Matczyzna - Małgorzata Żebrowska - ebook + audiobook + książka

Matczyzna ebook

Żebrowska Małgorzata

0,0
40,00 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

„Matczyzna” to opowieść o losach kobiet. O nierozerwalnych więziach. O traumie pokoleniowej. Krysia – babka. Marta – matka. Basia – córka.

Historia utkana z wielowarstwowych emocji, mistrzowska w subtelnym zarysowaniu portretów psychologicznych. Autorka z niezwykłą wrażliwością ukazuje, jak przeszłość odciska się na kolejnych pokoleniach, a niezałatwione sprawy rzutują na losy potomnych.

To portret zbiorowy kobiet w różnych planach historycznych i obyczajowych. Opowieść o ewolucji przymusów towarzyszących kobietom w określonych okolicznościach i czasach. O formach odreagowywania, o wymówkach i ucieczkach – od męża, od przemocy, w alkohol, w seks. Przez pokolenia trwająca sztafeta pokory i pogardy, czasem wobec innych, czasem wobec siebie.

„Matczyzna” to więcej niż historia o rodzinnych sekretach i duchach minionych dni – to rzecz o kobiecej sile, cenie niezależności, dziedzictwie, które nosimy w sobie.

Lektura dla tych, którzy w literaturze szukają nie tylko intrygującej fabuły, lecz także emocjonalnej prawdy, niuansów psychologicznych i kunsztownie odmalowanych realiów minionych epok.

Małgorzata Żebrowska jest filolożką angielską ze specjalizacją literaturoznawczą, a także absolwentką podyplomowych studiów tłumaczeniowych. Pasjonuje się literaturą piękną, dziennikarstwem literackim, a przede wszystkim zgłębianiem tajemnic ludzkiej psychiki w duchu myśli Carla Gustava Junga oraz odkrywaniem transformującej mocy wewnętrznych podróży. Prowadzi wywiady z pisarzami polskimi i zagranicznymi, publikuje relacje ze spotkań, felietony i recenzje na portalu literackim Zupełnie Inna Opowieść.

Jest laureatką wielu konkursów literackich, w tym Międzynarodowego Festiwalu Opowiadania (2019), na którym zdobyła pierwszą nagrodę za „Mrówki”. Jej utwory ukazywały się w tak prestiżowych magazynach jak „Twórczość” i „Pismo”.

Kocha literaturę i od lat aktywnie ją promuje, angażuje się w popularyzację twórczości pisarzy polskich i zagranicznych, wytrwale buduje mosty między autorami a czytelnikami.

Swoje życie dzieli pomiędzy Warszawę a słoneczną Andaluzję, gdzie szuka inspiracji i wytchnienia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 301

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Copyright © Małgorzata Żebrowska 2025

Projekt okładki

Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Zdjęcie na okładce

© Vilayat/Adobe Stock

Redakcja

Aneta Kanabrodzka

Korekta

Jolanta Rososińska

Sylwia Kozak-Śmiech

ISBN 978-83-8391-760-3

Warszawa 2025

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Zosi, Danusi, Kindze

CZĘŚĆ PIERWSZA

BASIA

Jej śmierć przyszła w najgorszym z możliwych momentów, tuż przed zamknięciem roku finansowego. To takie dla niej typowe – zawadzać i przeszkadzać, pakować się w moje życie niczym drzazga pod paznokieć, powodując ból. Mam nadzieję, że poczuję ulgę, kiedy pożegnam ją po raz ostatni.

Gdy poszłam wczoraj do kadrowej i poprosiłam o przysługujący mi ustawowo wolny dzień, dostrzegłam w jej oczach zmieszanie. Zaraz się poderwała, próbowała przytulać. „Wyrazy współczucia, Basiunia, na pewno cierpisz”. Nie bardziej niż z powodu paskudnego zdrobnienia, którym mnie obdarowałaś, pomyślałam, lecz wykrzywiłam twarz ni to w uśmiechu, ni w grymasie. Wróciłam do biurka, by dokończyć raport dla wiceprezeski. Ona na pewno nie będzie tak wyrozumiała, a ja nie lubię robić sobie tyłów.

Nie, wcale nie cierpiałam, do staruszki czułam jedynie złość i żal. Nigdy nie dała mi niczego prócz wstydu i zażenowania. Umarła tak, jak żyła – bezsensownie, robiąc kłopot rodzinie, a mnie samą wyrywając z poukładanego życia.

„Masz jak w pudełeczku”, podziwiała mama, ilekroć wpadła do mojej kawalerki. To prawda, u mnie wszystko ma swoje miejsce: książki posegregowane alfabetycznie, ubrania poukładane w kostkę, w łazience muszla klozetowa lśni. „Można by było z niej jeść”, zauważała, a mnie zawsze na te słowa mdliło. „Bez przesady, mamuś, jest po prostu czysto”, odpowiadałam.

Nie miała do czego się przyczepić. „Nauka nie poszła w las”, kręciła głową z niedowierzaniem i podziwem, jakby to była jej zasługa, a nie mój odruch sprzeciwu, aby w moim życiu wszystko urządzić po swojemu.

Wzdrygam się, przypominając sobie dom babki. Fetor moczu, który ciągnął się za nią od kilkunastu lat. „Basiulek, przyjedź do mnie, dzieciaku, w tej Warszawie głodujesz na pewno, jeść nie masz co, tam wszystko takie drogie”. W ostatnich latach błagała niemal, gdy dzwoniłam do niej dwa razy w roku, w jej urodziny i na dzień babci, zmuszając się do bycia miłą, serdeczną, wnuczkową i grzeczną. W styczniu zawsze pytała, czy aby ciepło się ubieram, w maju napastliwie żądała, bym odwiedziła ją latem. „Przyjadę, babciu, przyjadę”, obiecywałam, a żołądek skręcał mi się ze wstrętu do samej siebie, że okłamuję staruszkę, ale i do niej, na wspomnienie domu, w którym zapach grzybicznej wilgoci i brudu mieszał się z wonią niedomytych starych ludzi i smrodem papierosowego dymu, wżartych w lepką okiść zaschniętego tłuszczu, którą obrosły blaty i wnętrza niedoczyszczonych naczyń.

Przypomniałam sobie wypłowiałą ceratę, tę samą od dwudziestu pięciu lat, na której w dzieciństwie rozmazywałam musze trupy; stare, spuchnięte od roztoczy maskotki, które kiedyś przyleciały wraz z kuzynami z Ameryki, zagrzybiony róg sypialni, któremu patronowała Matka Boska Częstochowska zaklęta w obrazie, tandetnym powidoku oryginału. I ciężkie od owadzich trucheł – jak przegniłe kiście winogron – lepy na muchy, zawieszone u sufitu każdego pomieszczenia.

Sama myśl o powrocie mnie przeraża. Robię to na wyraźną prośbę matki, która ostatnie kilka tygodni spędziła przy babcinym łożu śmierci. I opadła z sił. Kilka razy sprawdzałam, czy nie da się tego obejść, uciec, schować się gdzieś w Warszawie, udawać, że nie żyję, że pochłonęła mnie czarna dziura, jakieś fatum sprawiło, że niestety, proszę państwa, droga rodzino, od dawna mi obca, ale nie będzie mnie na pogrzebie. Matka mnie jednak prosiła: „Przyjedź, Basiu, bez ciebie nie dam rady. Zrób to dla mnie”, a ja, twardzielka, nie potrafiłam jej odmówić.

Jadę zatem, autobus na trasie Ostrołęka–Gościniec wlecze się, jakby na Kurpiach obowiązywał afrykański niespieszny tryb życia. W Ostrołęce przysiada się gruba baba, próbuje zagadać. Wściekam się, słysząc kurpiowski zaśpiew, udaję, że śpię. Za dużo mnie kosztowało pozbycie się resztek miękkiej wymowy po tym, jak jeden z kontrahentów dopytywał, z której miejscowości wschodniej Polski pochodzę. Pół nocy potem nie spałam, zastanawiając się, co jeszcze mogę zrobić, by wyrugować niechciane dziedzictwo. Zapisałam się na lekcje dykcji do znanego aktora, potem nikt się już nie czepiał. A teraz ta kobieta, wcale nie stara, za to postarzona zbyt krótko obciętymi włosami i fioletowym, za ciasnym płaszczem, atakuje moje uszy swoim „bogać tam dojadziem na dziewionto”. Bogać tam, babo, dojadziem, ale ucisz się, oszczędź mi lokalnych atrakcji, póki mam jeszcze całe czterdzieści kilometrów spokoju.

Senny dworzec w Gościńcu wita mnie folklorem, drewnianymi rzeźbami, które tu nazywają sztuką. Wysiadam wygnieciona i niewyspana, bo w nocy śniłam koszmar za koszmarem, a w nich wszystkich babka, bezzębna – zapomniała założyć protezę. „Dzieciaku, w niebie niepotrzebna”, śmiała się do mnie, ze mnie. Idę pod kościół, tam zbierze się rodzina. Raz, dwa maszeruję rytmicznie, by się ogrzać. Chowam ręce w czarnych męskich rękawicach, które kiedyś pożyczyłam od taty, nigdy nie oddałam. Od niego nauczyłam się trzymać gardę i grać o najwyższe stawki. Byle się nie poddać, byle zwyciężyć. Nie okazać słabości.

Listopadowy deszcz siecze powietrze. Srebrne brzytwy tną policzki, zostawiają na nich zimną wilgoć. Wkładam ręce do kieszeni płaszcza. To dobrze, że czarny i nowy, kupiony z przeceny. Włosy zbieram w kok. Trzy spinki niepokornie się wysuwają, jakby chciały uciec. Co chwilę je poprawiam. Czarne rajstopy spadają mi z tyłka. Dawno nie nosiłam spódnic.

Wchodzę do kościoła spóźniona. Siadam w ostatniej ławce, by nie wzbudzać zainteresowania. Całe nabożeństwo trwa krótko, ksiądz odbębnia kazanie. Ani staruszka ważna, ani majętna, ot, kolejna dusza trafia w czas do domu ojca. Zaczynam myśleć gwarą, jak zawsze tutaj. Czuję zażenowanie.

Witam się z mamą i tatą pod kościołem, ale nie ma czasu na wylewność, już trzeba na cmentarz, formuje się orszak, więc ograniczamy się do szybkiego przytulenia. Ujmuję dłoń matki, wątłą i drżącą jak przestraszony wróbel. Mama schudła, jej twarz stała się bardziej wąska, a usta szersze. Wokół nich zmarszczki wieloletniej palaczki ustawiły się prosto, na baczność, jak mali żołnierze. Podpuchnięte powieki zdradzają wiele przepłakanych dni. I nocy nieprzespanych, rozedrganych, czuwających.

Znów nie zrobiła sobie makijażu, ledwie musnęła górne powieki eyelinerem. Opadająca linia przydała jej spojrzeniu smutku. Włosy puściła wolno, chyba ich nie czesała. Na głowie filcowy kapelusz z woalką, na nogach klasyczne czółenka, zbyt lekkie na tę pogodę. Patrzę na nią z troską. Wygląda, jakby miała się zaraz przewrócić, osunąć w szparę między płytami chodnika.

Dzielnie się trzyma, choć wydaje się, że ostatkiem sił opiera się podmuchom porywistego wiatru.

Zimno ściska mi żołądek. Idę w ślad za trumną, trzymam mamę pod rękę. Czarne wrony, siostry szatana, kraczą nad nami. Ciszej, krzyczące demony, zamilczcie, gdy skonał człowiek. Przede mną idzie samotny mężczyzna. Ogania się od ludzi, którzy chcą mu pomóc. Odprowadza żonę po raz ostatni. Kuleje, prawą nogę ciągnie za sobą. Jest skurczony i zasuszony jak orzech, w połowie martwy i gorzki. Umrze za miesiąc. Zapije się na śmierć, zgaśnie jak niedopałek we własnych rzygowinach.

Ale teraz idzie. Za nami cała czarna szarańcza, rytualni żałobnicy. Mogą postawić krzyżyk przy kolejnym nazwisku. Już i Krysia od sołtysa zmarła. Już jej nie ma, co zrobisz, świeć Panie nad jej duszą. Pochylają się ciotki i stryjenki, szepczą, kto bardziej posunął się w latach. Robią ostateczny sąd nad strojami, fryzurami, nad minami nie dość żałobnymi. Łkają. Ocierają łzy zmiętymi chusteczkami higienicznymi, tymi samymi, którymi wcześniej polerowały odświętne obuwie.

Mama się trzyma. Ja się trzymam. W głowie, nie wiedzieć czemu, pojawiają się piosenki śpiewane mi niegdyś do snu przez nieboszczkę. Przypominam sobie korale z bursztynu, przez które przenikało słońce. I martwe owady zanurzone w sosnowej żywicy. I mrówki gryzące mnie w pupę, gdy siadałam na ściętym pniu. Przypominam sobie słoneczniki, które dumnie wyciągały głowy do słońca, by skończyć ścięte, na drewnianym ganku. Moja głowa. Ścięta, martwa.

Matki ręce. Chude ręce. Zmęczone.

Babki ręce. Sine ręce. Śmierć.

Już po wszystkim. Mała restauracja na skraju wsi, Marysieńka, pomieściła wszystkich żałobników. Siadam naprzeciwko zmurszałej starej ciotki, jednej z tych, co to widuje się je na weselach i pogrzebach. Nie pamiętam jej imienia, a ona co chwilę myli mnie z ciocią Bogusią. Mówi głośno, śmieje się jak gdacząca kura, nie orientuje się do końca, gdzie się znajduje i z jakiej okazji.

– A ty, Boguśka, dalej na tym Śląsku, jo?

– Tak, ciociu.

– A dobrze ci tam aby?

– Dobrze, ciociu. – Starszym ludziom lepiej przytakiwać, tak uważam. To ich uspokaja, utwierdza w przekonaniu, że ich osąd rzeczywistości jest wciąż prawidłowy. Po co zbijać z tropu staruszkę, jaki jest sens prostować jej błąd, skoro za chwilę i tak zapomni, co się wokół dzieje?

– A jakiego chłopa mas, cy nadal tak łazis samopas?

– Mam, ciociu.

– Co mózis?! – krzyczy.

– Mam, dziesięciu! – wykrzykuję, bo ciotce najwyraźniej słuch zdegradował się tak jak pamięć. Mogę przy okazji dać upust złości, która za każdym razem zalewa mnie, gdy słyszę takie pytania.

– Bogusia, bój się Pana Boga, ze tes chce ci się tak ględzić. – Ciotka macha na mnie ręką i wysmarkuje się w chusteczkę z jawną odrazą. Odwraca się do równie wiekowej rozmówczyni po swojej lewej stronie. Ja mieszam łyżką w rosole i z trudem wytrzymuję do końca uroczystości, patrząc na matkę, sprawdzając, jak sobie radzi.

Siedzę w chatce z piernika, drewnianej chałupie mojej babki. Zimno, nienapalone. Tata wraca z drewnem, które przyniósł spod domu. Wkłada kilka polan do starego pieca, podpala gazetę, czeka, aż ogień zajmie bierwiona. Zamyka metalowe drzwiczki, a one wydają przejmujący wizg, jakby jęk, jakby lament. Siadam na krześle naprzeciwko pieca, obserwuję ogień przez otwory w ciężkich żeliwnych drzwiczkach. Nie mogę zebrać myśli. Mama stawia czajnik na starej fajerce lepkiej od tłuszczu. Mam wrażenie, że przeniosłam się w czasie do innej epoki, innego świata.

– Jak się czujesz? – pyta mnie tata pierwszy raz tego dnia. Nie wygląda najlepiej, choć nie mogę mu tego powiedzieć. Stan jego zdrowia od dawna jest w rodzinie tematem tabu. Oficer nigdy nie choruje, nawet taki w stanie zasłużonego spoczynku.

– Dobrze – mówię, ale on mnie już nie słucha.

– Te kwiaty trzeba wziąć do nas, Rysiek ich nie będzie podlewał – zwraca się do matki.

Rysiek, owdowiały mąż, chrapie w sypialni, gdzie zaległ od razu po powrocie. To, że pijany, bierzemy za pewnik, nie trzeźwieje od kilku lat.

Drewniany zegar z mosiężnym wahadłem tyka jak zawsze. Mały bury kot łasi mi się do nóg. Głaszczę go, on jęczy, domagając się jedzenia. Wszystko jest jak dawniej, taki sam zapach zbutwiałego drewna i spalonego tłuszczu, ten sam drewniany strop nad głową, ten sam ołtarz w rogu dużego pokoju, gdzie Jezusowi krwawią rany na rękach, a Maryja Częstochowska ma twarz przeoraną szwedzką szablą. Wszystko jak dawniej, tylko jej brakuje.

W mojej wyobraźni dom jest babcią, a babcia domem, nierozłączni, starzy, ułomni. Babcia niska, przygarbiona, coraz bardziej chyląca się ku ziemi, dom – coraz mniejszy, coraz bardziej zużyty, osuwający się w ruinę.

Czajnik skowyczy, piszczy. Matka szybko podbiega, gwałtownym ruchem zdejmuje go z fajerki.

– Uważaj! – krzyczy ojciec, matka odskakuje. Zapomniała, że rączka żeliwnego czajnika się nagrzewa i trzeba ją chwytać przez ścierkę. – Ja to zrobię – mówi tata, ostrożnie podnosi czajnik przez bawełnianą tkaninę. Nalewa wody do trzech szklanek z torebkami z kiepską herbatą. Patrzę, jak woda zmienia się w brązowy płyn. Słucham tykania zegara, obserwuję krzątających się rodziców.

Mnie tam nie ma, mnie nie ma. Nikt nie zwraca na mnie uwagi. Nie mam ochoty o nią zabiegać, nie chcę tu być. W myślach odpływam we wspomnienia, gdy jeszcze pobyt na wsi znaczony był beztroską dziecięcej niewinności, która wszystko wybacza, wszystko akceptuje. Gdy babcia gotowała dla mnie ryż na mleku, a sińce na twarzy tłumaczyła upadkiem przy wieszaniu firanek. Gdy jeszcze trzeźwiała na całe miesiące i piła tylko ciężką zimą. Gdy dawała mi wybierać jajka z kurnika, gotować zupy z zielska w cynowych wiadrach, gdy stroiła mnie w używane rzeczy kupione na targu od Cyganek. To już od dawna przeszłość, a może w ogóle kłamstwo. Żal mi dzieciaka, który wierzył w bajki o miłości; w to, że ten, kto kocha, nie krzywdzi, a bić ludzi można tylko na wojnie.

Do końca dnia nie odzywam się do rodziców, pochłonięta przygotowywaniem raportów finansowych na służbowym laptopie. Wiceprezeska nie zna litości, ale to dobrze. Praca mnie ratuje. Oni siedzą na ganku, odpalają papierosa od papierosa, pogrążeni w rozmowie. Zamknęliśmy się w swoich światach. Każdemu to na rękę.

Pod wieczór z niechęcią przyjmuję od mamy zbyt grubą pierzynę, na szczęście świeżą i czystą. Kładę się w sypialni najbardziej oddalonej od chrapiącego Ryszarda. Bez kąpieli, bo nie chcę wchodzić do brzydkiej prowizorycznej łazienki wyodrębnionej z przedpokoju. Nastawiam budzik na szóstą. Wyjadę stąd tak szybko, jak się da. I zapomnę o chatce z piernika, w której zbyt wiele się działo.

– Mogę wejść? – pyta mama, gdy przykładam głowę do poduszki. Chcę zapaść w mocny, głęboki sen, by uspokoić rozedrgany umysł, drżące ciało.

– Jeśli musisz – odpowiadam, przewracając oczami. Jest za daleko, by to zauważyć, by zganić mnie, jak zwykle, za lekceważącą minę.

Podchodzi do skrzypiącego drewnianego łóżka, które pamięta stalinowskie czasy. Siada na materacu. Przechyla głowę, patrzy na mnie. Widzę, że chce coś powiedzieć, ale nie wie, jak zacząć.

– Co tam, mamusiu? Jak się trzymasz? – zagajam, bo czuję, że powinnam, choć wcale nie mam na to ochoty.

– Wiedziałam, że babcia umrze, spodziewaliśmy się. Ale to zupełnie co innego, gdy już się wydarza. – Pociąga nosem. Widzę, że jest bliska płaczu.

– Na pewno – mówię zdawkowo. Siadam na łóżku, biorę ją za rękę.

– Gdy była taka krucha jak wróbelek, jak porcelana, którą można rozbić jednym palcem… myślałam… myślałam, że zmieści mi się w dłoni, taka zrobiła się malutka. Dziwne to było, bardzo dziwne. Na koniec spojrzała mi w oczy, wiesz, tak naprawdę. Widziałam, że jednak… że jednak mnie kochała… – Matka patrzy w przestrzeń za oknem, która rozciągała się ponurą nocą, czarną jak kir.

– Mamuś, nie mów, nic nie mów, proszę, nie jestem gotowa, by tego słuchać. Niech babcia zostanie w pamięci żyjąca, radosna. Pamiętasz, jak się śmiała, gdy tańczyłam z koralami? Jak to leciało, ta piosenka?

Mama uśmiecha się, ociera łzy. Nuci jak małej dziewczynce, głaszcząc mnie czule po głowie:

Za górami, za lasami, tańcowała Basiuleńka z krasnalami

Z krasnalami, z wesołymi, kupili jej koraliki aż do ziemi,

Koraliki, z cienką nitką, jak tupnęła obcasikiem, pękło wszystko,

Pękło wszystko, z wielkim trzaskiem, nie trza było, nie trza było bić obcaskiem.

Śmieję się, wyskakuję z pościeli, podbiegam do inkrustowanej czerwono-zielonej szkatułki pełnej skarbów. Babcia często pozwalała mi wyjmować stamtąd swoją biżuterię, przymierzać przed lustrem, smarować usta czerwoną tłustą szminką. Wyjmuję sznur bursztynowych korali.

– Zawsze zakładałam je przed występem, pamiętasz? – pytam mamę, jednocześnie zakładając ciężkie korale z nanizanych dużych, okrągłych pomarańczowych paciorków.

– Weź je. Babcia by tego chciała – mówi mama i całuje mnie w czoło. – Późno już. Wracam do taty. Idź spać, dobrej nocy.

Gasi lampkę. Kładę korale na stoliku nocnym i zanurzam się w sen.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ WERSJI

Spis treści

CZĘŚĆ PIERWSZA

BASIA

Punkty orientacyjne

Okładka