stawiam więc na ciebie. Kto wie, może okażesz się moim faworytem w tej gonitwie?
– A może zginę na pierwszej przeszkodzie?
– Nie sądzę. Gdyby tak miało być, to już leżałbyś w metrze na torze i ścianach z porozpieprzanymi trotylem flakami. Czuję, że jesteś czarnym koniem i warto na ciebie postawić. – Wyciągnęła swoje szczupłe, zgrabne nogi i zalotnie się uśmiechnęła, wiedząc, że nie myli się, obstawiając ten typ w gonitwie…
– Wierzysz w Boga? – spytał, dotykając jej dłoni.
– Wierzę w siebie – oddała mu uścisk. – Jest w tobie coś, czego nie jestem w stanie zdefiniować, ale to coś mnie intryguje. Bez wątpienia, nieważne, kim jesteś, masz w sobie dar przyciągania. Magnetyzm. I to wystarczy, przynajmniej na początek, by poznać cię bliżej. Tak czy inaczej, nic nie tracimy, najwyżej trochę czasu. Ale przecież ileż czasu tracimy na idiotów udających mądrych, choć są co najwyżej mądralami, jeśli nie zwykłymi głupcami.
– Pracujesz w show-biznesie? W mediach? W marketingu? W reklamie?
– Och, nie. Jestem niezależna finansowo. Banalny życiorys. Jestem rentierką – zaśmiała się. – Odziedziczyłam majątek po mężu, który zginął w katastrofie samochodowej. Był inwestorem giełdowym. Zginął taktownie…
– To znaczy? – Zmarszczył brwi ze znakiem zapytania.
– Zdradzał mnie na prawo i lewo. Już prawie podjęłam decyzję o rozwodzie, ale mnie ubiegł… Zachował się z klasą i odszedł, zostawiwszy mi majątek na otarcie łez… Bardzo eleganckie, prawda?
– Tak. Można powiedzieć, że facet i z klasą, i z kasą.
– Wiem, że jego rodzina uważa, że trafiło się ślepej kurze ziarno. Ale ja nie jestem ani ślepa, ani głupia i chcę pokazać całemu światu, że wszystko zawdzięczam sobie i teraz jest moje pięć minut. Może godzina. A może cała wieczność? Może u twojego boku, kto wie, na co cię stać? Kto wie, na co mnie? I na co nas razem? Stawiam w ciemno na podstawie chybotliwych przesłanek, ale zawsze miałam intuicję do facetów.
– A jeśli ja jestem naprawdę Mesjaszem i właśnie nadeszła paruzja?
– O mój Boże, to by znaczyło, że wygrałam los na loterii – uśmiechnęła się. – Ale ty nie jesteś Jezusem…
Zrobił zdumioną minę.
– A czego mi brakuje? Czynienia cudów?…
– Długich włosów, brody… – zaśmiała się.
– Jeszcze cierniowej korony i krwi płynącej po skroni… – uśmiechnął się.
– Wyglądasz bardziej jak Jason Statham… Tylko ten rozbrajający uśmiech mi nie pasuje. Mogłabym z tym facetem i jego uśmiechem pójść do łóżka.
– Z dwoma naraz? – przekomarzał się.
– Z taką dwójcą świętą… – odparowała.
– Bądźmy po prostu przyjaciółmi, w tobie też jest coś magnetycznego. Intelekt, uroda, poczucie wolności i luz. No i tak jak ty masz ze mną jako pierwsza kontakt, tak ty dla mnie jesteś dziewiczą Ziemią Obiecaną, którą odkrywam. Kto wie, gdzie razem dopłyniemy, może rozbijemy się na rafach tuż przy brzegu, a może poniesie nas na otwarte morze?
– Może… Masz jakiś plan?
– Nie. Improwizuję. Bóg uważa, że już za późno, by świat się nawrócił, wyciągnął wnioski z tysięcy lat zdrady. Bóg wybaczał, karał, ale bez rezultatu. Człowiek doszedł do wniosku, że nawet jeśli złamie zasady, to i tak mu się upiecze. Bóg pogrozi palcem jak ojciec po powrocie z wywiadówki, potem trzy razy w tyłek pasem i… kolejny rok w tej samej klasie.
– No, dzisiaj to odebraliby Bogu dziecko za mobbing… – zaśmiała się.
– Świat stał się impregnowany na dobro. – Jezus rozłożył ręce ze szramami na dłoniach.
– To po co zesłał cię jeszcze raz do tego karceru? Bóg jest najwyraźniej sadystą – szepnęła z powagą i żalem, jakby obawiała się wyrzucić z siebie to bluźnierstwo.
– Od początku świata człowiek wierzył w Boga, ale tym razem to Bóg zwątpił w człowieka. Opuścił ręce, załamany swoją bezsilnością. Przegrał zakład z Szatanem. I to nie Bóg mnie tu wysłał na kolejną katorgę. Sprzeciwiał się temu! To ja po raz pierwszy zbuntowałem się przeciw Ojcu! Po to, by wyręczyć go i pomóc mu, bo stworzył człowieka na obraz i podobieństwo swoje, stworzył byt idealny i ten człowiek przeszedł samego siebie, zrobił raj na Ziemi, poleciał w kosmos, dokonał cudów techniki, jego mózg nabrał boskich cech. Ale w sferze moralności i ducha pozostał w epoce kamienia łupanego, udoskonalił narzędzia mordu, ale nie serce, duszę, sumienie. Bóg stracił nadzieję. A ja chcę naprawić zepsuty mechanizm. Może to sprawa innego spojrzenia, jak to mówią, nowe, młode pokolenie potrzebuje pola do popisu, synowie pokazują ojcom, że pora na zmianę sztafety jako w Niebie, tak i na Ziemi…
– Brzmi jak bunt na pokładzie. – Poruszyła przecząco głową.
– Nie, to bunt serc. Tego trzeba ludzkości, która jest bez serca. Ludzie nie mają serca dla siebie. Ani dla Boga!
– Faktycznie, trzeba tu cudu!
– Jestem tu po to, by ten cud w ludziach rozpalić. Albo zgasić światło życia.
– Jezu, już raz przyszedłeś i skończyło się klęską. Szkoda cię, jesteś fajny gość, ale – nie gniewaj się – nawiedzony.
– Może to był błąd w metodzie?
– Pójdę za tobą krok w krok… – Pochyliła się nad nim. – Kto wie, może ty jesteś chory na głowę? A może chory na dobro? Tak czy inaczej, warto śledzić twoje kroki – zaśmiała się i pocałowała go w policzek, a potem w usta. Trochę za długo jak na pocałunek przyjaźni…
Budynek przypominał starą opustoszałą fabrykę, która swoją świetność przeżywała sto lat temu albo jeszcze dawniej. Kiedyś był to tętniący życiem, plujący marzeniami i forsą zakład, czyjaś duma i czyjeś miejsce pracy. Dawał nadzieję tym, którzy robili tu za trybiki w maszynie. A dzisiaj to rynsztok cywilizacji, w którym zbierają się tylko śmieci, odpady wyrzucone przez główny nurt życia.
Squat obłaził liszajami, spod łuszczącej się skóry tynku wystawały żebra cegieł, kruszące się i robaczywe. Okna, kiedyś lśniące czystością, były zamglone brudem, pyłem ulicy, niektóre wybite jak oczy ulicznego rozbijaki po kolejnej potyczce i bójce na pięści, wybite przez odpryski kamieni, jakby ktoś napluł temu budynkowi w oczy.
Cała ulica składała się z podobnych obiektów, zapomnianych przez cywilizację, opuszczonych przez Boga, porzuconych przez ludzi już brzydzących się mieszkać w tych slumsach, w domach dotkniętych trądem, wzbudzających odrazę i będących symbolem klęski, przegranych życiorysów, wyplutych nadziei, straconych złudzeń i karier, które – tak jak te budynki – były kiedyś dumą i sensem, aż nagle jakiś pech, jakaś choroba, przegrana na loterii życia skazała budynki i mieszkańców na rozpaczliwe konanie i łudzenie się, że jeszcze nie wszystko stracone…
Wydawało się, że tylko brud, szczury, błoto i odpadki życia są wypluwane przez rynnę tej ulicy z dachów w rynsztok wstydu błyszczącej gdzieś obok metropolii. A jednak ten ściek pulsował swoim leniwym rytmem, a krew burzyła się w nim równie mocno jak na Wall Street…
Squat był podobnie żywotny niczym Trump Tower, a może nawet bardziej, jeśli bowiem Wall Street kipiała namiętnością i żądzą pieniądza, to squat pulsował żądzą rewolucyjnego obalenia całego porządku świata, bardziej zgniłego niż ta ulica, przy której dogorywał squat. Policja zaglądała tu, tylko gdy ktoś zginął, a i wtedy niechętnie… Ludzie, którzy okupowali squat, znajdujący się na ulicy zapomnianej przez Boga i możnych, nie byli obojętni wobec świata, przeciwnie, gardzili nim tak samo, jak świat gardził nimi, tyle tylko, że wraz z pogardą dla sytego i zadufanego świata squat dyszał doń nienawiścią, chcąc go wywrócić do góry nogami, poderżnąć mu gardło, wypruć mu flaki i wcisnąć mu je w gębę. Każde pokolenie ma swój czas buntu, chcąc zmierzyć się z Bogiem i zrzucić go z tronu. Z Bogiem w Niebie i bogami na Ziemi.
Squat – raj obiecany, Eden, ogród z drzewem poznania Dobra i Zła. Cóż za paradoks – w tym zgniłym squacie rodziły się czyste idee szlachetnego, idealnego świata, który miał powstać na gruzach tego, co zepsute, przeżarte niesprawiedliwością. A może to właśnie najwspanialsze miejsce – w jądrze zgnilizny – odrzuca cały brud świata. W domu obracającym się w ruinę powstaje fundament zdrowej ludzkości. Tak czy inaczej, brzmi pięknie jak każda idea… Potem rewolucjoniści wcielają ją w życie – i niszczą stary dom, zamieniając go w totalny burdel… Burzenie jest spektakularne, efektowne – coś się dzieje, coś upada, zamienia się w ruiny. Ale potem zawsze pojawia się problem, gdy na gruzach starego świata trzeba zbudować nowy… I tu dopiero zaczynają się schody i zaczyna się lać krew.
Ale nie był to jeszcze ten moment i ta chwila podrzynania gardła światu. Był to moment, gdy drzwi squatu otworzyły się i Maria Magdalena wprowadziła do zrujnowanej, wielkiej hali zapełnionej kilkudziesięcioma osobami Mesjasza.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Nakładem wydawnictwa Novae Res ukazała sie również:
CHCESZ POZNAĆ MILIONERA – KONIECZNIE PRZECZYTAJ!
Jest środek pandemii. Świat się zamyka. Akurat w tej chwili rozpada się wieloletni związek Piotra, literata i reżysera, z kobietą, której był wierny i lojalny. Mężczyzna postanawia znaleźć nową partnerkę na jednym z portali randkowych…
Piotr, trafiając do nieznanej mu dotąd krainy internetowych uczuć, stwierdza, że wypełniają ją cynizm i obłuda, a wszyscy jej mieszkańcy kłamią w pogoni za własną wizją szczęścia… Czy pośród ludzi po życiowych stłuczkach, wywrotkach i miłosnych czołowych zderzeniach znajdzie kobietę, z którą będzie w stanie nawiązać mentalny i intelektualny kontakt, by wspólna podróż przez życie nie zakończyła się kraksą?
Mesjasz. Comeback
ISBN: 978-83-8373-867-3
© Leszek Kumański i Wydawnictwo Novae Res 2025
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga pisemnej zgody Wydawnictwa Novae Res.
REDAKCJA: Michał Trusewicz
KOREKTA: Joanna Kłos
OKŁADKA: Izabela Surdykowska-Jurek
Wydawnictwo Novae Res należy do grupy wydawniczej Zaczytani.
Grupa Zaczytani sp. z o.o.
ul. Świętojańska 9/4, 81-368 Gdynia
tel.: 58 716 78 59, e-mail: [email protected]
http://novaeres.pl
Publikacja dostępna jest na stronie zaczytani.pl.
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek