Zimny kolor nieba - Magdalena Majcher - ebook

Zimny kolor nieba ebook

Magdalena Majcher

4,4

Opis

1964–1991 Gabriela

Saga nadmorska.

Gabriela, córka Marcjanny, Kresy zna tylko z nostalgicznych opowieści matki i babki. Nie tęskni za tym, co utracone, bo jej dom jest na Pomorzu. Brakuje jej jednak ojca, o którym matka nie chciała nawet rozmawiać. Kiedy poznaje prawdę, nie chce mieć nic wspólnego ze swoją rodziną.

Wiąże się z mężczyzną, który zmienia jej życie w piekło. Każdy kolejny dzień przepełniony jest strachem i niepewnością. Gabriela nie traci jednak nadziei, że jej życie się zmieni.

Przejmująca opowieść o demonach, przed którymi nie sposób uciec, bo nosimy je w sobie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 396

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (299 ocen)
170
95
26
7
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Kachula71

Nie oderwiesz się od lektury

naprawdę czytałam z zapartym tchem
00
Ela19621

Nie oderwiesz się od lektury

podoba mi się książka
00
JolaK1960

Nie oderwiesz się od lektury

Dziękuję za książkę. Dobrze się słuchało. Pozdrawiam
00
toiluzja

Nie oderwiesz się od lektury

kontynuacja, ok. Polecam.
00
blackpaola

Nie oderwiesz się od lektury

Dobra ksiazka ale smutne przez przezycia bohaterki na ktora znecal sie psychicznie maz moze byc to dla kogos trauma :(
00

Popularność




Au­tor: Mag­da­le­na Maj­cher

Re­dak­cja: Mag­da­le­na Bin­kow­ska, Zu­zan­na Wie­rus

Ko­rek­ta: Agniesz­ka Pie­trzak

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Ka­ta­rzy­na Bor­kow­ska

Skład: Iza­be­la Kruź­lak

Zdję­cia na okład­ce: Ar­can­gel/Col­la­bo­ra­tion JS; We­ro­ni­ka Smie­szek (zdję­cie Au­tor­ki)

Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Agniesz­ka Gó­rec­ka

Re­dak­tor na­czel­na: Agniesz­ka Het­nał

© Co­py­ri­ght by Mag­da­le­na Maj­cher

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, za wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2019

Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl

www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-8103-519-4

Przygotowanie eBooka: Mariusz Kurkowski

Prolog

abrie­la opar­ła gło­wę o drew­nia­ną ba­rier­kę. Słoń­ce za­koń­czy­ło już swój spek­takl i skry­ło się w wo­dzie. Mo­rze by­wa­ło bez­względ­ne, ale tego dnia wy­da­wa­ło się spo­koj­ne. Pró­bo­wa­ło prze­ka­zać ko­bie­cie odro­bi­nę swo­je­go opa­no­wa­nia, ale w jej gło­wie kłę­bi­ło się zbyt wie­le my­śli. Za­pa­dał zmierzch. Prze­le­cia­ła mewa, gdzieś w od­da­li za­ma­ja­czy­ła ja­kaś sa­mot­na po­stać. Naj­wy­raź­niej nie tyl­ko ona szu­ka­ła w mo­rzu uko­je­nia i za­po­mnie­nia.

Przy­cho­dzi­ła na pla­żę za­wsze wte­dy, kie­dy wy­da­rzy­ło się coś, co wy­trą­ci­ło ją z rów­no­wa­gi. By­wa­ła tam więc bar­dzo czę­sto, bo gdy dzie­li się ży­cie z psy­cho­pa­tą, nie ma ono nic wspól­ne­go ze sta­bi­li­za­cją. Opła­ki­wa­ła sa­mot­nie na brze­gu mo­rza każ­de sło­wo, każ­de wy­zwi­sko, każ­dą groź­bę, każ­dy nie­wy­bred­ny żart rzu­co­ny w to­wa­rzy­stwie, żeby ją ośmie­szyć. W my­ślach bła­ga­ła go, żeby ją ude­rzył. Ktoś mógł­by uznać ją za sza­lo­ną, ale ona przez wie­le lat skry­cie ma­rzy­ła o tym, żeby w koń­cu prze­kro­czył gra­ni­cę. Żeby mia­ła ja­kiś po­wód, a może do­wód. Dla sie­bie przede wszyst­kim. Gdy­by spoj­rza­ła w lu­stro i zo­ba­czy­ła w nim ko­bie­tę z pod­bi­tym okiem, to może… Ode­szła­by od nie­go? Prych­nę­ła. Mia­ła tyle oka­zji, żeby to zro­bić. Tyle po­wo­dów. A jed­nak na­dal tkwi­ła przy jego boku!

Wsta­ła i otrze­pa­ła się z pia­sku, ale nie ru­szy­ła w stro­nę za­bu­do­wań. Ze­szła w dół, na pla­żę. Ro­zej­rza­ła się wo­kół, ale wy­glą­da­ło na to, że jest sama. Sa­mot­na po­stać od­da­la­ła się w prze­ciw­nym kie­run­ku. Do­brze, bo nie mia­ła naj­mniej­szej ocho­ty na roz­mo­wę, a to mu­siał być ktoś miej­sco­wy. Dzię­ki Bogu wcza­so­wi­cze już daw­no wy­je­cha­li. Nie zno­si­ła okre­su wa­ka­cyj­ne­go. Mu­sia­ła się wte­dy dzie­lić swo­im uko­cha­nym mo­rzem z brzu­cha­ty­mi męż­czy­zna­mi, ich wiecz­nie nie­za­do­wo­lo­ny­mi żo­na­mi i roz­wrzesz­cza­ny­mi dzieć­mi. Wie­dzia­ła, że nie po­win­na tak my­śleć – w koń­cu wie­lu miesz­kań­ców Ustro­nia mia­ło dzię­ki let­ni­kom pra­cę – ale nic nie mo­gła po­ra­dzić na to, że ci lu­dzie wy­wo­ły­wa­li w niej roz­draż­nie­nie. W se­zo­nie rzad­ko przy­cho­dzi­ła na pla­żę za­własz­czo­ną przez wcza­so­wi­czów. Ku­mu­lo­wa­ła się w niej złość. Bra­ko­wa­ło jej miej­sca, w któ­rym mo­gła­by po­my­śleć w spo­ko­ju. Na szczę­ście oni wszy­scy w koń­cu wy­je­cha­li i od­zy­ska­ła swo­je miej­sce na zie­mi.

Czas się za­trzy­mał. Ga­brie­la spoj­rza­ła przed sie­bie, ła­piąc ten krót­ki mo­ment, w któ­rym dzień już od­szedł, a noc jesz­cze nie na­de­szła. Je­śli zer­k­nę­ła­by w pra­wo, wie­dzia­ła­by, że to tyl­ko ułu­da, że ciem­ność i całe zło – co pew­nie od­no­to­wa­ła­by z iro­nią – przy­szły ze wscho­du, ale nie chcia­ła pa­trzeć w mrok. Wo­la­ła trzy­mać się ja­sno­ści.

Los znów z niej za­kpił. A może to ona sama z sie­bie za­drwi­ła? Po­zo­sta­jąc bier­na, po­da­ro­wa­ła opatrz­no­ści oręż. Tkwi­ła w za­wie­sze­niu przez lata i za każ­dym ra­zem, kie­dy przez jej gło­wę prze­my­ka­ła myśl, żeby się spa­ko­wać i uciec od nie­go gdzieś da­le­ko, strach moc­no chwy­tał ją za gar­dło, po­wstrzy­mu­jąc przed dzia­ła­niem. Dłu­go biła się z my­śla­mi. Zbyt dłu­go… A kie­dy pod­ję­ła już de­cy­zję i od­po­wied­nie kro­ki, by po tych wszyst­kich la­tach wziąć roz­wód, nie mo­gła tego zro­bić. Bo ja­kim by­ła­by czło­wie­kiem, gdy­by zo­sta­wi­ła go wła­śnie te­raz? Nie mo­gła­by spoj­rzeć so­bie w lu­strze w oczy. Sta­ła­by się taka jak on, a tego nie chcia­ła.

Po po­licz­ku Ga­brie­li po­to­czy­ła się zbłą­ka­na łza, cho­ciaż my­śla­ła, że wy­la­ła już wszyst­kie. Za­mru­ga­ła, żeby szyb­ko się jej po­zbyć. W pół­mro­ku mi­gnął jej gdzieś żół­to­po­ma­rań­czo­wy kształt, wy­raź­nie od­zna­cza­ją­cy się na pia­sku. Kie­dyś, daw­no temu, zbie­ra­ła z Emi­lem bursz­ty­ny. Wła­ści­wie nie wie­dzia­ła, kim był. Przy­ja­cie­lem mat­ki? Part­ne­rem? Na pew­no chciał być dla Mar­cjan­ny kimś wię­cej, ale ona cią­gle trzy­ma­ła go na dy­stans. Jak wszyst­kich. Ga­brie­la schy­li­ła się i pod­nio­sła bursz­tyn. Ta­kie­go oka­zu ni­g­dy nie uda­ło im się zna­leźć! Na­gle zła­pa­ła się na my­śli o tym, że to Emil, a nie jej mat­ka, cho­dził z nią zbie­rać bursz­ty­ny. Prze­cież nie był ni­kim waż­nym, nie był na­wet człon­kiem ro­dzi­ny, tyl­ko kimś, kto po­ja­wiał się za każ­dym ra­zem, kie­dy Mar­cjan­na mia­ła na to ocho­tę… A jed­nak dla Ga­bry­si stał się kimś szcze­gól­nym. Kie­dy my­śla­ła o ojcu, w pierw­szym mo­men­cie wi­dzia­ła wła­śnie jego. A po­tem był je­dy­nie ból.

Nie, nie, nie! Nie może się za­drę­czać. Nie te­raz! Musi wró­cić do męża. Przez te wszyst­kie lata nie po­tra­fi­ła się zdo­być na to, żeby odejść, więc te­raz nie ma in­ne­go wyj­ścia, jak zo­stać. On na nią cze­ka. Ma tyl­ko ją. Na samą myśl, że bę­dzie mu­sia­ła tam wejść i spoj­rzeć mu w oczy, po­czu­ła mdło­ści.

Scho­wa­ła bursz­tyn głę­bo­ko do kie­sze­ni. Chcia­ła wie­rzyć, że bę­dzie do­da­wał jej sił i obu­dzi w niej naj­pięk­niej­sze wspo­mnie­nia z bez­tro­skich lat dzie­ciń­stwa. Już wte­dy czu­ła ja­kąś dziw­ną pust­kę, pust­kę, któ­ra po­win­na być obca dziec­ku, ale ni­g­dy póź­niej nie była taka szczę­śli­wa, na­wet je­śli wie­dzia­ła, że w jej ro­dzi­nie nie wszyst­ko jest tak, jak być po­win­no. Bursz­ty­ny były jej łącz­ni­kiem z tam­ty­mi la­ta­mi.

Rzu­ci­ła ostat­nie spoj­rze­nie na szu­mią­ce mo­rze, gło­śno wcią­gnę­ła po­wie­trze i ru­szy­ła w stro­nę wyj­ścia z pla­ży. W stro­nę ży­cia, któ­re sama dla sie­bie wy­bra­ła, nie wy­braw­szy nic.

Część pierwsza

Rozdział 1

abrie­la Ziel­czyń­ska nie zwy­kła bu­dzić się przed świ­tem, je­śli nie było ta­kiej ko­niecz­no­ści, ale tego dnia była zbyt pod­eks­cy­to­wa­na, żeby po­zwo­lić so­bie na dłuż­szy sen. Wy­sko­czy­ła spod koł­dry i się­gnę­ła po le­żą­cy na noc­nej szaf­ce ze­ga­rek, któ­ry do­sta­ła od mat­ki na osiem­na­ste uro­dzi­ny. Pią­ta pięć­dzie­siąt pięć. W każ­dy inny dzień jęk­nę­ła­by gło­śno i rzu­ci­ła­by się na łóż­ko w ak­cie roz­pa­czy, li­cząc po ci­chu na to, że świat o niej za­po­mniał i nie upo­mni się o nią tego ran­ka, ale nie dziś! Nie dziś, kie­dy Emil miał ją za­brać w mo­rze! Pro­si­ła go o to od dłuż­sze­go cza­su, ale cią­gle od­ma­wiał.

– Po­roz­ma­wiaj na ten te­mat z mamą – uci­nał te­mat, a ona tra­ci­ła całą na­dzie­ję.

Mar­cjan­na ni­g­dy nie zgo­dzi­ła­by się na to, żeby jej cór­ka wy­pły­nę­ła w mo­rze na na­le­żą­cym do Emi­la ku­trze. Nie cho­dzi­ło o to, że mu nie ufa­ła. Wie­dzia­ła, że na Emi­lu moż­na po­le­gać. Ko­chał Ga­bry­się jak wła­sną cór­kę i sko­czył­by za nią w ogień – tego Mar­cjan­na była pew­na. Ufa­ła Emi­lo­wi, ale nie ufa­ła mo­rzu. Miesz­ka­ła w Ustro­niu już od pra­wie dwóch de­kad i zdą­ży­ła się prze­ko­nać, jak nie­bez­piecz­ny może być ży­wioł, a Emil, któ­ry ostat­nie lata spę­dził na ło­dzi, zga­dzał się z nią w stu pro­cen­tach.

– Two­ja mama ma ra­cję. Ku­ter to nie jest miej­sce dla mło­dej, de­li­kat­nej dziew­czy­ny – tłu­ma­czył Ga­bry­si. – Sama prze­cież wi­dzia­łaś sztorm, któ­ry spu­sto­szył wy­dmy w lu­tym sześć­dzie­sią­te­go dru­gie­go. No, pa­mię­tasz, co się wte­dy dzia­ło? – za­py­tał, ale od­po­wie­dzia­ła mu ci­sza. – Pa­mię­tasz! Do tej pory nie po­ra­dzi­li­śmy so­bie z kon­se­kwen­cja­mi i je­stem prze­ko­na­ny, że jesz­cze dłu­go bę­dzie­my się z nimi bo­ry­kać…

– Prze­cież po­pły­nę z tobą w ład­ną po­go­dę! Nie mu­szę się pchać na mo­rze pod­czas sztor­mu! – upie­ra­ła się Ga­bry­sia, ale Emil tyl­ko krę­cił gło­wą.

– Na mo­rzu wszyst­ko może się zda­rzyć. Sy­tu­acja zmie­nia się z mi­nu­ty na mi­nu­tę. A poza tym, je­śli Mar­cjan­na nie wy­ra­ża zgo­dy, ja nie za­mie­rzam się jej sprze­ci­wiać.

Ga­bry­sia pa­mię­ta­ła, że bo­czy­ła się wte­dy na nie­go przez cały ty­dzień. Kon­se­kwent­nie go uni­ka­ła, li­cząc, że w koń­cu zmięk­nie, ale on nie zmie­niał zda­nia. Do cza­su. Te­raz Ga­brie­la była do­ro­sła i mo­gła sama o so­bie de­cy­do­wać. Mat­ka nie mia­ła pra­wa jej już ni­cze­go za­bra­niać, cho­ciaż kie­dy to usły­sza­ła, tyl­ko par­sk­nę­ła śmie­chem.

– Do­ro­sła bę­dziesz wte­dy, kie­dy za­czniesz sama na sie­bie za­ra­biać. Wte­dy bę­dziesz mo­gła sama o so­bie sta­no­wić. A do­pó­ki je­steś na moim utrzy­ma­niu…

Nie mu­sia­ła koń­czyć. Ga­bry­sia zro­zu­mia­ła. Już mia­ła odejść na­bur­mu­szo­na do swo­je­go po­ko­ju, gdy Mar­cjan­na wes­tchnę­ła gło­śno i roz­ło­ży­ła bez­rad­nie ręce.

– Rób, co chcesz – po­wie­dzia­ła, na co jej cór­ka aż pod­sko­czy­ła z ra­do­ści.

Ga­bry­sia naj­chęt­niej wy­pły­nę­ła­by w mo­rze te­raz, za­raz, na­tych­miast, ale Emil stu­dził jej za­pa­ły. Mimo że jej uro­dzi­ny wy­pa­da­ły w mar­cu, na dwo­rze wciąż trzy­mał mróz.

– Na mo­rzu od­czu­wa się zim­no jesz­cze moc­niej. Po­cze­kaj, aż wiatr się uspo­koi i na­dej­dzie wio­sna!

I w koń­cu na­stał ten dzień! Ga­bry­sia sta­nę­ła na zim­nej pod­ło­dze, po­de­szła do okna i sze­ro­ko je otwo­rzy­ła. Wpraw­dzie po­ran­ki były wciąż chłod­ne, ale w po­wie­trzu już było czuć wio­snę. Na­resz­cie! Kwie­cień sześć­dzie­sią­te­go czwar­te­go roku wy­buchł wszyst­ki­mi od­cie­nia­mi zie­le­ni. Na ze­wnątrz pa­no­wa­ła ide­al­na ci­sza, prze­ry­wa­na tyl­ko szu­mem mo­rza, ale ten dźwięk to­wa­rzy­szył Ga­bry­si od naj­młod­szych lat. Ci­sza była dla niej szu­mem mor­skich fal. To ją wy­peł­nia­ło, łą­czy­ło się z nią w jed­ną ca­łość. Te dźwię­ki i za­pa­chy. Ga­bry­sia nie ro­zu­mia­ła mat­ki i bab­ki. Bały się mo­rza, nie były w sta­nie na­uczyć się z nim ob­co­wać. Zwłasz­cza w ne­stor­ce Ja­ni­nie bli­skość wiel­kiej wody wzbu­dza­ła lęk. Miesz­ka­ła w Ustro­niu Mor­skim od pra­wie dzie­więt­na­stu lat, a na pal­cach jed­nej ręki moż­na było zli­czyć, ile razy wy­bra­ła się na spa­cer wzdłuż brze­gu!

– Ja tu­taj nie je­stem u sie­bie – po­wta­rza­ła z upo­rem, cho­ciaż Ga­brie­la tłu­ma­czy­ła bab­ci, że je­śli ktoś miesz­ka od dwóch de­kad w jed­nym miej­scu, to miej­sce z całą pew­no­ścią moż­na już na­zwać jego do­mem.

– Ale to tyl­ko cza­so­we – upie­ra­ła się Ja­ni­na.

Ga­bry­sia wie­dzia­ła, że jej ro­dzi­na po­cho­dzi ze Wscho­du. Ze Związ­ku Ra­dziec­kie­go, jak tłu­ma­czy­ła im kie­dyś na lek­cji hi­sto­rii na­uczy­ciel­ka. Kie­dy po­tem dziew­czy­na po­wtó­rzy­ła te sło­wa w domu, Ja­ni­na aż się prze­że­gna­ła.

– Tam kie­dyś była Pol­ska – wtrą­ci­ła ostroż­nie Mar­cjan­na, ale Ga­brie­la zby­ła jej uwa­gę mach­nię­ciem ręki.

Ja­kie ma zna­cze­nie to, co było kie­dyś? Trze­ba się sku­pić na tu i te­raz! Mama i bab­cia mia­ły nie­zno­śną ten­den­cję do cią­głe­go po­wra­ca­nia do prze­szło­ści. Ga­brie­la ży­wi­ła na­dzie­ję, że to nie przy­cho­dzi z wie­kiem. Nie chcia­ła tak zgorzk­nieć.

Od­su­nę­ła od sie­bie wszyst­kie my­śli i wspo­mnie­nia. Nie­waż­ne! Sama prze­cież po­wta­rza­ła, że li­czy się to, co jest dzi­siaj. Nie wczo­raj, nie ju­tro, a dziś. A dziś, wła­śnie dziś, Emil za­bie­rze ją w mo­rze!

Za­mknę­ła okno, bo chłod­ne po­wie­trze wtar­gnę­ło do nie­ogrza­ne­go po­miesz­cze­nia. Bab­cia i mama oszczę­dza­ły na opa­le. Zima przy­szła wy­jąt­ko­wo wcze­śnie, już w paź­dzier­ni­ku ła­pa­ły przy­mroz­ki. Sy­tu­acji nie ra­to­wa­ło na­wet mo­rze, któ­re na­grza­ne po le­cie po­wo­li od­da­wa­ło swo­je cie­pło. Było prze­raź­li­wie zim­no i szyb­ko trze­ba było za­cząć pa­lić w pie­cu. A to, wia­do­mo, kosz­tu­je. Ni­g­dy im się nie prze­le­wa­ło, cho­ciaż prze­cież wszy­scy pra­co­wa­li. W domu bra­ko­wa­ło mę­skiej ręki. Wpraw­dzie był wuj An­to­ni, brat mat­ki, ale on szyb­ko się usa­mo­dziel­nił i po­szedł na swo­je. Miesz­kał w Sia­no­żę­tach z żoną Ju­lią. Nie mie­li dzie­ci, co dla ciot­ki mu­sia­ło być wy­jąt­ko­wo bo­le­sne, bo kie­dy tyl­ko pod­czas spo­tkań ro­dzin­nych po­ru­sza­no ten te­mat, za­ci­ska­ła usta i spusz­cza­ła wzrok. Obo­je byli już przed czter­dziest­ką i wi­dać było, że stra­ci­li na­dzie­ję na po­czę­cie po­tom­ka.

Od­kąd tyl­ko Ga­bry­sia się­ga­ła pa­mię­cią, były tyl­ko we trzy. Ona, mama i bab­cia. Mar­cjan­na i Ja­ni­na wy­pru­wa­ły so­bie żyły, żeby za­pew­nić jej god­ne wa­run­ki, ale po­wo­jen­ne cza­sy były wy­jąt­ko­wo trud­ne dla sa­mot­nych ko­biet. Więk­szość miesz­kań­ców Ustro­nia Mor­skie­go żyła z rol­nic­twa, ale one nie mia­ły tyle sił, żeby pro­wa­dzić go­spo­dar­kę, dla­te­go na­ję­ły się do pra­cy jako ku­char­ki w Ustro­nian­ce. Zresz­tą wła­dze sku­tecz­nie utrud­nia­ły lu­dziom go­spo­da­rze­nie. Na po­cząt­ku lat pięć­dzie­sią­tych za­czę­ły po­wsta­wać koł­cho­zy. Rol­ni­kom za­bie­ra­no ma­szy­ny rol­ni­cze, któ­re po­tem nisz­cza­ły nie­uży­wa­ne. Lu­dzie znaj­do­wa­li so­bie inne źró­dła do­cho­du. Po­pu­lar­ne było ry­bo­łów­stwo. Ot, nie­da­le­ko szu­kać. Emil po­cząt­ko­wo pra­co­wał na po­czcie, ob­słu­gi­wał cen­tra­lę te­le­fo­nicz­ną. Ga­bry­sia z uśmie­chem na twa­rzy wspo­mi­na­ła cza­sy, kie­dy jako mała dziew­czyn­ka przy­cho­dzi­ła do nie­go do pra­cy. Sa­dzał ją so­bie na ko­la­nie i krok po kro­ku wy­ja­śniał, co robi.

Kie­dy Ga­bry­sia za­cho­ro­wa­ła albo Mar­cjan­na aku­rat znaj­do­wa­ła się na eta­pie osten­ta­cyj­ne­go lek­ce­wa­że­nia Emi­la – co wca­le nie zda­rza­ło się rzad­ko – in­te­re­san­ci pod­py­ty­wa­li męż­czy­znę, gdzie jest jego po­moc­ni­ca. Emil jed­nak nie­spe­cjal­nie lu­bił swo­ją pra­cę, gdy więc pod ko­niec lat pięć­dzie­sią­tych ry­ba­cy z Ustro­nia Mor­skie­go zo­sta­li wy­po­sa­że­ni w ło­dzie wio­sło­wo-ża­glo­we, zgło­sił się do pew­ne­go Ka­szu­ba, któ­ry na­uczył go za­wo­du. Już po pierw­szym po­ło­wie wie­dział, że od­na­lazł swo­je prze­zna­cze­nie. Od tam­tej pory wy­cho­dził do pra­cy z uśmie­chem na twa­rzy. Tłu­ma­czył so­bie, że cho­ciaż ży­cie pry­wat­ne mu się nie ukła­da­ło, bo Mar­cjan­na od lat kon­se­kwent­nie ba­wi­ła się z nim w kot­ka i mysz­kę, to jed­nak jest coś, co spra­wia mu ra­dość, okre­śla go jako czło­wie­ka. Był ry­ba­kiem. Mo­rze było dla nie­go ca­łym ży­ciem. Mo­rze i Ga­bry­sia, bo po­ko­chał cór­kę Mar­cjan­ny ca­łym ser­cem. Wy­cho­wy­wał ją jak swo­ją, to­wa­rzy­szył jej od naj­wcze­śniej­szych lat, a te­raz wpro­wa­dzał ją w do­ro­słość. Nie po­do­ba­ło mu się, że kie­dy mia­ła ja­kiś pro­blem, za­miast do mat­ki przy­cho­dzi­ła do nie­go. Uwa­żał, że po­win­ny mieć lep­sze re­la­cje, ale jed­no­cze­śnie cie­szy­ło go to, że jest ktoś, dla kogo jest naj­waż­niej­szy. Chciał być kimś ta­kim dla Mar­cjan­ny, ale sko­ro nie mógł zo­stać jej mę­żem, po­sta­no­wił, że bę­dzie cho­ciaż oj­cem jej cór­ki.

Ga­bry­sia wpa­try­wa­ła się w tar­czę ze­gar­ka jak za­cza­ro­wa­na, ale wska­zów­ki prze­su­wa­ły się bar­dzo po­wo­li. W pew­nym mo­men­cie do­bie­gły ją od­gło­sy co­dzien­nej krzą­ta­ni­ny, co uzna­ła za sy­gnał do opusz­cze­nia po­ko­ju. Nie chcia­ła się wcze­śniej krę­cić po domu, żeby nie obu­dzić mamy i bab­ci, któ­re tego dnia mia­ły wol­ne. Idąc do kuch­ni, mi­nę­ła po­kój, któ­ry kie­dyś zaj­mo­wa­ła bab­cia, a wła­ści­wie pra­bab­cia Jó­ze­fa. Wszy­scy do­mow­ni­cy mó­wi­li o niej jed­nak „bab­cia” – z jej ro­dzo­ną cór­ką włącz­nie. Mó­wi­li o niej – wła­śnie, wszy­scy o niej mó­wi­li, bo sama ni­g­dy się nie od­zy­wa­ła. Kie­dy Ga­bry­sia była ma­łym dziec­kiem, bar­dzo się jej bała. Wy­da­wa­ła jej się przy­by­szem z ja­kiejś ob­cej pla­ne­ty. No bo kto to wi­dział, do­ro­sła – żeby nie po­wie­dzieć sta­ra – ko­bie­ta, któ­ra nie mówi? Wy­de­du­ko­wa­ła, że bab­cia Jó­ze­fa mu­sia­ła za­paść na ja­kąś strasz­ną cho­ro­bę, ale mama wy­tłu­ma­czy­ła jej, że to nie do koń­ca tak, nie wy­ja­śniw­szy jed­nak, o co cho­dzi. Ga­bry­sia cza­sem wpa­try­wa­ła się w star­szą ko­bie­tę z nie­ukry­wa­ną fa­scy­na­cją. Ma­cha­ła jej dło­nią przed ocza­mi, ale wy­raz twa­rzy sta­rusz­ki się nie zmie­niał. Zu­peł­nie jak­by w jej cie­le ni­ko­go nie było! Ga­bry­sia za­prze­sta­ła swo­ich eks­pe­ry­men­tów i ob­ser­wa­cji po tym, jak mama ją spra­ła za to, że do­ku­cza scho­ro­wa­nej bab­ci. To jed­nak była cho­ra czy nie? Dziew­czyn­ka nie mia­ła od­wa­gi, by o to za­py­tać.

Ga­brie­la ni­g­dy nie po­wie­dzia­ła­by gło­śno, ale nie po­czu­ła naj­mniej­sze­go żalu, kie­dy pew­ne­go dnia bab­cia Jó­ze­fa po pro­stu za­mknę­ła oczy i już wię­cej się nie obu­dzi­ła. Mama, bab­cia, a na­wet ciot­ka Ju­lia szlo­cha­ły na jej po­grze­bie, a ma­łej Ga­bry­si cała spra­wa była obo­jęt­na. Wstyd się do tego przy­znać, ale bab­cia Jó­ze­fa była dla niej jak me­bel, któ­ry stoi w ką­cie po­ko­ju i któ­re­go nikt nie uży­wa. Była tyl­ko cia­łem, któ­re du­sza daw­no opu­ści­ła. Ro­zu­mia­ła to kil­ku­let­nia dziew­czyn­ka, a nie po­tra­fi­ły po­jąć do­ro­słe ko­bie­ty. Ga­bry­sia nie pła­ka­ła więc za bab­cią, bo jej ni­g­dy nie po­zna­ła. Kie­dy się uro­dzi­ła, ona już nie żyła. Jej ser­ce pom­po­wa­ło krew, do płuc tra­fia­ło po­wie­trze, ale jej sa­mej nie było.

– Nie śpisz? – zdzi­wi­ła się Ja­ni­na, kie­dy wnucz­ka we­szła do kuch­ni. – Tak to siłą nie moż­na cię wy­cią­gnąć z łóż­ka, a dziś wsta­łaś sko­ro świt, mimo że nie idziesz do szko­ły.

– Pew­nie nie mo­gła za­snąć z pod­eks­cy­to­wa­nia – sko­men­to­wa­ła Mar­cjan­na, mie­sza­jąc jaj­ka na pa­tel­ni. – Zjesz ja­jecz­ni­cę? – Rzu­ci­ła cór­ce czuj­ne spoj­rze­nie.

– Po­pro­szę. – Ga­bry­sia usia­dła przy sto­le.

W ci­szy ob­ser­wo­wa­ła krzą­ta­ją­ce się ko­bie­ty. Spra­wia­ły wra­że­nie, że ku­cha­rze­nie jest dla nich praw­dzi­wą przy­jem­no­ścią. Że też im się jesz­cze nie znu­dzi­ło! Go­to­wa­ły w pra­cy, go­to­wa­ły w domu. Cza­sem Ga­brie­la mia­ła wra­że­nie, że nie ro­bią nic in­ne­go. Uwa­ża­ły, że każ­dy pro­blem sta­je się zno­śniej­szy, kie­dy czło­wiek ma pe­łen żo­łą­dek, więc wy­glą­da­ły, jak wy­glą­da­ły. Ostat­nio zna­la­zła ja­kieś sta­re zdję­cia, jesz­cze sprzed woj­ny, z Lu­bom­la. Przez dłuż­szą chwi­lę wpa­try­wa­ła się onie­mia­ła w fo­to­gra­fię mat­ki! Do­bry Boże, Mar­cjan­na była szczu­plej­sza o ja­kieś dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów… Pre­zen­to­wa­ła się na­praw­dę do­brze. Te­raz no­si­ła sze­ro­kie spód­ni­ce i luź­ne bluz­ki, żeby ukryć fałd­ki, ale z mar­nym skut­kiem. Do­pie­ro pa­trząc na sta­re zdję­cia, Ga­bry­sia ro­zu­mia­ła, co Emil zo­ba­czył w Mar­cjan­nie. Była na­praw­dę pięk­ną, zgrab­ną dziew­czy­ną. Mia­ła ten błysk w oczach, coś, co przy­cią­ga wzrok męż­czyzn, a co było wi­docz­ne na­wet na czar­no-bia­łej fo­to­gra­fii. Ga­bry­sia nie zna­ła ta­kiej mat­ki. Ni­g­dy nie wi­dzia­ła w jej oczach bla­sku. Nie lśni­ły, ra­czej zio­nę­ły pust­ką. Była za­nie­dba­na, ni­ja­ka, nie­atrak­cyj­na. A prze­cież mia­ła nie­wie­le po­nad czter­dzie­ści lat!

– Nie wiem, czy do­brze ro­bisz, pusz­cza­jąc Ga­bry­się z Emi­lem – wtrą­ci­ła Ja­ni­na, sma­ru­jąc cien­ko krom­kę chle­ba ma­słem. Ma­sło było dro­gie i trud­no do­stęp­ne, nie ma co nim sza­fo­wać.

– Ufam mu. Wiem, że je­śli uzna, że ist­nie­je cho­ciaż cień ry­zy­ka, że po­go­da się po­psu­je, nie wy­pły­nie z Ga­bry­sią – oznaj­mi­ła z prze­ko­na­niem Mar­cjan­na.

– Ale mo­rze to mo­rze, nie­jed­no ży­cie po­chło­nę­ło.

– Emil się nią za­opie­ku­je.

– Jak za­wsze – skwi­to­wa­ła Ja­ni­na, a Ga­bry­sia mia­ła wra­że­nie, że usły­sza­ła w jej gło­sie cień za­wo­du.

Czyż­by i ona mia­ła Mar­cjan­nie za złe, że nie wy­szła za Emi­la, kie­dy był na to czas? Emil kil­ka­krot­nie pro­sił uko­cha­ną o rękę, a ona za każ­dym ra­zem od­ma­wia­ła, mimo że nie po­tra­fi­ła cał­kiem z nie­go zre­zy­gno­wać. Gdy­by Ga­bry­sia mia­ła do spra­wy po­dejść ego­istycz­nie, uzna­ła­by, iż to do­brze, że Emil nie za­ło­żył ro­dzi­ny, bo dzię­ki temu za­wsze miał dla niej czas. Do­sko­na­le jed­nak wie­dzia­ła, jak wie­le cier­pie­nia przy­spo­rzy­ła mu mat­ka. Emil ko­chał ją cho­rą mi­ło­ścią, dla­te­go zja­wiał się za­wsze, kie­dy tego żą­da­ła, li­cząc, że tym ra­zem bę­dzie ina­czej, że w koń­cu po­szła po ro­zum do gło­wy i zro­zu­mia­ła, iż to wła­śnie on jest jej osto­ją, jej ostat­nim przy­stan­kiem w ży­ciu. Za­wsze jed­nak wra­ca­li do punk­tu wyj­ścia. Cza­sem trwa­ło to kil­ka mie­się­cy, in­nym ra­zem kil­ka lat, ale po ja­kimś cza­sie Mar­cjan­na znów od­py­cha­ła Emi­la, a on po­grą­żał się w cier­pie­niu. Te­raz mie­li naj­dłuż­szą prze­rwę w hi­sto­rii swo­jej zna­jo­mo­ści: od dwóch lat nie byli ra­zem i Ga­bry­sia mia­ła ci­chą na­dzie­ję, że tak po­zo­sta­nie. Ow­szem, bra­ko­wa­ło jej co­dzien­nych wi­zyt Emi­la, ale wie­dzia­ła, że tak bę­dzie dla nie­go le­piej. Zresz­tą Emil prze­cież od­wró­cił się od Mar­cjan­ny, a nie od niej. Na­dal za­stę­po­wał jej ojca.

Ga­bry­sia czę­sto za­sta­na­wia­ła się, dla­cze­go Mar­cjan­na trak­tu­je Emi­la tak ozię­ble. O dzi­wo, to wła­śnie on jej bro­nił. Wy­ja­śniał Ga­bry­si, że jej mama dużo prze­szła, że woj­na za­bra­ła jej ro­dzin­ny dom, ojca, uko­cha­ne­go i ona po pro­stu nie udźwi­gnę­ła tego ogro­mu cier­pie­nia, ale Ga­brie­la uwa­ża­ła, że to jej nie tłu­ma­czy. Nie była win­na tego, co prze­szła, ale była win­na tego, co zro­bi­ła Emi­lo­wi.

– Bab­ciu, będę ostroż­na. – Ga­brie­la po­czu­ła się w obo­wiąz­ku uspo­ko­je­nia Ja­ni­ny. – Obie­cu­ję, że wró­cę do domu przed za­cho­dem słoń­ca!

Ja­ni­na gło­śno wes­tchnę­ła i po­ło­ży­ła przed wnucz­ką za­wi­nię­te w pa­pier ka­nap­ki.

– Masz, że­byś głod­na nie była. Będę na cie­bie cze­kać z ko­la­cją.

Kie­dy do­tar­ła do przy­sta­ni, Emil wraz z za­ło­gą spusz­czał ku­ter na wody Bał­ty­ku. Po ło­dziach wio­sło­wo-ża­glo­wych nie po­zo­stał ślad. W ich miej­sce po­ja­wi­ły się ku­try z sil­ni­ka­mi, co bar­dzo so­bie chwa­lił. Po­wta­rzał, że bar­dzo uła­twia­ją pra­cę.

Po przy­sta­ni krę­ci­li się już straż­ni­cy WOP*, spraw­dza­jąc do­ku­men­ty i łódź. Ich obec­ność utrud­nia­ła pra­cę ry­ba­kom. Kon­tro­lo­wa­li ku­try przed każ­dym wy­pły­nię­ciem w mo­rze, bo oba­wia­no się ucie­czek na Za­chód. Zresz­tą z tego wła­śnie po­wo­du ło­wio­no w dzień – w nocy gra­ni­cy mor­skiej pil­no­wa­ło woj­sko.

*WOP – Woj­ska Ochro­ny Po­gra­ni­cza.

Ga­bry­sia po­czu­ła nie­przy­jem­ne mro­wie­nie na kar­ku. Po­wo­li się od­wró­ci­ła i za­trzy­ma­ła wzrok na straż­ni­ku, któ­ry upar­cie się w nią wpa­try­wał. Gło­śno prze­łknę­ła śli­nę. Każ­dy kon­takt z mun­du­ro­wy­mi spra­wiał, że od­zy­wał się w niej nie­wy­tłu­ma­czal­ny lęk. Nic prze­cież nie zro­bi­ła, nie mia­ła się cze­go oba­wiać, a jed­nak wie­dzia­ła, że to tak nie dzia­ła. Wła­dza w tym kra­ju wzbu­dza­ła w czło­wie­ku strach, na­wet je­śli miał czy­ste su­mie­nie. Mat­ka i bab­ka pró­bo­wa­ły trzy­mać ją z dala od po­li­ty­ki, ale jej po­kój znaj­do­wał się w bez­po­śred­nim są­siedz­twie naj­więk­sze­go po­miesz­cze­nia, któ­ry Ziel­czyń­skie za­adap­to­wa­ły na po­trze­by sa­lo­nu. Na­wet kie­dy Mar­cjan­na i Ja­ni­na od­sy­ła­ły ją do po­ko­ju, sły­sza­ła wszyst­kie roz­mo­wy. Była wca­le już nie taką małą dziew­czyn­ką, mo­gła mieć z osiem lat, kie­dy Emil przy­szedł do nich i kon­spi­ra­cyj­nym szep­tem ob­wie­ścił, że ma cie­ka­we wie­ści. Ga­bry­sia na­tych­miast zo­sta­ła wy­sła­na do swo­je­go po­ko­ju, ale roz­mo­wa do­ro­słych oka­za­ła się cie­kaw­sza od od­ra­bia­nia pra­cy do­mo­wej.

– Wie­cie, kim jest Jó­zef Świa­tło? – za­py­tał Emil. Mu­sia­ły za­prze­czyć, bo cią­gnął da­lej: – To pod­puł­kow­nik UB, szy­cha z mi­ni­ster­stwa. A wła­ści­wie była szy­cha, bo te­raz to pew­nie per­so­na non gra­ta, ale nie­waż­ne! Wy­obraź­cie so­bie, że ten Świa­tło do­stał w Ra­diu Wol­na Eu­ro­pa wła­sną au­dy­cję! Na­zy­wa się „Za ku­li­sa­mi bez­pie­ki i par­tii”. Fa­cet opo­wia­da w niej o ta­jem­ni­cach wagi pań­stwo­wej, o za­leż­no­ści od Związ­ku Ra­dziec­kie­go, o dzie­się­ciu wil­lach Bie­ru­ta… Ale to jesz­cze nic! Od­wa­żył się gło­śno po­wie­dzieć o prze­stęp­stwach bez­pie­ki! Urząd Bez­pie­czeń­stwa ka­tu­je i mor­du­je oby­wa­te­li, i ma na to przy­zwo­le­nie par­tii!

Ga­bry­sia aż za­drża­ła w swo­im po­ko­ju. Nie ob­cho­dzi­ło jej, ile wil­li miał Bie­rut, któ­ry zresz­tą nie­ba­wem – świeć, Pa­nie, nad jego du­szą – miał zejść z tego świa­ta, za­pew­ne w wy­ni­ku szo­ku wy­wo­ła­ne­go przez gło­śne po­tę­pie­nie przez Chrusz­czo­wa zbrod­ni do­ko­ny­wa­nych przez jego kom­pa­na, ba­tiusz­kę Sta­li­na, ale te prze­stęp­stwa… To ka­to­wa­nie, mor­do­wa­nie… Ośmio­let­nią Ga­bry­się prze­szedł dreszcz. W jej domu ro­dzin­nym za­wsze była wy­czu­wal­na at­mos­fe­ra stra­chu. Re­we­la­cje, któ­re co ja­kiś czas przy­no­sił Emil, tyl­ko go pod­sy­ca­ły.

Dziew­czyn­ka na­uczy­ła się już roz­po­zna­wać, kie­dy przy­cho­dzi ze zwy­kłą wi­zy­tą, a kie­dy przy­no­si wie­ści za­sły­sza­ne w Ra­diu Wol­na Eu­ro­pa. W pierw­szym przy­pad­ku wcho­dził od­prę­żo­ny i roz­anie­lo­nym wzro­kiem pa­trzył na Mar­cjan­nę, w dru­gim wy­glą­dał o wie­le sta­rzej, po­waż­niej, jego brwi były cia­sno ścią­gnię­te, a on sam roz­glą­dał się wo­kół ner­wo­wo. Ga­bry­sia na­tych­miast wy­cho­dzi­ła wów­czas z sa­lo­nu, bo była cie­ka­wa, ja­kie wia­do­mo­ści przy­no­si tym ra­zem. Była pew­nie jed­ną z nie­licz­nych osób w kla­sie, któ­re wie­dzia­ły o tym, że w Po­zna­niu zgi­nę­li lu­dzie, bo wła­dza wy­sła­ła na nich woj­sko i czoł­gi, ale i tak naj­bar­dziej bała się wte­dy, kie­dy Emil oznaj­mił, że z po­li­go­nu w Bor­nem Su­li­no­wie ru­szy­ły ko­lum­ny pan­cer­ne w stro­nę War­sza­wy, cho­ciaż utrzy­my­wa­no, że idą na Niem­ców.

– Na pew­no wy­sła­no je na prze­bu­dzo­ną War­sza­wę! – za­kli­nał się.

Bor­ne Su­li­no­wo. Ga­bry­sia na­tych­miast się­gnę­ła po atlas, któ­ry zresz­tą do­sta­ła w pre­zen­cie od Emi­la. Po­dob­no zdo­by­cie go gra­ni­czy­ło z cu­dem! Bor­ne Su­li­no­wo… Za­mar­ła. To nie­da­le­ko! Czoł­gi? Tak bli­sko? Nie po­do­ba­ło jej się to, zwłasz­cza że z sa­lo­nu do­biegł do niej zmie­nio­ny głos bab­ci Ja­ni­ny:

– Nie ma nic gor­sze­go od woj­ny, a naj­gor­sza jest woj­na do­mo­wa.

Ga­bry­sia wy­stra­szy­ła się nie na żar­ty, ale Emil szyb­ko po­ja­wił się po­now­nie i wy­ja­śnił, że so­bie tyl­ko zna­nym spo­so­bem Go­muł­ka prze­ko­nał Chrusz­czo­wa, że re­wo­lu­cji w Pol­sce nie ma. Kie­row­nic­two KPZR** wró­ci­ło do Mo­skwy, czy­li od­wilż zo­sta­ła utrzy­ma­na. Dziew­czyn­ka nie da­ła­by so­bie uciąć ręki, w koń­cu przez cały czas sie­dzia­ła w po­ko­ju, ale wy­da­wa­ło jej się, że Emil otwo­rzył szam­pa­na.

**KPZR – Ko­mu­ni­stycz­na Par­tia Związ­ku Ra­dziec­kie­go.

Zresz­tą nie mu­sia­ła znać się na po­li­ty­ce, żeby wie­dzieć, jak wła­dza trak­tu­je lu­dzi. Wpraw­dzie do Ustro­nia czy Ko­ło­brze­gu do­cie­ra­ły tyl­ko echa wy­da­rzeń w Po­zna­niu czy War­sza­wie, ale i tu zwy­kli oby­wa­te­le byli cza­sem bici przez mi­li­cję bez wy­raź­ne­go po­wo­du albo z przy­czy­ny tak bła­hej, że aż trud­no było uwie­rzyć. Nic więc dziw­ne­go, że kie­dy Ga­bry­sia się zo­rien­to­wa­ła, że straż­nik przy­pa­tru­je jej się z za­in­te­re­so­wa­niem, jej cia­łem wstrzą­snął dreszcz. Wie­dzia­ła, że je­śli po­ka­że, iż jest zde­ner­wo­wa­na, przy­cią­gnie jesz­cze więk­szą uwa­gę, ale nic nie mo­gła na to po­ra­dzić.

Emil mu­siał za­uwa­żyć jej nie­po­kój, gdyż prze­pro­sił po­zo­sta­łych człon­ków za­ło­gi, pod­szedł do niej i ob­jął ją ra­mie­niem. Bez­błęd­nie też wy­czy­tał po­wód jej na­stro­ju, bo kie­dy się już z nią przy­wi­tał, prze­niósł wzrok na straż­ni­ka.

– O co cho­dzi? – zwró­cił się do nie­go. – To moja cór­ka. Nie­daw­no skoń­czy­ła osiem­na­ście lat i po­sta­no­wi­łem jej zro­bić pre­zent. Za­wsze ma­rzy­ła o tym, żeby po­pły­nąć ze mną…

– Pani do­ku­men­ty – prze­rwał mu straż­nik, nie spusz­cza­jąc wzro­ku z Ga­bry­si.

Dziew­czy­na trzę­są­cą się ręką po­da­ła mu do­wód oso­bi­sty.

Był od niej nie­wie­le star­szy. Nie wię­cej niż czte­ry, może pięć lat. Ga­bry­sia mia­ła dziw­ne wra­że­nie, że mun­dur do nie­go nie pa­su­je. Wi­dzia­ła go po raz pierw­szy, co w tak ma­łej miej­sco­wo­ści mo­gło ozna­czać tyl­ko jed­no – nie­daw­no przy­je­chał.

– Cór­ka? – Straż­nik za­trzy­mał wzrok na twa­rzy Emi­la. – Co mi pan tu far­ma­zo­ny opo­wia­da, prze­cież nosi inne na­zwi­sko!

– To moja pa­sier­bi­ca – wy­ja­śnił spo­koj­nie Emil – ale jest dla mnie jak ro­dzo­na cór­ka. Pro­szę za­py­tać prze­ło­żo­ne­go, on zna i mnie, i Ga­bry­się.

Wo­pi­sta naj­wy­raź­niej za­mie­rzał sto­czyć z nim wal­kę na spoj­rze­nia, ale Emil ani mru­gnął, kie­dy straż­nik się w nie­go wpa­try­wał. W koń­cu wes­tchnął i po­pro­sił o po­moc do­wód­cę, o któ­rym mó­wio­no, że wkrót­ce ma przejść na eme­ry­tu­rę. Ry­ba­cy do­brze z nim żyli, na­wet po­zdra­wia­li się ser­decz­nie na uli­cy. Nie­któ­rzy straż­ni­cy sku­tecz­nie utrud­nia­li ży­cie utrzy­mu­ją­cym się z po­ło­wów ustro­nia­kom, ale nie on.

– O co cho­dzi? – za­py­tał, od­bie­ra­jąc z rąk pod­wład­ne­go do­wód Ga­brie­li.

– Oby­wa­tel­ka nie ma upraw­nień, a za­mie­rza wsiąść na ku­ter. Ten pan tu­taj – wska­zał Emi­la – twier­dzi, że to jego pa­sier­bi­ca.

Do­wód­ca po­ru­szył nie­spo­koj­nie wą­sem. Gdy­by nie ten mło­dy, pu­ścił­by ich bez spraw­dze­nia. Miesz­kał w Ustro­niu na tyle dłu­go, że zdą­żył się zo­rien­to­wać w re­la­cjach łą­czą­cych miesz­kań­ców. Nie było żad­ną ta­jem­ni­cą, że Emil Kraw­czyk od wie­lu lat jest w bli­skich re­la­cjach z Mar­cjan­ną Ziel­czyń­ską, a Ga­bry­się trak­tu­je jak ro­dzo­ną cór­kę, cho­ciaż przy­jezd­ni się dzi­wi­li, kie­dy wi­dzie­li tych dwo­je ra­zem na uli­cy. Emil był młod­szy od Mar­cjan­ny o kil­ka lat, a ona dość mło­do uro­dzi­ła cór­kę. Oj­ciec Ga­bry­si po­dob­no zgi­nął na woj­nie albo za­raz po niej, straż­nik do­kład­nie nie pa­mię­tał już, jak to było. W każ­dym ra­zie byli i tacy, któ­rzy po­dej­rze­wa­li, że Kraw­czy­ko­wi cho­dzi o mło­dą Ziel­czyń­ską, ale gdy­by ktoś ze­chciał za­py­tać go o zda­nie, po­wie­dział­by, że to bzdu­ra. Ry­bak był po­rząd­nym czło­wie­kiem, nie w gło­wie mu były ma­ło­la­ty. Wpraw­dzie te­raz pan­na wy­ro­sła, ale prze­cież kil­ka lat wcze­śniej gro­ził­by mu za to kry­mi­nał! Nie, Emi­la i Ga­bry­się z całą pew­no­ścią łą­czy­ła inna re­la­cja.

– No tak, to pa­sier­bi­ca oby­wa­te­la Kraw­czy­ka – po­twier­dził bez mru­gnię­cia okiem, cho­ciaż wciąż nie miał pew­no­ści, skąd mło­dy przy­był i ja­kie ma ple­cy. Swo­ich lu­dzi już zdą­żył do­brze po­znać, ale ten był nowy, a co nowe, to nie­pew­ne.

– Nie mu­si­my jej ja­koś do­dat­ko­wo, hm, spraw­dzić? – Straż­nik się za­wa­hał. – Jest pan pe­wien, że nic nie pla­nu­ją?

Mó­wił o nich tak, jak­by nie sta­li tuż obok, co roz­zło­ści­ło Ga­bry­się, ale wie­dzia­ła, że le­piej sie­dzieć ci­cho. Wi­docz­nie tra­fi­li na służ­bi­stę. Mie­li tu­taj i ta­kich. Emil czę­sto jej opo­wia­dał, co się dzie­je na mo­rzu i ja­kie przy­go­dy ry­ba­cy mają z wo­pi­sta­mi, cho­ciaż wie­dział, że Mar­cjan­na wo­la­ła­by, żeby cór­ka po­zo­sta­ła apo­li­tycz­na i nie słu­cha­ła ta­kich opo­wie­ści. Miał jed­nak świa­do­mość, że to tak nie dzia­ła. Albo jest się z par­tią, albo prze­ciw­ko niej.

– To spraw­dzaj, czło­wie­ku, ale prze­stań dupę za­wra­cać, bo jesz­cze mamy dwie ło­dzie do zro­bie­nia, a obie­ca­łem żo­nie, że wró­cę wcze­śniej do domu.

Mło­dy straż­nik naj­wy­raź­niej nie był za­do­wo­lo­ny z ta­kie­go ob­ro­tu spraw, ale nie śmiał się sprze­ci­wić do­wód­cy. Bez sło­wa od­dał Ga­brie­li do­wód i szyb­ko od­szedł.

– Uff, a już my­śla­łam, że nic z tego nie wyj­dzie! – Ga­bry­sia ode­tchnę­ła z ulgą.

– Prze­ko­na­łaś mnie i Mar­cjan­nę do tej ca­łej wy­pra­wy, a miał­by cię po­wstrzy­mać ja­kiś wo­pi­sta? – Emil się ro­ze­śmiał.

– Ni­ko­go nie mu­sia­łam prze­ko­ny­wać. Je­stem do­ro­sła i… – za­czę­ła Ga­brie­la, ale Kraw­czyk od razu jej prze­rwał.

– Tak, tak, sły­sza­łem to set­ki razy! I nie­zmien­nie ci po­wta­rzam, że do­ro­sła bę­dziesz, jak za­czniesz sama o so­bie sta­no­wić. W tej kwe­stii mu­szę się zgo­dzić z two­ją mamą. – Spoj­rzał na nią tro­chę z czu­ło­ścią, tro­chę z przy­ga­ną. – Zaj­mij się na­uką, a po­tem…

Ga­bry­sia mi­mo­wol­nie prze­wró­ci­ła ocza­mi. Jak do­brze, że zo­sta­ło jej tyl­ko kil­ka mie­się­cy szko­ły! Chcia­ła być nie­za­leż­na, de­cy­do­wać o so­bie i my­śla­ła, że cho­ciaż Emil – wol­ny duch – ją ro­zu­mie, ale nie, on mu­siał wtó­ro­wać Mar­cjan­nie! Pa­so­wa­li­by do sie­bie. Szko­da, że mat­ka nie po­tra­fi­ła do­ce­nić tego, co mia­ła.

To nie tak, że Ga­bry­sia nie prze­pa­da­ła za szko­łą. Lu­bi­ła na­ukę. Czę­sto bra­ła udział w po­wia­to­wych i wo­je­wódz­kich kon­kur­sach z róż­nych przed­mio­tów i zda­rza­ło się, że zaj­mo­wa­ła wy­so­kie miej­sca. Mia­ła po­trze­bę by­cia naj­lep­szą. Za każ­dym ra­zem, kie­dy coś osią­gnę­ła, szu­ka­ła w oczach mat­ki apro­ba­ty i ska­ka­ła z ra­do­ści, kie­dy zna­la­zła cho­ciaż jej ślad. Mar­cjan­na za­wsze była gdzieś obok. Na co dzień nie chwa­li­ła cór­ki.

– Po kim ty taka mą­dra je­steś? – dzi­wi­ła się Ja­ni­na, kie­dy wnucz­ka po raz ko­lej­ny zaj­mo­wa­ła do­bre miej­sce w ja­kimś kon­kur­sie.

– Jak to po kim? Po mnie – wtrą­ca­ła Mar­cjan­na, chi­cho­cząc przy tym pod no­sem.

– Mój tata też mu­siał być mą­dry, sko­ro stu­dio­wał me­dy­cy­nę – pod­chwy­ci­ła Ga­bry­sia, ale mama i bab­cia od razu ja­koś przy­ga­sły, a ona zro­zu­mia­ła, że te­mat po raz ko­lej­ny nie zo­sta­nie przez nie pod­ję­ty.

Nie dzi­wi­ła się tej nie­chę­ci do roz­mów o ta­cie. Ja­ni­na kie­dyś po­wie­dzia­ła, że mama bar­dzo ko­cha­ła Igna­ce­go i moc­no prze­ży­ła jego śmierć.

– Wy­da­je mi się, że do tej pory się z nią nie po­go­dzi­ła – wy­ja­śni­ła wnucz­ce.

Ga­bry­sia wie­dzia­ła, że mama po pro­stu nie chce roz­dra­py­wać ran, ale czy to źle, że ona chcia­ła­by się do­wie­dzieć o ojcu cze­goś wię­cej?

Ga­bry­sia chcia­ła już pra­co­wać. Za kil­ka mie­się­cy mia­ła zo­stać ab­sol­went­ką Li­ceum Pe­da­go­gicz­ne­go w Ko­sza­li­nie i li­czy­ła, że znaj­dzie za­trud­nie­nie w szko­le w ro­dzin­nym Ustro­niu Mor­skim. Zresz­tą kie­row­nicz­ka obie­ca­ła jej po­sa­dę przed kil­ko­ma mie­sią­ca­mi, gdy od­wie­dzi­ła pla­ców­kę, któ­rą prze­cież sama ukoń­czy­ła, cho­ciaż wte­dy mie­ści­ła się w in­nym bu­dyn­ku. Szko­ła przy uli­cy Woj­ska Pol­skie­go zo­sta­ła od­da­na do użyt­ku kil­ka mie­się­cy po tym, jak skoń­czy­ła siód­mą kla­sę i po­szła do li­ceum. Czę­sto mi­ja­ła nowo po­wsta­ły gmach ty­siąc­lat­ki, wy­obra­ża­jąc so­bie, że nie­ba­wem bę­dzie kro­czyć no­wo­cze­sny­mi ko­ry­ta­rza­mi jako na­uczy­ciel­ka. Jej ma­rze­nie wresz­cie się speł­ni! Ja­sne i prze­stron­ne sale lek­cyj­ne, ogrom­na sala gim­na­stycz­na, nowe sprzę­ty, po­mo­ce na­uko­we… Ach, jak­że pra­gnę­ła sta­nąć wresz­cie przy ta­bli­cy i po­pro­wa­dzić swo­ją pierw­szą lek­cję! Mia­ła za­pał do pra­cy i uwa­ża­ła, że już wszyst­ko wie. Nie chcia­ła dłu­żej się mę­czyć w szkol­nej ław­ce – prze­cież jej miej­sce było za biur­kiem!

Emil po­mógł jej wejść na łódź. Mu­sia­ła zła­pać się po­rę­czy, bo ina­czej by upa­dła. Za­ko­ły­sa­ło, cho­ciaż tego dnia mo­rze wy­da­wa­ło się spo­koj­ne. Mu­sia­ła mieć nie­tę­gą minę, gdyż po­chy­lił się nad nią i za­py­tał za­nie­po­ko­jo­ny:

– Wszyst­ko w po­rząd­ku? Do­brze się czu­jesz?

Po­twier­dzi­ła z za­pa­łem i uśmiech­nę­ła się sze­ro­ko. Wcią­gnę­ła po­wie­trze do płuc. Choć jesz­cze nie przy­zwy­cza­iła się do ko­ły­sa­nia, w jed­nej chwi­li po­czu­ła się wol­na. Te­raz ro­zu­mia­ła, dla­cze­go wo­pi­ści spraw­dza­ją ry­ba­ków, a wła­dze oba­wia­ją się ucie­czek na Za­chód. Na mo­rzu wol­ność na­praw­dę może ude­rzyć czło­wie­ko­wi do gło­wy. Róż­ne rze­czy mogą się wy­da­rzyć. Prze­pi­sy za­bra­nia­ły ry­ba­kom od­da­lać się od brze­gu na wię­cej niż sześć mil mor­skich, ale w ta­kim miej­scu re­gu­ły są ostat­nim, o czym się my­śli.

– Dla­cze­go nie za­bra­łeś mnie ze sobą wcze­śniej? – spy­ta­ła, prze­krzy­ku­jąc szum fal.

Emil nie od­po­wie­dział, tyl­ko z uśmie­chem wy­cią­gnął dłoń w jej stro­nę.

– Chodź, po­ka­żę ci coś. Mam chwi­lę, póki nie do­pły­nie­my na ło­wi­sko.

Ga­bry­sia bez sło­wa po­da­ła mu rękę i ru­szy­ła za nim. Nie mo­gła się na­dzi­wić swo­bo­dzie jego ru­chów! Ku­trem ko­ły­sa­ło na lewo i na pra­wo, w przód i w tył, a on po­ru­szał się tak płyn­nie, jak­by na mo­rzu się uro­dził.

– Po­cho­dzę z Po­znań­skie­go, ale to musi być czy­sty przy­pa­dek. Moi przod­ko­wie zbłą­dzi­li, nie ist­nie­je inne wy­tłu­ma­cze­nie – ro­ze­śmiał się, gdy mu o tym po­wie­dzia­ła. – Je­stem czło­wie­kiem mo­rza, co zro­zu­mia­łem od razu, kie­dy tyl­ko wy­pły­ną­łem w pierw­szy rejs.

– W ta­kim ra­zie ja też nim je­stem – bąk­nę­ła.

– Oczy­wi­ście! Bo ty je­steś moja, na­wet je­śli tak na­praw­dę moja nie je­steś… – Spo­chmur­niał. – Stań tu­taj! – roz­ka­zał, za­trzy­mu­jąc się na dzio­bie.

– Ale… – za­wa­ha­ła się, roz­glą­da­jąc się nie­pew­nie wo­kół. – Tu­taj ko­ły­sze naj­bar­dziej!

– I na tym po­le­ga cała za­ba­wa!

Ku­ter mknął na pół­noc­ny wschód. Ga­bry­sia po­wo­li, oba­wia­jąc się upad­ku, pu­ści­ła dłoń Emi­la i zła­pa­ła się po­rę­czy. Miał ra­cję. Na tym po­le­ga­ła cała za­ba­wa. Pod­trzy­mu­jąc się me­ta­lo­wej rur­ki, wy­chy­li­ła ostroż­nie gło­wę i spoj­rza­ła w dół. Ku­ter mia­ro­wo ude­rzał o fale. Ga­brie­la to uno­si­ła się, to opa­da­ła, pod­da­jąc się cał­ko­wi­cie sile ży­wio­łu. Mo­rze ota­cza­ło ją ze wszyst­kich stron, wy­peł­nia­ło bez­gra­nicz­nym szczę­ściem, ja­kie­go nie czu­ła jesz­cze ni­g­dy w ży­ciu. Nie bała się go. Wie­dzia­ła, że je­śli oka­że mu sza­cu­nek i uzna jego wyż­szość, od­pła­ci się jej z na­wiąz­ką.

Emil ob­ser­wo­wał ją w mil­cze­niu, raz po raz za­cią­ga­jąc się pa­pie­ro­sem. Prze­peł­nia­ła go dum­na. Ech, Mar­cyś­ka ni­g­dy na­wet nie chcia­ła obej­rzeć jego ku­tra! A ta mała mia­ła mo­rze we krwi. No­si­ła w so­bie po­trze­bę wol­no­ści. Oby nikt w niej tego nie stłam­sił… Lu­dzie źle po­strze­ga­li ta­kie ko­bie­ty, dla­te­go bał się, że będą chcie­li ją utem­pe­ro­wać. Żeby tyl­ko Ga­bryś­ka po­zna­ła ja­kie­goś roz­sąd­ne­go męż­czy­znę, któ­ry ją zro­zu­mie, a nie bę­dzie chciał wy­cho­wy­wać…

Mar­cjan­na kie­dyś po­wie­dzia­ła mu, że była taka sama. Też chcia­ła być wol­na, nie­za­leż­na, choć do­ra­sta­ła w cza­sach, kie­dy naj­więk­szym zmar­twie­niem pa­nien­ki po­win­no być to, żeby do­brze wyjść za mąż. Ona mia­ła więk­sze am­bi­cje. Wpraw­dzie nie po­tra­fi­ła po­wie­dzieć, cze­go chce od ży­cia, ale wie­dzia­ła, że zo­sta­ła stwo­rzo­na do cze­goś wię­cej niż go­to­wa­nie, pra­nie, sprzą­ta­nie, ro­dze­nie dzie­ci i usłu­gi­wa­nie mę­żo­wi. I choć z ze­wnątrz wy­glą­da­ło na to, że za­cho­wa­ła nie­za­leż­ność i po­trze­bę wol­no­ści, to Emil po­znał Mar­cjan­nę na tyle, iż wie­dział, że nie do koń­ca. Mar­cjan­na była sama nie dla­te­go, że nic jej nie ogra­ni­cza­ło, ale wła­śnie dla­te­go, że była skrę­po­wa­na. Skrę­po­wa­na stra­chem. Nie uda­ło mu się do­trzeć do niej na tyle bli­sko, żeby zro­zu­mieć, co wy­wo­ły­wa­ło w niej aż taki lęk, ale wie­dział, że jego źró­dło nosi w so­bie. Wie­lo­krot­nie na­ma­wiał ją, żeby wy­zna­ła mu praw­dę, su­ge­ru­jąc, że tyl­ko w ten spo­sób – po­zby­wa­jąc się ba­la­stu – bę­dzie w sta­nie pójść da­lej, ale ona upar­cie krę­ci­ła gło­wą.

– Nie wiem, o co ci cho­dzi – bu­rzy­ła się.

Ten jej strach w koń­cu go po­ko­nał. Nie po­tra­fił już wal­czyć, nie wie­dząc, z czym przy­cho­dzi mu się mie­rzyć. Pod­dał się, uznaw­szy, że le­piej bę­dzie im osob­no, cho­ciaż Mar­cjan­na była mi­ło­ścią jego ży­cia. Wpraw­dzie w mię­dzy­cza­sie mie­wał inne ko­bie­ty, ale zo­sta­wiał je, kie­dy tyl­ko Ziel­czyń­ska kiw­nę­ła pal­cem. Przez pięt­na­ście lat to się scho­dzi­li, to roz­cho­dzi­li. Ostat­nio co­raz czę­ściej ła­pał się na my­śli, że prze­cież z któ­rąś z tam­tych ko­biet mógł stwo­rzyć nor­mal­ną ro­dzi­nę. Na­wet te­raz, gdy­by tyl­ko chciał. Prze­cież miał do­pie­ro trzy­dzie­ści dzie­więć lat, jesz­cze nie wszyst­ko stra­co­ne… Ale nie chciał. Od­su­nął od sie­bie te upo­rczy­we my­śli, któ­re po­wra­ca­ły co ja­kiś czas. Zmu­sił się do tego, aby po­wró­cić do rze­czy­wi­ste­go świa­ta, w któ­rym Ga­bry­sia sta­ła na dzio­bie ku­tra i z bez­brzeż­nym za­chwy­tem wpa­try­wa­ła się w mo­rze. Jak do­brze, że była!

– Mu­szę wy­dać sie­ci. Po­ra­dzisz so­bie?

Po­twier­dzi­ła ski­nie­niem, ale kie­dy Emil już od­cho­dził, po­my­śla­ła, że za­bie­ra­jąc ją na po­łów, być może li­czył na jej po­moc.

– Je­stem ci po­trzeb­na?

– Daj spo­kój, nie bę­dziesz nisz­czy­ła de­li­kat­nych rą­czek sie­cia­mi. – Mru­gnął do niej. – Poza tym, wbrew po­zo­rom, wy­da­nie sie­ci wca­le nie jest ta­kie pro­ste, bo trze­ba uwa­żać, żeby się nie po­plą­ta­ły.

– No, to przy­naj­mniej po­ob­ser­wu­ję was przy pra­cy.

Przy­trzy­mu­jąc się po­rę­czy, ru­szy­ła za Emi­lem. Wciąż nie mo­gła wyjść z po­dzi­wu, z jaką swo­bo­dą ry­ba­cy po­ru­sza­ją się po ku­trze. Ani na chwi­lę nie tra­ci­li rów­no­wa­gi, a prze­cież ło­dzią so­lid­nie ko­ły­sa­ło! Usły­sza­ła, jak je­den z człon­ków za­ło­gi ma­ru­dzi, że ko­bie­ta na łaj­bie przy­no­si pe­cha, ale zi­gno­ro­wa­ła jego sło­wa. Nie mia­ła ocho­ty psuć so­bie hu­mo­ru. W ci­szy ob­ser­wo­wa­ła, jak męż­czyź­ni wy­cią­ga­ją z wor­ków sie­ci i wy­rzu­ca­ją je za bur­tę. Za­ję­ło to nie wię­cej niż kil­ka­dzie­siąt mi­nut. Kie­dy ku­ter tra­ło­wał sie­ci przez ło­wi­sko, Emil za­wo­łał Ga­bry­się do ste­rów­ki.

– Te­raz za­ło­ga może od­po­cząć – po­wie­dział z uśmie­chem. – Je­steś głod­na? Z my­ślą o to­bie zro­bi­łem wię­cej ka­na­pek.

– Dzię­ku­ję, ale mam swo­je. Chy­ba nie my­ślisz, że bab­cia wy­pu­ści­ła­by mnie bez wa­łów­ki? – Ga­brie­la za­chi­cho­ta­ła.

– No tak, mo­głem się tego do­my­ślić.

Ga­bry­sia w mil­cze­niu ja­dła ka­nap­ki. Zgłod­nia­ła i przy­go­to­wa­ne przez Ja­ni­nę buł­ki z twa­roż­kiem sma­ko­wa­ły jej jak ni­g­dy wcze­śniej. Kie­dy skoń­czy­ła, wy­ję­ła z kie­sze­ni kil­ka ku­ku­łek, któ­re przed sa­mym wyj­ściem wci­snę­ła jej bab­cia.

– Chcesz? – Wy­cią­gnę­ła dłoń w kie­run­ku Emi­la.

– Nie od­mó­wię.

Sie­dzie­li w mil­cze­niu. Ga­bry­sia ob­ser­wo­wa­ła przez szy­bę człon­ków za­ło­gi, któ­rzy żar­to­wa­li i śmia­li się gło­śno. At­mos­fe­ra na ku­trze była swo­bod­na. Wi­dać było, że ry­ba­cy ufa­ją so­bie na­wza­jem i do­brze się czu­ją w swo­im to­wa­rzy­stwie.

– Przy­glą­da­łam się wam pod­czas pra­cy – po­wie­dzia­ła, prze­ły­ka­jąc ostat­nie­go cu­kier­ka. – Wi­dać w tym, co ro­bi­cie, praw­dzi­wą pa­sję.

Emil od­chrząk­nął.

– Na mo­rzu pra­cu­je się szcze­rze i z od­da­niem. Tu nas nikt nie po­ga­nia, nie pil­nu­je, ale my sami wie­my, na co mo­że­my so­bie po­zwo­lić, ile mamy cza­su, za­nim przyj­dzie za­ła­ma­nie po­go­dy. Jak nie zło­wi­my, to nie za­ro­bi­my. – Wzru­szył ra­mio­na­mi. – Ale masz ra­cję! Jest w nas pa­sja do mo­rza. Bez tego nie ma cze­go szu­kać w tej ro­bo­cie. Lu­dzie czę­sto mnie py­ta­ją, jak jest na mo­rzu. Od­po­wia­dam im, że cięż­ko albo jesz­cze go­rzej, bo taka jest praw­da. Trze­ba to lu­bić, bo ina­czej czło­wiek szyb­ko się wy­pa­li.

– Ostat­nio by­łam u ciot­ki Ro­za­lii. Ada­ma też cią­gnie na mo­rze, ale on chce zo­stać ma­ry­na­rzem. Wy­szko­lił się, a te­raz pró­bu­je zna­leźć pra­cę na stat­ku, ale ciot­ce to wy­jąt­ko­wo nie w smak. Boi się o nie­go. Wo­la­ła­by, żeby zna­lazł so­bie ja­kąś pra­cę na miej­scu, a jego wzy­wa wiel­ki świat.

– Co to za wiel­ki świat, jak sta­tek za­wi­ja do trzech, czte­rech por­tów, a w mię­dzy­cza­sie jest tyl­ko cięż­ka pra­ca? – Emil de­li­kat­nie skie­ro­wał ku­ter w za­chod­nią stro­nę. – To zna­czy ja mu się nie dzi­wię, bo nie wy­obra­żam so­bie in­nej ro­bo­ty, ale żeby Adam się tym wiel­kim świa­tem nie roz­cza­ro­wał… A co sły­chać u two­jej ciot­ki?

Za­py­tał z grzecz­no­ści, bo nie prze­pa­dał za cio­tecz­ną sio­strą Mar­cjan­ny. Nie po­do­ba­ło mu się, jak trak­tu­je swo­je­go męża Ja­nu­sza, cho­ciaż to nie była jego spra­wa. Ro­za­lia wiecz­nie cho­dzi­ła na­bur­mu­szo­na. Cier­pięt­ni­ca! Jej wy­raz twa­rzy sku­tecz­nie znie­chę­cał do niej lu­dzi. Po­tra­fi­ła się po­ro­zu­mieć tyl­ko z Mar­cjan­ną. Kie­dy Ga­bry­sia była mała, spę­dza­ła w domu Kwiat­kow­skich spo­ro cza­su, bo Ro­za­lia nie pra­co­wa­ła i mo­gła za­jąć się cór­ką ku­zyn­ki, pod­czas gdy Mar­cjan­na i Ja­ni­na były w Ustro­nian­ce, ale gdy pod­ro­sła, kon­tak­ty nie­co się roz­luź­ni­ły. Ow­szem, ro­dzi­na na­dal spo­ty­ka­ła się z oka­zji świąt, imie­nin i uro­dzin, Kwiat­kow­scy chęt­nie go­ści­li u Ziel­czyń­skich i od­wrot­nie, ale każ­dy miał swo­je ży­cie i swo­je spra­wy. Emil ucie­szył się, kie­dy Ga­bry­sia prze­sta­ła być pod sil­nym wpły­wem Ro­za­lii. Jesz­cze by się ma­łej udzie­li­ło jej mal­kon­tenc­two. Ko­bie­ty w tej ro­dzi­nie były… dziw­ne. Peł­ne pre­ten­sji i żalu, zgorzk­nia­łe. Mógł mieć tyl­ko na­dzie­ję, że Ga­bry­si uda się tego unik­nąć. Dzię­ki Bogu nie przy­szło jej żyć w tak okrut­nych cza­sach jak po­przed­nie­mu po­ko­le­niu, któ­re do­ra­sta­ło wśród zła i nie­na­wi­ści. Te nowe cza­sy rów­nież po­zo­sta­wia­ły wie­le do ży­cze­nia, ale po sto­kroć wo­lał dla Ga­bry­si tę po­zor­ną nor­mal­ność niż pa­trze­nie każ­de­go dnia śmier­ci w oczy.

– U ciot­ki w su­mie bez zmian. Mam wra­że­nie, że żyje ży­ciem Ada­ma – stwier­dzi­ła Ga­bry­sia.

– A u… – Emil gło­śno prze­łknął śli­nę. – A u two­jej mamy?

Ga­brie­la ze świ­stem wy­pu­ści­ła po­wie­trze.

– Mógł­byś ją sam o to za­py­tać.

– Niby mógł­bym, ale tak jest le­piej.

W mil­cze­niu po­ki­wa­ła gło­wą. Wie­dzia­ła, ale cóż mo­gła po­ra­dzić na to, że jest na mat­kę wście­kła? Przez jej głu­pi upór zo­sta­ła po­zba­wio­na szan­sy na nor­mal­ną ro­dzi­nę! Mar­cjan­na ni­g­dy nie znaj­dzie lep­sze­go niż Emil, ni­g­dy! Cze­go ona jesz­cze w ogó­le szu­ka? Czy sama zna od­po­wiedź na to py­ta­nie?

– U mamy, cóż… sama nie wiem. Chy­ba też bez zmian. Wiesz, ona ni­g­dy ze mną nie roz­ma­wia­ła tak na­praw­dę, za­wsze była jak­by obok. Cza­sem mam wra­że­nie, że w ogó­le jej nie znam – po­wie­dzia­ła drżą­cym gło­sem Ga­brie­la. – Ona wciąż przede mną ucie­ka.

Emil spoj­rzał na dziew­czy­nę z czu­ło­ścią. Gdy­by tyl­ko mógł coś zro­bić… Ale nie mógł. Wie­lo­krot­nie pró­bo­wał.

– Ona nie ucie­ka przed tobą, a przed samą sobą. Nie wiem, co jest tego przy­czy­ną, ale je­stem prze­ko­na­ny, że tak wła­śnie jest.

– My­ślisz, że to śmierć mo­je­go ojca… No, że to przez to, że tata nie żyje, ona jest taka?

Za każ­dym ra­zem, kie­dy mó­wi­ła o Igna­cym Wa­si­lew­skim „tata”, czuł ucisk gdzieś w klat­ce pier­sio­wej. To ir­ra­cjo­nal­ne, ale był za­zdro­sny o tam­te­go męż­czy­znę, któ­ry prze­cież nie żył od pra­wie dwu­dzie­stu lat i w ża­den spo­sób nie mógł mu za­szko­dzić. Od­czu­wał żal na myśl o tym, że to tam­ten pierw­szy spo­tkał Mar­cjan­nę i zo­sta­wił po so­bie coś wię­cej niż tyl­ko nie­śmier­tel­nik, któ­re­go Mar­cy­sia ni­ko­mu nie po­zwo­li­ła do­ty­kać. Strze­gła go jak naj­cen­niej­szej re­li­kwii. Emil od­dał­by wszyst­ko, żeby cof­nąć czas i od­na­leźć Mar­cjan­nę gdzieś na Wo­ły­niu, za­nim po­zna­ła Igna­ce­go.

– Wy­da­je mi się, że to bar­dziej zło­żo­na spra­wa, ale wy­bacz, Ga­bry­siu, nie mam pra­wa o tym z tobą roz­ma­wiać… – bąk­nął pod no­sem, aby ukryć na­ra­sta­ją­ce wzru­sze­nie. Ech, co się z nim dzia­ło! Pra­wie roz­kle­ił się jak baba! – To są pry­wat­ne spra­wy two­jej mamy.

– Oczy­wi­ście – wy­mam­ro­ta­ła Ga­bry­sia, a on czuł, że znów się od nie­go od­da­la.

Kie­dy za­czę­ła do­ra­stać, zro­zu­miał, że ni­g­dy nie sta­nie się czę­ścią jej świa­ta. Jej losy będą to­czyć się rów­no­le­gle, ale kie­dy do­trą do roz­wi­dle­nia, Ga­bry­sia pój­dzie w prze­ciw­nym kie­run­ku. Gdy­by uro­dzi­ła się chło­pa­kiem, mógł­by ją przy­uczyć do za­wo­du, wy­szko­lić na ry­ba­ka i za­trzy­mać na ku­trze. Ale to nie było miej­sce dla ko­bie­ty. Nie pa­so­wa­ła do tej ło­dzi, tak jak nie pa­so­wa­ła do jego ży­cia. Był jej po­trzeb­ny, może w dziw­ny spo­sób go ko­cha­ła, ale sta­no­wił tyl­ko imi­ta­cję. Na­miast­kę tego, któ­ry od­szedł i po­zo­sta­wił po so­bie pust­kę. Pra­gnie­nie, aby była jego cór­ką, aż bo­la­ło. Nie miał pra­wa być wo­bec niej za­bor­czy, a jed­nak za każ­dym ra­zem, gdy w jej oto­cze­niu po­ja­wia­ła się nowa oso­ba, bał się, że skrad­nie jej za­in­te­re­so­wa­nie. Wie­dział, że pew­ne­go dnia bę­dzie mu­siał się usu­nąć, a prze­cież w praw­dzi­wej mi­ło­ści nie ma miej­sca na strach o to, że uko­cha­na oso­ba odej­dzie na za­wsze, bo na­wet je­śli się od­da­li, to wró­ci, bo ko­cha. A on nie miał pew­no­ści. Ga­bry­sia była wol­nym pta­kiem. Nie mógł jej przy so­bie za­trzy­mać na siłę tyl­ko dla­te­go, że nie wy­szło mu w ży­ciu i nie miał wła­snej ro­dzi­ny.

– No, już naj­wyż­szy czas uru­cho­mić wy­cią­gar­kę – mruk­nął ni to do sie­bie, ni to do niej.

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Spis treści

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Prolog

CZĘŚĆ PIERW­SZA

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

CZĘŚĆ DRU­GA

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Rozdział 22

CZĘŚĆ TRZE­CIA

Rozdział 23

Rozdział 24

Rozdział 25

Epilog