Małe zbrodnie - Magdalena Majcher - ebook + książka

Małe zbrodnie ebook

Magdalena Majcher

4,5
34,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

W 2000 roku w niewielkiej wsi na Mazowszu zostały znalezione zwłoki noworodków. Sprawa spotkała się z ogromnym zainteresowaniem mediów. Do Wrotnowa przyjechali dziennikarze z lokalnych i krajowych stacji telewizyjnych. O makabrycznym znalezisku pisały również raczkujące dopiero w Polsce portale internetowe. Szybko zatrzymano matkę dzieci, sprawa ucichła, a akta pokrył kurz.

Magdalena Majcher sięgnęła do akt sądowych, aby odtworzyć historię kobiety, którą media i społeczeństwo okrzyknęły dzieciobójczynią. To powieść o codziennym dramacie, który doprowadził do tragedii. Dramacie, któremu można było zapobiec, gdyby inni nie odwracali wzroku i nie zatykali uszu.

"Małe zbrodnie" to inspirowana prawdziwymi wydarzeniami powieść, która jest jak życie – nigdy nie czarno-białe.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 299

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
pannab

Dobrze spędzony czas

Na początku podchodziłam do niej na chłodno. Aż w pewnym momencie pojawiło się więcej szczegółów historii i zrobiło się... Ciężko, smutno. Postawiłam się na miejscu bohaterki i zrobiło mi się jej żal. Bardzo mną ta książka wstrząsnęła, poruszyła. I jednocześnie wkurzyła, bo wiem, że takie sytuacje mają miejsce.
00

Popularność




Magdalena Majcher

MAŁE ZBRODNIE

Copyright © by Magdalena Majcher, MMXXII

Wydanie I

Warszawa MMXXII

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Temu, który gasi za mną wszystkie pożary

***

Najbardziej wstrząsające w tej historii jest to, że wydarzyła się naprawdę.

Prolog

1.

Od: Prokuratura Rejonowa Węgrów

Do: Posterunek Policji w Miedznie

W załączeniu uprzejmie przesyłam pismo anonimowe bez daty w celu sprawdzenia podanych faktów i udzielenia odpowiedzi o poczynionych ustaleniach.

Doniesienie

Szanowna Prokuraturo chcę powiadomić Prokuraturę, co się dzieje we Wsi Wrotnów, Gmina Miedzna Pow. Węgrów Woj. Mazowieckie. Wyszła na jaw wielka zbrodnia której już czas zapobiec. żona (…) rodziła dzieci a dzieci byli im niepotrzebne to mąż (…) z moim teściem (…) w jakiś tam sposób te dzieci uśmiercali i za stodoło ich zakopywali i zrobili za stodoło cmętarzysko. Więc ja uważam że gdyby Prokuratura Okręgowa chciała się tą sprawą zająć to można by było przysłać policję ze psami to napewno by się znalazło ze czworo. dzieci i żona (…) musiała odejść bo się kłócił z nią i teraz mnie sąd przysądził płacić tysiąc nowych złotych alimentów. a on ma 39 lat i ma już rente i ma gospodarstwo i jeszcze pracuje na budowie i chłop zdrowy jak koń za co on dostał tą rente a ja niemam środków do życia.

mam nadzieje że Prokuratura Okręgowa w Warszawie zajmie się tą sprawą1.

Przekierowano do Prokuratury Rejonowej w Węgrowie.

2.

Węgrów, 07.06.2000

Notatka urzędowa

W dniu 2000.06.07 pełniłem służbę dyż. KPP w Węgrowie. O godz. 14.05 zostałem powiadomiony przez PP Miedzna, że w (…) ujawniono zwłoki niemowlęce. (…)

Powiadomiono dyż. KWP Radom2.

3.

Kierowca niebieskiego żuka gwałtownie zmienił pas na lewy, zmuszając w ten sposób innych użytkowników drogi do nagłego hamowania. Wzrok kierującego dostawczakiem spotkał się we wstecznym lusterku ze wzrokiem kierowcy skody felicii.

– Spierdalaj, urzędasie – mruknął pod nosem Jarek, którego Lidia nienawidziła szczerze od dnia, kiedy go poznała.

Po prawdzie Lidia nienawidziła wszystkich mężczyzn, więc nie było w tym nic dziwnego, ale Jarek był wyjątkowo nieprzyjemnym typem. Lidia najchętniej wysiadłaby z żuka tutaj, na samym środku mostu Poniatowskiego, ale musiała z czegoś żyć, a tak się składało, że Jarek miał jedną niezaprzeczalną zaletę – płacił więcej niż inni. Kobieta wbiła więc wzrok w mętną Wisłę za oknem i nawet się nie skrzywiła, kiedy on zaczął swoją standardową przemowę o tym, że za komuny było lepiej. Lidia już wielokrotnie miała na końcu języka uwagę, że tacy jak on nie dorobiliby się w Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, ale ostatecznie za każdym razem decydowała się zignorować tyradę Jarka. Tak było bezpieczniej. Pierwszego czerwca dostała wypłatę. Cały tysiąc nowych złotych. Tysiąc złotych! Kiedy sprzedawała bułki w przejściu pod Dworcem Centralnym, wyciągała maksymalnie sześćset, z czego czterysta szło na opłaty za mieszkanie. Teraz miała cel: wyobrażała sobie, że kupi coś dzieciakom i pojedzie do Wrotnowa. Tak, odwiedzi dzieci! Na samą myśl jej usta ułożyły się w szeroki uśmiech.

– Co cię tak bawi? – spytał Jarek, który od dłuższego czasu przypatrywał się swojej pracownicy.

Dziwna była ta kobieta. Jarek nie pytał o jej przeszłość, bo co go to interesuje, ale przecież musiała jakąś mieć. Zbliżała się do czterdziestki, a nigdy nie słyszał, żeby opowiadała o dzieciach, mężu czy chociaż byłym mężu. Na jej zniszczonej życiem twarzy było widać cień dawnej atrakcyjności, Jarek nie wierzył więc, że była starą panną. Wiedział tylko, że przyjechała do Warszawy z jakiejś wsi pod Siedlcami i że w stolicy mieszka jej siostra. Lidia tyle powiedziała mu na rozmowie o pracę, jeśli tak w ogóle można nazwać tę pogawędkę, którą odbyli. Jarek nie przeprowadzał żadnej rekrutacji, bo i po co? Liczyła się tylko chęć do pracy. O uczciwość nie zabiegał, bo miał na mieście swoich ludzi. Gdyby któraś z pracujących dla niego kobiet postanowiła go oszukać, wiedziałby o tym, zanim ona wcieliłaby swój zamiar w życie.

Lidia wzruszyła ramionami, co wystarczyło za odpowiedź. Nie miała ochoty na rozmowę. Nie z nim, nie w tym śmierdzącym sprowadzanymi zza wschodniej granicy papierosami samochodzie, nie w oparach wczorajszego bimbru. Jarek codziennie podrzucał ją przed Stadion Dziesięciolecia i codziennie czuć było od niego alkohol.

Żuk skręcił gwałtownie. Jeszcze chwila, a będą na miejscu. Lidia odruchowo spojrzała w niebo. Zapowiadał się słoneczny i ciepły dzień. Coraz częściej łapała się na tym, że pogoda jest jedyną zmienną, od której uzależnia swój nastrój. W takie dni jak ten łatwiej jej wystać na zewnątrz. Czerwiec przyniósł poprawę pogody. Na szczęście, bo maj był kapryśny, zdarzały się poranki z temperaturą nieprzekraczającą ósmej kreski powyżej zera. Zanim nadeszło południe i zrobiło się ciepło, Lidia nie czuła już palców u dłoni i stóp. Z przerażeniem myślała wtedy o zimie. Poprzednią spędziła w podziemiach Dworca Centralnego, ale wiedziała, że tam już nie wróci. Tysiąc złotych! Nigdy tyle nie zarabiała.

– No, wysiadaj – zakomenderował Jarek, kiedy już zaparkował stosunkowo niedaleko głównego wejścia na stadion.

Lidia bez słowa szarpnęła za klamkę i wyskoczyła z samochodu. Obejrzała się za siebie, licząc na to, że tym razem mężczyzna pomoże jej z tymi wszystkimi kartonami, ale nadzieja okazała się płonna. Dziś znów obudziła się z potwornym bólem kręgosłupa. Z trudem wstała z łóżka. W jej głowie pojawiła się nawet myśl, żeby po prostu nie pójść do pracy, natychmiast jednak zastąpiła ją inna: tysiąc złotych. Prezenty dla dzieci. Słodycze. Zawsze powtarzała swoim synom i córce, że są rzeczy, których nie można kupić za żadne pieniądze, a teraz – proszę, sama zamierzała kupić ich uwagę. Jeśli czegoś w swoim życiu żałowała, to właśnie tego, że nie walczyła wystarczająco mocno o dzieci. Okazała się za słaba. Nie umiała znaleźć słów, aby wytłumaczyć im, że w pewnym momencie życie postawiło ją przed wyborem: przetrwanie albo dzieci.

Na szczęście nie musiała taszczyć tych kartonów zbyt daleko. Nieporęcznie, wiadomo, bo schodami w górę, ale dystans nie był duży. Lidia obróciła cztery razy. Przez chwilę jeszcze wpatrywała się w odjeżdżającego niebieskiego dostawczaka, w myślach złorzecząc Jarkowi, po czym powoli ruszyła w stronę swojego namiotu. Szła ze wzrokiem wbitym w czubki znoszonych adidasów. Kiedy dostała wypłatę, przez głowę nawet przemknęło jej, aby kupić sobie porządne buty, ale szybko uznała, że to zbędna ekstrawagancja. Dopóki te nie były dziurawe, nie potrzebowała nowych. Poczuła na sobie czyjeś spojrzenie i odruchowo się obróciła. Wzdrygnęła się, kiedy jej wzrok napotkał wysokiego Rosjanina, który kręcił się często po stadionie. Mężczyzna miał w sobie coś, co sprawiało, że Lidia się go bała. Nie wiedziała, czy to kwestia postawnej sylwetki, pełnego wyższości spojrzenia, kpiącego uśmiechu czy może raczej mieszaniny wszystkich tych czynników, ale jej wewnętrzny radar wył głośno za każdym razem, kiedy mijała przybysza zza wschodniej granicy. Skinęła mu tylko głową na dzień dobry i przyspieszyła kroku. Była już prawie na miejscu, kiedy natknęła się na dwóch policjantów ze stołecznej komendy. Nosili się po cywilnemu, ale bez trudu ich rozpoznała. Pięć tygodni spędzonych na Stadionie Dziesięciolecia w zupełności wystarczyło, by nauczyć się wyłapywać w tłumie funkcjonariuszy. Zadrżała. Pracowała na czarno i mimo że nikt na Jarmarku Europa nie miał stosownych papierów, Lidia zawsze się obawiała, że policjanci zainteresują się właśnie nią. Wiedziała wprawdzie, że warszawscy funkcjonariusze mają na stadionie ciekawsze zajęcia niż sprawdzanie legalności zatrudnienia, ale i tak żyła w wielkim strachu.

Otworzyła pierwszy z kartonów i zaczęła wyciągać z niego bluzy z ogromnym logo jednej z amerykańskich firm odzieżowych. Oczywiście nieoryginalne. Ukradkiem nasłuchiwała rozmowy policjantów z którymś z handlarzy. Kiedy w ogólnym gwarze wyłapała słowo „spirytus”, rozluźniła się. Dzień jak co dzień.

Uwinęła się z wyładowaniem towaru w piętnaście minut. Słońce świeciło już wysoko nad Pragą – chyba Południe, bo Lidia nigdy nie mogła zapamiętać, która to Praga-Południe, a która Praga-Północ. Te dzielnice przenikały się bez wyraźnej granicy. Lidia zdecydowanie wolała lewobrzeżną część Warszawy, ale tu, na Pradze, czuła się bardziej swojsko, jak w domu, którego nie miała. Przebywała wśród swoich: życiowych rozbitków, których jedynym celem było przetrwać.

4.

Joanna przystanęła w cieniu wiekowej lipy. Położyła reklamówki na chodniku. Niby nie było upalnie, trochę powyżej dwudziestu stopni, ale Joanna od jakiegoś czasu zmagała się z uderzeniami gorąca. Nigdy głośno by się do nich nie przyznała, bo oznaczały, że jej kobiecość się kończy, a Joanna nade wszystko obawiała się upływu czasu. Zawsze miała z tym problem. Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że życie myślami o przeszłości jeszcze bardziej ją przygnębia, ale cóż mogła poradzić na to, że tęskniła za tym, co utracone, a szara codzienność nie dostarczała jej satysfakcji?

Ten dzień z góry był spisany na straty. Budzik nie zadzwonił, autobus uciekł jej sprzed nosa, w pracy wylała kawę na swoją ulubioną spódnicę, a na dodatek koleżanka się zwolniła, przez co Joanna w najbliższym czasie będzie musiała brać nadgodziny. Dużo nadgodzin. W drodze powrotnej zaszła do jednego z marketów, które wyrastały jak grzyby po deszczu na każdym warszawskim osiedlu, a których Joanna szczerze nienawidziła, choć i tak je odwiedzała, bo w jednym miejscu mogła kupić wszystko, czego potrzebowała. Problem polegał na tym, że za każdym razie przy kasie okazywało się, że musi zapłacić więcej, niż planowała wydać. Przyjemnie chodziło się po sklepie z koszykiem, do którego ładowało się, co popadnie, ale mniej przyjemnie było za to wszystko płacić. Teraz jeszcze trzeba donieść siatki do domu, a ich uchwyty boleśnie wrzynały się w ręce.

Postanowiła zapalić. Wyjęła z torebki paczkę czerwonych viceroyów, wsunęła jednego między wargi, odpaliła i mocno się zaciągnęła. Nigdzie się nie spieszyła. Wprawdzie w domu czekał na nią mąż, ale czasy, kiedy biegła do niego jak na skrzydłach, już dawno odeszły w niepamięć. Mieli po czterdzieści kilka lat, a ich małżeństwo było takie samo jak wielu ich równolatków – poprawne. Dzieci wyrosły i miały swoje sprawy. Jak Joanna zna życie, pewnie nawet nie ma ich w domu. Szwendają się gdzieś po osiedlu i wrócą po dwudziestej drugiej.

Zgasiła niedopałek czubkiem buta i, krzywiąc się przy tym oraz wzdychając, podniosła z ziemi reklamówki. Doczłapała do klatki schodowej i z uczuciem ulgi weszła do windy. Otwierając drzwi do mieszkania, w myślach zastanawiała się, co przygotuje na jutrzejszy obiad. Zapowiadało się, że znów wróci do domu po dwudziestej, musiała więc zrobić coś, co te darmozjady, jak z czułością myślała o swoich nastoletnich dzieciach, będą mogły sobie odgrzać. W przedpokoju natknęła się na Cezarego, co ją trochę zdziwiło, bo mąż rzadko wychodził z salonu, gdzie oddawał się swojej ulubionej czynności – oglądaniu meczów. Joanna przeklinała dzień, w którym zgodziła się na ofertę kablówki poszerzoną o programy sportowe. Kiedy Cezary jej to zasugerował, machnęła ręką, bo przecież nasi nie grają codziennie, jednak szybko okazało się, że niemal każdego dnia jest jakiś mecz. Spodziewała się, że mąż przepadnie, kiedy zacznie się Euro, tego roku organizowane w Belgii i Holandii, ale – na litość boską – do turnieju został prawie cały miesiąc, a ona codziennie słyszała o Zidanie, Pérezie, Figo czy innym Tottim.

– Dzwoniła policja. – Cezary natychmiast przeszedł do rzeczy.

Joanna położyła reklamówki na podłodze i rzuciła mężowi zaniepokojone spojrzenie. „Dzwoniła policja” nigdy nie brzmi dobrze, nawet jeśli jest się spokojnym, praworządnym obywatelem i nie ma się nic na sumieniu.

– Czego chcieli? – zapytała, rozmasowując obolałe dłonie.

– Szukają twojej siostry – wyjaśnił Cezary, ale natychmiast się zorientował, że żona ma więcej niż jedną siostrę. – Lidii – dodał.

Joanna poczuła ukłucie niepokoju. Delikatne, nie na tyle mocne, aby się zdenerwować, ale jednak wystarczająco silne, by przez głowę przetoczyły się jej czarne myśli. Nie brała pod uwagę, że policja mogłaby poszukiwać jej siostry jako podejrzanej o coś złego, ale jednak niepewność pozostała. Lidia, odkąd wyprowadziła się od męża, kompletnie sobie nie radziła. Przed rokiem Joanna wyciągnęła ją z noclegowni dla bezdomnych. Pożyczyła jej ubrania, pomalowała ją i osobiście zaprowadziła do pośredniaka. Lidia niby stanęła na nogi, ale Joanna nie miała pewności, jak sobie teraz radzi. Siostra nie odzywała się do niej od kilku tygodni.

– Powiedzieli ci coś więcej? – zainteresowała się. – Mówili, dlaczego jej szukają?

– Nie. Ten policjant ma dzwonić po dwudziestej, czyli… – Cezary spojrzał na zegarek – właściwie zaraz.

– Zanieś te reklamówki do kuchni – zarządziła Joanna.

Mężczyzna bez słowa wykonał polecenie, po czym wrócił przed telewizor. Najwyraźniej wypowiedział już dzienny limit słów.

Joanna postanowiła, że ugotuje pomidorową. Wprawdzie robiła tę zupę trzy dni temu, ale wszyscy domownicy ją lubili, była szybka w przygotowaniu, a ryzyko, że odgrzewające ją dzieci puszczą dom z dymem, było niewielkie. Obierała właśnie marchewkę, kiedy zadzwonił telefon.

– Ja odbiorę! – rzuciła i szybkim krokiem przeszła do przedpokoju, gdzie na ścianie wisiał aparat.

Cezary nawet nie zareagował, zupełnie jakby nie odnotował, że w mieszkaniu rozlega się głośny, wwiercający się w głowę sygnał, choć przecież mecz musiał się skończyć, bo mężczyzna uporczywie zmieniał kanały.

Joanna zacisnęła dłonie na słuchawce.

– Słucham. – Głos jej zadrżał.

– Dobry wieczór. Komenda Powiatowa Policji w Węgrowie się kłania, młodszy aspirant Arkadiusz Lewicki. – Mężczyzna wyrzucił z siebie na jednym wydechu. – Czy rozmawiam z panią Joanną Zatorską?

– Przy telefonie.

– Bardzo się cieszę, że panią zastałem. Szukam pani siostry, Lidii Gładoch. Czy wie pani, pod jakim adresem można ją zastać?

Joanna powinna była już się przecież przygotować do tej rozmowy, a jednak nie potrafiła zebrać myśli.

– Nie mam pojęcia – przyznała. – Moja siostra… no cóż, ona nie ma stałego miejsca pobytu.

– Tak, to już ustaliliśmy.

– A o co chodzi? Może ja będę potrafiła jakoś pomóc?

– Spokojnie, pani Lidia jest świadkiem w sprawie rozwodowej i dostałem polecenie, żeby ustalić jej miejsce zamieszkania.

– Naprawdę komenda powiatowa musi się tym zajmować? – zdziwiła się Joanna.

Po drugiej stronie zapadła cisza.

– Chyba nie powinienem dzielić się z panią moimi prywatnym poglądami na ten temat. – Policjant się zaśmiał, ale Joanna wyczuła w tym fałsz.

– No dobrze – skapitulowała. – Ale obawiam się, że nie pomogę. Tak jak powiedziałam, nie wiem, gdzie moja siostra teraz przebywa. Jeśli ją spotkam, to oczywiście przekażę, że pan dzwonił, ale to wszystko, co mogę zrobić. Może nasza matka więcej by panu powiedziała? – zasugerowała, bo nagle taka myśl zrodziła się w jej głowie.

– Już się kontaktowaliśmy z pani mamą, ale ona też nie zna adresu pani Lidii. No nic, będę szukał dalej.

– A nasz brat? Mogę podać panu numer telefonu do niego, ale nie gwarantuję, że będzie coś wiedział.

– Proszę dyktować.

Joanna krzyknęła na męża, żeby ściszył ten przeklęty telewizor, i podała policjantowi ciąg cyfr. Nie zdążyła się rozłączyć, kiedy Cezary krzyknął z salonu:

– Musisz to zobaczyć!

Joanna przewróciła oczami, odwiesiła słuchawkę i poszła do dużego pokoju. Już otworzyła usta, aby się odezwać, ale obraz na ekranie odbiornika zainteresował ją na tyle, że bezwiednie opadła na kanapę i w napięciu śledziła bieg przedstawianych wydarzeń.

– A to nie jest ta wieś, w której mieszkała Lidia? – Cezary przeniósł wzrok z telewizora na swoją żonę.

Nigdy nie widział Joanny tak przerażonej jak w tej chwili.

Rozdział 1

1.

Starszy sierżant Kamil Banasiak minął sklep spożywczy. Kątem oka dostrzegł siedzących na schodach stałych bywalców, ale chwilowo nie miał ani czasu, ani ochoty się z nimi użerać. Nadepnął mocniej na pedał gazu, na co silnik służbowego poloneza głośno zawył. To był jego pierwszy dzień w pracy po zwolnieniu lekarskim i od samego rana ślęczał nad dokumentami, które musiał uporządkować, jeśli nie chciał w nich utonąć. Chwilę po trzynastej, kiedy do końca dniówki zostały mu mniej niż dwie godziny, zorientował się, że wśród nikomu niepotrzebnych papierów znajduje się pismo od prokuratora rejonowego z Węgrowa. Nie mógł go zlekceważyć, więc chwilowo musiał porzucić marzenia o pierogach, które obiecała ulepić jego żona, i, chcąc nie chcąc, pojechał do Wrotnowa. Wciąż liczył na to, że zdąży obrócić w dwie strony przed piętnastą, bo o tej godzinie miał zamiar zamknąć posterunek w Miedznie na cztery spusty.

Jeszcze dwa lata temu żałował, że utknął w tej dziurze, ale teraz widział same plusy: praca od siódmej do piętnastej, święty spokój i wysoka wykrywalność wykroczeń, bo jak Kowalski pocisnął osiemdziesiąt na pięćdziesiątce, to cała wieś o tym huczała. O przestępstwach, rzecz jasna, nie mogło być mowy. Bo i kto miałby tu ich dokonywać? Jedynymi zajęciami Banasiaka były ganianie się z lokalną młodzieżą popijającą tanie wino w krzakach i niekończące się dyskusje z pijaczkami – „pisz pan ten mandat, ja i tak nie zapłacę, a komornik mi nie ściągnie, bo nie ma z czego”. Cenił sobie tę przewidywalność. Marzenia o wyższej grupie zaszeregowania porzucił niedługo po trzydziestce. Kiedy był młody i gniewny, chciał zmieniać świat. Widział się co najmniej w Węgrowie, oczywiście w wydziale kryminalnym, a może i wyżej, w Warszawie na przykład. Skrycie zazdrościł swoim kolegom ze stołecznej komendy. Gonili się po mieście z pruszkowskimi, strzelali, i to nie w opony, ale do ludzi, przejmowali transporty narkotyków, układali się zarówno z politykami, jak i z gangsterami. I te kobiety, dobry Boże! Banasiak nigdy nie zdradził swojej Grażynki, bo i nie miał z kim, ale był pewien, że gdyby pracował w Pałacu Mostowskich, okazja sama by go znalazła. Może nawet w końcu użyłby swojego P-64? Początkowo czuł, że cztery ściany posterunku go ograniczają, ale w pewnym momencie doszedł do wniosku, że w życiu najważniejszy jest święty spokój.

Kiedy więc zapoznał się z treścią anonimowego listu, poczuł złość. Co za debil, ten gość, który to napisał. Że też zachciało mu się ludziom głowę zawracać głupotami. Wyszła na jaw wielka zbrodnia, we Wrotnowie, kurwa jego mać, dobre. Banasiak najchętniej wyrzuciłby ten list do kosza i zapomniał o całej sprawie, ale skoro prokurator z Węgrowa prosił, nie było wyjścia, trzeba było ruszyć dupę.

Odnotował, że na widok oznakowanego poloneza klientela lokalnego sklepu schowała butelki z piwem za plecy, i roześmiał się głośno. Sam nie wiedział dlaczego, ale dostrzegł w tym coś bardzo zabawnego – on jedzie tropić sprawców wielkiej zbrodni, a pijaczki myślą, że to oni znajdują się w kręgu jego zainteresowania.

Banasiak znał oczywiście rodzinę Gładochów, jak zresztą wszystkich mieszkańców gminy Miedzna. W samym Wrotnowie mieszkało mniej niż pięćset osób, a połowa była ze sobą spokrewniona lub spowinowacona. Banasiak już dawno przestał się orientować, kto jest czyim zięciem, bratankiem, szwagrem czy wujem. Grażynka była zdecydowanie lepsza w te klocki. A bycie plotkarką to wbrew pozorom bardzo przydatna cecha małżonki stróża prawa, choć Banasiak musiał się pilnować, żeby nie zdradzać jej tajemnic służbowych, tak jakby jakieś tajemnice mógł mieć na tym posterunku w Miedznie.

Gładochowie byli jedną z licznych we wsi rodzin wielodzietnych, wielopokoleniowych i w ogóle wszystko wielo… Mieli spore gospodarstwo, chyba z dziesięć hektarów, które stanowiło główne źródło utrzymania całej familii. Młody Gładoch – który wprawdzie był już przed czterdziestką, ale stary jeszcze żył, więc siłą rzeczy ten musiał być młody – dorabiał gdzieś na budowie, o czym poinformowała Banasiaka Grażyna. Z rok temu zostawiła go żona, o czym starszy sierżant, rzecz jasna, również wiedział od swojej małżonki. Normalna rodzina, jakich wiele na mazowieckiej wsi. Niczym się nie wyróżniali, dobrze żyli z sąsiadami, nie zadzierali nosa i nie wtrącali się w nie swoje sprawy. Córki Gładochów powychodziły za mąż po okolicznych wsiach, a na gospodarstwie został on, młody Gładoch, bodajże Adam, o ile Banasiak czegoś nie pokręcił, bo miał to do siebie, że swojej żony słuchał uważnie, ale jego zainteresowanie kończyło się po jakichś dziesięciu sekundach.

Banasiak zaparkował, a raczej porzucił poloneza na poboczu. Jeszcze kilka dni wcześniej koła ugrzęzłyby w błocie, bo trzecia dekada maja upłynęła pod znakiem ulewnych deszczy, ale od tygodnia świeciło słońce i starszy sierżant mógł zostawić auto przy płocie Gładochów bez obaw, że będzie musiał dzwonić po wyciągarkę. Zawahał się przed wejściem na podwórze. Kątem oka dostrzegł kręcącą się w gospodarstwie obok kobietę i to od niej postanowił zacząć rozpytanie. Jedna z córek Gładochów mieszkała z mężem i dziećmi po sąsiedzku. Banasiak właściwie nie planował z nią rozmawiać, ale skoro sama się nawinęła, dlaczego by nie skorzystać z okazji? Okazja – to słowo klucz, które czyni nie tylko złodzieja, ale też policjanta, z czego starszy sierżant, choć nie mógł pochwalić się zbyt wieloma sukcesami w pracy, doskonale zdawał sobie sprawę. Zmusił się do tego, aby groźnie wyglądać, i odchrząknął głośno. Kobieta najwyraźniej zamierzała wrócić do domu, ale policjant w porę ją ubiegł.

– Dzień dobry, czy możemy chwilę porozmawiać? – zapytał, szybkim krokiem podchodząc do córki Gładochów.

Magdalena Musialik zmierzyła go przenikliwym spojrzeniem, po czym wzruszyła ramionami, jak gdyby wszystko jej było jedno.

– Proszę – rzuciła jednak zaciekawionym tonem.

– Ja w takiej delikatnej sprawie… – zaczął niepewnie, intensywnie zastanawiając się, jak do licha ma zapytać tę kobietę, czy w gospodarstwie jej rodziców przypadkiem nie zakopano zwłok dzieci jej brata. – Bo widzi pani, dostaliśmy list. Pewien bardzo niepokojący list.

– List? – Musialik osłoniła oczy przed świecącym jej prosto w twarz słońcem.

– Tak, list. – Banasiak nabierał pewności siebie. – Jego autor zasugerował, że… pani bratowa rodziła dzieci, a potem te dzieci były… uśmiercane.

Tego, co stało się później, starszy sierżant nie był w stanie w żaden sposób przewidzieć. Magdalena Musialik wyraźnie się spięła. Przygryzła dolną wargę i uciekła spojrzeniem. Banasiak obserwował ją bacznym wzrokiem. Jeśli jeszcze miał w sobie choć resztki wiary w to, że wyjdzie z pracy o piętnastej, to właśnie bezpowrotnie je utracił.

– Była taka sytuacja, ale ja… ja nie wiem, bo…

– Jaka sytuacja?

– Mój brat i bratowa mają pięcioro dzieci – wyjaśniła pokrętnie Musialik. – Ale ona więcej razy w ciąży chodziła, tego jestem pewna. Ostatni raz była w ciąży na początku zeszłego roku i jakoś na Święta Wielkanocne urodziła dziecko, ale tego dziecka nie ma.

– Nie ma? – Banasiak głośno przełknął ślinę.

– Nie ma. Ja kiedyś słyszałam rozmowę Lidii i mojej matki. Matka zapytała ją, co się stało z dzieckiem, z którym chodziła w ciąży, a ona powiedziała, że oddała do adopcji w Warszawie.

Dopiero teraz starszy sierżant zorientował się, że Magdalena Musialik mówi niemal szeptem, a on musi się nad nią pochylać, żeby cokolwiek słyszeć.

Służył w policji od prawie dziesięciu lat i po raz pierwszy znalazł się w sytuacji, w której poczuł strach. Strach przed tym, co może znaleźć w obejściu Gładochów. W myślach jak mantrę powtarzał: „Żeby tylko tego nie spierdolić”.

– Moja bratowa jest dziwna. – Musialik spojrzała Banasiakowi w oczy, a on zobaczył w nich determinację. – Chyba z osiem razy opuszczała rodzinę, za każdym razem nie było jej od trzech do sześciu miesięcy. Często się z moim bratem kłócili, rozstawali się, wracali. A jakoś na początku roku… – zawahała się – byłam na strychu u rodziców i rozwieszałam pranie. Coś mnie tknęło, sama nie wiem dlaczego, ale zajrzałam pod leżące tam pudełko i… Może powinien pan porozmawiać z moimi rodzicami.

– Co tam pani znalazła? – Banasiak nie poznawał swojego głosu.

– Szkielet. – Magdalena Musialik patrzyła na niego ze smutkiem. – Szkielet małego dziecka. Powiadomiłam o tym mojego ojca.

– A pani ojciec…

– Włożył ten szkielet do worka, który wisiał na gwoździu w garażu.

Starszy sierżant Banasiak poczuł, że brakuje mu tchu. To, co mówiła ta kobieta, było wprost makabryczne. Policjant miał wrażenie, jak gdyby słuchał właśnie o fabule jakiegoś filmu. To nie mogło być prawdziwe życie. Nikt normalny nie wkłada znalezionego na strychu szkieletu do worka, który wisi na gwoździu w garażu! Kurwa, nikt normalny nie trzyma szkieletu dziecka na strychu! Banasiak rozglądał się nerwowo, jakby spodziewał się, że nadejdzie pomoc. Przeklęty prokurator z Węgrowa. Co on w ogóle sobie myślał, kiedy przesyłał na posterunek ten anonim? Co za spychologia. I niby co on, Banasiak, ma z tą sprawą zrobić? Ostatkiem sił zmusił się do zachowania spokoju. Jest policjantem? Jest. Co z tego, że z wiejskiego posterunku, został przecież odpowiednio przeszkolony. Teraz musi tylko przypomnieć sobie, jak to się robi.

– Może pan sam zapytać ojca o ten szkielet.

Banasiak podążył za wzrokiem kobiety. Stary Gładoch kręcił się po obejściu za płotem, wyraźnie zainteresowany obecnością policjanta. Starszy sierżant bez słowa pożegnania zostawił rozmówczynię i ruszył w stronę gospodarstwa jej ojca. Kiedy wszedł na podwórze, do domu czmychnęła dziewczyna w tym dziwnym wieku, w którym nie jest się ani dzieckiem, ani dorosłym, ani nawet jeszcze nastolatkiem. Banasiak wiedział o tym doskonale, bo sam miał w domu dwunastolatka, którego spłodzili z Grażynką krótko po maturze.

Gładoch na moment zastygł w bezruchu. Po kilku sekundach, w czasie których obaj mężczyźni mierzyli się wzrokiem, skinął Banasiakowi. Starszy sierżant wyciągnął w stronę starego dłoń, którą tamten bez wahania uścisnął.

– Dobry – mruknął Banasiak. Ukradkiem przesunął boleśnie wbijającą się w biodro kaburę z bronią, ale Eugeniusz Gładoch odebrał to jako sygnał: „Jestem tu służbowo”.

– To się okaże, czy dobry – mruknął starszy mężczyzna.

– Panie Eugeniuszu. – Banasiak postanowił od razu przejść do rzeczy. – Myślę, że pan doskonale wie, dlaczego tutaj jestem i o czym przed chwilą rozmawiałem z pana córką.

Gładoch bez słowa skinął głową.

– Pójdzie pan ze mną do garażu – powiedział, a policjant złapał się na tym, że zastanawia się, czy to prośba, pytanie, sugestia czy rozkaz.

Nie wyłapał jednak w głosie starego groźby, więc ruszył za nim, rozglądając się bacznie na boki. Magdalena Musialik stała dokładnie w tym miejscu, w którym Banasiak ją zostawił, i obserwowała rozwój wydarzeń. Starszy sierżant poczuł chęć powiedzenia tej kobiecie, aby poszła do domu. Chciał zaoszczędzić jej tego widoku, ale szybko uświadomił sobie, że to przecież ona znalazła szkielet.

Eugeniusz Gładoch wszedł przez otwarte drzwi do garażu. Banasiak rozejrzał się niepewnie w środku i podążył za wzrokiem gospodarza. Szary worek wyglądał tak… niepozornie: zwykły, materiałowy, chyba lniany. Zanim policjant zdążył się odezwać, Gładoch zdjął worek z gwoździa i bez słowa podał go policjantowi. Później Banasiak wspominał to ze wstydem, ale kiedy sięgnął po worek, zobaczył, jak bardzo drżą mu dłonie. Zajrzał do środka. Zdziwił się, bo wewnątrz był drugi worek, ciemniejszy. Otworzył go. Nigdy w życiu czegoś takiego nie widział, ale nie miał żadnych wątpliwości, na co patrzy – na fragment malutkiej czaszki.

Sam nie wiedział, skąd miał takie przeświadczenie, ale był pewien, że zaraz rozpęta się tu istne piekło.

2.

Prokurator rejonowy Sławomir Rybus wytarł usta serwetką, którą następnie zwinął w kulkę i rzucił na talerz z resztkami obiadu. Odszukał wzrokiem kelnerkę i dał jej znać gestem, że chce zapłacić. Znudzona dziewczyna z kolczykiem w skrzydełku nosa podała mu rachunek, zapytała, czy smakowało, i, nie czekając na odpowiedź, wróciła za bar. Prokurator w czasie konsumpcji przyglądał się jej i siedzącemu po drugiej stronie lady chłopakowi. Ten najwyraźniej na coś liczył, a może już dostał i przychodził po więcej, bo Rybus widywał go w tym lokalu często, zawsze wtedy, kiedy dziewczyna z przekłutym nosem miała zmianę. Podczas którejś z wizyt w knajpie zorientował się, że kelnerka jest starsza od jego córki o nie więcej niż trzy lata, i przeraziło go to. Na razie Kamila nie była zainteresowana chłopakami, a przynajmniej jej ojcu nic na ten temat nie było wiadomo, i Rybus głęboko wierzył, że taki stan rzeczy utrzyma się przez długi czas. Gdzieś tak do trzydziestki Kamili. Córka była jego jedynym dzieckiem i oczkiem w głowie.

Rybus zostawił na stole dwa banknoty: jeden z wizerunkiem Bolesława Chrobrego, a drugi – ojca tego pierwszego, po czym wyszedł z lokalu, nie oglądając się za siebie. Do budynku prokuratury rejonowej miał dziesięć minut spacerem. Nie spieszył się. Kontemplował rzadkie chwile samotności. Jakiś czas temu odkrył, że lubi przebywać sam ze sobą. To trudna sztuka – akceptować własne towarzystwo, ale Rybusowi przychodziło to poniekąd naturalnie. Kochał swoją rodzinę, kochał swoją pracę, ale nade wszystko kochał te momenty, kiedy mógł pobyć sam ze swoimi myślami. Należał do niewielkiej grupy szczęśliwców, którzy w takich chwilach dochodzą do wniosku, że prowadzą udane życie.

Rybus przeciął rynek, mijając kościół i urząd miasta – dwa obowiązkowe punkty przy każdym rynku w tym kraju – i wszedł w Piłsudskiego. Po drodze do budynku prokuratury znajdowała się komenda powiatowa policji, ale tego dnia Rybus nie miał do omówienia z dochodzeniowcami żadnych spraw, ruszył więc prosto do siebie. W takim mieście jak Węgrów wszędzie jest blisko i niemal każdą odległość można pokonać pieszo. Prokurator miał wprawdzie do dyspozycji służbowy samochód, ale korzystał z niego tylko wówczas, kiedy musiał pojechać gdzieś dalej. Do przemieszczania się po Węgrowie wydawał mu się zbędny, choć poprzednik Rybusa był innego zdania i nawet do komendy jeździł autem. Nic więc dziwnego, że ledwie się do rzeczonego samochodu mieścił.

Siedziba Prokuratury Rejonowej w Węgrowie była usytuowana w postpeerelowskim klocku, którego brzydota zawstydzała nawet największych koneserów socrealistycznej architektury. Rybus wielokrotnie próbował zrozumieć zamysł projektanta budynku, ale w końcu musiał skapitulować. To nie był prostokąt, ale jakiś dziwny wielokąt, zaplanowany bez ładu i składu.

Rybus wszedł do środka, gestem pozdrawiając pochylającego się nad krzyżówkami ochroniarza. Wszedł po schodach na pierwsze piętro, wsunął klucz do zacinającego się zamka i omiótł wzrokiem swój gabinet. Zajmował go od pięciu lat i – jak wszystko w swoim życiu – po prostu go lubił. Usiadł przy biurku i na nowo pochylił się nad aktami, które studiował, zanim ssanie w żołądku skupiło na sobie całą jego uwagę. Rybus postawił już podejrzanemu zarzuty z artykułu dwieście osiemdziesiątego pierwszego Kodeksu karnego, czyli za kradzież rozbójniczą. Prokurator zamierzał wnioskować o najwyższy wymiar kary – dawno nie widział tak zmasakrowanego człowieka jak ten ochroniarz ze sklepu. Próbował uniemożliwić kradzież i omal nie przypłacił tego życiem. Lada dzień Rybus miał złożyć akt oskarżenia w sądzie.

Z zamyślenia wyrwał go dzwoniący telefon. Mimo że od kilku miesięcy prokurator miał służbową komórkę, wszyscy dzwonili na stacjonarny, bo połączenia ze stacjonarnego na komórkowy były horrendalnie drogie, a telefon komórkowy miało niewiele osób. Dla przykładu – na całą komendę powiatową była tylko jedna komórka. Zresztą Rybus jakoś nie do końca był przekonany do telefonów komórkowych. Uważał za przerażające to, że ktoś mógłby do niego zadzwonić o każdej porze dnia i zastać go w dowolnym miejscu.

– Prokurator rejonowy Sławomir Rybus – burknął do słuchawki swoją standardową formułkę.

Rozmówca mówił szybko, za szybko, gdyby ktoś zechciał zapytać prokuratora o zdanie. Rybus miał problemy ze skupieniem się. Anonimowy list, Wrotnów, kości. Zaraz, było coś takiego, choć Rybus nie spodziewał się, że doniesienia się potwierdzą. W takich przypadkach zazwyczaj okazywało się, że jeden sąsiad chce dokopać drugiemu. Obowiązkiem prokuratora było jednak to sprawdzić, Rybus wysłał więc prośbę o zweryfikowanie informacji zawartych w anonimie.

– Zaraz, poczekaj – zwrócił się do dyżurnego Komendy Powiatowej Policji w Węgrowie. Był z nim na ty, bo niejedną flaszkę razem wypili, tutaj zresztą każdy się znał. – Ten gość z posterunku w Miedznie jest tam sam?

– Tak, zadzwonił do mnie z telefonu znajdującego się w domu tych Gładochów.

– Kurwa – mruknął Rybus.

Nie wyglądało to dobrze. Prawdę mówiąc, wyglądało fatalnie. Prokurator poczuł, że to największa sprawa w jego karierze, a tymczasem na miejscu był tylko jeden policjant z posterunku. Tam każdy był podejrzany, a on poprosił o skorzystanie z telefonu!

– Wysłałem ci już oficjalną notatkę faksem, ale się nie odzywałeś, więc postanowiłem zadzwonić. Powiadomiłem też dyżurnego z wojewódzkiej z Radomia.

– Dobrze, bardzo dobrze. – Rybus zignorował tę uwagę o braku odzewu z jego strony. – Już tam jadę. Kto od was pojedzie na miejsce?

– Chłopaki z dochodzeniówki. Są już w drodze, razem z technikiem. Powiadomiłem też zakład medycyny sądowej, wyślą tam kogoś.

– W porządku. Mam nadzieję, że ten gość tego nie spierdolił.

– Kto, Banasiak? Eee, spokojnie. On ich tam wszystkich zna.

– I właśnie tego się obawiam – rzucił prokurator i rozłączył się bez słowa pożegnania.

Natychmiast wybrał numer do domu, w kilku słowach przekazał żonie, że nie wróci na kolację, i wybiegł z gabinetu. Po drodze wyszarpnął jeszcze z faksu notatkę, o której wspomniał mu dyżurny. Rzucił tylko na nią okiem i odszukał adres. Minutę później wyjeżdżał już spod budynku prokuratury.

Do Wrotnowa powinien dotrzeć w kwadrans. Po drodze próbował przypomnieć sobie, co było w tym anonimowym liście, ale prawda była taka, że za specjalnie nie przywiązywał do niego wagi, więc jego wiedza prezentowała się ubogo. Na pewno zawarto w nim informację o „niepotrzebnych dzieciach”, chyba tak wyraził się autor, albo jakoś w tym stylu. Zdaje się, że było też coś o rencie i braku środków do życia, ale czyjego – tego Rybus nie wiedział. Przyspieszył, za nic mając ograniczenia prędkości. Żałował, że wysłał prośbę o sprawdzenie doniesień z listu do Miedzny. Powinien był jakoś bardziej się do tego przyłożyć, wysłać tam przeszkolonych do tego ludzi z psami, a nie gościa z wiejskiego posterunku! Prokurator próbował przekonać samego siebie, że przecież to niemożliwe, aby każdy anonim traktować z pełną powagą i ściągać funkcjonariuszy z wojewódzkiej, ale kiepsko mu to wychodziło.

We Wrotnowie był nie po piętnastu, ale po dziesięciu minutach. Zaparkował za trzema policyjnymi radiowozami, których obecność odnotował z ulgą, bo oznaczała, że chłopaki z Węgrowa już są na miejscu.

Po drugiej stronie ulicy stała duża grupka osób, na co Rybus przeklął w myślach. Gapie – największa zmora śledczych. Tylko patrzeć, kiedy na miejscu pojawią się dziennikarze utrudniający dochodzenie. Prokurator wiedział, że trzeba działać szybko. Szczątki niemowląt to nośny temat. Doskonale zdawał sobie sprawę, że jeśli temat zwęszą lokalne media, szybko podchwycą go również krajowe.

Zatrzymał się przed otwartą bramą i krytycznym wzrokiem obrzucił gospodarstwo. Właściwie niczym się nie różniło od pozostałych znajdujących się w tej i wielu innych mazowieckich wsiach. Piętrowy dom w stanie wskazującym, że lata świetności ma już dawno za sobą, surowa, nieocieplona przybudówka, zaschnięte błoto i ciągnące się za częścią mieszkalną pole. O tym, że ten dom różni się czymś od innych, świadczyli wyłącznie kręcący się w obejściu policjanci. Rybus wyłowił wzrokiem znajomą twarz dochodzeniowca z Węgrowa. Młodszy aspirant Arkadiusz Lewicki palił papierosa w towarzystwie bladego policjanta z dwiema V-kami na pagonach. Prokurator postawiłby wszystko, co posiadał, na to, że Lewickiemu towarzyszy funkcjonariusz z posterunku w Miedznie, choć nigdy nie widział gościa na oczy. Policjanci rozmawiali ze starszym mężczyzną i na oko czterdziestoletnią kobietą z rudymi włosami.

Lewicki zauważył Rybusa dopiero wtedy, gdy ten zatrzymał się tuż obok.

– Pan prokurator. – Młodszy aspirant odruchowo się wyprostował.

– Cześć. – Rybus wyciągnął w stronę policjanta otwartą dłoń.

Prokurator był osobą bezpośrednią i do wszystkich współpracowników zwracał się na ty. Jedyny wyjątek stanowiła lekarka medycyny sądowej. Rybus nigdy nie przyznałby się do tego głośno, ale ta kobieta budziła w nim lęk. Odruchowo rozejrzał się, ale nigdzie jej nie dostrzegł.

– To starszy sierżant Kamil Banasiak, on znalazł szczątki – wyjaśnił Lewicki, zerkając wymownie na policjanta, który wprawdzie zaczął odzyskiwać kolory na twarzy, ale nadal nie wyglądał najlepiej.

– Prokurator rejonowy Sławomir Rybus – przedstawił się i uścisnął rękę Banasiaka.

Ku swojemu zaskoczeniu odnotował mocny uścisk dłoni. Banasiak wyglądał jak chuchro.

– To Eugeniusz Gładoch, właściciel gospodarstwa.

– Właścicielem jest mój syn – sprostował Gładoch. – Przepisaliśmy z żoną na niego gospodarstwo jeszcze w latach osiemdziesiątych.

– A to jego córka, Magdalena Musialik – wyjaśnił Lewicki, ignorując starego. – Mieszka po sąsiedzku.

– Dzień dobry – burknął Rybus, nie zaszczycając gospodarzy dłuższym spojrzeniem. Miał tu robotę do wykonania.

– To ja znalazłam jeden ze szkieletów. – Ku zaskoczeniu prokuratora Magdalena Musialik odezwała się pewnym siebie głosem. – Mówiłam już tym panom. – Kiwnęła głową w stronę policjantów. – Rozwieszałam pranie na strychu rodziców i… no, znalazłam to.

– Drugi szkielet znalazła moja wnuczka, Daria – wtrącił Gładoch.

– Dlaczego, do licha, nie zgłosił pan tego organom ścigania? – zdenerwował się Rybus.

Stary wzruszył ramionami.

– Nie chciałem, żeby ludzie we wsi gadali.

– No, to teraz dopiero będą gadać – mruknął prokurator. – Dobra, od początku – zwrócił się do Banasiaka. – Przyjechałeś na miejsce i co?

Starszy sierżant podrapał się z zakłopotaniem po głowie.

– No, najpierw poszedłem porozmawiać z panią Musialik, bo akurat była przed domem, a wiedziałem, że to córka pana Gładocha. Pani Musialik powiedziała mi, że jej bratowa ma pięcioro dzieci, a oprócz tego z pięć razy była w ciąży, a tych dzieci nie ma.

– Gdzie jest teraz pani bratowa? – Rybus przeniósł wzrok na twarz kobiety, ściągniętą w mieszaninie strachu, wstydu, ale też dziwnej satysfakcji.

– Nie wiemy. Uciekła rok temu z domu i ślad po niej zaginął.

– Była tu ostatnio – wtrącił Gładoch. – Bo ja wiem, ze dwa tygodnie temu? Chciała się spotkać z dziećmi, ale one nie chciały jej widzieć. To nie jest dobra matka, bo dobra matka nie zostawiłaby dzieci, prawda?

– A pan wiedział o tym, że synowa była w ciąży?

– Nie, ja nie wiedziałem.

– Mieszkał pan z nią pod jednym dachem i pan nie wiedział? – zdziwił się Rybus.

Jakaś cholerna zmowa milczenia.

– Nie wiedziałem – powtórzył Gładoch. – Ze mną nikt o takich sprawach nie rozmawiał, a i za specjalnie jej się nie przypatrywałem.

– A pana syn? Gdzie on teraz jest?

– W Warszawie, dorabia na budowie.

– Dobrze, wyjaśnijmy sobie: kto oprócz pana mieszka pod tym adresem? – W głosie prokuratora rozbrzmiało zniecierpliwienie.

– No, moja żona, ale jej teraz też nie ma, syn, on siedzi w…

– W Warszawie, to już wiemy.

– I moje wnuki, znaczy się dzieci Lidii i Adama.

– W jakim są wieku?

Gładoch rzucił prokuratorowi spanikowane spojrzenie.

– No, niech pomyślę… Paweł jest najmłodszy, ma pięć lat, a Robert najstarszy, niedawno skończył dziewiętnaście.

– A wnuczka? – Rybus uznał, że najprościej będzie ustalić, które z zamieszkujących, teraz lub w przeszłości, w tym domu kobiet są w takim wieku, by mogły zajść w ciążę i urodzić.

– Daria ma dwanaście lat.

Rybus skrzywił się odruchowo. Już współczuł tej dziewczynie, która w gruncie rzeczy była jeszcze dzieckiem i znalazła w swoim domu ludzkie kości.

– A pana żona?

– Co: moja żona?

– Który rocznik?

– Yyy, dwudziesty szósty.

Rybus kiwnął głową na znak, że przyjął do wiadomości.

– I nikt więcej… mam na myśli jakąś inną kobietę, która mogłaby, hm, zajść w ciążę… nikt taki nie mieszkał u pana w domu w ciągu ostatnich lat?

Gładoch patrzył na niego nierozumiejącym wzrokiem. Na ratunek pospieszyła mu córka.

– Mówiłam przecież, że Lidia, moja bratowa, była kilka razy w ciąży i za każdym razem ciąża kończyła się, a dziecka jak nie było, tak nie ma. To na pewno jej dzieci.

Rybus zignorował ją, bo to nie ona była od wyciągania wniosków, choć wszystko wskazywało na to, że miała rację. A więc dzieciobójstwo. Tu, we Wrotnowie, pod jego jurysdykcją. Bardzo starał się nie zastanawiać nad tym, co to dla niego znaczy – kierując się jakże popularną zasadą, że pomyśli o tym jutro.

Gestem dał Lewickiemu do zrozumienia, żeby odszedł z nim na bok. Młodszy aspirant zostawił Banasiaka z Gładochem i jego córką i dołączył do prokuratora.

– Trzeba będzie ustalić miejsce pobytu tej…

– Lidii Gładoch – podsunął Rybusowi młodszy aspirant.

– Właśnie.

– Jasne, jeszcze dziś się tym zajmiemy.

Rybus nie kontynuował rozmowy z dochodzeniowcem, bo na podwórko zajechał samochód z lekarką medycyny sądowej za kierownicą. Prokurator złapał się na tym, że zastanawia się, czym tym razem zaskoczy go pani doktor. Kobieta nosiła się ekstrawagancko, choć należałoby raczej rzec: dziwacznie, bo zwykle właśnie tak wyglądała. Tym razem jednak prezentowała się zadziwiająco normalnie – w dżinsach z wąskimi nogawkami i szarych adidasach. Jedynie do bluzy w odcieniu wściekłego różu można by się przyczepić.

– Pani doktor. – Kiwnął głową w stronę Marii Sadowskiej, na co ona obdarzyła go nieszczerym uśmiechem.