Mama jest piękna i chuda - Daga Duke, Joanna Sztaudynger - ebook

Mama jest piękna i chuda ebook

Daga Duke, Joanna Sztaudynger

5,0

Opis

Bycie mamą to wyzwanie. Radosne chwile przeplatają się ze zmęczeniem, frustracją i rezygnacją. Bohaterki tej książki przekonują jednak, że trudne może być piękne, a to, co wymagające, może stać się rozwijające i pełne inspiracji. Opowieści siedmiu kobiet ułożyły się w historię, która odzwierciedla cykl życia kobiety matki. Z każdej opowieści płynie przesłanie – bycie mamą to droga stawania się kimś lepszym i pełniejszym. Nie ma znaczenia, czy się urodziło własne dziecko, czy towarzyszy się temu, z którym połączył nas los. Najważniejsze jest to, że się przy nim jest – na zawsze. A swoje bycie z nim traktuje się jako jedno z najistotniejszych zadań w życiu. Tę książkę polecamy nie tylko kobietom. Panowie, zapewniamy, że po jej lekturze na nowo ucieszycie się z tego, że jesteście ojcami. Z radością popatrzycie na wasze obecne i przyszłe dzieci. Z czułością i wdzięcznością przytulicie ich mamy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 104

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ta książ­ka jest ta­nia.

KU­PUJ LE­GAL­NIE.

NIE KO­PIUJ!

Daga Duke

Jo­an­na Sztau­dyn­ger

MAMA

jest pięk­na i chu­da

Re­dak­cja

Jo­an­na Sztau­dyn­ger

Pro­jekt gra­ficz­ny i skład

Bo­gu­mi­ła Dzie­dzic

Ilu­stra­cja na okład­ce

Mal­wi­na Ko­cot

Zdję­cie au­to­rek

Mar­ta Zgraj­ka

© by Daga Duke, Jo­an­na Sztau­dyn­ger, 2013

© by Moc­ni w Du­chu

Łódź 2014

ISBN 978-83-61803-64-5

Moc­ni w Du­chu – Cen­trum

90-058 Łódź, ul. Sien­kie­wi­cza 60

tel. 42 288 11 53

moc­ni.cen­trum@je­zu­ici.pl

www.od­no­wa.je­zu­ici.pl

Za­mó­wie­nia

tel. 42 288 11 57, 797 907 257

moc­ni.wy­daw­nic­two@je­zu­ici.pl

www.od­no­wa.je­zu­ici.pl/sklep

Wy­da­nie dru­gie

Wstęp

Ta opo­wieść o dziel­nych, od­waż­nych i zu­peł­nie nie­zwy­kłych Ko­bie­tach po­wsta­wa­ła dłu­go. W ser­cu, w gło­wie, na pa­pie­rze i pod­czas spo­tkań. W koń­cu zro­dzi­ła się – z pra­gnie­nia, za­słu­cha­nia i za­chwy­tu. Jej kon­struk­cja za­in­spi­ro­wa­na jest cy­klem ży­cia ko­bie­ty mat­ki (pra­gnę, cze­kam, przy­cho­dzisz, je­steś, od­cho­dzisz, po­wsta­jesz).

Nie mia­ły­śmy wąt­pli­wo­ści, że wła­śnie ra­zem chce­my na­pi­sać książ­kę o ma­cie­rzyń­stwie jako mi­sji i po­wo­ła­niu. O by­ciu mamą w ra­do­snych chwi­lach, gdy dziec­ko przy­cho­dzi na świat, szczę­śli­wie roz­wi­ja się na na­szych oczach, jak i w mo­men­tach ab­so­lut­nie trud­nych, gdy trze­ba tu, na zie­mi po­że­gnać się z tą ma­leń­ką isto­tą.

Po­łą­czy­ła nas więź ma­cie­rzyń­ska, po pro­stu ludz­ka, ale rów­nież chy­ba ja­kaś dzien­ni­kar­ska wni­kli­wość. Bar­dzo szyb­ko mia­ły­śmy pew­ność, któ­re ko­bie­ty chce­my za­pro­sić do tego pro­jek­tu. Żad­na z nich nie od­mó­wi­ła.

W trak­cie roz­mów tak­że my doj­rze­wa­ły­śmy, zmie­nia­ły­śmy spoj­rze­nie na wie­le spraw, a czę­sto otwie­ra­ły­śmy oczy ze zdu­mie­nia i za­chwy­tu.

Wszyst­ko z du­żym spo­ko­jem, in­spi­ru­ją­cą ra­do­ścią i zwy­kłą przy­jem­no­ścią.

Na­sze Bo­ha­ter­ki w bar­dzo wie­lu kwe­stiach są do nas po­dob­ne, ale też cza­sa­mi zu­peł­nie inne – za­wsze jed­nak szcze­re, a przez to tak cie­ka­we i nie­po­wta­rzal­ne.

Dzię­ku­je­my Wam za każ­de sło­wo, któ­re wy­wo­ły­wa­ło nasz uśmiech, bar­dzo czę­sto łzy – za­wsze wzru­sze­nie.

Dzię­ku­je­my za Wa­szą otwar­tość i za­ufa­nie. Za świa­dec­two Wa­szej wia­ry i Wa­sze­go ży­cia.

Daga Duke

Jo­an­na Sztau­dyn­ger

Daga Duke, Jo­an­na Sztau­dyn­ger – żony i mamy wie­lo­dziet­ne. Daga jest pe­da­go­giem, pro­wa­dzi szko­le­nia m.in. z te­ra­pii uza­leż­nień, na­gry­wa au­dy­cje ra­dio­we, jest au­tor­ką ksią­żek W stro­nę Ży­cia i Ta­tu­aż. Jo­an­na – fi­lo­log, na co dzień jako re­dak­tor dba o tek­sty in­nych, cza­sa­mi pi­sze rów­nież swo­je.

Pra­gnę

Jed­ne z nas ma­rzy­ły o dziec­ku, gdy jesz­cze ba­wi­ły się lal­ka­mi. Inne znacz­nie póź­niej od­kry­wa­ły, że by­cie mamą to ich dro­ga. Nie­któ­re do­strze­ga­ły, że są na swo­im miej­scu, do­pie­ro gdy ro­dzi­ły ko­lej­ne dzie­ci. Ale to nie licz­ba dzie­ci, któ­re wy­da­ły­śmy na świat, świad­czy o na­szej otwar­to­ści na nie. Otwar­tość to brak lęku przed dzieć­mi, zgo­da na to, że są ta­kie, ja­kie są. Zgo­da na nie­prze­wi­dy­wal­ność i umie­jęt­ność od­naj­dy­wa­nia się w rze­czy­wi­sto­ści, któ­ra nie ukła­da się tak, jak so­bie za­pla­no­wa­ły­śmy. Nie­któ­re z nas idą krok da­lej – wca­le nie pla­nu­ją, są go­to­we na przy­ję­cie dziec­ka w każ­dym mo­men­cie. Taka po­sta­wa jed­nak nie bie­rze się zni­kąd. Wy­ni­ka z wia­ry we wła­sne moż­li­wo­ści, na­tu­ral­ne ob­da­ro­wa­nie, pre­dys­po­zy­cje (być może z tego też). Ale przede wszyst­kim bie­rze się z za­ufa­nia. Nie do sie­bie. Do Boga. Pew­ność, że je­ste­śmy w Jego rę­kach, po­zwa­la żyć od­waż­nie. Daje siłę, by po­stę­po­wać w zgo­dzie ze swo­imi prze­ko­na­nia­mi i kon­fron­to­wać się z tym, co „więk­szość” uwa­ża za „nor­mę”.

J.Sz.

Kin­ga

Nie mamy pla­nu na na­szą ro­dzi­nę. Ludz­kie ży­cie jest tak po­waż­ną spra­wą, że nie da się go zmie­ścić w ja­kichś ra­mach. Na­sze pro­gno­zy, kal­ku­la­cje, za­bie­ga­nie o bez­pie­czeń­stwo fi­nan­so­we czy ja­kieś wy­cho­waw­cze kon­cep­cje – są kru­chą ma­te­rią, ju­tro wszyst­ko może szlag tra­fić i tyle z na­szych pla­nów. Bóg jest moim Pa­nem, dla­te­go sta­nę­łam z mę­żem przed oł­ta­rzem, od­da­jąc Mu na­sze mał­żeń­stwo: Pa­nie, bądź z nami, chce­my Ci słu­żyć, nie chce­my żyć tyl­ko dla sie­bie, ale z Tobą dla in­nych. Nie mie­li­śmy wte­dy świa­do­mo­ści, co to ozna­cza w re­alu. Jak każ­da para, mie­li­śmy swo­je ma­rze­nia: może dwo­je, może tro­je dzie­ci, zo­ba­czy­my, jak bę­dzie z do­mem, pra­cą... I mie­siąc po ślu­bie przy­szła cięż­ka cho­ro­ba, po­tem na­stęp­na, i ciem­ność, w któ­rej trud­no nam się było spo­tkać. Przez rok wo­ła­łam do Boga: „Bło­go­sła­wi­łeś nam, Pa­nie, i co? To tyl­ko taka prze­no­śnia była? Taki żart?”. Wkrót­ce przy­szła obiet­ni­ca uzdro­wie­nia cia­ła i po­czął się nasz sy­nek. Zmarł przed swo­imi na­ro­dzi­na­mi. Jak te­raz na to pa­trzę, wi­dzę, że ta śmierć i wszyst­ko, co dzię­ki niej prze­ży­li­śmy, były jak przej­ście Pana – do­świad­czy­li­śmy Jego bli­sko­ści, tego, że On na­praw­dę jest w na­szym ży­ciu i chce w nim być. Tym ra­zem już na se­rio od­da­li­śmy Bogu swo­je wspól­ne ży­cie. Jemu ufa­my po­nad wszyst­ko, a jak przy­cho­dzi cza­sem zwąt­pie­nie, to przy­po­mi­nam so­bie, co Mu obie­cy­wa­li­śmy przy oł­ta­rzu i co On nam obie­cał w bło­go­sła­wień­stwie, i na­wra­cam się. Sta­ram się być Mu wier­na, tak jak On nie opu­ścił i nie opusz­cza nas. Gdy­by­śmy ze­chcie­li kie­dyś żyć po swo­je­mu, wiem, że Bóg po­zwo­li na to, nie urwie nam głów, nie spa­li też domu. Ale nie umia­ła­bym pro­sić Go o to wszyst­ko, co te­raz w bli­sko­ści i od­da­niu przy­cho­dzi mi z ła­two­ścią ma­łe­go dziec­ka. Był czas, że ży­łam po swo­je­mu, a tyl­ko w ta­ra­pa­tach ocze­ki­wa­łam, że Bóg mnie ura­tu­je, wes­prze, bo prze­cież ko­cha... Czy po­stę­pu­je­my tak z przy­ja­ciół­mi? Z Bo­giem tym bar­dziej nie wy­pa­da.

Nie pla­nu­je­my licz­by dzie­ci, nie trzy­ma­my ręki na pul­sie, sto­su­jąc ja­kieś ob­ser­wa­cje czy inne me­to­dy. Bie­rze­my pod uwa­gę to, że może nas być wię­cej, ale tej my­śli nie pod­po­rząd­ko­wu­je­my ży­cia. Nie mamy domu z pu­sty­mi po­ko­ja­mi, któ­re cze­ka­ją na na­stęp­nych ma­łych lo­ka­to­rów. Ro­bi­my nie­śmia­łe pla­ny na przy­kład na wa­ka­cje, ale nie we­szli­by­śmy w an­ty­kon­cep­cję, na­wet na­tu­ral­ną, żeby po­je­chać w wy­ma­rzo­ną po­dróż. To są zu­peł­nie nie­ade­kwat­ne kwe­stie, nie­po­rów­ny­wal­ne spra­wy. Wolę prze­su­wać pla­ny z po­wo­du dziec­ka, niż od­kła­dać ży­cie dziec­ka z po­wo­du swo­ich pla­nów.

Znaj­du­ję wol­ność w ta­kim ży­ciu, wol­ność że­glu­ją­ce­go po otwar­tym mo­rzu. Moja ro­dzi­na i moje mał­żeń­stwo jest moim okrę­tem, tu­taj przy­na­le­żę. Resz­ta? Może bę­dzie, może nie bę­dzie... Świat jest wspa­nia­ły, wie­le rze­czy mo­gła­bym jesz­cze ro­bić i zo­ba­czyć, ale to w służ­bie Bogu i ży­ciu, w by­ciu mat­ką i żoną, zy­sku­ję coś wiecz­ne­go, trwa­łe­go, co czy­ni mnie szczę­śli­wą i sytą ży­cia. O Abra­ha­mie Pi­smo świę­te mówi: zmarł syty ży­cia. My­ślę, że tyl­ko ży­cie w Bogu tę sy­tość może dać.

Bóg pra­gnie ob­da­rzać ży­ciem. W tym celu usta­no­wił mał­żeń­stwo i ze wzglę­du na tę zdol­ność – ro­dze­nia z mi­ło­ści – wy­niósł mał­żeń­stwo do świę­to­ści. Nie chce­my się temu sprze­ci­wiać, tym bar­dziej że sami z wła­snej woli sta­nę­li­śmy przed oł­ta­rzem. Od sied­miu lat je­ste­śmy mał­żeń­stwem i prze­ko­nu­je­my się cały czas, że po­słu­szeń­stwo i za­ufa­nie Bogu owo­cu­je Jego bło­go­sła­wień­stwem.

Cie­ka­wi mnie, czy bę­dzie nas wię­cej. Czy Bóg jesz­cze ko­goś nam po­wie­rzy. Gdy­by­śmy kie­dyś mie­li sami z sie­bie po­sta­no­wić, że wię­cej dzie­ci już nie po­cznie­my, że za­my­ka­my wą­tek ro­dze­nia, my­ślę, że bar­dzo by­ło­by to smut­ne. I że wy­ni­ka­ło­by z cze­goś smut­ne­go mię­dzy nami – może z cho­ro­by, może z lęku, nie­wia­ry albo sku­pie­nia się tyl­ko na so­bie. W ja­kimś sen­sie umie­ra wte­dy ro­dzi­na, ta­kie jej we­wnętrz­ne, go­rą­ce ją­dro. Coś się koń­czy. Je­śli de­cy­du­je o tym Bóg, może ła­twiej to przy­jąć..., ale i tak smut­no. Dla na­szych có­rek na­tu­ral­ne jest, że jesz­cze będą ja­kieś dzie­ci. Bo ubra­nek nie od­da­je­my, bo le­ża­czek po naj­młod­szym od­kła­dam na strych, bo za­baw­ki cho­wam do pu­deł­ka – może jesz­cze się przy­da­dzą. Ko­cham mo­je­go męża, a on ko­cha mnie, ży­je­my ra­zem, nie cho­ru­je­my – to ta­kie na­tu­ral­ne prze­cież, że mogą po­ja­wić się jesz­cze ja­kieś dzie­ci. Każ­de z nich to nowy czło­wiek. Lu­bię przy­glą­dać się, jak ten nowy ktoś zmie­nia całą ro­dzi­nę, wno­si coś od sie­bie, na­wią­zu­je przy­jaź­nie…

Gdzie­kol­wiek się po­ja­wi­my z na­szą trój­ką i wiel­kim psem, two­rzy­my barw­ną gro­mad­kę. Z re­gu­ły to są miłe re­ak­cje, od chi­cho­tów i ko­men­ta­rzy na­sto­la­tek w sty­lu: „o ja cie!” po sło­wa uzna­nia i gra­tu­la­cje od­wa­gi. Moż­na by na­praw­dę uwie­rzyć, że do­ko­nu­je­my cze­goś nie­sa­mo­wi­te­go. Ale to chy­ba sa­me­mu trze­ba do­świad­czyć, żeby się prze­ko­nać, że ro­dzi­na to je­den or­ga­nizm. Że to nie tak jak na przy­kład z licz­bą psów czy ge­ne­ral­nie wszel­ką chudo­bą – im wię­cej, tym wię­cej ro­bo­ty. Lu­bi­my być ze sobą, chęt­nie bie­rze­my dzie­cia­ki na so­bot­nie za­ku­py: je­ste­śmy ra­zem, jest we­so­ło, każ­dy ma swo­ją li­stę, ła­du­je co trze­ba do ko­szy­ka. Trwa to dłu­żej i wię­cej trze­ba mó­wić, ale cią­gle ro­bi­my coś ra­zem. Nie zgry­wa­my mę­czen­ni­ków, nie za­trud­nia­my też wo­kół sie­bie ar­mii po­moc­ni­ków, któ­rzy przej­mu­ją na­sze dzie­ci, że­by­śmy mo­gli cza­sem zro­bić coś in­ne­go niż umow­ne „prze­wi­ja­nie, kar­mie­nie, usy­pia­nie”. Dziec­ko to czło­wiek – ro­zu­mie, co się do nie­go mówi, i cze­go się od nie­go ocze­ku­je, da się w jego to­wa­rzy­stwie zro­bić nie­mal wszyst­ko. I mam wra­że­nie, że je­śli bu­dzi­my za­in­te­re­so­wa­nie, to wła­śnie w tym sen­sie – „pa­trz­cie, oni to ro­bią z dzieć­mi, i to z trój­ką na raz”.

Nasi ro­dzi­ce cie­szą się z każ­de­go no­we­go ma­lu­cha. Mat­ki wy­obra­ża­ją so­bie, że je­ste­śmy wy­koń­cze­ni i oka­zu­ją współ­czu­cie, że nie ko­rzy­sta­my z ży­cia jak inni. Na­ma­wia­ją na pod­rzu­ce­nie im dzie­ci albo za­mar­twia­ją się, skąd wziąć dla nas, bie­da­ków, pie­nią­dze na coś tam, cze­go rze­ko­mo bar­dzo po­trze­bu­je­my... Ale jest w tym głów­nie tro­ska i mi­łość, a nie ja­ka­kol­wiek oce­na. Trud­no się dzi­wić – już te­raz, z tą tró­jecz­ką, mamy wię­cej dzie­ci niż nasi ro­dzi­ce wpi­su­ją­cy się w mo­del „dwa plus dwa, plus M4”.

Mama jest we­so­ła, gdy nie boli ją gło­wa.

A nie lubi, jak jej się coś nie uda.

(Zo­sia)

Ane­ta

Ni­gdy nie ma­rzy­łam o dzie­ciach. Wręcz prze­ciw­nie, za­nim zo­sta­łam mamą, na­wet w cza­sie, gdy przez wie­le lat nie mo­głam zajść w cią­żę, wi­dok ko­bie­ty z wóz­kiem na uli­cy nie bu­dził we mnie za­zdro­ści. Od­wrot­nie: żal mi było tych ma­tek, bo wy­da­wa­ły mi się zmę­czo­ne i, co gor­sze, wy­nu­dzo­ne.

Za­zdro­ści­łam na­to­miast… ko­bie­tom w cią­ży. I wo­bec ta­kich ni­gdy nie prze­szłam obo­jęt­nie, na­wet te­raz wzbu­dza­ją moje za­in­te­re­so­wa­nie. Ma­rzy­łam, żeby być w cią­ży. Bo wy­da­wa­ło mi się, że to jest coś nie­sa­mo­wi­cie fa­scy­nu­ją­ce­go i ta­jem­ni­cze­go: współ­uczest­ni­czyć w pro­ce­sie stwa­rza­nia przez Boga no­we­go ży­cia.

Kie­dy od­kry­łam po­wo­ła­nie do mał­żeń­stwa, było dla mnie oczy­wi­ste, że będę mat­ką. Było to też oczy­wi­ste dla mo­je­go męża, bo w jego ro­dzi­nie wszy­scy za­wsze po­wta­rza­ją, że „w domu ni­gdy nie ma za dużo szkla­nek i dzie­ci, bo szklan­ki się wy­tłu­ką, a dzie­ci wyj­dą z domu”.

Dla mnie było ja­sne, że bę­dzie­my mieć dzie­ci, ale ra­czej z ak­cen­tem na „mieć”. Wy­da­wa­ło mi się, że dzie­ci mi się po pro­stu na­le­żą i wy­star­czy, że zro­bi­my co trze­ba, a w od­po­wied­nim mo­men­cie, w tym, w któ­rym nam naj­bar­dziej od­po­wia­da, dziec­ko się po­ja­wi.

W pierw­szym roku mał­żeń­stwa cie­szy­łam się, że nie za­cho­dzę w cią­żę, bo nie mie­li­śmy miesz­ka­nia, a w pra­cy mia­łam nie­pew­ną sy­tu­ację ze wzglę­du na cza­so­we umo­wy.

W ko­lej­nym roku by­łam już bar­dziej otwar­ta na dziec­ko, ale we­dług mo­ich ob­li­czeń mo­gło­by przyjść na świat tyl­ko mię­dzy paź­dzier­ni­kiem a lu­tym. W prze­ciw­nym wy­pad­ku nie prze­dłu­żo­no by mi ko­lej­nej umo­wy o pra­cę.

W ko­lej­nych la­tach czu­łam już co­raz więk­sze par­cie, bo zbli­ża­ły się moje trzy­dzie­ste uro­dzi­ny, a wszy­scy w koło po­wta­rza­li, że pierw­sze dziec­ko naj­le­piej uro­dzić przed tą ma­gicz­ną datą.

I tak mi­jał czas… Mia­łam żal do Boga, że nie wy­słu­chu­je mo­ich próśb. Ale po­nie­waż by­łam szcze­ra wo­bec Nie­go i sie­bie sa­mej, od­kry­wa­łam ko­lej­ne praw­dy o Nim i o so­bie sa­mej. Że chcia­łam dziec­ka, bo był to ko­lej­ny punkt w moim pla­nie na ży­cie; że to Bóg jest przede wszyst­kim Daw­cą ży­cia: lu­dzie mogą być stu­pro­cen­to­wo płod­ni i współ­żyć w sa­mym środ­ku do­kład­nie wy­li­czo­nej owu­la­cji, a i tak to nie od nich za­le­ży, czy po­wsta­nie nowe ży­cie… Bar­dzo ja­sno zro­zu­mia­łam, że ten mo­ment stwa­rza­nia no­we­go ży­cia zna tyl­ko Bóg. I że tyl­ko On de­cy­du­je o po­wsta­niu każ­de­go czło­wie­ka. Uświa­do­mi­łam so­bie, że każ­de nowe ludz­kie ży­cie jest da­rem. Ale wte­dy bo­la­ło mnie, że my tego daru nie mo­że­my otrzy­mać.

Nie chcia­łam ad­op­to­wać dziec­ka, chcia­łam być w cią­ży i już. Czu­łam się strasz­li­wie zra­nio­na przez Boga i wy­da­wa­ło mi się, że każ­da myśl, któ­ra po­ja­wia­ła się w mo­jej gło­wie na te­mat ewen­tu­al­nej ad­op­cji, rani mnie jesz­cze bar­dziej i jesz­cze bar­dziej po­ni­ża. – Su­per – my­śla­łam – nie dość że nie mogę zajść w cią­żę z nie­wia­do­mych po­wo­dów (z me­dycz­ne­go punk­tu wi­dze­nia wszyst­ko jest OK) i to już jest dla mnie wy­star­cza­ją­ca hań­ba, to jesz­cze su­ge­ru­je mi się, że­bym ad­op­to­wa­ła ja­kieś obce dziec­ko. Kie­dyś mąż wspo­mniał mi­mo­cho­dem, że może by­śmy ad­op­to­wa­li – my­śla­łam, że mnie szlag tra­fi. Nie mia­łam ocho­ty ro­bić z sie­bie sio­stry mi­ło­sier­dzia, mia­łam wy­star­cza­ją­co dużo wła­snych ran do li­za­nia.

Pew­ne­go razu po przyj­ściu z pra­cy coś we mnie pę­kło. By­łam sama w domu. Usia­dłam przy biur­ku, roz­pła­ka­łam się i na­pi­sa­łam list do… Boga. Wy­gar­nę­łam Mu wszyst­ko, co mi le­ża­ło na ser­cu. Na­pi­sa­łam, że już nie mam siły, że się pod­da­ję, bar­dzo chcia­ła­bym być mat­ką, bo czu­ję, że chcia­ła­bym pro­wa­dzić ko­goś do Boga od uro­dze­nia, trosz­czyć się o nie­go, ko­chać, mo­dlić się… Na­pi­sa­łam, że nie chcę ad­op­to­wać, na pew­no nie zgło­szę się do żad­ne­go ośrod­ka ad­op­cyj­ne­go, bo to po­nad moje siły, ale je­śli On ma taki plan, że­by­śmy ad­op­to­wa­li dziec­ko, to niech wszyst­ko sam za­ła­twi – ja pal­cem nie ki­wnę. Nie mam na to ani siły, ani ocho­ty!

Ela

Po­cho­dzę z du­żej, ko­cha­ją­cej się ro­dzi­ny. Mia­łam ośmio­ro ro­dzeń­stwa. Wszy­scy sto­imy za sobą mu­rem. Duża ro­dzi­na była dla mnie ogrom­nym ubo­ga­ce­niem. Moja mama dała nam dużo mi­ło­ści i po­świę­ca­ła wie­le cza­su. Ro­dzeń­stwo uczy­ło się grać na in­stru­men­tach, ja po­szłam na pry­wat­ne lek­cje an­giel­skie­go. I były to nie­zwy­kłe lek­cje, bo choć an­giel­skie­go nie po­ję­łam, na­uczy­ciel zo­stał moim mę­żem.

Cza­sy, w któ­rych się wy­cho­wy­wa­łam, były znacz­nie bied­niej­sze, ale wspo­mi­nam je jako bar­dzo szczę­śli­we. Lu­dzie nie pa­trzy­li na do­bro­byt tak jak dzi­siaj. Ro­dzi­na była naj­więk­szą war­to­ścią.