Wigilijne opowieści - Alek Rogoziński, Jacek Galiński, Małgorzata Oliwia Sobczak - ebook
31,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

12 opowiadań i 12 przepisów na popisowe świąteczne dania świetnych polskich autorów.

Ktoś zginie otruty barszczem wigilijnym, czyjaś paczka na święta zgubi się w paczkomacie, ktoś upuści karpia na tory tramwajowe, ktoś się nieszczęśliwie zakocha, do kogoś w zastępstwie Mikołaja przyjdzie diabeł, a ktoś inny odkupi swoje winy bohaterskim czynem. To wszystko w niesamowitym zbiorze wigilijnych opowieści okraszone smakowitymi przepisami pasującymi do treści opowiadań.

Smakowite historie na każdy dzień adwentu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 452

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Tomasz BetcherMilena WójtowiczAlek RogozińskiJacek GalińskiAgnieszka LisKarolina GłogowskaMartyna RaduchowskaJagna KaczanowskaAgnieszka Litorowicz-SiegertMagdalena MajcherKatarzyna Berenika MiszczukMałgorzata Oliwia Sobczak

WIGILIJNE OPOWIEŚCI

OpowiadanieOstatnia gwiazdka:

Copyright © by Tomasz Betcher, MMXX

Pozostałe opowiadania:

Copyright © by Grupa Wydawnicza Foksal, MMXX

Wydanie I

Warszawa MMXX

Niniejszy produkt objęty jest ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że wszelkie udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, upublicznianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom.

Tomasz Betcher. Ostatnia gwiazdka

Dokładnie w takich okolicznościach zaplanował swoją śmierć.

Już dawno temu pomyślał, że wszystkie najważniejsze wydarzenia w jego życiu toczyły się zimą. Zatem to ostatnie również powinno. Nie żeby uważał swój zgon za coś wyjątkowego, ale miał poczucie, że dopełni to pewien cykl i przynajmniej krąg jego życia zamknie się, jak należy.

Pchnął skrzydło kutej bramy, które zaskrzypiało przeraźliwie. Park Kuźniczki należał do najmniejszych w Gdańsku, ale jego zdaniem był jednym z najbardziej urokliwych i Paweł Michalski miał do niego sentyment. Wciśnięty pomiędzy tereny dawnego browaru, pływalnię Start i ulicę Wajdeloty, stanowił jedno z tych miejsc we Wrzeszczu, gdzie zawsze można było znaleźć wytchnienie.

Obejrzał się, ale choć w okolicach dworca Wrzeszcz i pobliskiego centrum handlowego roiło się od ludzi, nikt nie zwrócił na niego uwagi. Przechodnie dreptali we wszystkich kierunkach, kuląc się w porywistym wietrze. Nikomu nie przyszło do głowy oglądać się na faceta w długim płaszczu, który właśnie wszedł do parku.

Kiedy Paweł minął bramę, podmuchy wiatru nieznacznie osłabły i przestały szarpać połami jego płaszcza. Rozejrzał się i po chwili wahania wybrał ławkę, na której miał zamiar umrzeć. Położona na uboczu, osłonięta gęstymi zaroślami tak, że nawet ze ścieżki było trudno ją dostrzec, wydawała się wręcz idealna. Podszedł, rozejrzał się dookoła i upewniwszy, że nikt go nie widzi, opadł na grube deski. Posiedział przez jakiś czas, a potem, stwierdziwszy, że w parku i tak nikogo nie ma, położył się.

Ulicą Wajdeloty przejechał samochód. Z rozkręconego na cały regulator radia płynęły słowa nieśmiertelnego świątecznego hitu Last Christmas. Dudniące basy poczuł aż na sobie.

Last Christmas, I gave you my heart

But the very next day you gave it away

This year, to save me from tears

I’ll give it to someone special

W ostatnie święta oddałem Ci serce

Ale już następnego dnia zwróciłaś mi je

W tym roku, by oszczędzić sobie łez

Ofiaruję je komuś wyjątkowemu

Minęło już tyle lat, a przebój Wham! wciąż rządził listami świątecznych przebojów, choć z obserwacji Pawła wynikało, że piosenka miała tyle samo przeciwników co zwolenników. A znakomita większość w ogóle nie wsłuchiwała się w tekst albo zwyczajnie go nie rozumiała. Piosenka nie skupiała się na świętach, ale na złamanym sercu. Paweł doskonale znał to uczucie, choć jego serca nie złamała ukochana.

Od ostatniej rodzinnej Wigilii minęło wiele lat, a jednak wspomnienia ze świąt wciąż były najbardziej wyraziste. Zadawały także największy ból. Paweł wciąż pamiętał smak wspólnie przygotowywanych potraw, zapach prawdziwej choinki, którą zawsze mieli, i widok dzieci z wypiekami na twarzy rozdzierających papier prezentowy. Choć wszystkie inne wspomnienia zdawały się blednąć i zacierać, to każdą Gwiazdkę pamiętał, jakby była ostatnia. A jednak dopiero ta dzisiejsza miała się taka okazać.

Wytarł nos, a zza pazuchy wyjął butelkę whisky Glenmorangie Grand Vintage 1990. Dostał ją kilka lat temu od jednego z kontrahentów. Już wtedy była wiele warta, a z tego, co się orientował, cena bursztynowego trunku przekraczała trzy tysiące złotych. Otworzył i powąchał. Mocny aromat zakręcił go w nosie. Z kieszeni płaszcza Paweł wydobył ulubioną szklankę i nalał do połowy, ciesząc ucho przyjemnym dźwiękiem.

– Na zdrowie – powiedział do siebie i zrobił coś, co wielu ortodoksyjnych koneserów przyprawiłoby o zawał serca. Wypił whisky duszkiem.

Alkohol był wart swojej ceny i miał moc. Oczy Pawła zaszły łzami. Chuchnął w zwiniętą dłoń, po czym nalał znowu. Ciepło błyskawicznie rozchodziło się po przełyku, żołądku, a w końcu po całym ciele. Nie czekał. Chwycił szklankę i opróżnił ją tak samo jak poprzednim razem. Zrobiło się mu wręcz gorąco, ale wiedział, że to uczucie szybko minie. Ułożył się wygodniej, podparł głowę łokciem, a szklankę postawił na zmarzniętej ziemi.

Pił na pusty żołądek, więc zaszumiało mu w głowie bardzo szybko i wkrótce świat zaczął tracić ostrość. Z każdą upływającą minutą temperatura powietrza spadała, szczypiąc nieosłoniętą skórę. Zapowiadał się wyjątkowo mroźny wieczór.

Płaszcz, który Paweł miał na sobie, był elegancki, uszyty przez krawca. Leżał jak ulał i Paweł lubił wkładać go na wyjątkowe okazje. Żałował, że w jego życiu było ich tak niewiele. Pod spodem miał ulubioną koszulę, co w połączeniu z cienkim płaszczem nie dawało żadnej ochrony przed chłodem, a co dopiero przed dziesięciostopniowym mrozem i porywistym wiatrem. Było oczywiste, że w takim odzieniu nie przeżyje nocy. I dokładnie o to mu chodziło.

Sięgnął po butelkę. Już miał nalać trzecią kolejkę, ale powstrzymał go odgłos kroków na ścieżce.

Nie słyszał dźwięku otwieranej bramy, ale po pierwsze, nie był pewien, czy w ogóle zamykał jej skrzydło, a po drugie, był tak zatopiony w myślach, że mógł zwyczajnie tego nie zarejestrować. Ostatnio bywał rozkojarzony. Z półmroku rozświetlonego świątecznymi iluminacjami wyłoniła się postać. Nie podniósł się. Skoro i tak miał umrzeć, było mu wszystko jedno, co ten ktoś sobie o nim pomyśli.

Dziewczyna musiała mieć kilkanaście lat, ale nie widział jej dokładnie. Wciąż miał oczy pełne łez, które wycisnęła z niego whisky, a poza tym ostatnio coraz gorzej widział po ciemku. W przebijającym przez gałęzie świetle zobaczył, że dziewczyna ma na sobie ciężkie buciory, podarte dżinsy i kurtkę Bundeswehry, zniszczoną tak, że nadawała się tylko na śmietnik. Sądził, że minie jego ławkę i pójdzie dalej, ale zatrzymała się i obrzuciła go spojrzeniem mocno umalowanych oczu. Przez chwilę stała, jakby zastanawiała się, co zrobić. W końcu przysiadła na drugim skraju ławki. Wyciągnęła pomiętą paczkę papierosów i zgrabnym ruchem wydobyła jednego. Płomień zapalniczki na sekundę rozświetlił jej twarz. Była ładna, poważna. I było w niej coś znajomego.

– Kiepski dzień? – Dziewczyna zaciągnęła się i wypuściła chmurę dymu.

Michalski machnął niedbale ręką. Nie chciał z nią rozmawiać. Nie dziś, kiedy wreszcie podjął decyzję.

– Będzie padało. Śnieg, znaczy. – Wskazała papierosem na niebo, po czym przeczesała palcami włosy.

Z tej perspektywy nie mógł stwierdzić, czy była naturalną blondynką, czy nie. Końcówki jej włosów połyskiwały fioletowo. Spojrzała na butelkę, która wysunęła się z płaszcza.

– Zamierzasz się tutaj urżnąć?

– Zamierzam tu zdechnąć – warknął rozeźlony. Miał nadzieję, że się przestraszy i ucieknie. I że nikogo nie wezwie. Jeszcze tego brakowało, żeby oskarżyli go o pedofilię. Albo, co gorsza, nie dali mu umrzeć. – Nie masz co robić, tylko szlajać się nocą po parku? Nie jesteś za młoda, żeby palić?

Nie odpowiedziała. Kilka razy zaciągnęła się dymem, po czym wzruszyła ramionami. Dokończyła papierosa i zgasiła niedopałek na oparciu ławki.

Paweł zrobił się senny. Przymknął na chwilę oczy, mając nadzieję, że kiedy je otworzy, dziewczyny już nie będzie. Ku jego rozczarowaniu była. Na dodatek zaczął padać gęsty śnieg, choć cały dzień był słoneczny i bezchmurny. I mroźny. Zupełnie jak wtedy, kiedy poznał Justynę.

* * *

Zima 1986 roku nie była wprawdzie nazywana zimą stulecia, ale z pewnością należała do jednej z najostrzejszych zim dwudziestego wieku. Pociągi stawały w szczerym polu, pękały butelki w mleczarniach, a wiele miejscowości zostało pozbawionych prądu, jednak nawet najsroższy mróz nie mógł ugasić żaru, który płonął w sercu Pawła.

Justynę poznał zupełnie przypadkowo, kiedy otwierające się drzwi w pociągu SKM wciągnęły połę jej puchowej kurtki i się zacięły. Stał w niewielkiej grupce, czekając na wyjście. Rozczuliło go, że szarpała się z kurtką taka bezradna, podczas gdy pozostali pasażerowie wymijali ją, wychodząc z pociągu otwartą połową drzwi. To był jego przystanek, ale postanowił jej pomóc. Przez kilka chwil mocował się z mechanizmem, który za nic nie chciał puścić. Kurtkę uwolniło dopiero zamknięcie drzwi przez konduktora. Tyle że w tym samym momencie pociąg ruszył.

– Przepraszam – powiedziała, oblewając się rumieńcem.

Dopiero teraz spostrzegł, jaka jest ładna. Niebieskie oczy, jasne włosy i policzki zaróżowione od panującego w wagonie gorąca. Konduktor rozkręcił ogrzewanie na pełną moc, nie zważając na zimową odzież pasażerów.

– To był chyba pana przystanek?

– Nie szkodzi. – Wzruszył ramionami. – Pani chyba także?

– Niestety tak. Przy następnej stacji jest postój taksówek, zapłacę za kurs dla pana w ramach podziękowania i zadośćuczynienia – zaproponowała nieśmiało, lecz odmówił.

W zamian zaprosił ją na spacer. Mróz szczypał w uszy i policzki, ale od rana świeciło słońce, które skrzyło się w śnieżnych zaspach. Rozmawiało się im doskonale. W niełatwych czasach łatwo znaleźli wspólny język. Przeszli wzdłuż ulicy Hynka, a potem zagłębili się w labirynt wrzeszczańskich uliczek. W jednej z nich znaleźli małą kawiarnię i Paweł wiedział, że to początek niezwykłej znajomości.

Po roku wzięli ślub. Mieli małe wesele i wielkie perspektywy. On był architektem z fantazją, choć na razie zatrudnionym w miejskim przedsiębiorstwie, ona farmaceutką z pasją. Z pomocą rodziców w ciągu kilku lat dorobili się małego mieszkania, dużego fiata i ogromnego apetytu na życie. Brakowało im tylko jednego – dziecka.

Pomimo usilnych starań Justyna nie mogła zajść w ciążę. Próbowali wszystkiego, konsultowali się z najlepszymi specjalistami w Polsce, sprowadzali z zagranicy horrendalnie drogie suplementy diety, kochali się czasami po kilka razy dziennie. A jednak nie przynosiło to pożądanego skutku.

Dziecko pojawiło się dopiero wtedy, kiedy stracili nadzieję.

Paweł doskonale pamiętał ten dzień. Odgadł, co się dzieje, jeszcze zanim Justyna wypowiedziała pierwsze słowo. Wzruszył się wtedy ogromnie, zresztą tak samo jak ona. Cały wieczór płakali i śmiali się na przemian, ciesząc się swoim szczęściem. Następnego dnia przytargał do domu wielki kosz owoców, skrzynkę wypełnioną wędzonymi rybami i wędlinami od znajomego gospodarza, jeszcze ciepły chleb. Tak, aby żonie niczego nie zabrakło.

Osiem miesięcy później Paweł krążył nerwowo między podwórzem szpitala, na które wychodziły okna sal oddziału położniczego, a budką telefoniczną, skąd co chwila dzwonił po informacje.

– Tłumaczyłam już panu trzy razy, że żona nie urodzi w ciągu piętnastu minut. – Pielęgniarka dyżurna była wyraźnie poirytowana. – Niech pan zadzwoni za dwie, trzy godziny.

Westchnął i postanowił wziąć się w garść. Choć państwo polskie przeszło już transformację, to służba zdrowia wciąż jeszcze tkwiła głęboko w starym systemie. Mężczyzn traktowano jak zbędny element zakończenia ciąży i trzymano z dala od oddziałów położniczych. Zdesperowani ojcowie wystawali pod oknami, by móc choć przez chwilę cieszyć oczy widokiem swoich nowo narodzonych dzieci.

Z niewesołymi myślami Paweł powędrował od szpitala na Klinicznej w stronę centrum Wrzeszcza. Zima – brzydka i dżdżysta – zupełnie nie przypominała tych, które znał z młodości. Nie było nawet specjalnie zimno, nie mówiąc już o śniegu, który wciąż nie chciał spaść. Paweł przysiadł na ławce w parku Kuźniczki, by odczekać jeszcze kwadrans, zanim zadzwoni z telefonu na dworcu. Został mu ostatni żeton. Obserwował ludzi wysypujących się co chwila z pociągów SKM, ale w parku był sam. W taką pogodę nikt nie miał ochoty tam wchodzić, a tym bardziej siadać na mokrych ławkach czy spacerować po rozmiękłych ścieżkach.

Z gałęzi drzewa obserwowała go wrona. Łypała na niego swoim czarnym okiem, wywołując uczucie niepokoju. Zamiast wzbić się w górę, zeskoczyła z gałęzi i poszybowała w stronę Pawła. Przez ułamek sekundy miał wrażenie, że chce go zaatakować. Przeleciała tak nisko, że zerwał się z ławki. Pomyślał, że to znak. Że musi zadzwonić. Choć nie był przesądny, wrona nie kojarzyła mu się dobrze. Pobiegł na dworzec, przeczuwając najgorsze.

Pomylił się. W słuchawce telefonu usłyszał najlepszą wiadomość swego życia.

* * *

Natalka rosła szybko. Krótkie jasne włoski szybko zamieniły się w gęste loki, które Paweł uwielbiał. Ku jego rozczarowaniu pszenicznej barwy sprężynki z każdym rokiem rozprostowywały się i kładły falami na ramionach.

Może przesadzali, może te kilka lat bezowocnego starania się o dziecko odcisnęło na nich piętno nadopiekuńczych rodziców, którzy traktowali córeczkę jak największy i najbardziej kruchy skarb, a może po prostu kochali ją nad życie. Skakali z radości, gdy Natalka postawiła pierwszy krok. Płakali ze szczęścia, kiedy po raz pierwszy usłyszeli „mama” i „tata”. Podziwiali każdy wyrzynający się ząbek i martwili się każdą kreską powyżej normy na termometrze rtęciowym.

Gdy podrosła jeszcze bardziej, lubiła mówić: „Nie smutaj się. Jutlo będzie dobly dzień”. Robiła to nawet wtedy, kiedy nie byli smutni, tylko zwyczajnie zamyśleni. Paweł wiedział wówczas, że córeczka ma rację. Każdy następny dzień mógł przynieść coś nowego. Coś dobrego.

Kiedy Natalia miała cztery lata, wydarzyło się coś nieoczekiwanego – Justyna poczuła się inaczej. Kiedy połączyła swoje spostrzeżenia niczym kropki w rysowankach, które Natalka tak bardzo lubiła, wszystko stało się jasne. Była w drugiej ciąży.

– Paweł, musimy porozmawiać – powiedziała któregoś wieczoru.

Sama nie wiedziała, co ma o tym wszystkim myśleć.

– A wiesz, że też o tym myślałem? Od dawna się zbieram, żeby zapytać cię o zdanie. Chciałbym otworzyć taki interes…

– Ja nie o tym… – przerwała mu nieśmiało, a on od razu zamienił się w słuch. Wiedział, kiedy żona ma mu do powiedzenia coś wyjątkowo ważnego. – Jestem w ciąży.

Przez chwilę milczał, jakby zębatki w zwykle sprawnej machinie myślowej natrafiły na coś, co mogło grozić jej zatrzymaniem. W końcu jego twarz się rozjaśniła i Paweł zareagował dokładnie tak samo jak wtedy, kiedy powiedziała mu o Natalce.

Biznes otworzył, choć Justynie opowiedział o nim tylko pobieżnie. Przedsięwzięcie chwyciło, co zresztą nie było niczym dziwnym. Na początku lat dziewięćdziesiątych Polska brała pierwszy głęboki oddech po czasach komunistycznego zaduchu i odniesienie sukcesu było wreszcie możliwe. Paweł ze swoim gruntownym technicznym wykształceniem i nowatorskimi pomysłami stał się jednym z najbardziej rozchwytywanych architektów w północnej Polsce.

Zanim urodzili się bliźniacy – Radek i Wojtek – Michalscy przeprowadzili się do dużego domu na Strzyży, którego ściany wciąż pachniały świeżą farbą, deski żywicą, a sprzęty nowością. Każdy kolejny etap życia czynił Pawła szczęśliwszym, nawet kiedy on sam myślał, że już więcej od życia chcieć nie można.

* * *

– Masz dzieci – bardziej stwierdziła, niż zapytała dziewczyna, co wzbudziło jego podejrzliwość.

Otworzył oczy i westchnął, kiedy zobaczył, że ona nadal tam siedzi. Musiał przysnąć na chwilę, bo jego płaszcz przysypała już cieniutka warstwa śniegu.

– Co z nimi? – nie odpuszczała.

Poprawił się na ławce, wyciągnął zza pazuchy butelkę i postawił ją na ziemi. Nie było już sensu niczego ukrywać. Ku jego rozczarowaniu rozkoszne ciepło oferowane przez alkohol szybko znikało. Wytrząsnął śnieg ze szklanki i powtórzył rytuał zmierzający do opróżnienia flaszki. Na szczęście z trzech czwartych litra została ponad połowa.

– Dlaczego chcesz się zabić, skoro masz dla kogo żyć? – odezwała się ponownie.

– A co ty jesteś taka pewna, że mam? – spytał, a po chwili nadeszło olśnienie. Pomacał wewnętrzną kieszeń płaszcza i już wiedział. – Jeśli potrzebujesz pieniędzy, to wystarczyło powiedzieć. Okradłaś mnie?

Wyciągnęła jego portfel, po czym otworzyła zgrabnym ruchem. Nie musiał patrzeć. Wiedział, że w okienku znajduje się zdjęcie, które uwieczniło szczęście. Byli na nim wszyscy. Justyna, Natalka, Radek, Wojtek i on. Wtedy czuł się spełniony, kompletny i szczęśliwy.

– Wygląda na to, że niczego ci nie brakuje. – Pogmerała w portfelu i wyjęła gruby plik banknotów o dużych nominałach.

– Chcesz, to je sobie weź. Mnie nie będą potrzebne. Głupia jesteś, skoro myślisz, że pieniądze dają szczęście.

– A nie dają?

– Nie. One pozwalają eliminować nieszczęścia. I to nie wszystkie. Niektórych rzeczy nie da się kupić. A gdybym mógł cofnąć czas, niektórych rzeczy nigdy bym nie kupił.

– Nie? – Uniosła brwi zaskoczona. – Czego na przykład?

– Łyżew – powiedział i ściągnął usta w wąską kreskę.

Dzień, w którym kupił łyżwy, sprowadził przekleństwo na jego życie.

* * *

Wyglądały jak dzieło sztuki. Paweł gwizdnął z uznaniem, kiedy rozpakował przesyłkę z Kanady. Kto jak kto, ale Kanadyjczycy wiedzieli, jak robić łyżwy. Białe figurówki wykonane z naturalnej skóry, z klasycznym sznurowaniem i profesjonalną płozą mogły zadowolić najbardziej wymagające łyżwiarki w Polsce, a może nawet na świecie. Miał więc nadzieję, że jego córka także je doceni. Kosztowały majątek, ale było go stać.

Oprócz figurówek w paczce znajdowały się jeszcze dwa zestawy hokejowe dla chłopców, choć Paweł wątpił, żeby zrobiły na nich większe wrażenie. Szusowanie po lodzie nie znajdowało się w kręgu ich zainteresowań. Z trójki rodzeństwa tylko Natalia wpatrywała się jak zaczarowana w ekran telewizora, na którym łyżwiarki w skąpych sukienkach wykonywały niezwykłe akrobacje. Iskry, które wtedy miała w oczach, mogłyby rozświetlić największy mrok.

Usłyszał otrzepywanie butów na wycieraczce i w pośpiechu schował karton do wielkiej szafy. Pod kurtkami i płaszczami był niemal niewidoczny. Na wszelki wypadek narzucił jeszcze na nie koc. Justyna wróciła z chłopcami ze szkoły i ferie świąteczne należało uznać za rozpoczęte. Miał nadzieję, że dzieci nie odkryją jego bożonarodzeniowych prezentów. Przynajmniej do czasu, kiedy wraz z żoną je zapakują.

– Tato, pójdziemy ulepić bałwana w ogrodzie? – spytał Wojtek.

Jego czerwone policzki nie pozostawiały wątpliwości, jak jest na zewnątrz. Zresztą odrobina lodowatego powietrza zdążyła się już wedrzeć do domu.

– Niestety, mam robotę. – Paweł wskazał ruchem głowy na piętro, gdzie znajdowała się jego pracownia.

Część zleceń mógł nadzorować z domu, w czym niezmiernie użyteczny okazał się internet. Po latach jego firma rozrosła się i stała prawdziwą fabryką projektów, a Paweł mógł sobie pozwolić na zatrudnianie najlepszych architektów na rynku. Wciąż jednak to on wszystko nadzorował i przedstawiał klientom ostateczną wersję. Zbyt wiele razy przejechał się na ludziach i ten etap wolał zostawić dla siebie, by mieć nad wszystkim kontrolę. Niestety, pochłaniało to wiele czasu.

– Może w weekend spadnie więcej śniegu i wtedy ulepimy wielkiego jak dom – powiedział.

– Taaaaato, to przecież nasza tradycja. Nie można jej zaprzestać, bo będziemy mieli pecha, a pierwszy śnieg jest tylko raz w roku. – Natalia skierowała na niego swoje niebieskie oczy.

Choć była starsza od braci o cztery lata, wciąż lubiła uczestniczyć w ich wygłupach i zabawach. Paweł wiedział, że to nie potrwa już długo. Wkrótce córka zacznie dorastać i wspólne zabawy przestaną ją interesować.

– To tylko chwila – przekonywała. – Zrób sobie przerwę. Proooszę…

O ile odmawianie chłopcom przychodziło mu z większą łatwością, o tyle córka zawsze potrafiła go zmiękczyć. Być może był to skutek podziału, który wytworzył się w rodzinie: bliźniacy byli niezwykle mocno związani z matką i czasami Paweł zazdrościł Justynie takiej miłości. Natalka zaś znacznie bardziej lgnęła do ojca. To jemu zwierzała się ze swoich radości i smutków, przy nim zasypiała i jego wołała, kiedy obudził ją nocny koszmar.

– No dobrze – westchnął Paweł i sięgnął po kurtkę. Z garażu wziął dwa węgle, a z lodówki marchewkę. – Ale tylko mały bałwan.

* * *

Była już dużą dziewczyną. Miała w końcu dziesięć lat. Dwie cyfry zobowiązywały i choć Natalka wciąż lubiła bawić się z braćmi, to jednak coraz bardziej wstydziła się otwarcie to okazywać. Latem wspólnie skakali na trampolinie, ganiali po ogrodzie i kąpali się w morzu. Zimą stałym elementem ich zabaw była wojna na śnieżki i budowanie igloo, a kiedy pogoda nie sprzyjała, znajdowali zajęcie w domu, przy czym ulubionym była zabawa w chowanego.

Mimo że Natalia urosła i nie mieściła się już do swoich najlepszych kryjówek, wciąż miała kilka asów w rękawie. Wielka szafa w sypialni rodziców była głęboka, przez co wydawała się nieco straszna i maluchy nie zawsze chciały ją otwierać. Natalia zaś w przepastnym wnętrzu przepełnionym zapachem ubrań i lawendy znajdowała ukojenie. Tym razem jednak znalazła coś zupełnie innego.

Zanim zamknęła drzwi, wyłowiła wzrokiem kształt, którego do tej pory nie widziała. Zajrzała pod koc, a po chwili wyciągnęła znalezisko z czeluści szafy. Kiedy odwinęła gruby papier i uchyliła wieko jednego z pudeł, westchnęła z zachwytu. Podniosła figurówkę i przesunęła palcami po gładkiej skórze. To musiał być prezent od rodziców. Kiedy ostatnio oglądała zawody w jeździe figurowej na lodzie, tata dziwnie na nią patrzył. A teraz miała w rękach łyżwy, o których koleżanki mogły jedynie pomarzyć. Tylko czy będą pasowały? Ostatnio stopa urosła Natalce tak bardzo, że mama musiała kupić jej nowe buty zimowe. A jeśli okażą się za małe?

Obejrzała się w kierunku korytarza, czy nikt nie idzie. Bliźniacy przeszukiwali właśnie pralnię, gdzie Natalia miała kilka ulubionych kryjówek. Była więc bezpieczna. Włożyła buty i zasznurowała je.

– Pasują idealnie – szepnęła do siebie, oglądając prezent z każdej strony. – Ciekawe, jak jeżdżą…

Myśl o wypróbowaniu ich zakiełkowała w niej i rosła z każdą sekundą. Tylko kilka szusów, żeby się upewnić, że suną tak cudownie, jak wyglądają. Rodzice na pewno się nie pogniewają, jeśli tylko wróci przed zmrokiem.

Wiedziała, gdzie może wypróbować łyżwy. Odczekała, aż bracia ją znajdą, i zarządziła kolejną rundę chowanego, by mogła niepostrzeżenie wymknąć się z domu. Było to o tyle łatwe, że rodzice od rana zajmowali się przygotowaniami do wigilii. W domu pachniało postną kapustą, która była specjalnością taty. I jeszcze piernikiem. O tak! Na piernik Natalka czekała wyjątkowo niecierpliwie. W końcu sama pomagała robić przyprawę.

Pamiętała, kiedy po raz pierwszy ją przygotowali. Mama przyniosła przepis od jakiejś znajomej z Torunia. Podobno w jej rodzinie była mistrzyni pierników. Natalka z zaciekawieniem oglądała wszystkie wyłożone na stół składniki: laski cynamonu, goździki, gałkę muszkatołową i wiele innych, których nazwy słyszała, ale nie mogła ich zapamiętać. Potem mama zawołała do pomocy tatę. Wrzucili wszystko do moździerza i tata zaczął mocno kręcić tłuczkiem. Po chwili wszyscy troje poczuli niezwykły, wiercący w nosie aromat. Wręcz magiczny. To było kilka lat temu, ale od tej pory stało się tradycją, że Natalia wraz z tatą przygotowywała magiczną przyprawę do piernika.

Spojrzała na ojca przez balustradę. Na głowie robiło mu się śmieszne gniazdko z przerzedzonych włosów. W przerwach pomiędzy mieszaniem i dodawaniem kolejnych składników kroił warzywa na sałatkę jarzynową, której Natalia nie znosiła. Mama zwijała długie rulony makowców i przyprawiała zupę grzybową. Oboje byli tak pochłonięci pracą w kuchni, że nie zauważyli, jak zeszła po schodach do piwnicy, chowając łyżwy za plecami.

Wyszła tylnymi drzwiami i przemknęła przez ogród, kryjąc się za wysokimi tujami. Znała tu każdy kąt i każdą ścieżkę. Otworzyła niewielkie drzwi wiaty śmietnikowej i wymknęła się przez nią niezauważona. Kwadrans później siedziała na śliskich betonowych schodach nad zbiornikiem retencyjnym Srebrniki i wiązała łyżwy. „Tylko kilka szusów”, upomniała siebie po raz kolejny.

Ruszyła nieśmiało, ale z każdym krokiem nabierała prędkości. Łyżwy niosły jak marzenie, a mroźne powietrze przyjemnie szczypało w policzki. Kiedy usłyszała za sobą trzask, było za późno. Obejrzała się i zobaczyła białą pręgę na ciemnej tafli lodu. Zbliżała się do niej. Natalka przyspieszyła. Zdąży, musi zdążyć. Była już całkiem niedaleko brzegu, kiedy lód rozstąpił się i otoczyła ją ciemność. Próbowała walczyć, lecz nasiąknięte ubranie i ciężkie łyżwy ciągnęły ją na dno. Chwilę później jej płuca wypełniły się lodowatą wodą.

Kiedy pod stopami dziewczynki pękł lód, pękło także serce jej ojca, choć Pawłowi było dane przeżyć jeszcze dobę w dramatycznej szarpaninie między nadzieją a rozpaczą.

* * *

– Mam dwóch synów – powiedział, czując, że język zaczyna mu się plątać, a słowa brzmią bełkotliwie. Whisky spełniała swoje zadanie bezbłędnie. – Ale nie żyjemy za dobrze.

To było delikatne określenie. Po śmierci Natalki cała rodzina pogrążyła się w rozpaczy, a każdy przeżywał żałobę na swój sposób. Odejście ukochanej córeczki najbardziej zmiażdżyło serce Pawła. Szukał ucieczki w pracy, by zaznać choć odrobiny ulgi. Dla synów i żony stał się oschły, łatwo wpadał w gniew, co skutkowało nakładaniem na chłopców srogich kar. Kilka razy ich nawet uderzył.

Lata mijały, a ból nie. Pozostali członkowie rodziny zaczęli sobie jakoś radzić. Pogodzili się ze stratą; wielka rana zdawała się powoli goić. Paweł jednak cały czas trwał w żałobie i nie dopuszczał do siebie nikogo.

* * *

Wychylił kolejną szklankę whisky i czknął. Chciał się przyjrzeć dziewczynie, zobaczyć grymas obrzydzenia i pogardy na jej twarzy, ale ona wciąż kryła się w półmroku. Światło świątecznych dekoracji również nie pomagało. Zamiast oświetlić choć kawałek jej twarzy, oślepiało Pawła.

– Miałem jeszcze córeczkę – wybełkotał i niedbale odstawił butelkę, która zaraz się przewróciła. – Co roku o tej porze chodziłem na jej grób. Teraz tego nie zrobię i to jedyna rzecz, której żałuję.

– Dlaczego w tym roku nie pójdziesz?

– A jak myślisz?

– A co z twoimi synami?

– Co z nimi?

Przerzucali się pytaniami, jakby odbijali piłeczkę do ping-ponga. Paweł nie zamierzał przerywać, ani z grzeczności, ani z żadnej innej przyczyny. Było mu wszystko jedno, co natrętna dziewczyna sobie o nim pomyśli.

– A co ma być? Nienawidzą mnie.

– Po co dbać o zmarłych, jeśli nie potrafi się zadbać o żywych?

Chciał coś odpowiedzieć, odruchowo zaprzeczyć, że przecież dbał o synów, jak umiał, że zrobił wszystko, co mógł, a jednak zmilczał. Wiedział, że to byłoby kłamstwo. Przez tyle lat je wypierał, ale w końcu do niego wróciło. Pieniądze, które łożył, były niczym w porównaniu z miłością, której poskąpił synom. Zrobiło mu się wstyd, że niemal wyciągnęła je z niego ta smarkula, pochodząca pewnie z jakiejś patologicznej rodziny.

Był głupi. Teraz to rozumiał. Zamiast cieszyć się tym, co mu pozostało, wolał hodować w sobie tę nienawiść do świata, do siebie samego, synów, żony i Bóg wie kogo jeszcze. Do samego Boga zresztą też.

Myślał, że najgorszy dzień był wtedy, kiedy musiał zobaczyć martwą córkę. Mylił się. Każdy następny był jeszcze gorszy.

* * *

– Paweł, ja nie dam rady – powiedziała Justyna głosem zachrypniętym od płaczu. Miała obrzmiałą twarz i przekrwione do niemożliwości oczy. – Musisz pojechać.

Kiedy policjanci zapukali do ich drzwi, Pawła nie było w domu. Razem z sąsiadami szukał Natalki w okolicznych lasach, podczas gdy policyjni płetwonurkowie przeszukiwali zbiorniki wodne. Kiedy wrócił do domu, miał nadzieję, że Natalia już tam jest. Siedzi przy kominku zawinięta w koc i sączy gorące kakao, które przygotowała jej mama.

– Wróciła? – spytał, zanim jeszcze zobaczył kogoś z domowników.

Gdy tylko spojrzał na wykrzywioną bólem twarz Justyny, wiedział, że stało się najgorsze.

Za policjantem, który prowadził go przez korytarze zakładu medycyny sądowej, szedł jak w transie. Nawet jeśli funkcjonariusz coś do niego mówił, to umysł Pawła tego nie rejestrował. Dopiero kiedy lekarz otworzył drzwi chłodni i wysunął nosze, na których znajdowało się małe ciało, Michalski poczuł, jak rzeczywistość z całą mocą wdziera mu się do głowy.

– Natalka… – szepnął tylko i głos uwiązł mu w gardle. Z oczu kapały mu łzy, które spadały na drobną dłoń dziewczynki. – Córeczko…

Spodziewał się makabrycznego widoku, ale wyglądała, jakby spała. I to właśnie było najtrudniejsze. Była bledsza niż zwykle i twarz miała spokojniejszą, co za życia niemal się nie zdarzało. Miał wrażenie, że jego córeczka jest tak blisko, że wystarczy ją obudzić, a jednak wiedział, że jest bardzo daleko. Na tyle daleko, że nigdy już nie usłyszy jej śmiechu, nie poczuje jej ciężaru, kiedy podrzucał ją pod sufit, jej ciepłego oddechu łaskoczącego szyję, kiedy zasypiała przytulona do niego. Opadł na kolana i przywarł ustami do jej zimnej dłoni, a jego ciałem raz po raz wstrząsał szloch.

Potem była pustka, która zdawała się trwać wieczność.

* * *

Obróciła się, a pukiel jasnych włosów zsunął się z ramienia i teraz Paweł nie widział jej twarzy. Wyciągnęła kolejnego papierosa i zapaliła. Wsunęła go do ust i paliła, nie wyjmując. Objęła kolana rękoma. Wyglądała na bardzo zagubioną. Normalnie Paweł zadzwoniłby na policję, ale w tych okolicznościach byłoby to bardzo nierozsądne i zniszczyłoby cały jego plan. Miał nadzieję, że późna pora zmusi smarkulę do powrotu do domu.

– Skąd wiesz, że synowie cię nienawidzą?

– Po śmierci córki traktowałem ich bardzo źle. Gorzej niż obcych ludzi. Stworzyłem między nami przepaść, której nie da się przeskoczyć.

– Nie ma takich przepaści. Trzeba tylko zrobić ten pierwszy, najtrudniejszy krok.

– Nie widzieliśmy się od wielu lat. Po tym, jak odeszła ode mnie żona, chłopcy przestali przyjeżdżać do domu. Zresztą nie dziwię się im. Też bym nie chciał znać takiego ojca.

– Jacy oni są?

– Wiem, że to pewnie dziwne jak na bliźniaków, ale bardzo różni. Radek jest artystyczną duszą, często buja w obłokach. Zajmuje się malarstwem i jest, no wiesz… gejem. Wojtek to umysł ścisły, chyba ma to po mnie. Założył rodzinę i pewnie ma już dzieci. Widzisz, jaki ze mnie ojciec? Nawet nie wiem, czy mam wnuki.

– Jesteś z nich dumny?

Wypuściła chmurę dymu, a Paweł poczuł, jak na to pytanie ścisnął mu się żołądek.

* * *

– Radek przysłał zaproszenie na wernisaż. – Justyna pomachała prostokątnym kartonikiem wyjętym z eleganckiej koperty. – Wiesz, kto go będzie otwierał? Minister kultury!

Była podekscytowana i chodziła po salonie, raz po raz czytając zaproszenie. Podała mu, ale machnął tylko ręką. Wszyscy członkowie jego rodziny zachowywali się tak, jakby w ogóle nie dotknęła ich wielka tragedia. Czy naprawdę kilkanaście lat to tak dużo, aby zapomnieć o śmierci najważniejszej osoby w życiu?

Zresztą nie czułby się tam mile widzianym gościem. Kilka lat temu, kiedy Radek porzucił szkołę, Paweł urządził mu karczemną awanturę, nazwał nierobem, lekkoduchem i niebieskim ptakiem. Wytknął mu homoseksualizm, i to w najgorszy możliwy sposób. Cały czas usprawiedliwiał się przed sobą, że zrobił to tylko dlatego, by skierować życie syna na właściwe tory. Bo dokąd może go zaprowadzić malowanie obrazów? Na pewno nie do stabilnej przyszłości i dobrobytu – nie zapewni mu ich chwilowa popularność. Najgorsze było jednak to, że na wernisażu pojawi się Wojtek, z którym łączyły Pawła jeszcze chłodniejsze stosunki.

Drugi syn sam prosił się o krytykę, a kiedy ją otrzymywał, nie chciał wyciągnąć wniosków i obrażał się na ojca. Gdyby tylko posłuchał Pawła, uniknąłby sporej liczby błędów, które spowalniały jego karierę. Mało rozwojowy temat pracy inżynierskiej, wchodzenie w nieciekawe projekty, wiązanie się z nieodpowiedzialnymi ludźmi. W końcu pokłócili się tak, że Paweł wykrzyczał Wojtkowi, co myśli o nim jako przyszłym architekcie i że nie ma dla niego miejsca w jego firmie. Następnego dnia syn spakował się i wyprowadził. Od tego czasu utrzymywał kontakt wyłącznie z matką.

Otrzeźwienie przyszło kilka miesięcy później.

Kiedy zabrzęczał dzwonek do drzwi, Paweł oderwał się od pracy i zszedł otworzyć. W progu stał Janek Kalicki, sąsiad z naprzeciwka, wraz ze swoim najstarszym synem. To była jedna z mniej zamożnych rodzin w okolicy, ale Pawła to nie dziwiło. Kalicki był od niego dużo starszy i nie załapał się już na czasy największej prosperity. Znali się z widzenia, pozdrawiali podczas koszenia trawnika, a raz Paweł pomógł sąsiadowi odpalić auto, kiedy stary akumulator odmówił posłuszeństwa.

– Dzień dobry, panie Pawle. Mogę zająć chwilkę?

– Dzień dobry. Pewnie, zapraszam.

– Nie trzeba, mam tylko krótką sprawę. Chciałbym zapytać, czy nie znalazłby pan u siebie w firmie jakiegoś zajęcia dla mojego Patryka?

Paweł spojrzał na trzydziestolatka, starając się, by jego twarz nie zdradzała myśli. Patryk Kalicki wyglądał źle. Był wychudzonym, długim jak tyczka mężczyzną z kilkudniowym zarostem. Miał wyraźnie podkrążone oczy, zapadnięte policzki i wielkie dziury w uszach. Wyjął z nich tunele, zapewne po to, by zrobić lepsze wrażenie, ale efekt był dokładnie odwrotny. Uwadze Pawła nie uszło, jak bardzo młodemu Kalickiemu drżą dłonie. W kraciastej koszuli ojca i nowych dżinsach wyglądał komicznie, ponieważ Paweł na co dzień widywał go w dresowych spodniach i bluzie z kapturem naciągniętym na głowę. Nie było tajemnicą, że Patryk nie jest typem grzecznego chłopca, przez co jego rodzice wyglądali na dwadzieścia lat starszych, niż byli w rzeczywistości.

– Nie będę panu kłamał, panie Pawle, bo jest pan człowiekiem na poziomie – powiedział Janek Kalicki, a na jego twarzy malował się szacunek. – Patryk miał trochę kłopotów, ale już z nich wyszedł. Przez rok był w ośrodku na odwyku i teraz jest innym człowiekiem.

– Gratuluję. – Paweł nie był pewny, czy to jest właściwe słowo, ale sąsiad widocznie uznał, że tak.

Poklepał syna po ramieniu i spojrzał na niego, jakby Patryk odebrał właśnie Nagrodę Nobla.

– Dziękuję. Syn skończył zawodówkę, jako ślusarz, pracował potem trochę w zawodzie, dopóki nie wpadł, no wie pan, w kłopoty. Ale to bystry chłopak. Ma prawo jazdy, zna się trochę na elektryce.

– Rozumiem. Nie wiem, czy coś dla niego znajdę…

– Nie musi go pan od razu wciągać na, hehe, wspólnika, ale jakby pan potrzebował kierowcy, ślusarza czy nawet stróża do firmy, to Patryk na pewno da sobie radę. Teraz, kiedy się ogarnął, nie ma dla niego rzeczy niemożliwych. Nie, synek?

Patryk skinął głową, a ojciec znów poklepał go po ramieniu. Stary Kalicki był autentycznie dumny ze swojego syna. Byłego narkomana, dilera, złodzieja. Chłopaka, który ledwie skończył zawodówkę, ojciec doceniał bardziej niż Paweł swoich synów: ambitnego architekta i dobrze zapowiadającego się artystę. Podczas gdy z Michalskiego biła głównie gorycz, Kalicki wręcz emanował dumą.

I właśnie tej dumy z syna Paweł najbardziej sąsiadowi zazdrościł. Oddałby mu za nią połowę swojego majątku. Tyle że ta myśl przyszła do niego o wiele za późno.

* * *

– Cudze chwalicie, swego nie znacie. Sami nie wiecie, co posiadacie – powiedziała dziewczyna i pstryknęła niedopałkiem, który poleciał niczym kometa i zgasł w śniegu.

– Co? Co mówiłaś? – Paweł ożywił się i spróbował podnieść, ale był już mocno wstawiony. Nadgarstek ześliznął się po mokrej desce i Michalski osunął się na siedzisko. Udawał, że to zaplanował, że tylko się poprawia, ale wyszło źle. Niezdarny gest pijanego człowieka. – Kim ty w ogóle jesteś? Gdzie są twoi rodzice?

Obejrzała się tylko i chyba uśmiechnęła, ale nie był pewien. Wszystko wirowało mu przed oczami, kształty rozmazywały się i nie chciały złapać ostrości nawet wtedy, gdy próbował skupić wzrok.

Czuł, że nadchodzi ten moment. Musiał ją stąd przegnać, żeby czasem nie narobiła zamieszania, chociaż na razie nie dała po sobie poznać, że ma zamiar w jakikolwiek sposób mu przeszkodzić.

Sięgnął po whisky, ale kiedy próbował nalać trunek do szklanki, dziewczyna wstała, wyjęła mu butelkę z ręki i odstawiła poza jego zasięg.

– Do diabła, co robisz? – spytał, zadzierając wysoko głowę. Oprócz błyszczących oczu nastolatki nie zobaczył wiele.

– Nie smutaj się. Jutro będzie dobry dzień.

Zamarł jak rażony piorunem.

– Co? – wybełkotał i uniósł się na łokciu. – Co ty powiedziałaś?

W milczeniu odsunęła się powoli, odwróciła na pięcie i ruszyła w stronę altany, której kształt majaczył między gałęziami.

– Czekaj. Zaczekaj, proszę! – Wysunął rękę tak daleko, jak mógł, i chwycił dziewczynę za brzeg kurtki.

Nie zatrzymała się i pociągnęła go za sobą. Zsunął się z ławki i całym ciężarem ciała huknął o ziemię. Ból nieco przywołał go do rzeczywistości.

– Natalka? Natalka, to ty?!

Odeszła kilka kroków, a on pełzł za nią na kolanach, brnąc w białym puchu.

– Natalka, przecież wiesz, jak bardzo cię kocham! – szepnął, ale wiedział, że usłyszała.

Przystanęła i odwróciła się. Była starsza, niż ją zapamiętał, lecz teraz nie miał wątpliwości.

– Nie kochaj umarłych, tylko o nich pamiętaj. – Uśmiechnęła się po raz pierwszy, od kiedy się spotkali. – Kochaj żywych.

Wystarczyło mrugnięcie okiem, by zniknęła.

– Natalka! Kochanie, nie odchodź, proszę!

Chciał krzyczeć dłużej, głośniej, by mogła go usłyszeć tam, gdzie odeszła, ale gardło odmówiło mu posłuszeństwa. Słone łzy płynęły po policzkach Pawła, skapywały z podbródka i wytapiały głębokie dziury w śniegu. To była ona. To na pewno była ona!

Błysnął promień mocnego białego światła. Paweł pomyślał, że tak właśnie wygląda śmierć. Musiał zamarzać od dłuższego czasu, a Natalka była jedynie wytworem jego umierającego umysłu. Światło zdawało się podążać w jego kierunku. Poddał się mu bez oporu.

– Dobry wieczór, sierżant Mateusz Kreft, trzeci komisariat policji w Gdańsku. Dlaczego pan tak hałasuje?

Kiedy światło policyjnej latarki zjechało niżej, a wzrok ponownie zaczął przyzwyczajać się do ciemności, Paweł zobaczył stojących przed nim dwóch postawnych funkcjonariuszy. Jeden podszedł do ławki i sięgnął po stojącą przy niej butelkę. Spojrzał pod światło i pokręcił głową z dezaprobatą.

– Alkohol w taki mróz? Zwariował pan? Przecież to prosta droga do nieszczęścia. Poprosimy dokumenty.

– Moja córka… – Paweł podniósł się i sięgnął po leżący na ławce portfel. Podał policjantowi dowód osobisty, po czym wskazał na ścieżkę. – Tam poszła moja córka. Widzieliście ją?

– Tam? – Funkcjonariusz z latarką poświecił na ścieżkę pokrytą grubym dywanem śniegu. Na gładkiej powierzchni nie było ani jednego śladu. A przecież Paweł wyraźnie widział, jak tamtędy szła. – Obeszliśmy ten park dwa razy i nikogo nie widzieliśmy.

– Nawet pana nie było widać, choć świeciliśmy tu latarką. Chyba śnieg pana przysypał. Przysnęło się, co? – Drugi z policjantów zmierzył Pawła pełnym dezaprobaty wzrokiem.

– Była tutaj. Złapałem ją za kurtkę, a wtedy pociągnęła mnie i spadłem z ławki.

– W takim razie uratowała panu życie – odpowiedział dla świętego spokoju sierżant. Obaj z partnerem z patrolu doskonale wiedzieli, jak kończą się dyskusje z pijakami. – Zamarzłby pan tutaj na śmierć.

Paweł pokiwał głową, ale nic nie powiedział. Policjanci spisali dane z dokumentu i sprawdzili go w bazie.

– Odwieziemy pana – odezwał się ten z latarką, podając Michalskiemu dowód osobisty.

– Na izbę?

– Zwariował pan? W Wigilię? – Funkcjonariusz posłał porozumiewawcze spojrzenie swojemu partnerowi. – Zaraz kończymy służbę, ale koledzy jadą na Matarnię, to podrzucimy pana do domu. W porządku?

Paweł westchnął ciężko. Cały jego plan spalił na panewce. Na dobrą sprawę nawet nie wiedział, co się wydarzyło. Jak nazwać to, czego doświadczył w parku? Nawiedzeniem, pijackim omamem, snem? Będzie musiał wszystko raz jeszcze przeanalizować, gdy tylko wytrzeźwieje. W dodatku całkiem stracił ochotę na śmierć.

– W porządku. – Skinął głową.

Pół godziny później był w domu.

* * *

Pusty dom sprawiał jeszcze bardziej przygnębiające wrażenie niż nieudana próba samobójcza. Okoliczne domostwa rozświetlały okolicę kolorowymi iluminacjami, od których aż bolały oczy, a w jego domu nie było ani jednego świątecznego akcentu.

Paweł rzucił klucze na stół i wstawił wodę na herbatę. Wytarł włosy ręcznikiem, przebrał się w suchą koszulę i wełniany blezer.

Sięgnął po puszkę z herbatą earl grey. Wiedział, że mocny napar pomoże mu stanąć na nogi, ale droga do wytrzeźwienia była jeszcze długa. W rogu szafki dostrzegł to, co przez wiele lat starannie omijał wzrokiem.

Słoiczek z grubego szkła zamykany był na dwie zapinki, uszczelniony gumką i opatrzony naklejką, na której dziecięca ręka nakreśliła koślawe litery: PSZYPRAWA DO PIERNIKA. Podważył zapinkę i wieczko odskoczyło z głuchym czknięciem.

Korzenny aromat wwiercał się w nozdrza, ale to nie on spowodował, że łzy napłynęły mu do oczu. Paweł pamiętał małe rączki, które wrzucały składniki do moździerza. Tyle że w tym wspomnieniu były tych rączek trzy pary. Ostatnim razem, kiedy całą rodziną przygotowywali przyprawę, zainteresowali się nią jego synowie. Przystawili krzesła do stołu i otoczyli go niczym czarownice gotujące w kotle magiczny wywar. To był pierwszy i ostatni raz, kiedy wspólnie zrobili korzenną mieszankę. Potem nie mógł już nawet o niej myśleć. Zadziwiające, że aromat nie wywietrzał.

„Nie kochaj umarłych, tylko o nich pamiętaj. Kochaj żywych” – usłyszał w głowie.

Usiadł z kubkiem herbaty, a z lodówki wyjął wszystko to, co mogło mu pomóc wytrzeźwieć. Nie było tam ani jednej wigilijnej potrawy. W końcu nie chciał – nomen omen – przeżyć świąt. Dosypał do herbaty szczyptę przyprawy. Spodziewał się, że znów napłynie fala wspomnień, i tak się stało. Aromat musiał mieć jednak w sobie odrobinę magii, ponieważ obrazy, które zobaczył oczami wyobraźni, były dobre, kojące i przyjemnie rozgrzewające.

Odczekał jeszcze jakiś czas, a świat powoli przestawał mu wirować przed oczami. Dochodziła dwudziesta trzecia. Pomyślał, że to głupie, że wyjdzie na idiotę, w dodatku pijanego. Przeskakiwał pomiędzy numerami telefonu, nie mogąc zdecydować, który wybrać. W końcu zrezygnował i nigdzie nie zadzwonił.

Wysłał dwie wiadomości. Po chwili telefon rozdzwonił się na dobre.

Pierwszą gwiazdkę przegapił, ale na ostatnią miał jeszcze szansę zdążyć.

Przyprawa korzenna (do grzańca i piernika) babci Anieli

Składniki:

• 50 g kory cynamonu (zmielonej)

• 20 g suszonego imbiru

• 15 g goździków (całych lub mielonych)

• 10 g wyłuskanych ziaren kardamonu

• 10 g gałki muszkatołowej

• 10 g ziela angielskiego

• 10 ziaren czarnego pieprzu (20 – jeśli wolimy ostrzejszy smak)

• 1–2 gwiazdki anyżu

Przygotowanie:

Wszystkie składniki ucieramy w moździerzu lub mielimy (goździki i anyż lepiej wcześniej zmiażdżyć – mogą zablokować młynek!). Ziarna kardamonu obieramy z łupin. Ucieramy lub mielimy do uzyskania jednolitej, sypkiej mieszanki, którą w razie potrzeby możemy przesiać przez sito.

Mieszankę przypraw należy od razu przełożyć do szczelnego słoja (inaczej szybko traci aromat) i przechowywać w ciemnym miejscu.

Tomasz Betcher – autor poruszających powieści Tam gdzie jesteś i Szczęście z piernika. Absolwent pedagogiki resocjalizacyjnej i socjoterapii, pracuje w placówce opiekuńczo-wychowawczej. W swoich powieściach wykorzystuje doświadczenie zawodowe, które zdobył jako pedagog, kurator społeczny i terapeuta. Pochodzi z Grudziądza, mieszka w Gdańsku. Wkrótce nakładem W.A.B. ukaże się kolejna jego książka – Szeptun.

Milena Wójtowicz. Śledzie ze słoika

Światełka rozwieszone na latarniach, balkonach i daszkach pięknie lśniłyby w śniegu, tworząc prawdziwie świąteczny nastrój. Gdyby spadł śnieg. Kalendarz wskazywał dwudziesty grudnia, a termometr jeszcze kilka godzin temu – piętnaście stopni na plusie. Oczywiście to było w środku dnia i na piękne, bezczelnie ciepłe słońce Zuzka Piszek mogła sobie najwyżej popatrzeć z okna biura, pod warunkiem oczywiście, że przejechała na swoim obrotowym krześle pomiędzy biurkami koleżanek i bardzo mocno wychyliła się zza przepierzenia.

Zwykle tego nie robiła, więc od zmiany czasu na zimowy słońce oglądała tylko na tapecie komputera. Zazwyczaj pracę kończyła o piętnastej trzydzieści, a zimowe słoneczko szybko odbijało fajrancik i umykało na drugą stronę świata. Zuzka w sumie mu się nie dziwiła, też by tam chętnie zwiała, zamiast iść w ciemności popołudnia na przystanek. Tyle dobrego, że nie marzła, czekając na autobus.

Byłoby fajnie powiedzieć, że odkąd na latarniach i budynkach zawisły świąteczne dekoracje, jakoś weselej wracało się jej do domu. Stety albo niestety, odkąd takie paskudne sprawy jak rzeczywistość, konsekwencje, zwyczajność i kopniaki sprzedawane nie przez życie, ale przez najbliższych, wdarły się w jej życie z butami, Zuzka Piszek straciła umiejętność okłamywania siebie samej.

W ten piątek została w pracy dłużej, skwapliwie korzystając z okazji do nadgodzin. Solidnie nadgoniła robotę zadowolona, że w dodatku wpadnie ekstra trochę kasy, ale nie wracało jej się wcale weselej. Ba, było wręcz gorzej, brakowało jej słońca, a pieniądze odżałowane na najtańszy suplement z witaminą D w ogóle się nie zwróciły. Zdecydowanie lepiej byłoby kupić czekoladę, choćby nawet gorzką, żeby miała więcej magnezu.

Oczywiście to w sumie i tak nie miało znaczenia, a takie rzeczy jak witamina D czy magnez nijak nie naprawiłyby sytuacji, w której znalazła się Zuzka. A znalazła się głęboko w dupie, i to częściowo z własnej winy.

Potrząsnęła głową, żeby pozbyć się tych myśli. Ostatnio przyłaziły częściej, jakby zwabione tym, że nie ma słońca, że wokoło jest ciemno, ciepło, troszkę ponuro, w sam raz, żeby się mnożyć, podkradać do Zuzki i wyżerać z niej wszystko: radość, energię, świąteczny nastrój i witaminę D.

Gdyby mogła, to wytłukłaby je wszystkie co do jednej tłuczkiem do mięsa albo rozgniataczką do ziemniaków. Albo wałkiem… Nie, nie miała wałka, jej współlokatorka też nie; nie było go też na wyposażeniu mieszkania, które wynajmowały na ostatnim piętrze wieżowca, z widokiem na park.

Ten widok był największym plusem. Zuzka, wychowana na wsi, przywykła do płaskości wokół siebie, wieże i wieżowce najwyżej czasem zwiedzała, a to, że z własnego okna mogła obejrzeć cały ogrom osiedla i parkowe alejki, i wzgórze, i zajezdnię, i wybieg dla psów, i szkołę… to było prawie jak kino.

Całkiem sympatyczny zbieg okoliczności, biorąc pod uwagę, że bilety do kina na razie trafiły na listę zbędnych wydatków. Zbytkiem, na który Zuzka sobie pozwoliła, było płacenie współlokatorce połowy abonamentu za Netflixa. Iza pewnie udostępniłaby jej hasło za darmo, ale Zuza miała swoją dumę. Nie zamierzała na nikim pasożytować, o nie. Nie tędy droga, przynajmniej dla niej.

Pół roku temu, kiedy wszystko jej się zwaliło na głowę, najpierw się załamała. Potem, kiedy pani Lidka się dowiedziała, posadziła ją przed sobą i wypytała skąd, dlaczego, jak… A Zuzka jej opowiedziała, od początku do końca, straszliwie zawstydzona i przekonana, że zaraz usłyszy bardzo grzeczną informację, że w takiej sytuacji niestety musimy pani podziękować, tam są drzwi…

Tymczasem zamiast dostać uprzejmego kopa z wypowiedzeniem w komplecie, spędziła następne dwie godziny na najcenniejszej lekcji swojego życia, najpierw uzupełniając dzięki pani Lidce braki w wiedzy (i przy okazji uświadamiając sobie, jak bardzo sama dała ciała i jak bardzo zawiedli wszyscy wokoło), a potem układając Plan.

Plan był kołem ratunkowym, które miało ocalić Zuzce życie. Może nie dosłownie, ale w przenośni na pewno. Realizacja Planu z jednej strony bolała, z drugiej pozwalała wziąć się w garść w ciepławe, ciemne, bezśnieżne zimowe popołudnia, kiedy światełka migotały bezczelnie wesoło, całkiem nieświadome, że wokół zawisa nieprzyjemny jesienny mrok.

W autobusie nie było wolnych miejsc, a plecak trochę Zuzce ciążył, ale do tego była przyzwyczajona. W piątki zawsze miała plecak cięższy, żeby w weekend móc nadgonić Plan.

Gdyby warunki atmosferyczne były inne, a Zuzanna mniej zmęczona i w lepszym nastroju, może wysiadłaby na swoim przystanku, zostawiła plecak w domu, a potem dopiero poszła do hipermarketu na zakupy, ale było jej tak nieprzyjemnie zarówno ze względu na to, co ją otaczało, jak i na to, co tkwiło w środku, w samej głębi jestestwa, że obawiała się wejść do mieszkania, bo mogłaby już nie mieć siły z niego wyjść, w ogóle.

A lodówka była pusta. Nie było też szans na pożyczenie czegoś od Izy, bo współlokatorka już tydzień temu wyjechała do domu na przedłużone ferie.

Zmęczenie i ogólnie panujący nastrój przedświątecznego chaosu rzuciły się Zuzce na mózg, bo wysiadła po niewłaściwej stronie osiedla. Mogła co prawda pójść do sklepu tutaj, ale potem z całym bagażem musiałaby zasuwać przez park, żeby dojść do swojego bloku. Mogła też poczekać na następny autobus albo najpierw zanieść plecak do domu, a dopiero potem iść do sklepu, ale dopadł ją jakiś męczeński nastrój i napawając się własną zbolałością, zrobiła niewielkie zakupy – lawirowała między ogarniętymi szałem przedświątecznej konsumpcji ludźmi, odstała swoje w długiej kolejce i wreszcie, wreszcie została jej tylko droga przez park i te dziesięć pięter, które dzieliło ją od mieszkania. Zwykle pokonywała je piechotą, ale dziś, objuczona plecakiem i zakupami, z rozrzewnieniem myślała o obdrapanej windzie.

Była już całkiem blisko, od bloku dzieliła ją tylko hałda czule zwana przez miejscowych Górką Śmierci. Miejska legenda głosiła, że w dawnych czasach, kiedy w zimie jeszcze śnieżyło, jakieś dziecko zaliczyło tam tragiczny wypadek na sankach. Ot, taka miła opowiastka, w sam raz na święta.

Na szczęście Górkę Śmierci można było obejść, nie trzeba się było na nią wspinać, choć byli i tacy, którzy wręcz wbiegali na zbocza, na przykład wysoka kobieta z długimi włosami lśniącymi w świetle latarni jak złoto.

Zuzka widywała ją w okolicy od samego początku: najczęściej biegającą, czasem spacerującą. Raz natknęła się na nią w markecie. Wysoka i wysportowana walkiria pchała wózek i wyglądała przy tym tak, jakby przy półkach z makaronem pozowała do reklamy dóbr luksusowych. Miała na sobie czerwone szpilki, obcisłe dżinsy i luźną bluzkę w kwiaty, a złote włosy spływały jej na ramiona w takich falach, że Photoshop mógłby się schować. Szła wolnym krokiem między regałami, a wokół uwijał się jej mąż, wysoki, nawet spoko wyglądający gość z wyjątkowo długą szyją. Wyciągał tę szyję to w jedną, to w drugą stronę, wypatrując jakichś frykasów na półkach, a potem łapał je i z miną dumnego łowcy wracał, by wrzucić je do wózka. Kilka razy zatrzymał się nawet obok żony, wspiął na palce, żeby dorównać jej wzrostem (w tych szpilkach miała chyba ze dwa metry) i żeby mogli się ucałować, komicznie zwijając usta w dzióbki.

Oboje byli piękni, szczęśliwi i – sądząc po wyglądzie i zawartości koszyka – całkiem dziani. Zuzkę piknęło z zazdrości, że ona nie ma ani takich włosów, ani kogoś, kto wokół niej tak skacze, a do małego koszyka wrzuciła tylko naprawdę najpotrzebniejsze rzeczy, kupowane z kartką, żeby się zmieścić w budżecie.

Zapatrzyła się na blond walkirię i nagłe szarpnięcie za plecak kompletnie ją zaskoczyło. Upadłaby, gdyby trzymana w wyciągniętej ręce siatka nie zadziała jak przeciwwaga. Odwróciła się i spojrzała prosto w gładką, trochę cielęcą twarz i parę wściekłych oczek.

– Oddawaj, kurwo – warknął napastnik, ciągnąc za plecak.

Zuzka wpadła w panikę: najpierw, gdy uświadomiła sobie, że właśnie jest napadana, a potem, gdy dotarło do niej, co ma w plecaku. Faktury kontrahentów! Pani Lidka ją im poleciła, za co Zuzka była jej niesamowicie wdzięczna, a teraz ten drań chciał jej zabrać cudze dokumenty! Jaki to byłby straszny wstyd i ile problemów z odtworzeniem! Nie zleciliby jej potem nic albo nie zgodzili się, żeby brała pracę do domu, a ona tak się cieszyła, że jeszcze przed tym wszystkim szarpnęła się na laptopa, używanego, ale całkiem sprawnego. Dzięki temu mogła dorobić, wpisując faktury do tabel dla kilku firemek prowadzących księgowość w Excelu.

– Nie! – wrzasnęła bojowo. – Spadaj, zostaw mnie, ratunku, pali się!!!

– Gdzie? – Napastnik zapomniał na chwilę o szarpaniu plecaka i rozejrzał się za pożarem.

Zuzka natychmiast skorzystała z okazji i oburącz przygarnęła mienie do piersi.

Rabuś, wciąż ściskając pasek od plecaka, uczynił gest, jakby zamierzał go jej wyrwać, ale powstrzymała go nadbiegająca po zboczu odsiecz w postaci rozognionej walkirii. Zuzka spodziewała się, że blondi z rozpędu strzeli chłystkowi sierpowego albo wręcz kopniaka z półobrotu, ale ona wyhamowała tylko tuż przy nich, zarzucając dramatycznie włosami.

– Proszę natychmiast przestać! – zażądała tak władczo, że rabuś prawie puścił pasek plecaka.

Jednak zaraz otrząsnął się z zaskoczenia.

– Spierdalaj! – rzucił zaczepnie do walkirii. – Nie twoja sprawa!

– Oczywiście, że moja! – zbulwersowała się blondynka, wymachując rękami ekspresyjnie, ale całkiem niegroźnie.

– Spierdalaj, bo ci normalnie dojebię – obiecał rabuś.

– Patrz, Muleczku, jakim słownictwem sobie ta dzisiejsza młodzież mordeczki wyciera – odezwał się tuż obok nich zgryźliwy i lekko zachrypnięty głos.

Tuż za Zuzką stała niewysoka, zażywna pani w żółtej kurteczce, a zza jej nóg wyglądał Muleczek, coś na kształt pękatej kulki filcu na cienkich nóżkach, z dwojgiem błyszczących czarnych oczu i nosem przypominającym kasztan.

Niedoszły złodziej spojrzał na trzy kobiety otaczające go luźnym kręgiem i na posapującego kundelka i najwyraźniej ocenił swoje szanse wysoko, bo szarpnął za plecak tak, że Zuzka się prawie przewróciła. Jednak nie wypuściła swojego skarbu z rąk. Walkiria rzuciła się ją podtrzymywać, a pani od Muleczka zakasała rękawy.

– Odejdź! – huknęła groźnie, robiąc krok w stronę napastnika.

Ten nie przejął się zbytnio, zapewne dlatego, że sięgała mu ledwie do ramienia, nieduża i cała nastroszona, zupełnie jak trzymający się przezornie z tyłu piesek.

– Bo co? – Oceniwszy sytuację, bandzior pozwolił sobie na nieprzyjemny rechot.

Zaraz jednak zamilkł, bo najpierw zarobił cios otwartą dłonią w brodę, a potem spacerowiczka zrobiła jakiś dziwny krok, złapała go za ramię i zanim Zuzka skumała, co się dzieje, bandyta już leżał na ziemi. Sądząc po wyrazie jego twarzy, był równie zaskoczony jak ona.

– Bo się będę bić – oznajmiła z satysfakcją właścicielka pieska. – No wstawaj, wstawaj, jeszcze bym kopniak wypróbowała.

Bandyta, który już zaczął się podnosić, zamarł wobec takiej perspektywy. Łypnął podejrzliwie na powarkującego pieska, na jego panią, wreszcie na wzburzoną walkirię i wciąż przerażoną, ściskającą plecak Zuzkę i chyba uznał, że szanse na sukces znacznie mu zmalały, bo nie próbował wykonywać gwałtownych ruchów, tylko pozbierał się bardzo powoli, przyoblekając twarz w niby-przyjazny uśmiech i dyskretnie zasłaniając udem to, co miał najcenniejszego, a w co niewątpliwie pani od Muleczka celowałaby kopniakiem.

Przez chwilę panował pełen napięcia impas, który nagle przerwało przejmujące wycie.

Od strony niskich bloków biegł ku nim ciemny kształt, wymachując czymś zaciekle i zawodząc donośnie i przeciągle:

– Klementynooooo!

Gdy tylko wpadł w światło latarni, dało się w nim rozpoznać męża walkirii, sadzącego swoimi długaśnymi nogami ogromne susy i wymachującego siatką z logo supermarketu. Z siatki wypadały jakieś artykuły, ale on w ogóle nie zwracał na to uwagi, gnając ku zgromadzonej u stóp Górki Śmierci grupce.

– Wara od mojej żony! – zakrzyknął dzielny małżonek, dopadając do wciąż oszołomionego niedoszłego grabieżcy i z solidnego zamachu waląc w niego siatką niczym opolskim nunczako.

Grabieżca kwiknął gwałtownie, częściowo zapewne z bólu, częściowo z zaskoczenia, a przede wszystkim dlatego, że znajdujący się w siatce słoik ze śledziami w oleju pękł i zalał go swoją zawartością.

– O, jak się świątecznie zrobiło – skomentowała pani od Muleczka. – Kompociku z suszu pan nie ma, żeby doprawić?

Mąż walkirii, który po szarży skupił dwieście procent swojej uwagi na żonie, sprawdzając, czy jest cała i zdrowa, spojrzał na sąsiadkę trochę nieprzytomnie.

– Nie robimy, moja żona nie przepada – stwierdził. – Suszone grzyby mam… – zajrzał do siatki.

– Grzybów szkoda, to drogie… – zauważyła krytycznie właścicielka psa.

– Tu miałem. – Mąż walkirii zajrzał do siatki, obrzucając pełnym skupienia spojrzeniem resztki słoika i strzępki śledzi, w których pływały różne elementy spożywcze, ale jednak nie grzyby. – Zgubiłem! – orzekł z autentycznym przerażeniem.

– Niech pan leci i odszuka, pewnie tam gdzieś leżą – poradziła pani od Muleczka. – Tym tu niech się pan nie przejmuje – dodała, gdy mężczyzna zerknął czujnie i podejrzliwie na ośledziowanego rabusia. – Pełna pacyfikacja śledziem, chłopak się nie pozbiera.

Mąż walkirii wyprostował się jakby mocniej, z powagą skinął głową zgromadzonym paniom i już miał gnać z powrotem, ale zatrzymał się jeszcze, złapał wolną ręką dłoń żony i spojrzał jej głęboko w oczy. Ponieważ miała na sobie płaskie buty do biegania, nie musiał nawet specjalnie wspinać się na palce.

– Klementyno, wybacz, ja wiem, że my nie pochwalamy przemocy, ale musiałem – wyznał mężnie, po czym odbiegł szukać suszonych grzybów.

– Bohater we własnym domu – podsumowała pani od Muleczka. – Niech pani idzie za nim, bo tak tą siatką wymachuje, że zaraz szkło rozsypie.

– Ale… – Klementyna zawahała się, spoglądając na grabieżcę, który oszołomiony całą sytuacją i pokryty śledziami nawet nie próbował zmykać, stał tylko u stóp górki, spoglądając na nie wszystkie wytrzeszczonymi oczami.

– No już, ty też idź – pogoniła go pani od Muleczka. – Święta są, nie będę cię więcej biła.

– Dziękuję – wykrztusił rabuś i zwiał, znacząc drogę ucieczki tłustymi plamami.

Kundelek wyczłapał zza nóg swojej pani wyraźnie zainteresowany woniejącym tropem.

– Muleczku, nie spożywaj tego – pouczyła go właścicielka. – Wiemy, na kim to było. No i sprawa rozwiązana. Pani goni męża, a my z Muleczkiem odprowadzimy tę panią do klatki.

Walkiria niepewnie spojrzała najpierw na skaczącego między porozrzucaną spożywką męża, potem na ściskającą plecak dziewczynę.

– Bardzo pani dziękuję – wydusiła z siebie wreszcie Zuzka, której całe wydarzenie i wszystko w ogóle odebrało mowę oraz siły i znacznie osłabiło tempo myślenia. – Za pomoc. I pani też – dodała pod adresem właścicielki pieska. – Super pani tego gościa załatwiła… Już sobie dam radę, a tam te grzyby…

– Właśnie, grzyby! Żebyście państwo wszystko znaleźli, bo jeszcze mi Muleczek zje i będzie rzygał od świąt do sylwestra – dodała właścicielka psa.

Walkirię ten argument przekonał chyba ostatecznie. Uścisnęła delikatnie ramię Zuzki, uśmiechając się do niej serdecznie, i odbiegła ku swojemu mężowi. Na zboczu została tylko Zuzanna, pani w żółtej kurtce i łypiący tęsknie na śledziowy trop Muleczek.

Właścicielkę kundelka Zuzanna też kojarzyła z widzenia. Niewysoka, energiczna w ruchach, przemierzała park zawsze w towarzystwie swojego pieska. Kobieta szła przodem, niekiedy z dłońmi splecionymi za plecami, wyprostowana i nieustannie rozglądała się wokoło, taksując wzrokiem okolicę i wyłapując każdą niewielką zmianę. A potem opowiadała o niej psu, do którego gadała nieustannie, nawet teraz.

– Muleczku, nie ekscytuj się przesadnie – monologowała. – Śniegu nie będzie. No oczywiście, ty się może średnio śniegiem ekscytujesz, bo jak jest go trochę, to jest fajnie, ale jak szurasz brzucholkiem i trzeba cię wycierać, to już obserwuję, Muleczku, znaczny spadek twojego entuzjazmu wobec tego białego gówna. No oczywiście, nie powinnam się wyrażać, ale jesteś już dużym pieskiem i znasz takie słowa, a poza tym ZOSTAW te śledzie, one bandyctwem jadą. Masz tu ciasteczko z wątróbki, lepsze jest. Zjesz sobie, zaraz ci ulży po przeżyciach.

Muleczek skwapliwie wziął przysmak, nie tracąc jednak z radaru pierwotnego obiektu zainteresowania, a jego właścicielka obrzuciła Zuzannę badawczym spojrzeniem, jakby testując, czy jej też należy dać ciasteczko w ramach wzmocnienia sił psychicznych po napadzie.

– Co ty masz w tym plecaku, że tak o niego walczyłaś? – zainteresowała się.

I wtedy Zuzka rozpłakała się przy kimś po raz pierwszy od tego dnia, kiedy do biura przyszedł list od komornika i okazało się, że w tym liście jest zajęcie jej wynagrodzenia na poczet spłaty długu.

Pani od Muleczka ujęła ją pod ramię, taką chlipiącą, i zaciągnęła do siebie do mieszkania, na parter w bloku obok. A Zuzka płakała i płakała, i dopiero gdy w jedną rękę został jej wciśnięty kubek z herbatą, a w drugą kieliszek z czymś słodkim i zdecydowanie procentowym, doszło do niej, że siedzi w obcym domu, w towarzystwie obcej kobiety, do tego nad napojem alkoholowym. Ale wtedy było już za późno, bo w którymś momencie zaczęła mówić i nie mogła przestać.