Męczennik! - Akbar Kaveh - ebook + audiobook + książka

Męczennik! ebook i audiobook

Akbar Kaveh

0,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

„Akbar w intrygujący sposób ucieka od klisz, uważnie przygląda się lękom współczesnego świata i nie szuka na siłę odpowiedzi na wszystkie istotne pytania. Smutek miesza się tu z komedią, a Donald Trump spotyka – choć nie dosłownie przecież – Marinę Abramović.”
MICHAŁ NOGAŚ, Trójka – Program 3 Polskiego Radia  

„Akbar jest olśniewającym pisarzem. (…) To, co osiąga w Męczenniku!, jest niczym innym jak cudem.”
THE NEW YORK TIMES BOOK REVIEW  

Męczennik! 
Kavego Akbara to opowieść o tym, jak niestrudzenie przez całe życie próbujemy odnaleźć sens – w wierze, sztuce, w nas samych i w innych ludziach. W tej historii osierocony syn irańskich imigrantów, od niedawna niepijący, wiedziony głosami artystów, poetów i władców, podejmuje poszukiwania, które prowadzą go do śmiertelnie chorej malarki, dożywającej swych dni w Muzeum Brooklyńskim.  

Cyrus Shams jest młodym mężczyzną, zmagającym się z bagażem przemocy i straty: wskutek bezsensownego wypadku zestrzelono nad Teheranem samolot z jego matką na pokładzie; z kolei życie ojca w Ameryce określała praca w ubojni drobiu na Środkowym Zachodzie. Cyrus jest alkoholikiem, narkomanem i poetą, którego obsesja na punkcie męczenników popycha go do zgłębienia tajemnic własnej przeszłości – kluczem do rodzinnego sekretu jest wujek, który przed laty galopował po irańskich polach bitwy, przebrany za Anioła Śmierci, by dodawać otuchy i nieść pocieszenie umierającym, oraz pewien obraz z brooklyńskiej galerii sztuki.  

Ta elektryzująca, zabawna, całkowicie oryginalna i głęboka powieść zapowiada pojawienie się nowego głosu na literackiej scenie. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 361

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 4 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Paweł Paprocki

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

męczennikom, którzy żyją

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„Mój Boże, teraz dopiero przypomniałam sobie, że ludzie umierają”.

Clarice Lispector

(tłum. Anna Hermanowicz-Pałka)

 

 

 

 

 

 

CYRUS SHAMS

––– * –––

 

UNIWERSYTET KEADY’EGO, 2015

 

 

 

 

 

MOŻE PRZEZ TO, ŻE ZAŻYŁ NIEODPOWIEDNIE NARKOTYKI we właściwej kolejności lub odpowiednie narkotyki w niewłaściwej kolejności, gdy Bóg po dwudziestosiedmioletnim milczeniu wreszcie do niego przemówił, Cyrus bardziej niż czegokolwiek innego zapragnął powtórki. Klaryfikacji. Leżąc na zalatującym moczem i neutralizatorem materacu w zalatującej moczem i neutralizatorem sypialni, wgapiał się w jedyną w tym pokoju żarówkę i bardzo chciał, żeby ta znowu zamrugała, pragnął, żeby Bóg potwierdził, iż pierwsze mrugnięcie żarówki było jego interwencją, a nie wynikało jedynie z kiepskiego stanu instalacji elektrycznej w tej starej norze.

„Zapal i zgaś” – myślał Cyrus, nie po raz pierwszy w swoim życiu. „Wystarczy jedno króciutkie mignięcie, a sprzedam cały ten szajs i kupię wielbłąda. Zacznę wszystko od nowa”. Cały ten szajs w tym momencie składał się ze sterty brudnych ciuchów do prania oraz stosu książek wypożyczonych z różnych bibliotek i niezwróconych w terminie, poezji i biografii. Do latarni morskiej, Mój wujek Napoleon. Ale mniejsza z tym wszystkim, Cyrus nie żartował. Czemu niby prorok Mahomet dostąpił wizyty samego archanioła? Czemu Szawłowi w drodze do Damaszku ukazała się dosłownie światłość z nieba? Rzecz jasna po tak oczywistym objawieniu każdemu łatwo by było rozwinąć w sobie niewzruszoną wiarę. Bo czy to fair, że sławi się tych kolesi za wiarę, która nie była wcale wiarą, a jedynie poddaniem się czemuś, co wyraźnie jawiło im się jako coś prawdziwego? I jaki ma sens karanie reszty ludzkości, która nigdy nie doznała tak ewidentnego objawienia? Skazywanie ich na to, by wpadali z jednego kryzysu w drugi, rozpaczliwie samotni?

Wtedy jednak to się przytrafiło także Cyrusowi, właśnie tam, w tym obskurnym pokoju w Indianie. Poprosił Boga, by mu się objawił, objawiła, objawili, objawiło, wszystko jedno. Poprosił z całą żarliwością, jaką miał do dyspozycji, a miał jej od groma. Jeśli każdy związek to seria posunięć do przodu i do tyłu, Cyrus prawie nigdy nie był typem skorym do odwrotu, ośmielony słowem lub uśmiechem ze wzruszeniem ramion dzielił się wszystkim ważnym na swój temat, jak gdyby chciał powiedzieć: „Takie są po prostu fakty. Czego miałbym się wstydzić?”.

Leżał tam na gołym materacu na drewnianej podłodze, pozwalał niczym jakiś zblazowany książę, by popiół z papierosa spadał na jego nagi brzuch, i myślał: „Panie, zamrugaj, a kupię sobie osła, obiecuję, kupię wielbłąda i wyprawię się na nim do Medyny, do Ogrójca, nieważne, tylko zamigocz, a już ja coś wymyślę, obiecuję”. O tym właśnie myślał i wtedy to – coś – się stało. Żarówka przygasła na chwilę, a może zrobiło się jaśniej, jakby po drugiej stronie ulicy błysnął flesz, w ułamku ułamka sekundy, a potem znów świeciła normalnie, jak zwykła żółta żarówka.

Cyrus próbował sobie przypomnieć, czym się tego dnia nafaszerował. Standardowa mieszanka alkoholu, trawki, papierosów, klonazepamu, soli amfetaminy i gabepentyny na różnych etapach dnia. Zostało mu parę tabletek oksykodonu z paracetamolem, ale trzymał je na wieczór. Nie zażył niczego egzotycznego, niczego, co mogłoby wywołać silne halucynacje. Czuł się właściwie całkiem normalnie w porównaniu z typowym dla niego stanem.

Zastanawiał się, czy to może sama intensywność pragnienia albo spojrzenia nadwyrężyła wzrok, aż w końcu oczy ujrzały to, co chciały ujrzeć. Zastanawiał się, czy może teraz, w tym nowym świecie, Bóg tak działa. Znużony interwencjonistycznymi efektami pirotechnicznymi, takimi jak płonące krzewy i plaga szarańczy, może teraz korzysta ze zmęczonych oczu naćpanych Irańczyków na amerykańskim Środkowym Zachodzie, z butelek burbona z sieci drogerii CVS i małych różowych pigułek z symbolem G 31. Cyrus chlupnął grzdyla z gigantycznej plastikowej butli Old Crow. Whiskey była dla niego tym, czym dla zwykłych ludzi jest szafka nocna – zawsze obecna przy materacu mieściła w sobie wszystko to, co dla niego najistotniejsze. Wywabiała go codziennie z tego samego snu, w który w końcu go wpędzała.

Leżąc tam i krążąc myślami wokół ewentualnego cudu, którego właśnie był świadkiem, Cyrus prosił Boga, aby zrobił to jeszcze raz. Potwierdzenie jak powtórne wpisanie hasła do przeglądarki. Jeśli wszechwiedzący stwórca wszechświata zechciał się Cyrusowi objawić, nie może być mowy o niejasności. Cyrus wpatrywał się w górne światło, które w oparach dymu papierosowego wyglądało jak zamglony księżyc, i czekał, aż to się stanie ponownie. Nie doczekał się jednak. Dostrzeżone przez niego – lub nie – mikromrugnięcie nie powróciło. I tak, leżąc tam w kołowatym stanie względnej trzeźwości – będącym samym w sobie rodzajem haju – wśród bielizny, puszek, zaschniętego moczu, pustych pomarańczowych buteleczek po pigułkach, niedoczytanych książek rozłożonych na drewnianej podłodze, wyginających grzbiety, byle nie patrzeć, Cyrus musiał podjąć decyzję.

 

 

 

 

 

 

 

 

JEDEN

 

 

 

 

 

 

DWA LATA PÓŹNIEJ

 

 

PONIEDZIAŁEK

––– * –––

 

UNIWERSYTET KEADY’EGO, 6 LUTEGO 2017

 

 

 

 

 

– UMARŁBYM DLA CIEBIE – ZWRÓCIŁ SIĘ DO SWOJEGO ODBICIA w małym szpitalnym lustrze Cyrus. Nie był pewien, czy rzeczywiście, ale wypowiedzenie tych słów dobrze na niego podziałało. Od kilku tygodni odgrywał umieranie. Nie w sensie plathowskim – „Znów to zrobiłam. Raz na dziesięć lat”[1]. Cyrus pracował jako aktor medyczny w Szpitalu Klinicznym Uniwersytetu Keady’ego. Za dwadzieścia dolarów za godzinę przez piętnaście godzin tygodniowo udawał, że jest jednym z tych, co „doprowadzają się do zguby”. Podobało mu się, w jaki sposób ujmuje to Koran, nie „inaczej bowiem umrzesz”, tylko „inaczej bowiem doprowadzisz się do zguby”[2]. Jak gdybyśmy sami ściągali na siebie śmierć. Cyrus wchodził do gabinetu na trzecim piętrze szpitala, sekretarka wręczała mu kartę z danymi symulowanego pacjenta i narysowaną obok buźką wyrażającą ból w skali od zera do dziesięciu, gdzie zero to uśmiech „nic mnie nie boli”, cztery i pozioma kreska ust – „boli trochę bardziej”, a dziesięć – łkające „boli najbardziej”, z ustami w kształcie odwróconej litery U. Cyrus miał wrażenie, że odnalazł swoje powołanie.

W niektóre dni odgrywał umierających, w inne członków rodzin. Tego wieczoru wcielał się w Sally Gutierrez, matkę trojga dzieci, i buźka odzwierciedlała poziom bólu sześć: „Boli jeszcze bardziej”. Tylko tyle miał informacji, zanim przywlókł się stremowany student medycyny w źle dopasowanym białym kitlu i powiadomił Cyrusa/Sally, że córka miała wypadek, że lekarze zrobili wszystko, co w ich mocy, ale nie udało się jej odratować. Cyrus podkręcił swoją reakcję do szóstki, zakręciły mu się w oczach łzy. Zapytał studenta, czy może zobaczyć córkę. Klął, a w pewnym momencie trochę pokrzyczał. Wychodząc ze szpitala tego wieczoru, z wiklinowego koszyka na biurku sekretarki zwinął czekoladowy batonik musli.

Studenci medycyny często próbowali go nadgorliwie pocieszać, jak prezenterzy porannych talk-show. Albo mierziła ich sztuczność całej sytuacji i ledwo się angażowali. Podsuwali komunały z listy, którą musieli wykuć na pamięć, próbowali odsyłać Cyrusa do szpitalnej poradni psychologicznej. W końcu wychodzili z gabinetu, a Cyrus zostawał, aby ocenić poziom ich empatii, wypełniając skserowany formularz. Kamerka na trójnogu rejestrowała każdą rozmowę na wypadek, gdyby trzeba się było do niej odwołać.

Czasem studenci pytali Cyrusa, czy zgodzi się na pobranie organów bliskiej osoby. Między innymi do tego typu rozmów ich szkolono. Zadaniem studentów było nakłonienie rodziny do wyrażenia zgody. Cyrus był Buckiem Stapletonem, asystentem trenera piłkarskiej reprezentacji uczelni, pobożnym katolikiem. Stateczny, dwa na skali cierpienia: „Boli troszkę”. Rysunkowa buźka wciąż lekko uśmiechnięta, choć ledwo, ledwo. Jego żona w śpiączce, mózg nie przejawia żadnych oznak aktywności.

– Ona wciąż może komuś pomóc – przekonywał student, z zakłopotaniem kładąc dłoń na ramieniu Cyrusa. – Wciąż może uratować komuś życie.

Dla Cyrusa wcielanie się w różne postacie stanowiło największą frajdę. Był Daisy VanBogaert, chorą na cukrzycę księgową, której amputacja nogi poniżej kolana nastąpiła zbyt późno. Poprosili go, gdy odgrywał jej rolę, żeby włożył szpitalną koszulę. Był niemieckim imigrantem, Franzem Linksem, inżynierem cierpiącym na straszną rozedmę płuc. Był Jenną Washington, której alzheimer postępował nieoczekiwanie szybko. Ósemka. „Boli okropnie”.

Lekarka, która przeprowadzała z Cyrusem rozmowę kwalifikacyjną, starsza biała kobieta o surowym wyrazie ust i ołowianoszarych oczach, wyznała mu, że lubi zatrudniać osoby takie jak on. Gdy uniósł brew, wyjaśniła szybko:

– Mam na myśli niezawodowych aktorów. Ci mają skłonność – kreśliła dłońmi ciasne kółka – do „marlonbrandowania”. Zawsze skupiają się na sobie. Nie potrafią inaczej.

Cyrus próbował wciągnąć do tej roboty swojego współlokatora, ale Zee nie stawił się na rozmowę kwalifikacyjną. Zbigniew Ramadan Novak, w skrócie Zee, w którego żyłach płynęła polska i egipska krew. Tłumaczył, że nie usłyszał budzika, ale Cyrus podejrzewał, że Zee po prostu stchórzył. Zresztą regularnie ujawniał się jego niechętny stosunek do tego zajęcia. Miesiąc później, gdy Cyrus szykował się do pracy, Zee przyglądał mu się i kręcił głową.

– Co? – spytał Cyrus.

Nic.

– Co? – spytał znowu, z większym naciskiem.

Zee skrzywił się lekko, po czym powiedział:

– Cyrus, to po prostu wydaje się niezdrowe.

– Co takiego? – spytał Cyrus.

Zee znowu się skrzywił.

– Ta robota w szpitalu?

Zee kiwnął głową i wyjaśnił:

– No bo twój mózg nie rozróżnia, co jest grą, a co życiem. Po tym całym syfie, przez który przeszedłeś? To raczej nie może być dla ciebie… dobre. W pniu mózgu.

– Dwadzieścia dolców za godzinę jest dla mnie całkiem dobre – odparł Cyrus, szczerząc w uśmiechu zęby – w pniu mózgu.

Wydawało mu się, że to niezłe pieniądze. Myślał o tym, jak to w okresie, kiedy dużo pił, sprzedawał za tyle swoje osocze, dwadzieścia dolarów za wizytę, i jego odwodniona, skacowana krew potrzebowała godzin, żeby się z niego wytoczyć jak koktajl mleczny przez cienką słomkę. Cyrus patrzył, jak ludzie przychodzą, zostają podłączeni do aparatury i wychodzą w czasie, kiedy on wciąż oddawał jedną jednostkę krwi.

– Jestem też pewien, że z czasem skorzysta na tym moja poezja – dodał Cyrus. – Jak to było? Zanim napisze się wiersze, trzeba je najpierw przeżyć?

Cyrus był dobrym poetą, kiedy pisał, tylko pisał rzadko. Zanim odstawił alkohol, nie tyle pisał, ile pił o pisaniu, opisując alkohol jako element w całym procesie niezbędny, „niemal sakramentalny” – naprawdę tak twierdził – w tym sensie, że „otwierał jego umysł na ukryty głos” zagłuszany przez powszedni „szum codzienności”. Oczywiście kiedy pił, rzadko prócz picia robił coś jeszcze. „Najpierw wypijasz łyk alkoholu, potem alkohol pije alkohol, na koniec alkohol wypija ciebie!” – obwieszczał dumnie Cyrus w pokoju, w barze, nie pamiętając, komu gwizdnął ten tekst.

Na trzeźwo znosił długie okresy niemocy twórczej, a mówiąc ściślej, twórczej ambiwalencji. Twórczej antypatii. Sprawę pogarszało to, jak reagował Zee, gdy Cyrus jednak coś napisał; Zee piał z zachwytu nad nowymi utworami współlokatora, wychwalał każdy wers i niedokładny rym i z trudem się powstrzymywał, by ich nie powiesić na drzwiach lodówki.

– Przeżyć wiersze, zanim się je napisze? – obruszył się Zee. – Daj spokój, stać cię na więcej.

– Szczerze wątpię – rzucił Cyrus, nim wyszedł z mieszkania.

 

 

GDY CYRUS WJECHAŁ NA SZPITALNY PARKING, wciąż był poirytowany. To wszystko nie musi być aż tak skomplikowane, jak to ciągle przedstawia Zee, pomyślał. Czasem życie jest po prostu tym, co się zdarza. Co się kumuluje. Był to jeden z mglistych aksjomatów z czasów pijaństwa, przy którym Cyrus wciąż uparcie trwał, nawet po wytrzeźwieniu. Wszyscy się spodziewali, że będzie analizował każdą swoją decyzję ze wszystkich stron tylko dlatego, że jest trzeźwy. Uważał, że to nie fair. Ta fucha czy inna, to życie czy inne. Już samo niezaglądanie do kieliszka było wyczynem iście herkulesowym. Należało mu się więcej wyrozumiałości, nie mniej. Długa blizna na lewej stopie – po wypadku sprzed kilku lat – pulsowała bólem.

Cyrus zameldował się w recepcji szpitala, ruszył korytarzami, minął dwie karmiące matki siedzące obok siebie w poczekalni, a następnie ciąg pustych łóżek na kółkach ze skłębioną pościelą, i wsiadł do windy. Gdy wjechał na trzecie piętro, recepcjonistka znowu kazała mu się podpisać i wręczyła mu kartę na to popołudnie. Sandra Kaufmann. Licealna matematyczka. Wykształcona, bezdzietna. Wdowa. Szóstka na skali bólu. Cyrus siedział w gabinecie, zerkając na kamerę. Na ścianie wisiał plakat Jak zrozumieć raka skóry z nieapetycznymi zdjęciami znamion atypowych. ABC czerniaka: A jak asymetria, B jak brzegi poszarpane, C jak czerwony, czarny, niejednolity kolor, D jak duży rozmiar i E jak ewolucja. Cyrus wyobrażał sobie, że Sandra ma wściekle rude włosy, w kolorze znamienia z kategorii „duży rozmiar” na plakacie.

Po minucie weszła młoda studentka medycyny, sama, spojrzała na Cyrusa, potem na kamerę. Była nieco od niego młodsza, kasztanowe włosy miała uczesane w schludny kok z tyłu głowy. Nienaganna postawa budziła skojarzenia z ekskluzywną szkołą z internatem, arystokracją z Nowej Anglii. Cyrus odruchowo ją znienawidził. Ten wielkopański sznyt rodem z Północy. Wyobrażał sobie, że na egzaminie SAT miała od góry do dołu same najlepsze oceny, studiowała na renomowanej uczelni, a potem przeżyła rozczarowanie, bo na staż trafiła do szpitala klinicznego Uniwersytetu Keady’ego, a nie Yale czy Columbii. Wyobraził ją sobie, jak uprawia smutny, beznamiętny seks z synem wspólnika ojca o wyrzeźbionym ciele, wyobraził ich sobie w wytwornej restauracji przy świecach, jak ponuro dłubią sztućcami w cielęcinie piccata, nie tknąwszy podanego pieczywa. Oblekła go niewytłumaczalna pogarda, bezlitosna. Cyrusowi nie spodobało się, jak głośno otworzyła drzwi, brukając ciszę, którą się napawał. Znowu zerknęła na kamerę, po czym się przedstawiła.

– Dzień dobry, panno Kaufmann. Jestem doktor Monfort.

– Pani Kaufmann – poprawił ją Cyrus.

Studentka szybko zerknęła na kamerę.

– Hm, słucham?

– Pan Kaufmann może i nie żyje, ja jednak wciąż jestem jego żoną – wyjaśnił Cyrus, wskazując na nieistniejącą obrączkę na palcu lewej dłoni.

– Ba… bardzo panią przepraszam. Po prostu…

– Nie szkodzi, skarbie.

Doktor Monfort odłożyła podkładkę z klipsem i oparła się jedną ręką o zlew, przy którym stała, jak gdyby chciała się zresetować. Po chwili przemówiła:

– Pani Kaufmann, obawiam się, że prześwietlenia wykazały w mózgu obecność dużego guza. Skupisko kilku dużych guzów. Niestety są połączone z wrażliwą tkanką odpowiedzialną za oddychanie i funkcje krążeniowo-oddechowe, nie możemy więc przeprowadzić bezpiecznej operacji bez ryzyka poważnego uszkodzenia tych układów. Opcją może być chemio- i radioterapia, lecz ze względu na umiejscowienie i stopień zaawansowania nowotworu w grę wchodzi raczej leczenie paliatywne. Nasz onkolog będzie mógł powiedzieć pani więcej.

– Paliatywne? – powtórzył Cyrus. Studenci mieli unikać żargonu i eufemizmów. Żadnego „przenoszenia się do lepszego świata”. Zalecano, by jak najczęściej wypowiadano słowo „umierać”, eliminowało bowiem nieporozumienia i pomagało pacjentowi szybciej przejść przez fazę wyparcia.

– Aaa, tak. W celu uśmierzenia bólu. Żeby czuła się pani znośnie, porządkując swoje sprawy.

„Porządkując swoje sprawy”. Szło jej fatalnie. Cyrus jej nienawidził.

– Przepraszam, doktor… zaraz, jak pani…? Milton? Chce mi pani doktor powiedzieć, że ja umieram? – Cyrus uśmiechał się półgębkiem, wypowiadając to jedno słowo, którego jeszcze nie wymówiła. Skrzywiła się i Cyrus rozkoszował się tym widokiem.

– No tak, panno Kaufmann, no, strasznie mi przykro. – Jej głos brzmiał tak, jak wyglądają dzikie zające sekundę przed czmychnięciem w bok, poza pole widzenia.

– Pani Kaufmann.

– A, racja, oczywiście, bardzo przepraszam. – Sprawdziła coś na podkładce. – Tylko że ja mam tu napisane „panna Kaufmann”.

– Pani doktor, chce mi pani powiedzieć, że nie wiem, jaki jest mój stan cywilny?

Studentka medycyny raz jeszcze rzuciła rozpaczliwe spojrzenie w stronę kamery.

 

 

PÓŁTORA ROKU WCZEŚNIEJ, w początkowym stadium odwyku, Cyrus wyznał Gabe’owi, swemu sponsorowi AA, że uważa siebie za osobę z gruntu złą. Egoistyczną, samolubną. Nawet okrutną. Pijany koniokrad, który przestaje pić, jest po prostu trzeźwym koniokradem, powiedział wtedy Cyrus, dumny z siebie, że wymyślił coś takiego. Wykorzystał później różne wersje tej wypowiedzi w dwóch wierszach.

– Przecież nie jesteś złym człowiekiem, który próbuje stać się dobry. Jesteś chorym człowiekiem, który próbuje wyzdrowieć – odparł Gabe.

Cyrus zastanawiał się nad tymi słowami. Jego towarzysz mówił dalej:

– Dla świata nie ma różnicy między dobrym człowiekiem i złym, który zachowuje się jak dobry. Tak naprawdę to myślę, że Bóg kocha tych drugich trochę bardziej.

– Zły w dragu dobrego – pomyślał na głos Cyrus. Od tej pory tak to nazywali.

 

 

– OCZYWIŚCIE, ŻE NIE, W ŻADNYM WYPADKU nie próbuję tego kwestionować, pani Kaufmann – wybąkała studentka. – Musieli błędnie wydrukować. Bardzo przepraszam. Czy chciałaby pani do kogoś zadzwonić?

– Do kogo niby miałabym zadzwonić? – zapytał Cyrus. – Do dyrektora mojej szkoły? Jestem zupełnie sama.

Doktor Monfort wyglądała na spoconą. Czerwona lampka na kamerze migała niczym robaczek świętojański szydzący z całej tej sceny.

– Mamy tu w szpitalu świetnych psychologów – powiedziała. – W rankingu…

– Miała pani kiedyś pacjenta, który chciał umrzeć? – wszedł jej w słowo Cyrus.

Studentka wpatrywała się w niego, nic nie mówiąc, i cała jej osoba emanowała pogardą, ledwo powściąganą furią. Cyrus nie zdziwiłby się, gdyby go uderzyła.

– Może nie umrzeć – ciągnął Cyrus – ale po prostu ukrócić swoje cierpienie?

– No więc, tak jak już mówiłam, oferujemy szeroką gamę rozwiązań paliatywnych – wysyczała, wpijając wzrok w Cyrusa, Cyrusa-Cyrusa, pod panią Kaufmann, siłą woli próbując zmusić go do uległości.

Zignorował ją.

– Ostatnim razem, gdy doszłam do wniosku, że chcę umrzeć, kupiłam trzy czwarte litra spirytusu, dziewięćdziesiąt pięć procent, weszłam do wanny i zaczęłam popijać z butelki, polewałam sobie też głowę. Raz w gardło, raz na włosy. Plan był taki, żeby w ten sposób opróżnić butelkę, a potem się podpalić. Teatralnie, co?

Doktor Monfort milczała. Cyrus mówił dalej:

– Tylko że kiedy ubyła może ćwiartka butelki, nagle sobie uprzytomniłam, że nie chcę spopielić wszystkich mieszkańców mojego domu.

Mówił prawdę. Ta iskierka przytomności umysłu, jasności, jak słońce odbijające się od węża w trawie. Kilka miesięcy przed odstawieniem alkoholu dopiero dobrze ululany przypomniał sobie w ogóle o istnieniu innych ludzi, o fakcie, że ogień się rozprzestrzenia, uświadomił sobie, że jeśli podpali siebie w wannie w mieszkaniu na parterze, najprawdopodobniej wszystkie inne mieszkania też zajmą się ogniem. Alkohol czasem tak działał, rozjaśniał – na krótko – to, czego nie był w stanie rozjaśnić jego umysł. Jakby się siedziało w gabinecie optyka i alkohol podtykał ci pod gębę różne soczewki i czasem, na sekundę, trafiała się ta przepisana przez okulistę, ta, która pozwala ujrzeć w przelocie świat taki, jaki jest, poza sferą smutku i czarnowidztwa. Takie przejaśnienie dawał tylko alkohol, nic innego. Widzi się wtedy życie tak jak wszyscy inni, jako miejsce, które może cię pomieścić. Ale oczywiście chwilę później ta klarowność znika w szeregu coraz bardziej mętnych soczewek, aż wreszcie nie widzisz niczego oprócz ciemności we własnej czaszce.

– Da pani wiarę? – mówił dalej Cyrus. – Musiałam się upić, żeby w ogóle wziąć pod uwagę to, że ogień, który mnie strawi w wannie, nie zgaśnie samoistnie.

– Pani Kaufmann… – zaczęła studentka. Załamywała ręce, co było jedną z „oznak stresu fizycznego”, które Cyrus miał odnotowywać w swoim raporcie.

– Pamiętam, jak siedziałam w tej wannie i rozważałam wszystkie za i przeciw. Na przykład czy w ogóle mnie obchodzi, że pociągnę ze sobą innych ludzi. Nieznajomych. Musiałam ustalić, czy mają oni dla mnie znaczenie. Nieźle popieprzone, co?

– Pani Kaufmann, jeśli mierzy się pani z myślami samobójczymi, mamy środki…

– Oj, niech pani ze mną po prostu porozmawia. Chce pani być lekarzem? Siedzę przed panią i rozmawiam z panią. Skończyło się na tym, że wyszłam z domu, zlana spirytusem, chociaż nie za bardzo, zdaje się, że szybko wyparowywał, pamiętam swoje zaskoczenie tym, jak bardzo wyschłam. Między naszym domem a sąsiednim budynkiem jest taki mały trawiasty skwerek, z piknikową ławką i wbudowanym grillem węglowym. Pomyślałam, że to zabawne, podpalenie się obok grilla. Zabrałam z mieszkania spirytus i zapalniczkę, pamiętam… to akurat dziwne… zapalniczkę z logo Chicago Bears. Nie mam pojęcia, skąd ją miałam. I siedziałam tam na tej ławce, czując, mimo spirytusu we mnie i na mnie, pamiętam, że siedziałam tam, czując się może nie do końca szczęśliwa, lecz nieskomplikowana. Jak meduza unosząca się zwyczajnie w wodzie. Ktoś powiedział, że alkohol łagodzi „tragiczną intensywność” życia. Może to było to.

Na zewnątrz chmury stały się masywniejsze i ciemniejsze od deszczu, całe niebo było jak ranne zwierzę w jakimś ostatnim frenetycznym napadzie szału. W szpitalnym gabinecie małe okienko umieszczono wysoko na ścianie, prawdopodobnie dlatego, żeby ludzie nie mogli zajrzeć z ulicy. Studentka się nie poruszała.

– Ma pani tutaj taki narząd? – zapytał Cyrus, wskazując na podstawę szyi. – Organ zguby, który pulsuje cały czas? Wydziela strach, dzień w dzień, uparcie? Jakby myślał, że za zasłoną czai się pantera gotowa panią rozszarpać, tylko że nie ma żadnej pantery i okazuje się, że zasłony też nie ma? Z tym właśnie chciałam skończyć.

– Co pani zrobiła? – zapytała w końcu studentka. Wydawało się, że coś się w niej trochę rozluźniło, poddało nurtowi chwili.

– Wróciłam do swojego mieszkania – odparł Cyrus ze wzruszeniem ramion. – Nie chciałam już bólu. I nagle przyszło mi do głowy, że spalenie żywcem będzie boleć, i to bardzo.

Doktor Monfort uśmiechnęła się, skinęła leciutko głową. Cyrus kontynuował:

– Wzięłam prysznic i urwał mi się film. Przetrwałam. Ale mój lęk też przetrwał. Myślałam, że wytrzeźwienie mi pomoże, to nastąpiło później. Terapia. I na swój sposób pomogło. Z pewnością sprawiło, że nie byłam już takim ciężarem dla ludzi z mojego otoczenia, już tak się o mnie nie bali. Ale on wciąż we mnie jest, ten narząd zguby. – Znowu wskazał na swoją szyję. – Siedzi w gardle, pulsuje cały dzień, codziennie. I terapia, przyjaciele, sztuka, cały ten szajs na chwilę go zagłusza. Co to było za słowo, którego pani użyła?

– Paliatywny?

– Właśnie, paliatywny, tak. To wszystko działa paliatywnie. Łagodzi cierpienie, ale go nie eliminuje.

Studentka zamyśliła się na chwilę, po czym usiadła na krześle naprzeciwko Cyrusa. Z okna padało na nią ciemnogranatowe światło, jakby wyławiał ją jakiś niebiański reflektor punktowy. Powiedziała powoli i wyraźnie:

– Wie pani, pani Kaufmann, że współistniejące zaburzenia psychiczne są całkowicie możliwe, nawet powszechne. Uzyskuje pani pomoc w związku z problemami uzależnieniowymi, i wspaniale. Ale możliwe też, że ma pani jeszcze inny problem, który nie jest leczony, zespół lęku uogólnionego albo silną depresję czy coś jeszcze innego. Wskazane byłoby poszukać pomocy również w tym zakresie. – Uśmiechnęła się nieznacznie, po czym dodała: – Nie jest za późno, nawet z guzami. – W ten sposób zapraszała Cyrusa z powrotem do gry, a on przyjął zaproszenie. Poczuł, że nagle zaczerwienił się zażenowany.

Do końca sceny zachowywał się życzliwie. Gdy skończyli kilka minut później i studentka opuściła gabinet, spisał szybki, ale entuzjastyczny raport, po czym wypadł ze szpitala w przypływie piekącego wstydu.

 

 

 

[1] Fragment wiersza Tatuś Sylvii Plath w przekładzie Jana Roztworowskiego.

[2] Fragmenty Koranu w przekładzie Józefa Bielawskiego.

 

 

 

 

 

 

 

 

DWA

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Od: Wiceadmirał William M. Fogarty, USN

Do: Głównodowodzący, naczelne dowództwo sił zbrojnych USA

Temat: OFICJALNE ŚLEDZTWO W SPRAWIE OKOLICZNOŚCI ZESTRZELENIA SAMOLOTU PASAŻERSKIEGO PRZEZ USS VINCENNES (numer boczny 49) 3 LIPCA 1988 (ODTAJNIONE)

 

IV. OPINIE

 

OGÓLNE

1. Krążownik USS Vincennes nie zestrzelił irańskiego samolotu pasażerskiego umyślnie.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

TEGO WIECZORU CYRUS POJECHAŁ SAMOCHODEM NA MITYNG AA w Camp5 Center, miejscowym uczelnianym klubie dla odwykowców. Był to zaadaptowany budynek dawnego domu w stylu rzemieślniczym, z dwuspadowym dachem i rachitycznym drewnianym szkieletem, pomalowany na blady lawendowy kolor. Zwykle na parkingu kopciła pety banda gburowatych weteranów, gdy zawstydzeni smarkacze, kierowani na terapię przez sąd, unikali kontaktu wzrokowego, wchodząc i wychodząc z klubu o pełnych godzinach.

Cyrus przedarł się przez mgłę dymu papierosowego i vapingowego do głównych drzwi i wspiął się po schodach do małego okna, przy którym pracował za dnia Angus B., surowy starszy jegomość sprzedający kawę w kubkach i ciasteczka za pięćdziesiąt centów oraz kanapki z pastą jajeczną za dwa dolary, przy czym cały utarg szedł na comiesięczny czynsz Camp5. Cyrus kupił sobie kawę i zszedł do ciemnej sutereny. W półmroku otwartej sali stało sześć długich składanych plastikowych stołów, każdy otoczony niewygodnymi drewnianymi krzesłami podarowanymi przez uczelnię.

Był tam już jego sponsor. Gabe B., Gabriel Bardo. Dobiegał sześćdziesiątki i nie pił od trzydziestu trzech lat. Wychowywał się w okręgu Orange, dorywczo znajdował zatrudnienie w świecie telewizji, a teraz prowadził kurs scenariopisarstwa w miejscowym college’u. Wyglądał jak dąb ubrany w dżinsową kurtkę, silna szczęka, bujny siwy wąs, wielkie dłonie wiecznie popękane od pracy przy tym czy innym projekcie. Siedział przy stole w głębi sali i Cyrus bez słowa zajął puste krzesło obok niego.

Podczas mityngu Cyrus miał kłopoty z koncentracją. Temat, życie na warunkach dyktowanych przez życie, był tak pojemny, że praktycznie nie wiadomo było, co znaczył. Biały koleś w średnim wieku po raz czwarty w ciągu roku świętował trzydzieści dni trzeźwości. Wszyscy klaskali. Jakiś dziadek rozpływał się nad własną wspaniałomyślnością podczas niedawnego sporu biznesowego i mówił:

– Jeśli nie wkładasz w nic wysiłku, to znaczy, że już się staczasz.

Wszyscy kiwali głowami. Na jego koszulce widniał napis dużymi białymi literami: „Ja nie uciekam, ja PRZEŁADOWUJĘ”. Młoda kobieta o ostrych rysach opowiadała, jak to w przedszkolu córki podczas dnia otwartego wciągała w łazience kokę. Wszyscy się śmiali. Gabe podzielił się historią o swym synu – miał na imię Shane, od tego bohatera westernu – nie szło mu w szkole, wagarował, ogólnie typowy nastolatek. Wspominając, jak to niedawno wydarł się na Shane’a za to, że ten zostawił w kuchni bałagan, Gabe powiedział:

– Dla mnie różnica między niebem i piekłem polega na tym, czy masz ten bałagan w dupie.

Zebrani mruczeli na znak zgody. Jeszcze kilka osób coś opowiedziało. Cyrus nie zamierzał się odzywać, zjawił się z przyzwyczajenia albo siłą rozpędu, jednak pod koniec spotkania poruszyło się w nim coś niecierpliwego i przemówił:

– Cześć, mam na imię Cyrus, jestem narkomanem i alkoholikiem. – Parę głów odwróciło się w jego stronę, większość jednak wiedziała, kim jest, jak wygląda. – Naskoczyłem dzisiaj na taką jedną dziewczynę w pracy. Nie znam jej i byłem dla niej wredny zupełnie bez powodu. I wiecie co? To było super uczucie tak ją cisnąć. Czuć, że mam kontrolę. Ciągle się tutaj mówi o poddawaniu się. Że trzeba się poddać. „Uwolnij mnie od siebie samego, żebym mógł lepiej spełniać Twoją wolę”. Trzeba się zrzec kontroli. Tylko że ja czuję cokolwiek jedynie w chwilach włamywania się do kokpitu. Włamanie do kokpitu? Kiepska metafora. – Cyrus uśmiechnął się, wziął głęboki wdech. – W moim życiu nie ma wielkich decyzji. Przeważnie siedzę tylko i słucham, jak mój mózg powtarza ciągle ten sam szajs: „Nie wolałbyś się teraz masturbować?”, „Nie wolałbyś poczuć się poruszony?”. I odpowiedź zawsze, zawsze brzmi: tak, tak. Pogłaśniam muzykę w słuchawkach aż do bólu, zachowuję się jak chuj wobec randomowej kobiety, która tylko wykonuje swoją pracę. Bo wtedy przynajmniej coś czuję, zamiast nie czuć nic. Tym tylko jest trzeźwość. Niczym. Rozciągającym się we wszystkie strony niczym. Kiedyś było tak, że czułem coś tylko wtedy, gdy był to najwyższy stopień ekstazy lub najostrzejszy, najbardziej obezwładniający ból. Dragi i alkohol ścierały wszystko inne. A teraz wszystko jest w tym nijakim, pozbawionym faktury środku.

Szczurowaty młodszy gość, Joe A., odwrócił się ostentacyjnie, by spojrzeć na zegar ścienny. Cyrus mówił dalej:

– Gdy byłem mały i tata osiągnął odpowiedni stan upojenia, nalegał, żebym przed pójściem spać się pomodlił. „Po prostu pogadaj z Panem Bogiem, pogadaj z mamą. Powiedz im, co czujesz”. Rozmowa z Bogiem i rozmowa z nieżyjącą mamą to było to samo. Więc tak robiłem, mówiłem Bogu, że czuję się beznadziejnie, błagałem mamę, żeby mi pomogła pokonać smutek. Nawet gdy miałem siedem, dziesięć lat. Proponowałem im wymianę: „Możesz mi skrócić życie o dwadzieścia lat, jeśli przestaniesz unieszczęśliwiać tych, których mam”. Nie wiem nawet, co mnie tak smuciło. Miałem kolegów. Nie chodziłem głodny. Ale to gówno siedziało we mnie głęboko. Bóg? Mama? To były tylko słowa. W tym rzecz. Ta kobieta dzisiaj w pracy, ona wypowiadała przy mnie te wszystkie słowa. I te słowa były puste; nienawidziłem jej za to. Ten program tutaj to samo. Tylko słowa. To znaczy kiedyś ciągle moczyłem łóżko i próbowałem się zabić. Przynajmniej już nie szczę w łóżku. Więc coś w tym jednak jest, nie? Obiektywnie rzecz biorąc. Ale opieram się. Cały czas jestem smutny. Zły. Jeśli mam być absolutnie szczery, wciąż uważam, że w większości jesteście, kurwa, bandą debili. Gdybyśmy się spotkali poza tymi murami, prawdopodobnie próbowalibyście mnie deportować…

– Sprawa zewnętrzna! – warknęła Wielka Susan, maciupeńka, lecz szorstka weteranka, która mimo przezwiska miała nie więcej niż metr pięćdziesiąt. – Bez związku z AA! – Jej głos sprawił, że wszyscy w sali wyprostowali się trochę na krzesłach.

– Widzicie, o to mi właśnie chodzi – odparł Cyrus, podnosząc ręce przed Wielką Susan. – Terapia składa się ze słów, a słowami rządzą te wszystkie reguły. Jak coś tak ograniczonego może dotknąć czegoś tak wielkiego jak „siła wyższa”, czymkolwiek, kurwa, jest? Jak może usunąć ze mnie tę wielką gnijącą kulę? To jest takie uczucie, jakby gigantyczna gąbka wysysała ze świata to wszystko, co ma sprawiać przyjemność. Jakie słowa mogą to uchwycić? – Sfrustrowany prychnął pod nosem. – Nie wiem. Nie wiem. Przepraszam.

Zgarbił się na swoim krześle, wypuścił powietrze. W pokoju przez sekundę, dwie – wieczność w tej grupie – panowała cisza, aż Mike P., kiedyś uzależniony od cracku, teraz właściciel kawiarni, zaczął opowiadać grupie, jaki jest piękny dzień na trzeźwość: słońce, chmury, drzewa. Gabe przez ułamek sekundy patrzył na Cyrusa ze specyficznym przekrzywieniem głowy i wykrzywieniem warg, co znaczyło coś w stylu: „No, to było interesujące”.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

Tytuł oryginału: Martyr!

 

Copyright © 2024 by Kaveh Akbar

All rights reserved

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2025

 

Projekt okładki: Linda Huang

Adaptacja projektu okładki: Anna Pol

 

Redaktor prowadzący: Patryk Mierzwa

Redakcja: Urszula Drabińska

Konsultacja merytoryczna: Albert Kwiatkowski

Korekta: Marta Akuszewska, Jarosław Lipski

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

Wydawczyni: Monika Długa

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8402-362-4

 

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]