Maria Callas i głos serca - Marly Michelle - ebook + książka

Maria Callas i głos serca ebook

Marly Michelle

0,0
35,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Artystka, primadonna, bogini

Kobieta, której powołaniem była sztuka i miłość

Wenecja, 1957: Maria Callas jest największą śpiewaczką operową swoich czasów, ale artystyczna doskonałość, którą uosabia na scenie, zaczyna zbierać żniwo. Wspaniały głos odmawia jej posłuszeństwa, a przemęczona artystka marzy o chwili wytchnienia – na co jednak nie pozwala jej ani świat opery, ani jej mąż i menadżer Meneghini. Jej życie całkowicie podporządkowane jest karierze, nie ma w nim miejsca dla niej jako kobiety.

Na jednym z przyjęć Maria spotyka armatora Arystotelesa Onassisa – przystojnego greckiego milionera. Wbrew wszelkim przeciwnościom zakochują się w sobie. W latach sześćdziesiątych uznawani są za parę idealną. Do czasu, aż Onassis nie pozna kolejnej ikony tamtych czasów – Jackie Kennedy...

Magiczna i piękna powieść o Marii Callas, uosobieniu elegancji i charyzmy, wybitnej artystce, ale przede wszystkim – namiętnie kochającej kobiecie.

Powyższy opis pochodzi od wydawcy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 450

Data ważności licencji: 9/22/2026

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



„Żyłam dla sztuki, żyłam dla miłości”

Aria z II aktu opery Tosca Giacoma Pucciniego

ROZDZIAŁ 1

Wenecja

3 września 1957 roku

– Tak się cieszę, że udało ci się wyrwać z tego ponurego, deszczowego Edynburga i wziąć udział w moim małym przyjątku – ucieszyła się Elsa, przyciskając na powitanie Marię Callas do obfitego biustu. Gdy objęła przyjaciółkę, zdobiąca głowę dziennikarki wyszyta perłami i mieniąca się złotem czapka dożów, prawdopodobnie szesnastowieczny, może nawet jeszcze starszy oryginał, lekko się przekrzywiła. – Dzisiejszego wieczoru jesteś moim najważniejszym gościem honorowym.

„Małe przyjątko” było wytwornym jesiennym balem wydawanym przez Elsę Maxwell w luksusowym hotelu Danieli i stanowiło najważniejsze wydarzenie Międzynarodowego Festiwalu Filmowego w Wenecji, na które przybyli przede wszystkim przedstawiciele elit towarzyskich oraz prominenci o wielkich, powszechnie znanych nazwiskach. Maria nie potrzebowała się rozglądać, żeby stwierdzić, że renesansową salę wypełniały największe sławy z Hollywood, finansowa arystokracja oraz księżniczki i książęta, w których żyłach płynęła błękitna krew. Ale to ona była bez wątpienia najsławniejsza z nich wszystkich: diva assoluta. Sopranistka, której nazwisko znane było wszystkim. Nawet tym, którzy nie mieli pojęcia o operze. Najsłynniejsza kobieta świata. Atrakcyjna, zamożna trzydziestoczterolatka. Prawdopodobnie u szczytu kariery, choć, ma się rozumieć, marząca o jeszcze większej sławie, sięgającej nieba.

Jej siedemdziesięcioczteroletnia korpulentna przyjaciółka była dziennikarką, prowadziła kolumnę towarzyską poświęconą międzynarodowym scenom teatralnym i operowym. Felietony Elsy Maxwell wynosiły na szczyt lub doprowadzały do upadku zarówno wschodzące gwiazdy show-biznesu, jak i obiecujących nowicjuszy, którzy próbowali wedrzeć się do kręgów śmietanki towarzyskiej.

Elsa czuła się jak u siebie zarówno w Europie, jak i w Stanach Zjednoczonych. Z tym samym zapałem organizowała najróżniejsze imprezy, począwszy od wyścigów konnych, poprzez regaty jachtów, na wystawnych przyjęciach skończywszy. Równie skutecznie kojarzyła ze sobą romantyczne pary, co tworzyła towarzyskie alianse. Jej zaproszeń się nie odrzucało, jeśli chciało się zaistnieć i zrobić karierę. Jednakże Callas nie pojawiła się tego wieczoru na balu wyłącznie po to, by zabłysnąć i uświetnić go swoją obecnością. Prawdę mówiąc, w tej samej mierze kierowała nią płynąca z głębi serca wdzięczność, że przyjaciółka dała jej pretekst do ucieczki z dżdżystego Edynburga.

To było wyjątkowo pracowite lato. Wyczerpujące występy, a do tego liczne zobowiązania towarzyskie już parę tygodni wcześniej doprowadziły Marię na skraj wyczerpania. I choć lekarz stanowczo odradzał jej wyjazd na słynny, cieszący się ogromnym prestiżem Międzynarodowy Festiwal Edynburski, Maria w końcu zdecydowała się pojechać do stolicy Szkocji razem z zespołem mediolańskiej La Scali. Święcąc tryumfy, czuła się z dnia na dzień coraz gorzej. Jakoś udało jej się przetrwać cztery wieczory, podczas których – ku swojej ogromnej uldze – nie miała żadnych problemów z głosem. Jednak gdy niespodziewanie okazało się, że ma wystąpić po raz piąty, stanowczo odmówiła. I to nie tylko z powodu dreszczy, nieznośnego bólu głowy i problemów z krążeniem, lecz także ze względu na jesienny bal Elsy Maxwell, z którym kolidował termin kolejnego przedstawienia. Maria była pewna, że nie będzie w stanie wystąpić kolejny raz, dlatego też – korzystając z nadarzającego się pretekstu – wyleciała do Mediolanu, by wpierw odpocząć nad jeziorem Garda, w domowych pieleszach.

Wzmocniona parodniowym wypoczynkiem, otoczona wianuszkiem gości Elsy, niemal płynęła po wyłożonych czerwonym dywanem kilkusetletnich kamiennych schodach prowadzących do reprezentacyjnych pomieszczeń, w których odbywał się ekskluzywny bal. W swoim scenicznym życiu Maria tak często wstępowała na schody i z nich schodziła, że robiła to niemal automatycznie, nie zaprzątając sobie głowy tym, jak stawiać stopy. Z zapierającą dech w piersiach elegancją instynktownie pokonywała kolejne stopnie, choć bez okularów nie była w stanie ocenić ich wysokości. Dlatego też wcale nie spoglądała pod nogi.

Stosunkowo prosta, ale niezwykle twarzowa suknia o doskonale dopasowanej białej górze, ozdobiona szeroką białą szarfą, z szeroką spódnicą z białej satyny w czarne kropki, którą wybrała na ten wieczór, doskonale podkreślała jej kształty i harmonizowała z nastrojem. Wytworna kreacja sprawiła, że czuła się równie swobodnie jak podczas wykonywania jednej w operowych arii. Zrezygnowała z jakiegokolwiek spektakularnego nakrycia głowy. Jedynym ukłonem w stronę publiczności, przed którą prezentowała się tego wieczoru, były połyskujące w świetle setek świec szmaragdy i brylanty, które wplotła w wysoko upięte włosy. Czuła się znakomicie. Głównie z powodu odbicia w lustrze, które wyraźnie mówiło, że pod względem wyglądu zbliżyła się do swego ideału.

A jej niekwestionowaną idolką była Audrey Hepburn. Co prawda, doskonale zdawała sobie sprawę, że daleko jej do sarniej filigranowości i subtelnej kruchości słynnej aktorki, jednak od czasu, gdy przed czterema laty w wyniku żelaznej dyscypliny udało jej się w czasie niespełna dwunastu miesięcy zrzucić niemal czterdzieści kilogramów, konsekwentnie utrzymywała szczupłą sylwetkę. Wcześniej ważyła ponad sto kilogramów przy wzroście stu siedemdziesięciu trzech centymetrów. W międzyczasie pewien szwajcarski lekarz ułożył dla niej specjalną dietę, wspomaganą środkami hormonalnymi, lekami na tarczycę i tabletkami odwadniającymi, co było znacznie bardziej efektywne niż jedzenie samymi tylko oczami. Aby udokumentować efekt swoich ogromnych wyrzeczeń, zleciła wykonanie portretu, na którym wyglądała niczym siostra Audrey Hepburn. Ilekroć spoglądała na swój uwieczniony na płótnie wizerunek, ogarniało ją nieznane dotąd uczucie szczęścia – po raz pierwszy w życiu czuła się dobrze w swojej skórze. Roczna głodówka w żadnej mierze nie poprawiła jednak niekształtnych nóg, które nadal były zbyt grube, co próbowała tuszować długimi, obszernymi spódnicami. Takimi jak w wybranej na ten wieczór sukni.

Na powitanie Maria z uśmiechem majestatycznie skinęła głową. Goście tłoczyli się wokół niej, starając się zwrócić na siebie uwagę. Diwa wkraczała na salony.

Towarzyszący jej mężczyzna, który stał tuż obok, wziął z tacy kieliszek szampana roznoszonego przez kelnera i podał jej go.

– Z pewnością nie oderwiesz się od niego przez cały wieczór – zauważył życzliwie Giovanni Battista Meneghini.

Znając Marię lepiej niż ktokolwiek inny, wiedział, ile wysiłku kosztuje ją przezwyciężenie głęboko zakorzenionej nieśmiałości. Dlatego też zaproponował stroniącej od alkoholu żonie szampana. Meneghini od dziesięciu lat był jej agentem, a od ośmiu mężem. Dzieliło ich prawie trzydzieści lat. Był znacznie niższy od Marii, całkowicie łysy, otyły i bardzo bogaty. Przedsiębiorca budowlany i zarazem wielki miłośnik opery wzbogacił się na produkcji cegieł, jednak swoje prawdziwe powołanie odkrył w małżeństwie z Callas. Po ślubie wszedł w swoją rolę agenta tak dalece, że Maria czasami obawiała się, iż w tym związku jej kobiecość zupełnie się nie liczyła. Ostatnimi czasy coraz częściej odnosiła wrażenie, że opieka, którą otaczał ją mąż, była niczym dusząca pętla. Fakt – troszczył się o wszystko, co trzeba, żeby tylko mogła w pełni poświęcić się występom i jak zawsze perfekcyjnie odgrywać powierzane jej role. Jednak niekiedy, przygotowując się do kolejnej premiery, czemu zawsze towarzyszyły przypływy przenikającego ją na wskroś szczęścia, gdy euforycznie zmagała się z mrocznymi namiętnościami kreowanych postaci, zadawała sobie pytanie, jak to właściwie jest z tego rodzaju gwałtownymi uczuciami w jej własnym życiu.

– Czy widzisz tego mężczyznę, o tam, z tyłu? – zapytała Elsa, która nieoczekiwanie pojawiła się obok niej. Najwidoczniej dziennikarka skończyła już pełnić honory domu. Maria poczuła na ramieniu aksamitny dotyk etoli z norki, narzuconej przez przyjaciółkę na ozdobioną koronkami wieczorową suknię. – To Arystoteles Onassis, najbogatszy człowiek na świecie. Przyjaciele mówią na niego Ari.

Dla Marii, chętnie przeglądającej wypełnione plotkami kobiece czasopisma i obracającej się wśród należących do najważniejszych dziesięciu tysięcy osób na liście światowych elit towarzyskich, gość Elsy nie był osobą kompletnie nieznaną. Wielokrotnie widywała jego zdjęcia, lecz dotychczas nie miała jeszcze okazji spotkać go osobiście. Przyglądając się z daleka wpływowemu armatorowi, gdy tak stał otoczony wianuszkiem mężczyzn i kobiet, najwyraźniej szukających okazji, by zostać mu przedstawionym, stwierdziła, że żadne ze zdjęć nawet się nie umywa do oryginału. Co prawda ten pochodzący z Azji Mniejszej, odnoszący spektakularne sukcesy człowiek interesu był niższy, niż sobie wyobrażała, ale za to zdecydowanie bardziej atrakcyjny. Do tego Onassis nosił smoking z elegancją Cary’ego Granta. Tak, ten mężczyzna zdecydowanie miał w sobie coś, co sprawiało, że błyszczał niczym wielka gwiazda stała pośród gwiezdnego pyłu.

– Przynajmniej nie wygląda na kogoś pochodzącego z Anatolii – wyrwało się Marii.

– A niby dlaczego miałby tak wyglądać? – zdziwiła się Elsa. – Przecież pochodzi z Grecji. Tak jak ty.

Maria potrząsnęła głową.

– Czytałam, że urodził się w Turcji, gdzie wówczas były dwie duże kolonie greckie. Rzecz w tym, że ludzie pochodzący stamtąd różnią się od Greków z Peloponezu czy ze stałego lądu. Nazywamy ich tourkosporos. To określenie z pewnością nie jest komplementem. Osmanowie okupowali Grecję przez kilkaset lat i przez to nieszczególnie lubimy Turków, wiesz?

– Ojej! – Elsa swoimi wielkimi oczami spojrzała niepewnie na Marię. – Czy zatem popełniłam błąd, usadziwszy cię obok niego? Sądziłam, że najsławniejsza na świecie Greczynka i najsławniejszy Grek będą doskonale do siebie pasować… Och, to przecież markiza de Cadaval! Popatrz, jakie cudo ma na głowie!

Faktycznie, wspomniana dama miała we włosach miniaturową replikę weneckiej Dzwonnicy świętego Marka.

Maria chętnie zakończyła temat. Ma się rozumieć, że nikt nie odważyłby się zburzyć narzuconego przez Elsę Maxwell porządku przy stole – nawet primadonna – co oznaczało, że będzie zmuszona siedzieć obok nieprawdopodobnie bogatego armatora. Ale przecież kolacja nie potrwa wiecznie i gdy tylko się skończy, nie będzie już miało najmniejszego znaczenia, kto gdzie siedzi. Maria bardziej żałowała, że będzie musiała zrezygnować z towarzystwa Battisty, a raczej że to on musiał zrezygnować z niej u swego boku. Jej mąż mówił wyłącznie po włosku i dlatego też z trudnością poruszał się w międzynarodowych kręgach jej przyjaciół. Nie rozumiał też ani słowa z rozmów, które prowadziła po angielsku z Elsą.

Battista posłał jej uśmiech wyrażający pytanie.

– Elsa powiedziała mi jedynie, gdzie mam usiąść przy stole – wyjaśniła po włosku, unosząc trzymany w ręku kieliszek. – Za piękny wieczór.

Meneghini stuknął się z nią, po czym Maria wypiła maleńki łyczek wyśmienitego, cudownie musującego szampana. Odsuwając kieliszek od ust, ukradkiem spojrzała na mężczyznę, którego Elsa przed chwilą jej pokazała.

Krzesło obok Marii zaskrzypiało, gdy Arystoteles Onassis energicznie zajął wyznaczone miejsce.

– Przykro mi, ale sztuka to zupełnie nie moja domena – przyznał otwarcie, gdy tylko się przedstawił. W odróżnieniu od innych gości Elsy, rozmawiających przeważnie po angielsku lub francusku, zwrócił się do niej po grecku. Mówił płynnie bez cienia obcego akcentu. – Interesy pochłaniają niemal cały mój czas. I gdy tylko uda mi się wygospodarować jakąś wolną chwilę, przeważnie spędzam ją na morzu, prowadząc przyjemne rozmowy, rozkoszując się dobrym jedzeniem i paląc wyśmienite cygara. Co najmniej jednego z tych upodobań nie da się pogodzić z bywaniem w operze, gdyż w tym uświęconym miejscu nie wolno palić.

Uśmiechnął się szeroko do słynnej sopranistki, zupełnie jakby powiedział jej największy komplement.

– Z tego, co słyszę, nie brzmi pan jak prawdziwy tourkosporos – odpowiedziała w języku, w którym się do niej zwrócił.

Jej ojczystym językiem był angielski. Greckiego nauczyła się dopiero wówczas, gdy jako młoda dziewczyna zmuszona była przenieść się do Aten, jednak opanowała go do perfekcji, dzięki czemu mogła swobodnie skontrować wypowiedź Onassisa. Potrafiła również kląć niczym handlarz ryb w porcie w Pireusie. Wyzwiskiem tym obrzucano Greków pochodzących z Azji Mniejszej, którzy po masakrze dokonanej przez Turków na początku lat dwudziestych tłumnie uciekli do Grecji, i trudno było zaliczyć je do kategorii eleganckich. Nie powiedziała Elsie, że to pejoratywne określenie znaczyło tyle co „pomiot zrodzony z tureckiej spermy” i zdecydowanie należało do obraźliwych. W jej ocenie stanowiło adekwatną odpowiedź na jego uwagę odnoszącą się do opery, którą z przyziemnych powodów omijał szerokim łukiem. Cóż za ignorant.

Najwyraźniej Onassis znał znaczenie użytego przez Marię epitetu, gdyż wlepił w nią wzrok. Nie potrafiła jednak ocenić, co wyrażało jego spojrzenie. W jego błyszczących oczach odbiło się światło wiszącego nad ich głowami kryształowego żyrandola.

– Urodziłem się w Smyrnie. Trzeba przyznać, że sporo sławnych Greków pochodzi z Azji Mniejszej: Achilles, Homer, Herodot…

Ma się rozumieć, że pomimo skromnego wykształcenia, jakie odebrała, znała wszystkie wymieniane przez Onassisa nazwiska. Właściwie można powiedzieć, że zakończyła edukację w trzynastym roku życia. Potem, kiedy zamieszkała w Atenach, lekcje śpiewu stały się dla niej absolutnym priorytetem. Od tamtego czasu skupiała się przede wszystkim na studiowaniu najważniejszych sopranowych ról kobiecych, ograniczając edukację szkolną wyłącznie do historii opery oraz podstawowych faktów z dziejów swego kraju. Z tego względu pogłębiała swoją zdobytą w czasach młodości wiedzę ogólną, wyłącznie czytając książki, które uznała za godne uwagi, tudzież potrzebne jej z jakichkolwiek powodów. Jednak wrażenie zrobiła na niej nie tyle wiedza Onassisa z zakresu historii starożytnej, co pasja, z jaką bronił swojej ojczyzny.

– Nie chciałam pana obrazić – weszła mu w słowo. – Jestem jedynie zaskoczona pana autentycznością. Jest pan prawdziwym Grekiem.

– Ma się rozumieć, że jestem Grekiem! – roześmiał się tak głośno, że siedzący w pobliżu goście odwrócili głowy w ich stronę.

Maria pochwyciła pytające spojrzenie męża, siedzącego naprzeciw, koło Tiny Onassis, żony Ariego. Najwidoczniej Meneghini próbował wyłapać strzępy jej rozmowy z Onassisem, z której naturalnie nie rozumiał ani słowa. Szum wokół nich, szczęk sztućców, pobrzękiwanie szkła i konwersacja gości były na tyle głośne, że z trudem był w stanie usłyszeć wyłącznie pojedyncze słowa wypowiadane po włosku. Przypuszczalnie nudził się jak mops, pomimo widocznych wysiłków damy, która towarzyszyła mu przy stole i próbowała nawiązać z nim rozmowę. Młoda, piękna, o lalkowatej urodzie, lecz trochę zbyt swobodna Tina co rusz przechylała ozdobioną dwuipółmetrowymi czaplimi piórami blond czuprynę w stronę towarzysza siedzącego po jej prawej stronie.

– Czy jest pani w stanie sobie wyobrazić – kontynuował tymczasem ze swadą grecki miliarder – że potrafiłbym zachować się równie wytwornie jak prawdziwy Brytyjczyk?

Maria ponownie skierowała na niego całą uwagę, na co Onassis momentalnie zareagował. Z afektacją przekrzywił głowę, wypiął pierś i ściągnął usta w dziubek.

– To prawdziwa przyjemność, madame, móc porozmawiać z panią na temat ostatnich przedstawień w Covent Garden – odezwał się w znakomitym angielskim z akcentem charakterystycznym dla wyższych sfer, nadając głosowi lekko nosowy ton. – Wprawdzie nie mam bladego pojęcia, o czym właściwie rozmawiamy, gdyż zgodnie z wrażeniem, jakie sprawiam, jestem osobą interesującą się wyłącznie sportami konnymi.

Na te słowa Maria roześmiała się głośno. Jej towarzysz był naprawdę zabawny.

– Lepiej będzie, jeśli będzie pan udawał Greka – powiedziała w jego ojczystym języku.

– Nawet nie będąc znawcą sztuk pięknych?

– Jeśli zależałoby mi na rozmowie z kimś takim, zostałabym na festiwalu w Edynburgu, gdzie miałabym możliwość spierania się do woli z dyrektorem La Scali. Zamiast tego siedzę tu, obok pana.

– Och, coś czytałem na ten temat. Wpadłem na krótko do Londynu, gdzie na pierwszej stronie każdej gazety rzucały się w oczy tytuły dotyczące „tej Calls”, która okropnie traktuje wszystkich wokół. Pani odmowa występu wywołała skandal i była szeroko komentowana w brytyjskiej prasie. – Potrząsnął głową ze śmiechem. – Czytając o afroncie, jaki spotkał Brytyjczyków, nie wiedziałem, rzecz jasna, że dane mi będzie spędzić dzisiejszy wieczór w pani towarzystwie. – Przerwał na chwilę, po czym dodał: – Cieszę się niezmiernie, że zdecydowała się pani na Wenecję.

Ona również była zadowolona. A przede wszystkim wdzięczna przyjaciółce za tak zajmującego towarzysza przy stole. Rozśmieszyła go do łez anegdotami ze świata opery, podczas gdy on wprawił ją w zadumę swoją historią. Onassis opowiadał jej o Smyrnie, mieście swoich narodzin, zniszczonym niemal doszczętnie na początku lat dwudziestych, podczas wojny grecko-tureckiej. W jego opisach ta jedyna w swoim rodzaju, upadła metropolia, w której pospołu mieszkali obok siebie zarówno chrześcijanie, jak i muzułmanie o najróżniejszych korzeniach, tętniła życiem. Jako syn greckiego przedsiębiorcy był uprzywilejowanym dzieckiem i uczęszczał do szkoły ewangelickiej – do czasu, aż cały jego świat dosłownie stanął w ogniu. W wieku szesnastu lat zmuszony był opuścić ojczyznę. Z zaledwie sześćdziesięcioma dolarami w kieszeni wsiadł na statek płynący do Buenos Aires, by poszukać szczęścia w odległej Argentynie. Podstawą jego fortuny były zyski z handlu tak zwanym tureckim tytoniem.

– Teraz zapewne rozumie pani, dlaczego jestem tak bardzo uzależniony od tytoniu. To właśnie on pomógł mi wspiąć się na szczyt, gdy zaczynałem od zera – powiedział z uśmiechem, obracając w palcach cygaro, które zapalił po głównym daniu.

– Słyszałam, że najlepsze cygara pochodzą z Kuby.

– Ma pani rację – przyznał, ponownie się uśmiechając. – Dobra hawana, taka jak to Montecristo, nie ma sobie równych. – Zaciągnął się, delektując się smakiem, zanim ponownie podjął temat. – To cygara utorowały mi drogę. Ale w tym wszystkim tkwi jeszcze pewna drobna subtelność. Można powiedzieć, że miałem swój wkład w wyrobienie smaku Argentyńczyków. Przed moim przybyciem w Ameryce Południowej znano jedynie tytonie amerykański i kubański, nie tak łagodne jak ten z Tracji czy Macedonii. Zacząłem zatem importować tytoń, eksportując w zamian do Europy skóry bydlęce. W którymś momencie zdecydowałem się kupić statek, który dał początek mojej flocie. Dziś posiadam ich ponad dziewięćset.

– Zadziwiające – uznała.

Ponownie spojrzała na niego, stwierdzając, że czuje do tego mężczyzny sympatię i respekt zarazem, przy czym nie chodziło wcale o to, czego dokonał, lecz o podobieństwo dróg, które przebyli. To właśnie zbieżność ich losów była dla niej fascynująca i tak ją do niego zbliżyła.

Pomyślała o niezliczonych koncertach, do których w dzieciństwie zmuszała ją matka i które w końcu doprowadziły do pierwszego występu przed publicznością na pokładzie jednego ze statków, którym wraz z matką i siostrą opuszczały Nowy Jork, oddalając się od ojca. Wówczas celem ich podróży była Grecja. Odtąd muzyka stała się główną treścią jej życia, usuwając wszystko inne w cień. Nie miała żadnych przyjaciół, gdyż matka nie dopuszczała do niej nikogo, zarówno po tamtej, jak i po tej stronie Atlantyku. Nie było też mowy o żadnym hobby. Nie miała nic poza śpiewem. Bardzo szybko zrozumiała też gorzką prawdę, że ludzie nie dostrzegali jej ówczesnego niezbyt atrakcyjnego wyglądu jedynie wówczas, gdy śpiewała. Będąc dokładnie w tym samym wieku, co Arystoteles Onassis, gdy kładł kamień węgielny pod swoje imperium, po raz pierwszy stała na scenie opery ateńskiej. A już niespełna pięć lat później zachwycała po raz pierwszy w roli Toski, rozpoczynając prawdziwą karierę.

– Oboje zaczynaliśmy od zera i oboje dotarliśmy na szczyt – stwierdziła w zamyśleniu. – I to jedynie dzięki sile woli oraz zdolnościom. Prawdopodobnie ta zdolność tkwi w naszych greckich korzeniach. Jako naród jesteśmy wyjątkowo uparci.

– Jako Greczynka z pewnością kocha pani morze. Nie może być inaczej. – Ton jego głosu był jeszcze nieco bardziej ożywiony niż podczas opowiadania o Smyrnie. – Jestem ogromnym wielbicielem Odyseusza. Żeglarstwo to moja pasja. Co by pani powiedziała na rejs moim jachtem? Chętnie zaprosiłbym panią wraz z mężem.

– Kiedyś… być może… – mruknęła niezobowiązująco.

Wizja żeglowania po Morzu Śródziemnym była cudowna sama w sobie. Ale było to jedynie mgliste marzenie, gdyż jej zobowiązania nie pozwalały na dłuższy urlop. Poza tym Meneghini niedobrze znosił kołysanie statku na falach.

Przez moment Onassis sprawiał wrażenie skonsternowanego. Maria dostrzegła iskrę irytacji w jego oczach. Najwidoczniej nie przywykł do tego, że się mu odmawia.

Pomiędzy nimi zapanowała niezręczna cisza, podczas gdy wokół rozmowy toczyły się w najlepsze. Ręka, w której Onassis trzymał cygaro, wolno powędrowała do ust. Zaciągnął się, po czym odwrócił głowę, by nie wypuścić dymu w jej kierunku.

Nastąpiła zmiana orkiestry. Skończył się czas przygrywania do kolacji i miejsce skrzypków zajął zespół grający do tańca.

– Proszę zatem, żeby przynajmniej skorzystała pani z mojej weneckiej motorówki – zaproponował po chwili, ponownie na nią spoglądając. Jego głos był spokojny i opanowany. Mówił w sposób, jaki zdążyła już poznać w ciągu ostatnich godzin. Jego swoboda wynikała z pewności, że w końcu i tak osiągnie to, co chce. Przecież jemu się nie odmawia. – Chciałbym dać pani do dyspozycji Rivę na cały czas pani pobytu w Wenecji.

Ma się rozumieć, że posiadał rolls-royce’a wśród motorówek. Uśmiechnęła się mimowolnie. „Cóż za interesujący i miły człowiek – pomyślała. – Dlaczego zatem nie skorzystać z jego oferty podczas tygodniowego pobytu w Wenecji i w ten sposób spędzić też trochę czasu z nim i jego żoną?”

– Chętnie. – Skinęła potakująco głową.

– A jeśli w nadchodzących miesiącach nie uda się pani skorzystać z mojego zaproszenia, w przyszłym roku wybierzemy się w rejs po greckich wyspach – oznajmił z promiennym uśmiechem. – Nasza przyjaciółka Elsa może nam towarzyszyć, jeśli tylko będzie miała ochotę.

„Dać mu palec, a weźmie całą rękę” – przemknęło jej przez myśl. Jednak nie była na niego zła. Bawił ją jego upór. I żeby go nie rozczarować, ponownie skinęła głową, doskonale zdając sobie sprawę, że nigdy nie dojdzie do żadnej wspólnej podróży.

Maria spędziła niemal cały wieczór u boku Arystotelesa Onassisa. Później przedstawił jej swoją piękną żonę.

– Tina niemal nie mówi po grecku – wyjawił jej nieco wcześniej. – Ojciec, armator Livanos, wolał wychować ją na amerykańską księżniczkę. Zawsze powtarza, że w Anglii nauczyła się języka, w Nowym Jorku myślenia, a w Paryżu ubierania. Grecja nie ma dla niej zbyt dużego znaczenia. Taka już jest. – Roześmiał się z pewną dumą posiadacza, ale zaraz jego spojrzenie pociemniało, zupełnie jakby czymś się zirytował.

Przyjęcie okazało się wielkim sukcesem. Bawiono się przez całą noc. Uważni kelnerzy wymieniali wypalone świece w stojących na stołach kandelabrach, bezustannie otwierali kolejne butelki szampana i ochoczo napełniali kieliszki. Późną nocą tłum nieco się przerzedził, jednak gdy Elsa Maxwell usiadła do fortepianu i jej palce zaczęły wystukiwać na klawiszach szybki swingowy rytm, nagle zrobiło się tłoczno. Liczni jeszcze goście zgromadzili się wokół gospodyni i muzyków w białych garniturach. Również Maria i Onassis wraz z żoną weszli na parkiet, skąd przysłuchiwali się niecodziennemu solo. Elsa grała szybkie, melancholijne piosenki z lat trzydziestych i z czasów wojny, przy powstawaniu których z pewnością była obecna jako reporterka w Hollywood. W pewnym momencie dała muzykom znak, na który sięgnęli po instrumenty i dołączyli do pianistki. Wówczas skinęła na Marię, przywołując ją do siebie.

Solo na trąbce, kilka akordów wygranych na fortepianie i dźwięki piosenki Stormy Weather wypełniły salę. Elsa zaczęła grać nieco ciszej, raz jeszcze skinęła głową i po chwili rozległ się najsłynniejszy sopran na świecie, śpiewający o rozczarowaniu w miłości. Maria wykonywała piosenkę z typową aktorską dynamiką, lecz o oktawę niżej, niż gdyby śpiewała arię. Nagle wszystko wokół umilkło. Słychać było jedynie ciche pobrzękiwanie kieliszków, przywodzące na myśl dzwony z San Marco bijące na Anioł Pański.

Maria usiadła na krawędzi podium dla orkiestry i całkowicie poddała się magii uwielbianego jazzu. Ten spontaniczny występ nie miał dla niej znaczenia i w żaden sposób jej nie obciążał. Publiczność była przewidywalna. I, co istotne, nie było wśród niej żadnych krytyków muzycznych, czyhających jedynie na to, że nie zaśpiewa wysokich tonów. Nie musiała obawiać się załamania głosu, gdyż trzymała się interpretacji Leny Horne, co oznaczało niską tonację.

To było wspaniałe uczucie – śpiewać wyłącznie dla przyjaciół. Jej wzrok błądził po wytwornej publiczności przysłuchującej się jej z nie mniejszym zachwytem niż wielbiciele opery w wielkich gmachach. Zatrzymała spojrzenie na Onassisie, który obejmował ramieniem żonę i wsłuchiwał się jak zaczarowany w śpiew Marii.

Gdy zaintonowała There’s no sun up in the sky, na widocznym za wysokimi oknami weneckim niebie pojawiły się pastelowe smugi, a towarzysząca im brzoskwiniowo-fioletowa poświata zapowiedziała wschód słońca.

ROZDZIAŁ 2

Nad chmurami

Jedenaście lat później, początek sierpnia 1968 roku

Jeszcze przed startem Maria opuściła chroniącą przed światłem szybkę w oknie samolotu. Romantyczny południowy zachód słońca był ostatnią rzeczą, którą w tym momencie miałaby ochotę oglądać. Zza ciemnych okularów słonecznych, zmniejszających ostrość widzenia, spoglądała nieruchomo na podświetlony napis w kabinie pierwszej klasy samolotu Air France, czekając, aż pojawi się komunikat nakazujący zapiąć pasy.

Ma się rozumieć, że nie zarezerwowała biletu w Olympic Airways, liniach lotniczych należących do Arystotelesa Onassisa. Opuszczając ze złością jego jacht, chciała jedynie jak najszybciej znaleźć się możliwie jak najdalej od niego. Z obawy, że gdyby zarezerwowała miejsce w jednym z jego boeingów, Onassis mógłby uniemożliwić start samolotu, zdecydowała się na francuskie linie lotnicze. Dopiero wchodząc na pokład maszyny, uświadomiła sobie, że niepotrzebnie się obawiała. Gdyby kochanek faktycznie chciał ją zatrzymać, bez problemu podjąłby stosowne działania na ateńskim lotnisku. Aristo – jak go nazywała – dysponował wieloma narzędziami, z których korzystał, jeśli chciał zademonstrować swoją przewagę i postawić na swoim. Gdy czegoś chciał, wówczas godło państwowe samolotu nie stanowiło dla niego żadnej przeszkody. Jeśli tylko chciał. Ale najwyraźniej nie w tym przypadku.

Ta myśl była niczym nagły cios pięścią. Poczuła zawrót głowy. Czy zatem błędem było wyjechać w złości, zamiast podporządkować się woli Arista i jakoś wytrwać w oczekiwaniu, aż jego nowy romans stanie się przeszłością? Możliwe, ale przecież w końcu nie chodziło jedynie o inną kobietę. Chodziło o nią samą, o Arista i o ich wielką miłość. Czy ich uczucie i wzajemny pociąg nie były na tyle silne, by przezwyciężyć wszystko, co robił z powodu silnego kompleksu Napoleona? Przyjaciel Marii, Lawrence Kelly, świadek żenującej sceny opuszczenia przez nią jachtu, niewątpliwie miał rację, zapewniając, że chodzi tu także o Callas – o godność diwy, której za nic na świecie nie wolno utracić.

Być może miał rację cesarz Francuzów, twierdząc, że na wojnie, podobnie jak w miłości, wszystko jest dozwolone. Na wojnie walczyło się głównie o honor i władzę. Jeśli w miłości walka szła o to samo, to Maria absolutnie nie zamierzała ustąpić pola Aristowi i skapitulować. Mimo to musiała zadać sobie pytanie, co przyniosło jej to zachowanie poza podłym nastojem. Pyrrusowe zwycięstwo, które nie dało jej nawet wiedzy, na czym w ogóle miał polegać jej tryumf. Bądź co bądź, opuściła jacht bez pożegnania. Skąd zatem mogła mieć pewność, że jej odejście go zraniło? Przyznawała w duchu, że czułaby się mniej podle, wiedząc, że w tej chwili samopoczucie Arista jest równie fatalne jak jej. Jednak powinna zachować rozsądek i nie mieć złudzeń.

Siła ciągu silnika startującego samolotu wcisnęła ją w miękki skórzany fotel. Miejsce obok było wolne. Całe szczęście. Nie chciała, żeby ktoś obcy zauważył, w jak fatalnym jest stanie, albo – co gorsza – próbował nawiązać rozmowę. Sprawa miałaby się inaczej, gdyby Larry towarzyszył jej w podróży. Jednak on, wbrew oczekiwaniom, poleciał w innym kierunku. Na lotnisku w Atenach oznajmił, że w tym miejscu ich drogi się rozchodzą, gdyż musi lecieć do Rzymu na dawno już uzgodnione spotkanie.

– Niedługo do ciebie dołączę – zapewnił ze skruchą. – Zobaczymy się w Paryżu w przyszłym tygodniu.

Niemal identyczne zdanie padło dziś z ust Arista.

– Niedługo do ciebie dołączę – powiedział. – We wrześniu zobaczymy się w Paryżu.

Choć okres był dłuższy, nie wątpiłaby w słowa kochanka, podobnie jak w obietnicę Larry’ego. Jednakże mogłaby wątpić w wierność Arista, podczas gdy lojalność przyjaciela była bezdyskusyjna. Czy popełniła błąd? Czy nie nazbyt pochopnie wmówiła sobie, że powinna odtrącić mężczyznę, którego kochała? Wszak to, że zamierza spotkać się z Jacqueline Kennedy, było jedynie jej przypuszczeniem. Parząc na to z dystansu, musiała przyznać, że wcale nie miała takiej pewności. Czyżby zareagowała zbyt impulsywnie, podczas gdy on, być może, chciał jedynie poszaleć w towarzystwie paru kumpli? Lecz gdy chodziło o męskie towarzystwo, zazwyczaj zaszywał się w którejś z portowych spelunek, przerywając rejs po Morzu Śródziemnym. Pił wtedy z rybakami ouzo, gawędząc z nimi – jak to zazwyczaj robią mężczyźni we własnym towarzystwie – i grając w tavli*, tradycyjną grecką grę planszową. W takich razach Maria często mu towarzyszyła. Siedząc u jego boku, cieszyła się każdą chwilą. Serdeczność tych ludzi, ich niezależność i nieprzywiązywanie wagi do dóbr materialnych tego świata, jak również czysta radość życia coraz bardziej ją pociągały. Brała udział w tych beztroskich spotkaniach z przyjemnością tym większą, im częściej zmuszona była przebywać w kręgach śmietanki towarzyskiej. Czuła się równie wolna jak wówczas, gdy przebywała na morzu. Dlaczego zatem bezmyślnie, kierowana impulsem, rzuciła to wszystko?

„Dlatego, że Aristo kłamał” – podpowiedział jej wewnętrzny głos, który rozległ się z tyłu głowy. Wizyta nieznanych przyjaciół na pokładzie faktycznie mogła być spotkaniem wyłącznie w męskim gronie, jak jej wyjaśnił. Lecz Maria była pewna, że to jedynie wymówka. Że chciał się jej pozbyć, gdyż na jachcie miała się pojawić wdowa po amerykańskim prezydencie Johnie F. Kennedym.

– Czy może życzy sobie pani szampana przed obiadem? – Głos stewardesy wyrwał ją z zamyślenia.

Odwróciła głowę w stronę młodej kobiety obsługującej pasażerów pierwszej klasy i spojrzała na nią zza ciemnych szkieł okularów słonecznych.

– Nie. Dziękuję bardzo. Nie mam ochoty na szampana ani na nic innego – odpowiedziała. – Nie będę również nic jadła. Nie chce mi się jeść.

„I nie chce mi się już dłużej żyć” – dodała w myślach.

*Tavli – grecka odmiana tryktraka.

ROZDZIAŁ 3

Morze Jońskie

Tego samego dnia, parę godzin wcześniej

Morze było gładkie niczym jezioro Garda wiosną. Woda połyskiwała i przybierała ciemnoszafirową barwę w miejscach wypiętrzenia się podwodnych, porośniętych wodorostami skał. Tego letniego poranka bezchmurne niebo miało tak głęboki odcień błękitu, jakby pomalował je sam Uranos. Nawet najmniejsza chmurka nie mąciła perfekcyjnej barwy. Nad taflą wody – tą jedyną w swoim rodzaju, przyprawiającą o zawrót głowy ultramaryną – wznosił się zwieńczony ciemnymi cyprysami brzeg wyspy Skorpios. W tle widać było łagodne zbocza gór, mieniące się wszystkimi odcieniami zieleni. Tysiące młodych drzew, zasadzonych przez Arista w miejscu lasu, który niemal pięćset lat temu Wenecjanie wycięli w pień, pozostawiając wyłącznie nagie skały, wyciągało gałęzie ku słońcu. Ma się rozumieć, że zalesienie tego terenu nie było efektem wyłącznie jego pracy. Jednak to on pierwszy wbił łopatę w ziemię, dając przepięknej naturze szansę na odrodzenie się. Przez dłuższy czas codziennie schodził na ląd, gdzie spędzał całe dnie w towarzystwie architektów i robotników, pracując z nimi nad tym projektem, rozebrany do pasa, i dyskutując na tematy zawodowe.

Czyż o kochających przyrodę ludziach nie mówi się, że mają dobre serce i żyją w harmonii z naturą, co jest ich najlepszą cechą?

Gdy pogrążona w myślach Maria podziwiała ciągnący się aż po horyzont, zasadzony ogromnym nakładem kosztów las, nagle przypomniała sobie to powiedzenie. Czy właściciel wyspy, na którą patrzyła, faktycznie miał tę cechę charakteru, czy też może, odtwarzając wycięty przed stuleciami las, chciał pokazać światu, że jest w stanie zapanować także nad naturą? Podobnie jak próbował nagiąć niemal wszystkich ludzi do swojej woli.

Na swój sposób Arystoteles Onassis podporządkował sobie również Marię, która uległa jego czarowi i charyzmatycznej osobowości, wierząc, że kochanek ma dobre strony. Dlatego znosiła jego humory i tolerowała przytrafiające mu się od czasu do czasu romanse. W końcu wiedziała, że nigdy nie chciał jej celowo zranić, a jedynie zatryumfować i wykazać się przed samym sobą. Niektóre z tych kobiet były dla niego wyłącznie trofeum w czasach, gdy seksualność stawała się coraz mniejszym tabu. Maria z uśmiechem na twarzy tolerowała te przygody, doskonale zdając sobie sprawę, jak ważne jest dla niego wywieranie na innych wrażenia – nieistotne, jakiego rodzaju i na jakim polu. Aristo chciał być nie tylko najbogatszym, lecz także najbardziej podziwianym człowiekiem na świecie. Być może wcale nie miał dobrego serca, a jedynie nadmiernie wybujałe ego i mocno skomplikowane poczucie własnej wartości. W każdym razie miał coś, co łączyło ich ze sobą bardziej, niżby sobie tego życzyła.

– Słyszałem, że Pier Paolo zamierza nakręcić film na motywach mitu o Medei…

Głos przyjaciela wywołał skojarzenie z delikatnym pluskiem wody w basenie na pokładzie jachtu kotwiczącego u wybrzeży Skorpios. W niebiesko-zielonej wodzie odbijało się błękitne niebo, nadając swoisty odcień mozaice na dnie – wiernej reprodukcji akrobatycznego tańca z bykiem z pałacu Minosa w Knossos. Napędzane prądem fontanny na brzegu basenu były tak zaprogramowane, że w regularnych odstępach czasu rozpylały wodę, której drobne krople niczym delikatna mgiełka rozpryskiwały się na nadbudówkach jachtu.

Wyciągnięty na leżaku obok Marii Larry od jakiegoś czasu mówił coś, czego słuchała tylko jednym uchem. Prawdę mówiąc, nie miała najmniejszego pojęcia, o czym tak właściwie rozprawiał stary przyjaciel. Zapewne było to coś błyskotliwego i pełnego humoru. Lawrence Kelly był współzałożycielem wielu znakomitych teatrów muzycznych w Stanach Zjednoczonych i towarzyszył jej karierze od pierwszego wielkiego sukcesu, który odniosła za oceanem przed trzynastu laty.

Impresario nadal dobrze się prezentował. Co prawda był znacznie niższy od wysokiej Marii, jednak nie miało to żadnego znaczenia, podobnie jak w przypadku Arista. Podobnie też jak jej kochanek, Larry, czołowa postać w teatrach operowych po drugiej stronie Atlantyku, obdarzony był wielką charyzmą.

– Dotychczas nikt tak pięknie nie zaśpiewał partii Medei jak ty – kontynuował tymczasem, sprawiając wrażenie, jakby nie zamierzał skończyć i nie potrzebował podczas całej przemowy choćby raz zaczerpnąć tchu. – Dlatego też powinnaś ubiegać się o główną rolę…

– Nie sądzę, żeby można było przenieść sztukę teatralną na ekran – wtrąciła bez przekonania, chcąc wreszcie przerwać potok jego słów.

Larry nie dał się jednak tak łatwo powstrzymać.

– Przecież Franco Zeffirelli właśnie znakomicie sfilmował Poskromienie złośnicy Szekspira z Elizabeth Taylor i Richardem Burtonem w rolach głównych. – Nie dawał za wygraną.

Maria uniosła się na leżaku i przesunęła okulary na gęste, czarne włosy.

– To nie to samo co inscenizacja opery – stwierdziła stanowczo. Z zasady nie znosiła sprzeciwu, co podczas tego rejsu zdarzało się nader często. Zresztą nie tylko to wprawiało ją w zły nastrój. Upał dawał jej się we znaki, co – jak sobie tłumaczyła – było powodem kiepskiego samopoczucia. Ale jeszcze bardziej niż prażące słońce denerwował ją Aristo, do czego nie chciała się przyznać nawet przed samą sobą. Nerwy miała napięte do tego stopnia, że zareagowała na słowa wiernego przyjaciela ostrzej, niż zamierzała. – Scena muzyczna i ekran wzajemnie się wykluczają. Basta.

Ponownie opadła na leżak i zamknęła oczy, które dziwnie zaczęły piec, gdyż dotarło do niej, że nie powinna była tak naskoczyć na Larry’ego. Nie na tego sympatycznego, niezwykle oddanego człowieka, który w żadnej mierze nie zasłużył sobie na tak opryskliwe traktowanie. Prawdziwym powodem jej nadmiernej nerwowości był zły nastrój kochanka. Jego rozkojarzenie, buńczuczność, brak taktu i grubiaństwo, z jakim traktował Marię w ostatnich dniach. A ona uwierzyła, że wybuchające między nimi w minionych miesiącach spory w znacznej mierze należały do przeszłości. Już od dłuższego czasu wydawało się, że zapanowała pomiędzy nimi dawna harmonia…

– Powinnaś znów regularnie ćwiczyć głos.

– Co takiego? – Maria uniosła głowę.

– W każdej chwili mogę ci zorganizować występ w USA. Nawet całe tournée, jeśli tylko chcesz. Twój powrót na scenę zostanie przyjęty z entuzjazmem.

Jakby tego nie wiedziała.

– Teraz jestem na urlopie – powiedziała wymijająco.

Nie chciała się przyznać, że co prawda ostatnio zaniedbała ćwiczenia, ale – ma się rozumieć – nie zrezygnowała z prób doprowadzenia głosu do dawnej, dobrej formy. Od miesięcy raz po raz nagrywała swój śpiew na taśmę magnetofonową, po czym porównywała efekt z nagraniami uwiecznionymi na starych płytach. Miała nadzieję, że w ten sposób uda jej się znaleźć przyczynę, dlaczego nie jest w stanie zaśpiewać wysokich tonów obejmujących oktawę trzykreślną. Zanim jeszcze w mniejszym lub większym stopniu zrezygnowała z publicznych występów, kilkakrotnie wywołała skandal, którego powodem było załamanie się głosu podczas wykonywania arii. Przeżywała ciągłą huśtawkę formy – raz w górę, raz w dół. W którymś momencie zorientowała się, że z jej głosem jest niczym z równią pochyłą. I gdy z czasem zauważyła, że publiczność nie przyjmuje już jej występów z takim entuzjazmem jak dawniej, wycofała się ze sceny i pogrążyła w rozrzutnym, gorączkowym życiu międzynarodowej elity, czując się przy tym jak rozbitek. Jak Odyseusz przeżywający w drodze do domu niezliczone przygody, zarówno budujące, jak i śmiertelnie niebezpieczne. Jej ojczyzną była scena. I jeśli chciała na nią powrócić, prawdopodobnie musiała wpierw pokonać przeciwności niczym antyczna bohaterka. Bywały dni, w których odnosiła wrażenie, że publiczne wykonanie arii wymaga nieludzkich sił. Że jest ponad jej możliwości.

Larry niejako miał rację. Prawdą było, że zawsze chciała być jedynie żoną i panią domu, dbającą o męża i wyprowadzającą psa na spacery. Jednak równocześnie pragnęła też śpiewać. Znów śpiewać, gdyż śpiew był jedynym sposobem na zagłuszenie wewnętrznego niepokoju i głęboko skrywanych, gnębiących ją trosk. Jednak nie miała pojęcia, ani jak ma ćwiczyć głos, by wrócić do dawnej formy, ani też czy powinna się bać, że kochanek może ją zostawić. Lecz nie zamierzała zwierzyć się ze swoich problemów do czasu, aż się z nimi nie upora. Ani Larry’emu, ani z nikomu innemu.

– Porozmawiamy o tym później – obiecała, posyłając mu uśmiech. – W tym upale nie jestem w stanie dyskutować na żaden poważny temat.

By uwiarygodnić swoje słowa, wyciągnęła rękę w stronę stosu ilustrowanych czasopism, który steward położył na stoliku obok leżaka. Na chybił trafił wyciągnęła jedno z nich i zaczęła je mechanicznie przeglądać, nie zwracając uwagi na nagłówki, artykuły i zdjęcia informujące o zbliżającym się ślubie norweskiego następcy tronu, księcia Haralda, z niepochodzącą z kręgów arystokracji Sonją Haraldsen, rozwodzie Franka Sinatry z Mią Farrow oraz nowych trendach w modzie na jesień, prezentowanych przez chudą brytyjską modelkę Twiggy. Żaden z opisywanych tematów jej nie zainteresował. Dopiero strona z przepisami kulinarnymi przykuła jej uwagę. Jedzenie zawsze stanowiło dla niej duchową pociechę. Nawet obecnie, choć od ponad piętnastu lat jadła głównie oczami. Dzięki ścisłej diecie utrzymywała idealne wymiary, szczycąc się zgrabną sylwetką. Prawdę mówiąc, jej żołądek żywił się wyłącznie okruchami. Podobnie jak jej serce od jakiegoś czasu.

Na stronę ilustrowanego czasopisma „Anabelle” padł cień. Maria uniosła wzrok. Nawet nie zauważyła, jak Aristo podszedł do jej leżaka. Uśmiechnęła się na widok kochanka, jednak Onassis nie odpowiedział uśmiechem. Mimo to Maria i tym razem nie mogła oprzeć się jego urokowi.

Onassis nie był wysoki. Miał zaledwie sto sześćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Mały człowiek, z punktu widzenia jednostek miary. Jednak żaden dwumetrowy efendi nie dorastał mu nawet do pięt, tak wielką charyzmą emanował. W zasadzie nawet nie wyglądał dobrze z sińcami pod oczami, dużym nosem i, co prawda, zmysłowymi, lecz zbyt szerokimi ustami. Jednakże jego osobowość oraz urok, jaki roztaczał, czyniły z tego sześćdziesięciodwulatka najbardziej atrakcyjnego mężczyznę na świecie. Tak bardzo go kochała! Był pierwszym i jedynym, który postrzegał ją nie przez pryzmat niepowtarzalnego głosu, lecz jako człowieka. Dla niego była Marią bez Callas. „Kocham cię” – powiedziała w duchu. „Zawsze będę cię kochać”.

– Czy załatwiłeś już wszystkie telefony? – zapytała wesoło i, nie czekając na odpowiedź, która była oczywista, szybko dodała: – Dlaczego nie przysiądziesz się do nas? Larry właśnie zaproponował mi…

– Wkrótce spodziewam się gości. – Właściciel jachtu przerwał jej potok słów. Jego głos brzmiał tak rzeczowo, jakby negocjował zakup przedsiębiorstwa żeglugowego, linii lotniczych, względnie kolejnego tankowca czy nowego odrzutowca. – Mario, za tydzień będziesz musiała zejść na ląd. – Najwidoczniej nie zamierzał wdawać się w dłuższą rozmowę, gdyż nie usiadł. – Chodzi o czysto męską sprawę.

Bardziej przeczuła, niż dostrzegła, jak Larry się wyprostował i z sykiem wypuścił powietrze. Jednak zrobił to na tyle cicho, że można było pomyśleć, iż to jakaś większa fala właśnie uderzyła o burtę. Przez chwilę Marii wydawało się nawet, że to zapewne bawiące się nieopodal jachtu delfiny. Lecz morze było spokojne, a wiatr całkiem ucichł, nie mogło zatem być mowy o pomyłce.

W przeszłości Maria już niejednokrotnie musiała opuszczać pokład Christiny, gdyż dla niektórych ważnych dla Arista gości obecność kochanki ze względów moralnych była nie do zaakceptowania. Do tego grona należeli były brytyjski premier Winston Churchill oraz jego żona. Wiekowi małżonkowie odebraliby jej obecność jako afront. Pomimo że była najważniejszą kobietą na pokładzie, przezornie opuszczała jacht przed pojawieniem się Churchillów, chociaż od dawna miała na nim status pani domu. W takich razach Maria załatwiała swoje sprawy służbowe, wykazując zrozumienie dla staroświeckich poglądów byłego męża stanu, wciąż jeszcze widzącego w luksusowym jachcie dawny okręt wojenny, który w czerwcu tysiąc dziewięćset czterdziestego czwartego roku brał udział w desancie i lądowaniu aliantów w Normandii. Później Aristo przebudował go na pływający pałac, jednakże były premier wydawał się nie dostrzegać eleganckiego wyposażenia.

Ale Winston Churchill nie żył już od trzech i pół roku. Od tamtego czasu zmieniło się też życie Marii, zarówno prywatne, jak i zawodowe.

Nagle zaczęło ją ogarniać mgliste przeczucie, że tym razem życzenie wyrażone przez Arista nie ma nic wspólnego z moralnością.

– Co takiego? – zdziwiła się.

– Chciałbym, żebyś wyjechała w przyszłym tygodniu – wyjaśnił. – Leć do domu, Mario.

Nie była pewna, co ją bardziej rozzłościło – wyproszenie z jachtu, nagłe przymusowe zakończenie urlopu czy konieczność powrotu do Francji, gdzie o tej porze roku nie było czego szukać. Żaden człowiek przy zdrowych zmysłach nie zostawał w sierpniu w mieście. W każdym razie żaden paryżanin. Chyba że samotna kobieta, która nie miała pojęcia, dokąd mogłaby się udać…

Jej zaskoczenie rosło z każdą chwilą. Zaskoczenie, panika, strach, złość. Zrozumienie. Ale także niepewność i zwątpienie. Mieszanka najróżniejszych uczuć i emocji spowodowała przyspieszenie pulsu.

– W przyszłym miesiącu dołączę do ciebie – zapewnił już innym, łagodnym głosem. – Zobaczymy się w Paryżu we wrześniu.

We wrześniu życie w Paryżu znów wracało do normalnego rytmu. Maria miała wątpliwości, czy będzie to dotyczyć jej i Arista, niezależnie od tego, co jej obieca. Naraz dotarło do niej z całą wyrazistością, dlaczego musi wyjechać i kto zajmie jej miejsce na jachcie. Było to niczym déjà vu, powtórka mającej już kiedyś miejsce sytuacji, której wówczas – zdaje się – nie doceniła i która w obliczu zagrożenia dla jej miłości sprawiła, że zaczęła tracić grunt pod nogami. Cokolwiek by nie powiedział, i tak mu nie uwierzy.

Poczuła napływające do oczu łzy, które z trudem powstrzymała. Spuściła nogi i wstała. Gazeta spadła z trzaskiem na pokład.

Maria przewyższała Arista o pół głowy, co po raz pierwszy od początku ich związku miało dla niej znaczenie. Spojrzała na niego z góry.

– Nienawidzę cię – syknęła.

Serce waliło jej w piersi jak oszalałe. W przeciwieństwie do wyrzuconych przed chwilą słów jej puls wydawał się krzyczeć: „Kocham cię!”.

– Mario… – Aristo podniósł głos.

Wściekła na siebie i na niego, jego kolekcję trofeów, a także inną kobietę, której miała ustąpić miejsca, odwróciła się na pięcie. Nie mogła znieść ani wzroku Arista, ani bliskości Larry’ego, ani obecności załogi, z pewnością uważnie obserwującej wszystko, co działo się na pokładzie. Istniało niebezpieczeństwo, że wielka Callas załamie się na oczach wszystkich, że wpadnie w czarną otchłań rozpaczy. Do tego w żadnym razie nie mogła dopuścić. I choć, kochając Onassisa, schowała całą dumę do kieszeni, w grę wchodziła przecież jeszcze utrata godności, gorsza niż wszystkie upokorzenia, których od niego doznała.

Pragnęła być sama, by móc w ciszy się wypłakać.

Sypialnia Onassisa i Marii na jachcie była urządzona z większym przepychem niż niejeden apartament książęcy czy prezydencki w najbardziej luksusowym hotelu. Robione ręcznie, zdobione motywami florystycznymi meble z Wenecji były równie kosztowne co szlifowane, kryształowe weneckie lustra oraz bizantyjskie ikony wiszące na ścianach pokrytych jedwabnymi tapetami w kolorze morskiej zieleni. Armatury w łazienkach wyłożonych żółtym marmurem Giallo Siena były ze złota. Zewsząd wyzierał przepych. Czteropokojowy apartament górujący nad głównym pokładem, na którym znajdował się mostek kapitański, był tak naprawdę – obok paryskiego mieszkania – jej drugim domem. W każdym pomieszczeniu znajdowały się pamiątki zaznaczające jej obecność: prywatne fotografie na kredensach, stosy czasopism z powyrywanymi przepisami na ulubione potrawy, które z pasją gromadziła, adapter i magnetofon. W sejfie spoczywały jej klejnoty zakładane na eleganckie przyjęcia. W licznych szafach w obszernej garderobie wisiały zaś suknie na każdą okazję. Był to jej mały świat, zamieszkały przez trzy tkwiące w niej, jakże odmienne od siebie osobowości: pozbawioną korzeni Mary, pragnącą śpiewem zaskarbić sobie podziw i miłość; wielką Callas, drżącą o swą karierę, a zarazem przywiązaną do tradycji Greczynkę; wreszcie zdystansowaną od wszystkich wielkich scenicznych ról Marię, marzącą jedynie o byciu wzorową panią domu, podejmującą elegancko partnerów handlowych ukochanego mężczyzny i goszczącą jego sławnych przyjaciół. Ale teraz Aristo żądał od niej, by za kilka dni ustąpiła miejsca innej. I nawet jeśli tylko na jakich czas, świadomość ta sprawiała jej niewypowiedziany ból.

Choć Onassis ani razu nie wspomniał o Jacqueline Kennedy, w ostatnich miesiącach do jej uszu docierały różne plotki na ich temat. Początkowo nie chciała ich słuchać. Zamykała oczy, by nie widzieć grożącego jej niebezpieczeństwa. I kiedy Aristo w połowie maja, po ich corocznym rejsie po Karaibach, pozbył się jej z jachtu w porcie Saint Thomas, wzięła jego słowa za dobrą monetę: „Powinnaś polecieć do domu przez Nowy Jork. Chcę ci oszczędzić nużącej żeglugi do Europy przez ocean. Przez siedemnaście dni nic, tylko hulające wiatry i wzburzone morze. To będzie dla ciebie nie do zniesienia. Zobaczymy się w Paryżu”. Tak bardzo chciała w to wierzyć. Jednak wkrótce potem dotarły do niej plotki powtarzane z zapałem przez tak zwanych przyjaciół, podchwycone przez polujące na wszelkiego typu sensacje gazety: Arystoteles Onassis żeglował po Morzu Karaibskim w towarzystwie wdowy po prezydencie.

Nie opublikowano ani jednego zdjęcia Arista i jego nowej zdobyczy, które by potwierdzało prawdziwość doniesień o romantycznym rejsie. Jednak wystarczał sam tekst. Była pierwsza dama, w owym czasie najsławniejsza kobieta na świecie, nieustannie skupiała na sobie całą uwagę mediów, które śledziły każdy jej krok. Zamach na Kennedy’ego przed pięciu laty zepchnął Marię na drugie miejsce na liście prominentów, co wywołało zazdrość i zawiść, jakich nigdy wcześniej nie czuła. Nie potrafiła przyznać się przed samą sobą, że o sześć lat młodsza wdowa po prezydencie była od niej o wiele bardziej elegancka i w międzyczasie stała się niezaprzeczalną ikoną stylu, podobnie jak do tego, że jej kochanek, za którego żonę się uważała, pomimo że nigdy się nie pobrali, bez skrupułów sięgał po wszystko, czego tylko zapragnął.

„Zobaczymy się w Paryżu. Dołączę do ciebie”. Gdy wypłakiwała się w poduszkę na ogromnym francuskim łożu, łagodny ton jego głosu wciąż dźwięczał w jej głowie.

Zasadniczo była gotowa wybaczyć wszystko mężczyźnie, którego kochała. Również romans. Lecz nie była na tyle tolerancyjna, by zaakceptować u jego boku inną kobietę. Kobietę, którą postrzegała jako prawdziwe zagrożenie, gdyż nowa zdobycz Arista nie tylko jej dorównywała, lecz według wszelkiego prawdopodobieństwa nawet ją przewyższała.

Gdy na początku lata nie była już w stanie puszczać mimo uszu krążących plotek, poczuła się wypalona i bezradna jak nigdy do tej pory. Powodem jej fatalnego samopoczucia była nie tylko zdrada Arista, lecz także fakt, że nie miała już publiczności, zawsze będącej jej oparciem i potrafiącej skutecznie wypełnić całą pustkę wokół niej. Burzliwe oklaski należały do przeszłości, podobnie jak – z czym należało się liczyć – jego miłość. Ta wszechobecna cisza wokół niej najbardziej łamała jej serce. Jego niewierność właśnie teraz, gdy nie miała już sztuki, która złagodziłaby jej ból i rozczarowanie, była chyba największym ciosem, jaki na nią spadł. Od momentu, gdy się z nim związała, rezygnując ze sceny, miała wrażenie, jakby straciła wszystko, co kiedykolwiek posiadała. Jakby już nic jej nie pozostało. Na domiar złego przerażała ją perspektywa spędzenia sierpnia w Paryżu, kiedy to większość sklepów jest zamknięta, a okna wystawowe nie prezentują niczego interesującego, gdyż tak mieszkańcy, jak i kupcy wyjechali na urlopy. Nie zniesie całego miesiąca samotności, którego pustki nie wypełni przecież ćwiczeniami głosu, próbami i gorączkowym pośpiechem przed występem. Ten lęk był chyba jeszcze silniejszy niż strach przed Jackie Kennedy, której obraz ciągle miała przed oczami.

Delikatne pukanie do drzwi przerwało potok jej myśli i łez. Poczuła nieregularne bicie serca. Przyszedł ją przeprosić. Błagać ją, by została na jachcie. Jednak nie zamierzała przyjąć jego przeprosin. Nawet pragnąc tego całą sobą. Nie chciała dawać mu satysfakcji. Tym razem to jej miało przypaść w udziale zwycięstwo.

Wyprostowała się, otarła łzy spływające po policzkach i sięgnęła po okulary leżące na nocnym stoliku.

– Wynoś się! – wrzasnęła. Jednak jej krzyk przypominał raczej skowyt śmiertelnie rannego zwierzęcia błagającego o pomoc.

Ponownie rozległo się pukanie.

– To ja, Larry – dobiegło zza drzwi.

Serce w niej zamarło. Gdy dotarło do niej, że to nie Aristo przyszedł błagać o przebaczenie, lecz jej stary przyjaciel chciał, żeby go wpuściła, zaczęła drżeć na całym ciele. Zapewne zamierzał ją pocieszyć. W tym jednak momencie potrzebowała czegoś zupełnie innego niż słowa otuchy i lojalności oddanego przyjaciela. Nagła utrata nadziei wstrząsnęła nią do głębi. Odruchowo otworzyła usta, by spróbować się go pozbyć…

– Mary, proszę! Wpuść mnie. Chciałbym z tobą porozmawiać.

Nazwanie jej imieniem, pod którym przed czterdziestu czterema laty została wpisana do rejestru urodzeń miasta Nowy Jork, odniosło skutek. Nie, nie odprawi go. Może dlatego, że tym razem zwrócił się do niej nie tak, jak zazwyczaj robili to Aristo i reszta świata. Nagle poczuła się faktycznie jak Mary, mała dziewczynka pragnąca choć na moment uciec pod opiekuńcze skrzydła. Pragnęła poczucia bezpieczeństwa, którego w dzieciństwie nigdy nie zaznała z powodu surowej dyscypliny oraz wielkich planów jej ambitnej matki. Nie, nie czuła się bezpieczna. Jedynie czasami ojciec sprawiał wrażenie, jakby chciał ją chronić. Ale zdarzało się to rzadko, gdyż z reguły nie miał dla niej czasu.

A teraz Lawrence Kelly stał przed drzwiami. Człowiek, na którym z pewnością mogła polegać bardziej niż na którymś z obu mężczyzn, których kochała najbardziej na świecie. Rzecz w tym, że nie mogła liczyć ani na George’a Kalogeropoulosa, ani na Arystotelesa Onassisa.

Uświadomiwszy sobie tę gorzką prawdę, wstała, zawiązała pasek płaszcza kąpielowego narzuconego na kostium bikini i podeszła do drzwi.

Larry wszedł do środka z rozpostartymi ramionami, po czym kopniakiem zamknął za sobą drzwi. Przytulił ją, co sprawiło, że poczuła się mała i krucha, mimo że przewyższała go prawie o głowę.

– Bardzo mi przykro – powiedział, trzymając ją mocno w objęciach. Poczuła zapach wody po goleniu, słonego powietrza i kremu do opalania. – Nie zasłużyłaś na takie traktowanie.

Miał całkowitą rację. W milczeniu skinęła głową i oparła czoło na jego ramieniu odzianym w miękką bawełniana koszulkę.

– Nie pozwolę, żebyś dalej musiała znosić jego grubiaństwo.

Larry miał dobre intencje, jednak na jego słowa zareagowała narastającym wewnętrznym buntem. Krytyka kochanka intuicyjnie wywołała jej najgłębszy sprzeciw. Nie chciała, żeby przyjaciel mówił źle o Ariście, gdyż mimo wszystko bardzo go kochała, zarazem głęboko wierząc w ich miłość.

Zanim zdążyła zareagować, Larry odezwał się ponownie.

– Wierz mi, z pewnością dasz radę ponownie wrócić do dawnej formy. – Jego głos był miękki, a zarazem stanowczy. – Nie martw się, możesz na mnie liczyć.

Uwaga na temat jej głosu zupełnie wytrąciła ją z równowagi, sprawiając, że nagle pękły wszystkie tamy. Tajemniczy goście, których Aristo zamierzał przyjąć bez niej u swego boku, nagle przestali się liczyć. Całym jej ciałem wstrząsnął szloch.

– Jestem skończona. Moja kariera należy do przeszłości – załkała.

– Nieprawda – zaprzeczył i pogłaskał ją po włosach pełnym miłości gestem, jak robią to mężczyźni niezainteresowani erotycznie kobietą. – Wszystko będzie dobrze. Od razu poczujesz się lepiej, gdy tylko znów powrócisz do dawnej rutyny i zaczniesz przygotowywać się do prawdziwych występów. Twoja publiczność w Stanach Zjednoczonych czeka na ciebie. Domaga się ciebie i będzie cię fetować w taki sposób, do jakiego przywykłaś. Mówiłem ci to już wielokrotnie.

Oprawki okularów boleśnie wbiły jej się w nozdrza. Wysunęła się z objęć Larry’ego, przesunęła je na włosy i zaczęła trzeć powieki, próbując dostrzec cokolwiek przez łzy. Jej wzrok był przymglony, za to myśli nagle stały się bardzo wyraziste.

– Naprawdę myślisz, że mogłabym wrócić na scenę?

– Jesteś przecież wielką Callas. – W jego głosie słychać było niezachwianą pewność. – Diva assoluta, największa współczesna śpiewaczka. Sama, własnymi siłami, zaszłaś na szczyt. I nawet sam Ari Onassis nie jest w stanie ci tego odebrać.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 4

Paryż

Sierpień 1968 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 5

Paryż

19 grudnia 1958 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 6

Paryż

Sierpień 1968 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 7

Nowy Jork

Lipiec 1929 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 8

Paryż

Sierpień 1968 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 9

Londyn

Połowa czerwca 1959 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 10

Paryż

Sierpień 1968 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 11

Nowy Jork

19 maja 1962 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 12

Nowy Jork

Sierpień 1968 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 13

Amsterdam

Początek lipca 1959 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 14

Mediolan

Połowa lipca 1959 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 15

Monte Carlo

22 lipca 1959 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 16

Santa Fe

Początek września 1968 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 17

Morze Śródziemne

Lipiec 1959 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 18

Izmir

4 sierpnia 1959 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 19

Nowy Jork

16 września 1968 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 20

Stambuł

Początek sierpnia 1959 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 21

Ateny

9 sierpnia 1959 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 22

Nad chmurami

Wrzesień 1968 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 23

Mediolan

Początek września 1959 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 24

Mediolan

Początek listopada 1959 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 25

Dallas, Teksas

Początek listopada 1959 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 26

Brescia

14 listopada 1959 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 27

Mediolan

Dziesięć godzin później

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 28

Paryż

17 października 1968 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 29

Paryż

18 października 1968 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 30

Paryż

21 października 1968 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 31

Mediolan

30 marca 1960 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 32

Paryż

Październik 1968 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 33

Paryż

Listopad 1968 roku

Dostępne w wersji pełnej

ROZDZIAŁ 34

Paryż

Rok później, koniec października 1969 roku

Dostępne w wersji pełnej

POSŁOWIE

Dostępne w wersji pełnej

PODZIĘKOWANIA

Dostępne w wersji pełnej

Tytuł oryginału„Die Diva“ – Liebesroman über die Opernlegende Maria Callas

Copyright © Aufbau Verlag GmbH & Co. KG, Berlin 2020 (Published with Aufbau Taschenbuch; »Aufbau Taschenbuch« is a trademark of Aufbau Verlag GmbH & Co. KG)

Projekt okładki Mariusz Banachowicz

Zdjęcia Marii Callas na okładce Gettyimages

Opieka redakcyjna Pamela Bosak

Opieka promocyjna Maria Adamik-Kubala

Adiustacja Kinga Kosiba

Korekta Aneta Iwan Grażyna Rompel

Łamanie Monika Drobnik-Słocińska

© Copyright for the translation by SIW Znak sp. z o.o., 2022 Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2022

ISBN 978-83-240-8521-7

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Anna Jakubowska