Dzień, w którym cię poznałam - Magdalena Majcher - ebook + książka

Dzień, w którym cię poznałam ebook

Magdalena Majcher

4,1

Opis

Maja ma pracę, za którą nie przepada, i męża, którego nawet nie lubi. Ma też marzenia i za mało odwagi, aby je spełniać. Kiedy jednak wygrywa w konkursie na najciekawszy pomysł na reportaż, a wydawnictwo wiąże duże nadzieje z jej książką, łapie wiatr w żagle i zaczyna wierzyć w to, że chcieć to móc. Wyjeżdża na kilka tygodni do Gdańska, gdzie zbiera materiały do książki, nie spodziewając się, że ten wyjazd odmieni całe jej życie.

Czy powinniśmy rezygnować z miłości, która się przytrafia, bo czas, miejsce i okoliczności są nieodpowiednie? Czy musimy dotrzymywać obietnic, które składaliśmy jako inni ludzie?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 325

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (411 ocen)
194
113
77
20
7
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Margaret257

Nie oderwiesz się od lektury

uwielbiam wszystkie książki Pani Magdaleny. Książkę się lekko czyta, bardzo fajna. Polecam
00

Popularność




Au­tor: Mag­da­le­na Maj­cher

Re­dak­cja: Agniesz­ka Pie­trzak

Ko­rek­ta: Zu­zan­na Wie­rus

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Ka­ta­rzy­na Bor­kow­ska

Skład: Iza­be­la Kruź­lak

Zdję­cia na okład­ce: Get­ty­Ima­ges/Alek­san­dar­Na­kic; We­ro­ni­ka Smie­szek (zdję­cie Au­tor­ki)

Re­dak­tor pro­wa­dzą­ca: Agniesz­ka Gó­rec­ka

© Co­py­ri­ght by Mag­da­le­na Maj­cher

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej książ­ki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, za wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2019

Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl

www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-8103-613-9

Przy­go­to­wa­nie e-Bo­oka: Ma­riusz Kur­kow­ski

Prolog

Powie­ki za­czy­na­ły mi cią­żyć, kon­cen­tra­cja spa­da­ła, dla­te­go uzna­łam, że już wy­star­czy pra­cy na dziś. Na ze­wnątrz już daw­no za­pa­no­wał mrok. Po­wo­li za­czy­na­łam tę­sk­nić za la­tem, za dłu­gi­mi dnia­mi i krót­ki­mi no­ca­mi, cho­ciaż nie chcia­łam so­bie po­zwo­lić na tę tę­sk­no­tę. Czas zde­cy­do­wa­nie nie był moim – na­szym – sprzy­mie­rzeń­cem, dla­te­go tego roku wio­sna mo­gła w ogó­le nie nad­cho­dzić. Chcia­łam po­zo­stać w tej zi­mie. By­łam na­wet w sta­nie zgo­dzić się na no­to­rycz­ny brak słoń­ca, mroź­ne po­ran­ki i skost­nia­łe z zim­na pal­ce u stóp. Ba, nie prze­szka­dza­ło mi od­śnie­ża­nie sa­mo­cho­du. Mo­gła­bym ro­bić to do koń­ca ży­cia, przez trzy­sta sześć­dzie­siąt pięć dni w roku, byle ta zima ni­g­dy się nie skoń­czy­ła.

Za­pi­sa­łam zmia­ny w pli­ku i wy­łą­czy­łam lap­top. Wciąż ła­pa­łam się na my­śli, że to wszyst­ko – książ­ka, Gdańsk, zima, my – że to wszyst­ko mi się po pro­stu przy­śni­ło. Czę­sto do­ty­ka­łam twa­rzy mo­je­go uko­cha­ne­go albo czy­ta­łam na­pi­sa­ne już roz­dzia­ły po to, aby się upew­nić, że ni­cze­go so­bie nie wy­my­śli­łam, że w moim ży­ciu na­praw­dę za­szły ogrom­ne zmia­ny, że w koń­cu roz­ło­ży­łam skrzy­dła do lotu i wzbi­łam się wy­so­ko.

Odło­ży­łam kom­pu­ter na stół i wsta­łam z ka­na­py. Wiem, to nie naj­lep­sze miej­sce do pra­cy. Zresz­tą mój krę­go­słup pro­te­sto­wał co­raz roz­pacz­li­wiej, ale upar­cie go igno­ro­wa­łam, uznaw­szy, że zaj­mę się nim póź­niej. Po­de­szłam do okna, opar­łam dło­nie o pa­ra­pet i uśmiech­nę­łam się do sie­bie. Wszyst­ko za­czę­ło się prze­cież od dło­ni opar­tych o pa­ra­pet. Ten pa­ra­pet. Chcia­łam wy­ryć w pa­mię­ci ob­raz zi­mo­we­go kra­jo­bra­zu Oli­wy. Śnieg pa­dał nie­prze­rwa­nie od kil­ku go­dzin, za­mie­nia­jąc mia­sto w śnież­ną kra­inę. Było mi do­brze, tak po pro­stu do­brze. Nie my­śla­łam o tym, co zo­sta­wi­łam za sobą. Ży­łam tu i te­raz, cho­ciaż pod skó­rą cza­ił się lęk. Wie­dzia­łam, że szczę­ście dane mi jest tyl­ko na chwi­lę. Wbrew temu, o co sama po­pro­si­łam swo­je­go uko­cha­ne­go, nie po­tra­fi­łam nie my­śleć o przy­szło­ści. Ow­szem, nie roz­ma­wia­li­śmy o niej, ale już cza­iła się za ro­giem. Nie po­tra­fi­łam so­bie wy­obra­zić, co bę­dzie da­lej. Dla mnie nie ist­nia­ło żad­ne „da­lej”.

Usły­sza­łam sze­lest. Od­wró­ci­łam się w mo­men­cie, kie­dy on wcho­dził do po­ko­ju. Bar­dzo się zmie­nił przez ostat­nie ty­go­dnie. Po­sta­rzał się, ze­szczu­plał, jak­by za­padł się w so­bie.

– Skoń­czy­łaś na dziś? – za­py­tał, z tru­dem sa­do­wiąc się na ka­na­pie.

– Tak. Je­stem zmę­czo­na.

Ski­nął tyl­ko gło­wą na znak, że i on nie naj­le­piej się czu­je. Zro­zu­mia­łam go bez słów.

– Dużo ci jesz­cze zo­sta­ło?

– W za­sa­dzie już po­wo­li koń­czę. My­ślę, że mak­sy­mal­nie za dwa ty­go­dnie będę mia­ła go­to­wą pierw­szą wer­sję tek­stu. Po­tem mu­szę go prze­czy­tać, na­nieść po­praw­ki, wy­my­ślić ty­tu­ły do po­szcze­gól­nych roz­dzia­łów… – Wy­pu­ści­łam gło­śno po­wie­trze z płuc, sia­da­jąc obok nie­go.

– Mó­wi­łem ci już, że je­steś wiel­ka?

Ro­ze­śmia­łam się.

– To nie moja wina, że mnie tak do­brze kar­mi­cie w tym Gdań­sku!

Po­pra­wił mi ko­smyk wło­sów, któ­ry wy­su­nął się z cia­sno zwią­za­ne­go ku­cy­ka. Nie zno­si­łam pra­co­wać z roz­pusz­czo­ny­mi wło­sa­mi, bo za­wsze mi prze­szka­dza­ły.

– Wiesz, że nie o tym mó­wię. – Prze­wró­cił ocza­mi. – Je­stem pe­wien, że świat o to­bie usły­szy. Nie mam co do tego naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. Maja Sta­rzyń­ska – na­dzie­ja pol­skie­go re­por­ta­żu.

Prze­łknę­łam gło­śno śli­nę. Wpraw­dzie jesz­cze nie po­in­for­mo­wa­łam go o mo­jej de­cy­zji, ale za­mie­rza­łam wy­dać książ­kę pod pa­nień­skim na­zwi­skiem. To jed­nak nie dla­te­go jego sło­wa wy­wo­ła­ły we mnie taką re­ak­cję. Kil­ka mie­się­cy wcze­śniej z in­nych ust usły­sza­łam coś zgo­ła prze­ciw­ne­go. Za­wa­ha­łam się. A co, je­śli to tam­ten miał ra­cję?

– Mie­li­śmy nie roz­ma­wiać o przy­szło­ści – bąk­nę­łam pod no­sem.

Kie­dy pod­ję­łam de­cy­zję, uzna­łam, że tak bę­dzie naj­bez­piecz­niej – nie mó­wić o tym, co da­lej – ale te­raz już ni­cze­go nie by­łam pew­na, poza tym, że chcę z nim być. Ta jed­na sta­ła wy­zna­cza­ła mi kie­ru­nek, cho­ciaż skła­ma­ła­bym, gdy­bym po­wie­dzia­ła, że się nie ba­łam.

Ba­łam się. Cho­ler­nie się ba­łam, ale jed­no uczu­cie było sil­niej­sze od tego stra­chu.

Mi­łość. I to ona mia­ła po­zwo­lić mi prze­trwać wszyst­ko to, co na­dej­dzie.

Rozdział 1

Chmu­ry za­wi­sły ni­sko nad War­sza­wą. Igli­ca Pa­ła­cu Kul­tu­ry i Na­uki, któ­ry mi­ja­łam co­dzien­nie w dro­dze do pra­cy, znik­nę­ła we mgle. Swo­ją dro­gą, ja­kiś czas temu czy­ta­łam, że zże­ra ją rdza i że po­trze­bu­je re­mon­tu. Nie­waż­ne. Tam­te­go dnia za­po­dzia­ła się gdzieś wśród od­cie­ni sza­ro­ści.

Li­sto­pad. Naj­bar­dziej znie­na­wi­dzo­ny mie­siąc. Naj­chęt­niej za­szy­ła­bym się pod cie­płą koł­drą na trzy­dzie­ści dni. Co rok to samo. Ka­tar, chry­pa, skost­nia­łe z zim­na ręce i sta­ny de­pre­syj­ne. Za­py­ta­cie pew­nie, jak w ta­kich wa­run­kach w ogó­le moż­na się za­ko­chać. Za­ko­cha­niu sprzy­ja wio­sna, wia­do­mo. Wo­kół wy­bu­cha zie­leń, pta­ki śpie­wa­ją, lu­dzie się cie­szą. Każ­dy nor­mal­ny czło­wiek za­ko­chu­je się w maju, praw­da? A jed­nak do­pa­dło mnie w li­sto­pa­dzie. W sza­rym, przy­gnę­bia­ją­cym li­sto­pa­dzie. Nie pla­no­wa­łam tego, oczy­wi­ście. No bo kto pla­nu­je? Mi­łość się po pro­stu zda­rza – to je­den z tych upar­cie po­wta­rza­nych ba­na­łów, któ­re pew­nie sły­sze­li­ście już set­ki razy, a jed­nak do­pie­ro kie­dy nam sa­mym się to przy­tra­fia, do­cie­ra do nas, jak praw­dzi­we są te sło­wa.

Kie­dyś my­śla­łam, że zdra­dza­ją lu­dzie źli. Dzi­siaj już wiem, że zdra­dza­ją ci, któ­rym bra­ku­je mi­ło­ści. Jesz­cze do nie­daw­na by­łam wiel­ką orę­dow­nicz­ką wier­no­ści mał­żeń­skiej. Plot­ki o biu­ro­wych ro­man­sach kwi­to­wa­łam peł­ny­mi obu­rze­nia sap­nię­cia­mi, a kie­dy były na­rze­czo­ny mo­jej przy­ja­ciół­ki za­ba­wił się na swo­im wie­czo­rze ka­wa­ler­skim tak śmia­ło, że ślub, ow­szem, od­był się, ale z cię­żar­ną pa­nien­ką po­zna­ną fe­ler­nej nocy na dys­ko­te­ce, by­łam go­to­wa wła­sno­ręcz­nie uciąć mu or­gan, któ­ry spo­wo­do­wał cią­żę rze­czo­nej pa­nien­ki. Zdra­dę na­le­ża­ło po­tę­pić – tak zo­sta­łam wy­cho­wa­na. Los za­drwił ze mnie w naj­okrut­niej­szy z moż­li­wych spo­so­bów. Po­sta­wił mnie po dru­giej stro­nie.

Ale po ko­lei. W tam­ten piąt­ko­wy po­chmur­ny po­ra­nek, kie­dy w dro­dze do pra­cy szu­ka­łam wzro­kiem ukry­tej wśród sza­ro­ści igli­cy pa­ła­cu, nie mia­łam po­ję­cia, co przy­nio­są mi naj­bliż­sze ty­go­dnie. Był do­pie­ro dru­gi li­sto­pa­da. Przed wszyst­ki­mi nor­mal­ny­mi ludź­mi roz­ta­cza­ła się per­spek­ty­wa dłu­gie­go week­en­du, ale ja mia­łam dy­żur w re­dak­cji. Zgło­si­łam się na ochot­ni­ka, bo za­le­ża­ło mi, żeby mieć wol­ne pierw­sze­go. Obie­ca­łam dziad­ko­wi, że za­wio­zę go na grób bab­ci. Niby mo­głam po­pro­sić o to Ma­riu­sza, ale wie­dzia­łam, że za sobą nie prze­pa­da­ją. Cała ro­dzi­na była za­chwy­co­na moim mę­żem, tyl­ko nie Alek­san­der Paw­liń­ski, tata mamy. Pró­bo­wał mnie od­wieść od ślu­bu z Ma­riu­szem, tłu­ma­cząc, że to nie jest męż­czy­zna dla mnie. Po­pu­ka­łam się wte­dy w czo­ło.

– Dziad­ku, o czym ty mó­wisz? Zna­my się z Ma­riu­szem od dzie­się­ciu lat, nie je­ste­śmy już na­sto­lat­ka­mi, czas się ustat­ko­wać – tłu­ma­czy­łam.

– Za mąż wy­cho­dzi się z mi­ło­ści, a nie dla­te­go, że przy­szedł na to czas – prych­nął dzia­dek ze zło­ścią.

Uwa­żał, że Ma­riusz – moc­no stą­pa­ją­cy po zie­mi, bez ja­sno okre­ślo­nych za­in­te­re­so­wań i pa­sji – nie pa­su­je do mnie, ide­alist­ki i ma­rzy­ciel­ki. Ale prze­cież prze­ci­wień­stwa się przy­cią­ga­ją, praw­da?

– Wy się wza­jem­nie wy­klu­cza­cie, a nie przy­cią­ga­cie! – Dzia­dek zro­bił się cały czer­wo­ny ze zło­ści.

Nie wie­dzia­łam, o co mu cho­dzi. Wte­dy jesz­cze nie. Wła­ści­wie mi­ja­jąc pa­łac, na­dal tego nie ro­zu­mia­łam. Wy­da­wa­ło mi się, że wio­dę uda­ne ży­cie. Mąż, pra­ca, miesz­ka­nie. Ow­szem, nie mie­li­śmy dzie­ci, ale z wy­bo­ru, a nie z ko­niecz­no­ści. Uzna­li­śmy, że może kie­dyś się zde­cy­du­je­my. Żad­ne z nas nie czu­ło ta­kiej po­trze­by. Wy­słu­chi­wa­łam re­la­cji ko­le­ża­nek z ba­ta­lii o dziec­ko z pew­nym nie­do­wie­rza­niem, bo sama nie od­czu­wa­łam żad­ne­go bra­ku. One tak bar­dzo pra­gnę­ły zo­stać mat­ka­mi, że pod­da­wa­ły swo­je cia­ła tor­tu­rom, zno­sząc ko­lej­ne bo­le­sne ba­da­nia i za­bie­gi. Ja pew­nie mo­gła­bym mieć dziec­ko – nie wiem, ni­g­dy się nie ba­da­łam, ale przy­pusz­cza­łam, że je­stem płod­na – ale mi na tym nie za­le­ża­ło.

Od dzie­się­ciu mi­nut sta­łam na skrzy­żo­wa­niu, ale na­wet się nie zi­ry­to­wa­łam. Miesz­ka­łam w tym mie­ście od uro­dze­nia, zdą­ży­łam się przy­zwy­cza­ić. Świa­tło zmie­ni­ło się po raz trze­ci, ale nie po­ru­szy­łam się choć­by o mi­li­metr. Po­win­nam się zdzi­wić, bo prze­cież był dłu­gi week­end, ale to War­sza­wa. Wo­kół roz­le­ga­ło się sza­lo­ne trą­bie­nie, ale trą­bi­li głów­nie przy­jezd­ni, któ­rzy jesz­cze nie na­uczy­li się, że w sto­li­cy trze­ba swo­je od­stać albo prze­siąść się do me­tra. Dla­cze­go ja jesz­cze tego nie zro­bi­łam? Cóż. Sa­mo­chód da­wał mi swe­go ro­dza­ju wol­ność. Nie by­łam uwią­za­na żad­ny­mi roz­kła­da­mi jaz­dy. W War­sza­wie ko­mu­ni­ka­cja miej­ska dzia­ła­ła bez za­rzu­tu, tram­wa­je i me­tro kur­so­wa­ły co kil­ka mi­nut, ale i tak wo­la­łam prze­miesz­czać się au­tem. To wy­ni­ka­ło z mo­jej we­wnętrz­nej po­trze­by, sama nie wiem, jak ją na­zwać. Za­wsze gdzieś mnie cią­gnę­ło, mia­łam wra­że­nie, że świat mnie za­raz we­zwie, da mi nie­po­wta­rzal­ną szan­sę, a ja będę za­leż­na od go­dzi­ny od­jaz­du po­cią­gu. Poza tym po pro­stu lu­bi­łam pro­wa­dzić. Na­wet sta­nie w kor­kach po­tra­fi­ło mnie zre­lak­so­wać, je­śli z gło­śni­ków sły­chać było do­brą mu­zy­kę albo głos lek­to­ra czy­ta­ją­ce­go po­wieść jed­ne­go z mo­ich ulu­bio­nych au­to­rów. To wła­śnie tkwiąc w war­szaw­skich kor­kach, od­kry­łam przy­jem­ność słu­cha­nia au­dio­bo­oków.

Kie­dyś, jesz­cze za po­przed­nie­go pre­ze­sa, re­dak­cja mie­ści­ła się w nie­wiel­kim biu­row­cu na Mły­no­wie, gdzie na upar­te­go mo­głam do­trzeć – jako dziew­czy­na z No­wo­li­pek – pie­szo. Ale tam­te cza­sy ode­szły w nie­pa­mięć, bo sta­li­śmy się czę­ścią gru­py spół­ek dzia­ła­ją­cych w me­diach i e-com­mer­ce. Sie­dzi­ba no­wo­cze­sne­go me­dium nie mo­gła się prze­cież mie­ścić na tak mało pre­sti­żo­wym osie­dlu! Prze­nie­śli nas do Śród­mie­ścia, cho­ciaż gdy­by ktoś ze­chciał za­py­tać mnie o zda­nie, po­wie­dzia­ła­bym, że to już Mo­ko­tów, ale po­dob­no pre­zes, z dzia­da pra­dzia­da po­zna­niak, upie­rał się, że Mo­ko­tów za­czy­na się od Ra­ko­wiec­kiej. Niech mu bę­dzie, że część Pu­ław­skiej leży w Śród­mie­ściu. Je­śli cze­goś się na­uczy­łam przez lata pra­cy w za­wo­dzie dzien­ni­kar­ki, to wła­śnie tego, że nie po­da­je się w wąt­pli­wość wi­zji wła­ści­cie­la por­ta­lu.

Bo wi­dzi­cie, mia­łam pra­co­wać w ga­ze­cie, w ta­kiej ga­ze­cie z mi­sją, jak „Rzecz­po­spo­li­ta”, „Wprost” czy „Po­li­ty­ka”, a wy­lą­do­wa­łam w por­ta­lu in­ter­ne­to­wym. Jesz­cze kil­ka lat temu cho­ciaż pi­sa­łam o waż­nych spra­wach, pro­wa­dzi­łam śledz­twa dzien­ni­kar­skie, ale tam­te cza­sy ode­szły w nie­pa­mięć. Dziś za­gad­ki roz­wią­zu­ją człon­ko­wie fa­ce­bo­oko­wych grup – Spra­wa śmier­ci Mag­da­le­ny Żuk, Co się sta­ło na Nan­ga Par­bat? czy Ra­tuj­my Al­fie­go Evan­sa. Ci lu­dzie nie po­trze­bu­ją dzien­ni­ka­rzy, bo prze­cież już zna­ją praw­dę, a pi­sma­ki kła­mią i pi­szą na zle­ce­nie. Obec­nie dzien­ni­karz jest po­trzeb­ny tyl­ko do tego, aby wrzu­cić chwy­tli­wy na­głó­wek przy zdję­ciu, na któ­rym wi­dać jed­ną dzie­sią­tą twa­rzy Kla­ry Le­wan­dow­skiej czy wy­su­wa­ją­cy się spod suk­ni su­tek Bey­on­cé. Przy­zna­ję, co­raz bar­dziej fru­stro­wa­ła mnie sy­tu­acja w re­dak­cji, ale do­kąd mia­ła­bym pójść? Roz­ma­wia­łam z ko­le­żan­ka­mi ze stu­diów. Wszę­dzie było po­dob­nie, je­śli nie go­rzej. W swo­jej re­dak­cji mia­łam przy­naj­mniej umo­wę o pra­cę, co, wbrew po­zo­rom, wca­le nie było ta­kie oczy­wi­ste.

Na Pu­ław­ską do­tar­łam pięt­na­ście mi­nut po ósmej. To i tak nie­zły czas. W po­przed­nim ty­go­dniu nie­mal spóź­ni­łam się na ko­le­gium re­dak­cyj­ne, któ­re za­wsze za­czy­na się o dzie­wią­tej! Zresz­tą właś­nie dla­te­go star­tu­je­my o tej po­rze, choć teo­re­tycz­nie pra­cu­je­my od ósmej. Nikt przy zdro­wych zmy­słach nie spo­dzie­wał­by się, że ab­so­lut­nie wszyst­kim uda się prze­bić przez mia­sto na czas.

Dru­gie­go li­sto­pa­da nie mu­sia­łam się jed­nak nad tym za­sta­na­wiać. Na­czel­na mia­ła wol­ne, po­dob­nie jak cała „góra”. Dy­żur peł­ni­ło dwo­je dzien­ni­ka­rzy z każ­de­go dzia­łu. Od dwóch lat pra­co­wa­łam w dzia­le Li­fe­sty­lei cho­ciaż moż­na po­wie­dzieć, że mia­łam jed­no z sen­sow­niej­szych za­jęć w re­dak­cji, to ła­two nie było. Na­czel­na mia­ła czy­tel­ni­ków na­sze­go por­ta­lu za idio­tów. Z jej ust naj­czę­ściej pa­da­ły trzy sło­wa: krót­ko, pro­sto i lek­ko. Krę­ci­ła no­sem na trud­ne te­ma­ty, cho­ciaż ostat­nio dała mi zie­lo­ne świa­tło na nie­co am­bit­niej­sze re­por­ta­że. Ja­sne, to na­dal nie była „Rzecz­po­spo­li­ta”, ale mia­łam na swo­im kon­cie kil­ka tek­stów, pod któ­ry­mi nie wsty­dzi­łam się pod­pi­sać na­zwi­skiem. O, jak choć­by re­por­taż o gwał­cie mał­żeń­skim, któ­ry od­bił się sze­ro­kim echem w śro­do­wi­sku i był jed­nym z naj­czę­ściej udo­stęp­nia­nych przez na­sze czy­tel­nicz­ki na ich fa­ce­bo­oko­wych pro­fi­lach ar­ty­ku­łów. Za­czę­łam od py­ta­nia, czy gwałt w mał­żeń­stwie w ogó­le jest moż­li­wy. Wy­słu­cha­łam opo­wie­ści czte­rech ko­biet i na ko­niec po­pro­si­łam o ko­men­tarz psy­cho­lo­ga. By­łam na­praw­dę dum­na z tego tek­stu, cho­ciaż kie­dy Ma­riusz usły­szał, o czym pi­szę, po­pu­kał się w czo­ło.

– Nie moż­na zgwał­cić wła­snej żony. To tak jak­by zgwał­cić pro­sty­tut­kę – za­re­cho­tał.

Cza­sem wy­cho­dził z nie­go strasz­ny buc. Nie, nie był szo­wi­ni­stą, po pro­stu śmie­szy­ły go idio­tycz­ne żar­ty. Mój mąż, jak by to po­wie­dzieć, po­cho­dził z in­ne­go świa­ta. Z tej jego mniej skom­pli­ko­wa­nej czę­ści. Dla nie­go wszyst­ko było pro­ste, zero-je­dyn­ko­we. Za­trzy­mał się ze swo­imi po­glą­da­mi w po­przed­nim stu­le­ciu i nie chciał przy­jąć do wia­do­mo­ści, że świat po­szedł moc­no do przo­du.

W każ­dym ra­zie wy­szedł z tego na­praw­dę do­bry re­por­taż. By­łam z nie­go bar­dzo za­do­wo­lo­na. Udo­wod­ni­łam, że na­wet pra­cu­jąc w re­dak­cji mało am­bit­ne­go por­ta­lu ko­bie­ce­go, moż­na stwo­rzyć coś wy­róż­nia­ją­ce­go się. Oczy­wi­ście, nie mo­głam li­czyć na Grand Press, ale sa­tys­fak­cja, jaką czu­łam po pu­bli­ka­cji tek­stu, była ogrom­na. W mo­jej pra­cy co­raz rza­dziej zda­rza­ją się ta­kie chwi­le, kie­dy je­stem z sie­bie dum­na. Za­zwy­czaj mu­szę pi­sać o du­pie Ma­ry­ni. Chcesz pod­nieść so­bie po­licz­ki i nie wiesz, któ­rej kli­ni­ce za­ufać? Maja Sta­rzyń­ska przy­go­tu­je dla cie­bie li­stę naj­lep­szych ga­bi­ne­tów me­dy­cy­ny es­te­tycz­nej w War­sza­wie. Za­sta­na­wiasz się, ja­kie są spraw­dzo­ne spo­so­by na zna­le­zie­nie męża? Maja spie­szy z od­po­wie­dzią! Chcia­ła­byś wie­dzieć, ja­kie pre­zen­ty gwiazd­ko­we dają nie­wier­ni mał­żon­ko­wie? Nie ma spra­wy! Nie wie­rzy­cie? Też są­dzi­łam, że się prze­sły­sza­łam, kie­dy na­czel­na za­su­ge­ro­wa­ła, że­bym stwo­rzy­ła ran­king pre­zen­tów, ja­kich mogą spo­dzie­wać się pod cho­in­ką zdra­dza­ne żony.

– Czy­li męż­czyź­ni pro­wa­dzą­cy po­dwój­ne ży­cie ku­pu­ją inne pre­zen­ty niż ci, któ­rzy nie zdra­dza­ją? – Za­mru­ga­łam.

– To ty o tym nie wie­dzia­łaś? – Ewe­li­na, moja na­czel­na, spoj­rza­ła na mnie z wyż­szo­ścią. – Pra­cu­jesz w jed­nym z naj­po­pu­lar­niej­szych por­ta­li dla ko­biet i nie masz po­ję­cia o tak oczy­wi­stych spra­wach? Prze­cież to się ro­zu­mie samo przez się! No wiesz, na­wet oni mają cza­sem ja­kieś wy­rzu­ty su­mie­nia, dla­te­go nie oszczę­dza­ją na bied­nych, zdra­dza­nych żo­nach… Cho­ciaż je­śli wie­rzyć ba­da­niom Ame­ry­ka­nów, ko­chan­ki do­sta­ją dwa razy droż­sze pre­zen­ty. O tym też mo­gła­byś na­pi­sać, hm… Ale to może za rok, na na­stęp­ne świę­ta… Mu­si­my zo­sta­wić so­bie ja­kiś awa­ryj­ny te­mat!

Nie mia­łam naj­go­rzej, na­praw­dę. Agniesz­ka mia­ła za sobą sześć ciąż i zero po­ro­dów, a pra­co­wa­ła w dzia­le Dziec­ko. Pi­sa­ła o zup­kach, sło­icz­kach, kup­kach (swo­ją dro­gą, do­sta­ję mdło­ści od tej ro­dzi­ciel­skiej no­men­kla­tu­ry), co było dla niej praw­dzi­wą tor­tu­rą. Le­karz po­wie­dział jej, że nie ma moż­li­wo­ści, żeby do­no­si­ła cią­żę. Po­dob­no jej or­ga­nizm od­rzu­cał za­ro­dek, trak­to­wał go jak in­tru­za. Spe­cja­li­ści w kli­ni­ce wy­ho­do­wa­li im pięk­ne (po­wta­rzam sło­wa Agniesz­ki, nie by­łam, nie wi­dzia­łam), zdro­we za­rod­ki, ale cóż z tego, sko­ro ża­den z nich się nie przyj­mo­wał? Z tego, co się orien­to­wa­łam, mie­li za­mro­żo­ne jesz­cze dwa i zu­peł­nie nie wie­dzie­li, co z nimi zro­bić.

Szcze­rze współ­czu­łam dziew­czy­nom z dzia­łu Dziec­ko. Nie, nie dla­te­go, że pra­co­wa­ły tam same nie­speł­nio­ne mat­ki. Więk­szość z nich mia­ła swo­je dzie­cia­ki. Ża­ło­wa­łam ich, bo nie mia­ły naj­mniej­szej szan­sy na roz­wój w tej ro­bo­cie. Czy­ta­ła je okre­ślo­na gru­pa od­bior­ców – ko­bie­ty w cią­ży i świe­żo po po­ro­dzie, a wia­do­mo, że u ta­kich mózg za­mie­nia się miej­sca­mi z ma­ci­cą. Za­ob­ser­wo­wa­łam, że po ja­kichś dwóch, trzech la­tach wszyst­ko wra­ca do nor­my, ale ten pierw­szy etap jest strasz­ny. Mą­dre, in­te­li­gent­ne ko­bie­ty na­gle za­po­mi­na­ją o ca­łym świe­cie, o swo­ich pa­sjach, za­in­te­re­so­wa­niach i sta­ją się tyl­ko mat­ka­mi. Nie po­tra­fią roz­ma­wiać na te­ma­ty, któ­re nie są zwią­za­ne z ich dzieć­mi. Okrop­ne. Może dla­te­go wciąż od­kła­da­łam de­cy­zję o ma­cie­rzyń­stwie na bli­żej nie­okre­ślo­ną przy­szłość? Nie chcia­łam mieć ma­ci­cy za­miast mó­zgu.

Sama nie wiem, co bym wy­bra­ła, gdy­by po­sta­wio­no mnie przed de­cy­zją o wy­bo­rze dzia­łu Dziec­ko czy Ży­cie gwiazd. Dziew­czy­ny wy­trzy­my­wa­ły w tym ostat­nim mak­si­mum sześć mie­się­cy. Re­kor­dzist­ka zwol­ni­ła się po ośmiu. To był dział, w któ­rym kró­lo­wa­ły naj­głup­sze i naj­krót­sze tek­sty. I przy oka­zji, nie­ste­ty, naj­po­pu­lar­niej­sze. Licz­ba wejść za­wsty­dza­ła na­wet same dzien­ni­kar­ki, któ­re prze­cież pod­pi­sy­wa­ły się pod tymi pseu­do­ar­ty­ku­ła­mi swo­imi na­zwi­ska­mi.

– Jak ja się lu­dziom na oczy po­ka­żę? – ję­cza­ła Mar­ta, kie­dy od­kry­ła, że jej tekst o naj­sek­sow­niej­szych po­ślad­kach pol­skich pi­sa­rzy prze­czy­ta­ło po­nad pół mi­lio­na osób.

Szcze­rze jej współ­czu­łam. Ja­kiś czas temu zo­sta­ła zde­gra­do­wa­na ze Zdro­wia do Ży­cia gwiazd, cho­ciaż na­czel­na, in­for­mu­jąc ją o swo­jej de­cy­zji, wspo­mnia­ła coś o awan­sie.

Z Mar­tą by­ły­śmy na jed­nym roku na stu­diach. Zna­łam ją w re­dak­cji naj­dłu­żej. Ni­g­dy się nie przy­jaź­ni­ły­śmy, ale kie­dy po la­tach spo­tka­łam ją w pra­cy, szcze­rze się ucie­szy­łam. Od cza­su do cza­su spo­ty­ka­li­śmy się w czwór­kę: ja, Ma­riusz, ona i jej mąż Bo­rys. Cza­sem wpa­da­li z dzie­cia­ka­mi – mie­li dwóch sy­nów – czę­ściej jed­nak zo­sta­wia­li chło­pa­ków u bab­ci, bo spo­tka­nia w na­szym gro­nie były moc­no za­kra­pia­ne al­ko­ho­lem. Szcze­gól­nie pa­no­wie lu­bi­li so­bie wy­pić. My z Mar­tą za­zwy­czaj le­ni­wie są­czy­ły­śmy wino, oma­wia­jąc bie­żą­ce spra­wy w re­dak­cji.

Dru­gie­go li­sto­pa­da Mar­ta rów­nież mia­ła dy­żur, dla­te­go kie­dy włą­czy­łam kom­pu­ter i upew­ni­łam się, że na­czel­na nie po­sta­no­wi­ła nas na­wie­dzić, ścią­gnę­łam ją wzro­kiem i po­ka­za­łam jej pu­sty ku­bek. Je­dy­na za­le­ta open spa­ce’ów – nie trze­ba krą­żyć krę­ty­mi ko­ry­ta­rza­mi, żeby za­pro­sić ko­le­żan­kę na kawę. Mar­ta zro­zu­mia­ła w mig. Po chwi­li spo­tka­ły­śmy się w po­miesz­cze­niu, któ­re słu­ży­ło za aneks ku­chen­ny i po­kój so­cjal­ny.

– Jak wy­cho­dzi­łam z domu, wszy­scy spa­li w naj­lep­sze – wes­tchnę­ła Mar­ta, włą­cza­jąc eks­pres. – Ile bym dała za dłu­gi week­end!

– Daj spo­kój, mi­lio­ny Po­lek cze­ka­ją na nowe ar­ty­ku­ły! Sie­dzą już przed kom­pu­te­ra­mi i jak sza­lo­ne od­świe­ża­ją na­szą stro­nę – iro­ni­zo­wa­łam. – Co masz na dzi­siaj? Po­ślad­ki Gro­sic­kie­go czy kla­tę Le­wan­dow­skie­go?

– Mam dość mę­skich po­ślad­ków. – Mar­ta opa­dła zre­zy­gno­wa­na na krze­sło. – Ale gdy­bym mu­sia­ła wy­bie­rać, po­sta­wi­ła­bym na Gro­sic­kie­go. Z łóż­ka bym go nie wy­go­ni­ła…

– Ale Gro­sic­ki ma swo­ją Do­mi­ni­kę – przy­po­mnia­łam jej ze śmie­chem.

– A ja swo­je­go Bo­ry­sa! Oj tam, nie moż­na cho­ciaż po­ma­rzyć? – Na­gle puk­nę­ła się w czo­ło. – Boże, czy ty mnie sły­szysz? Ta pra­ca rzu­ci­ła mi się na mózg. Za­miast roz­trzą­sać sy­tu­ację po­li­tycz­ną w Pol­sce, pa­plam o tył­ku Gro­sic­kie­go. Spo­dzie­wa­łaś się, że tak skoń­czy­my, kie­dy by­ły­śmy na stu­diach?

– Ja­kim tył­ku? Po­dob­no już mia­ło być bez mę­skich po­ślad­ków! – Po­kle­pa­łam ją po ra­mie­niu, po­da­jąc jej ku­bek z kawą. – Nie ma na­wet dzie­wią­tej. Na­praw­dę chcia­ła­byś o tej po­rze roz­ma­wiać o po­li­ty­ce?

– Nie. – Mar­ta po­cią­gnę­ła łyk go­rą­ce­go na­po­ju. – Ale o mę­skich po­ślad­kach też ra­czej nie.

– Cóż, cza­sy się zmie­nia­ją, dzien­ni­kar­stwo też, mu­si­my być ela­stycz­niej­sze – po­wtó­rzy­łam sło­wa na­czel­nej, na co obie ryk­nę­ły­śmy śmie­chem.

Wy­pi­ły­śmy kawę w mil­cze­niu. Wbrew moim ocze­ki­wa­niom, mała czar­na nie po­sta­wi­ła mnie na nogi. Mar­ta też nie wy­glą­da­ła naj­le­piej. Od ja­kie­goś cza­su roz­glą­da­ła się za nową pra­cą, ale wszę­dzie pro­po­no­wa­no jej pra­cę zdal­ną na umo­wę cy­wil­no­praw­ną lub trzy­mie­sięcz­ny okres prób­ny. Mar­ta mia­ła dwo­je dzie­ci, nie mo­gła so­bie na to po­zwo­lić. A ja… a ja, no cóż. Tak jak już mó­wi­łam, nie po­win­nam na­rze­kać, a jed­nak wciąż nie po­tra­fi­łam wy­zbyć się mło­dzień­czych ma­rzeń. Chcia­łam pi­sać o na­praw­dę wiel­kich, waż­nych spra­wach. Krę­ci­ły mnie re­por­ta­że spo­łecz­ne i hi­sto­rycz­ne. Niby cza­sem uda­ło mi się na­pi­sać tekst, któ­ry miał cho­ciaż odro­bi­nę wspól­ne­go z tymi pierw­szy­mi, ale to na­dal nie było to. Może dla­te­go wzię­łam udział w tam­tym kon­kur­sie?

– Kie­dy bę­dziesz mia­ła ja­kieś wie­ści z tego wy­daw­nic­twa? – Mar­ta chy­ba czy­ta­ła mi w my­ślach.

– A, nie pa­mię­tam do­kład­nie – skła­ma­łam. Oczy­wi­ście, że pa­mię­ta­łam, ale nie chcia­łam, żeby kto­kol­wiek wie­dział, jak bar­dzo mi na tym za­le­ży.

Na­wet Ma­riu­szo­wi nie po­wie­dzia­łam, ja­kie to dla mnie waż­ne. A może – zwłasz­cza Ma­riu­szo­wi. Do­sko­na­le zda­wa­łam so­bie spra­wę z tego, że w ra­zie po­raż­ki mój mąż nie bę­dzie po­tra­fił mnie wes­przeć. Wie­lo­krot­nie sły­sza­łam od nie­go znie­na­wi­dzo­ne py­ta­nie: Czym ty się w ogó­le przej­mu­jesz? Jego zda­niem po­win­nam się cie­szyć, że mam pra­cę i co mie­siąc na moje kon­to wpły­wa okre­ślo­na suma, od cza­su do cza­su po­więk­szo­na o pre­mię, cho­ciaż to „od cza­su do cza­su” zda­rza­ło się co­raz rza­dziej. On wła­śnie tak funk­cjo­no­wał, w prze­ko­na­niu, że ży­cie jest po to, żeby je po pro­stu prze­żyć. Ostat­nio zła­pa­łam się na tym, że za­sta­na­wiam się, czy on w ogó­le ma ja­kieś ma­rze­nia. Cho­ciaż z dru­giej stro­ny – może tak było pro­ściej? Przy­naj­mniej nie ana­li­zo­wał i nie prze­ży­wał każ­dej po­raż­ki tak jak ja. Po pro­stu szedł przed sie­bie.

– Ale chy­ba ja­koś nie­dłu­go? Wspo­mi­na­łaś o li­sto­pa­dzie.

– Sko­ro tak mó­wi­łam, to pew­nie tak jest. – Dość nie­chęt­nie pod­nio­słam się z krze­sła i opłu­ka­łam ku­bek nad zle­wem.

– Gdy­by mi się chcia­ło tak, jak mi się nie chce… – Mar­ta z miną cier­pięt­ni­cy po­dą­ży­ła moim śla­dem.

– Damy radę. Dzi­siaj nic wiel­kie­go nie bę­dzie się dzia­ło, nudy.

– I wła­śnie dla­te­go przy­pusz­czam, że Ewe­li­na bę­dzie dzwo­nić co pół go­dzi­ny i py­tać, dla­cze­go na stro­nie jest tak mało no­wych tek­stów. Boże, na­wet nie wiesz, jak bar­dzo chcia­ła­bym rzu­cić tę ro­bo­tę… Co­raz po­waż­niej za­sta­na­wiam się nad prze­bran­żo­wie­niem.

– I co bę­dziesz ro­bić? – Spoj­rza­łam na Mar­tę spod unie­sio­nej brwi.

– A choć­by pój­dę na kasę do skle­pu. Fi­nan­so­wo wyj­dzie na to samo, a przy­naj­mniej nie będę mu­sia­ła się za­sta­na­wiać, czy są­sie­dzi zdą­ży­li prze­czy­tać mój ar­ty­kuł – przy ostat­nim sło­wie po­ru­szy­ła pal­ca­mi wska­zu­ją­cy­mi i środ­ko­wy­mi obu rąk, su­ge­ru­jąc, że bie­rze je w cu­dzy­słów – o gó­rze od ko­stiu­mu ką­pie­lo­we­go Anny Mu­chy.

– O, tego jesz­cze nie wi­dzia­łam! Znów ja­kaś afe­ra? – za­in­te­re­so­wa­łam się.

Nie tyl­ko Mar­cie ta pra­ca rzu­ci­ła się na mózg.

– Nie, chy­ba nie, ale Ewe­li­na chcia­ła roz­dmu­chać spra­wę moc­no wy­kro­jo­ne­go sta­ni­ka Mu­chy na In­sta­gra­mie. Jest wście­kła, bo to nie za­in­te­re­so­wa­ło lu­dzi. Po­dob­no za mało go­li­zny! – Mar­ta par­sk­nę­ła śmie­chem.

Wie­cie już, o co mi cho­dzi? Kie­dy mło­dy czło­wiek wy­bie­ra stu­dia dzien­ni­kar­skie, ma ja­kąś mi­sję do speł­nie­nia. Wy­obra­ża so­bie, że bę­dzie jak Ka­pu­ściń­ski, Wań­ko­wicz czy Ła­za­re­wicz. Każ­dy bez wy­jąt­ku chce pi­sać o spra­wach naj­wyż­szej wagi. Pra­gnie prze­pro­wa­dzać śledz­twa dzien­ni­kar­skie, od­kry­wać za­mie­cio­ną pod dy­wan praw­dę i opi­sy­wać rze­czy­wi­stość taką, jaka jest. Czę­sto nie­wy­god­ną, nie­chcia­ną. I w po­rząd­ku, zda­rza­ją się Sza­błow­scy, Sprin­ge­ry, Ko­piń­skie czy Ki­ciń­skie, ale po­wiedz­my so­bie wprost: ile ich jest? Nie­wie­le. Resz­ta grze­je stoł­ki w re­dak­cjach ta­kich jak na­sza. Tro­chę z wy­go­dy, tro­chę ze stra­chu, ale przede wszyst­kim dla­te­go, że ża­den, na­wet naj­lep­szy i najam­bit­niej­szy re­por­taż Ko­piń­skiej nie za­pew­ni tylu wejść na stro­nę co głu­pi tekst o po­ślad­kach pol­skich pił­ka­rzy. Smut­ne, ale praw­dzi­we. Te­raz li­czą się click­ba­ity. Spo­łe­czeń­stwo zi­dio­cia­ło, a ja utknę­łam gdzieś w po­ło­wie dro­gi mię­dzy wła­sny­mi ma­rze­nia­mi a ocze­ki­wa­nia­mi współ­cze­sne­go świa­ta.

***

Tak jak prze­wi­dzia­łam, tam­te­go dnia nie­wie­le się dzia­ło. Mar­ta z ko­lei mia­ła ra­cję z tym, że Ewe­li­na bę­dzie do nas wy­dzwa­niać jak sza­lo­na. Chcia­łam na­pi­sać tekst o po­zry­wa­nych pol­skich fla­gach na cmen­ta­rzu Na Ros­sie w Wil­nie, ale na­czel­na stwier­dzi­ła, że chy­ba po­my­li­łam ad­re­sy, i ka­za­ła mi się za­jąć po­stem Ilo­ny Łep­kow­skiej, któ­ra na Fa­ce­bo­oku po­ża­li­ła się na zło­dziei. Po­dob­no jej grób ro­dzin­ny zo­stał okra­dzio­ny. Pró­bo­wa­łam uświa­do­mić Ewe­li­nę, że to za­ję­cie nie dla dzia­łu Li­fe­sty­le, a dla Ży­cia gwiazd, i sko­ro już mamy pi­sać o ne­kro­po­liach, wy­pa­da­ło­by po­ru­szyć te­mat Wil­na, ale nie uda­ło mi się. Sto­sun­ka­mi pol­sko-li­tew­ski­mi mają się za­jąć po­waż­niej­sze por­ta­le, my mo­że­my na­pi­sać co naj­wy­żej o Łep­kow­skiej. Wcze­śniej jed­nak mia­łam przy­go­to­wać krót­ki tekst o Za­dusz­kach i tra­dy­cjach z nimi zwią­za­nych. Od­ko­pa­łam ar­ty­kuł sprzed roku, od­po­wied­nio go prze­ro­bi­łam i kil­ka mi­nut po dzie­sią­tej wi­siał już na stro­nie.

Dzień w re­dak­cji upły­nął w iście gro­bo­wej at­mos­fe­rze. Mar­ta pu­ści­ła ar­ty­kuł o śmier­ci jed­nej z naj­więk­szych gwiazd fit­nes­su w Sta­nach Zjed­no­czo­nych.

– Mia­łam nosa, nie za­pi­su­jąc się na fit­ness ani żad­ne inne spor­ty – sko­men­to­wa­ła Mar­ta, któ­ra po pierw­szym po­ro­dzie stra­ci­ła wcię­cie w ta­lii, a po dru­gim daw­ną fi­gu­rę. – Jak wi­dać, sport to nie­ko­niecz­nie samo zdro­wie!

Dziew­czy­ny z dzia­łu Dziec­ko mu­sia­ły się pil­nie za­jąć ko­lej­ny­mi za­cho­ro­wa­nia­mi na odrę w War­sza­wie i przy­po­mnieć mło­dym mat­kom, jak waż­ne jest prze­strze­ga­nie ter­mi­nów obo­wiąz­ko­wych szcze­pień, cho­ciaż jed­na z na­szych dzien­ni­ka­rek udzie­la­ła się czyn­nie w gru­pie STOP NOP.

Kie­dy wra­ca­łam do domu, ma­rzy­łam już tyl­ko o go­rą­cej ką­pie­li i wie­czo­rze pod gru­bym ko­cem z do­brą książ­ką. Ma­riusz wcze­śniej na­pi­sał mi SMS-a, że zro­bił za­ku­py, mia­łam więc od­ha­czo­ny je­den punkt na li­ście. Od­kąd wpro­wa­dzo­no te całe nie­dzie­le nie­han­dlo­we, stre­so­wa­łam się przed każ­dym week­en­dem, bo wciąż nie mo­głam za­pa­mię­tać, kie­dy skle­py będą otwar­te, a kie­dy za­mknię­te. Za­zwy­czaj koń­czy­ło się to tak, że bie­ga­łam w po­cie czo­ła po mar­ke­tach w so­bo­tę, po czym oka­zy­wa­ło się, że aku­rat w tę nie­dzie­lę nie obo­wią­zu­je za­kaz han­dlu, a kie­dy by­łam świę­cie prze­ko­na­na, że bez prze­szkód zro­bię za­ku­py, bu­dzi­łam się z pu­stą lo­dów­ką i za­mknię­tym skle­pem. Za­wsze by­łam ra­czej zor­ga­ni­zo­wa­na, dla­te­go nie mo­głam zro­zu­mieć, dla­cze­go mam taki pro­blem z ogar­nię­ciem tych nie­dzie­li.

Po­wrót na No­wo­lip­ki za­jął mi kwa­drans – cał­kiem nie­zły wy­nik. Deszcz stu­kał mia­ro­wo o przed­nią szy­bę, a ja wciąż nie mo­głam się po­zbyć nie­chę­ci do tego zim­ne­go, wietrz­ne­go mie­sią­ca. Chcia­ła­bym za­snąć i obu­dzić się pierw­sze­go grud­nia. Mię­dzy trzy­dzie­stym li­sto­pa­da a pierw­szym grud­nia ist­nia­ła ogrom­na prze­paść. Czło­wiek kładł się spać w je­sien­nej de­pre­sji, a bu­dził, nie­mal czu­jąc za­pach cho­in­ki, w ocze­ki­wa­niu na pre­zen­ty i wy­żer­kę. Uwiel­biam ten czas, mimo że z za­sa­dy nie prze­pa­dam za zim­ny­mi mie­sią­ca­mi. Szko­da, że War­sza­wa od lat nie do­świad­czy­ła śnie­gu w świę­ta. Spraw­dzi­łam na so­bie, że czło­wiek o wie­le le­piej zno­si mi­nus dwa stop­nie Cel­sju­sza, kie­dy oto­cze­nie po­kry­wa war­stwa bia­łe­go pu­chu, niż gdy na ze­wnątrz jest sza­ro, buro i ni­ja­ko.

Ko­lej­ny kwa­drans spę­dzi­łam, krą­żąc wo­kół blo­ku i pró­bu­jąc gdzieś za­par­ko­wać. Li­czy­łam na cud w po­sta­ci są­sia­da, któ­re­mu wie­czo­rem w pią­tek dru­gie­go li­sto­pa­da na­gle przy­po­mni się, że ma do za­ła­twie­nia ar­cy­waż­ną spra­wę i zwol­ni miej­sce – i ten cud na­stą­pił. Kie­dy już wci­snę­łam się mię­dzy vo­lvo a peu­ge­ota, spoj­rza­łam w górę. W po­ko­ju, któ­ry na­zy­wa­li­śmy dzien­nym, świe­ci­ło się świa­tło. Oczy­ma wy­obraź­ni wi­dzia­łam męża prze­łą­cza­ją­ce­go bez­myśl­nie ka­na­ły w te­le­wi­zji i pró­bu­ją­ce­go prze­trwać ko­lej­ny wie­czór. Na­wet wte­dy, kie­dy jesz­cze wy­da­wa­ło mi się, że z moim ży­ciem jest wszyst­ko w po­rząd­ku, wie­dzia­łam, cze­go w nim bra­ku­je. Wspól­ne­go mia­now­ni­ka, kie­run­ku, w któ­rym obo­je by­śmy po­dą­ża­li, pa­sji, któ­rą by­śmy dzie­li­li. Wów­czas mi to jed­nak nie prze­szka­dza­ło. Wtrą­cam tu­taj tę ob­ser­wa­cję, bo dziś wiem już wię­cej, je­stem in­nym czło­wie­kiem. Mam po pro­stu świa­do­mość, jak po­wi­nien wy­glą­dać zwią­zek i jacy lu­dzie po­win­ni łą­czyć się w pary. Po­dob­ni. Tak, tak, wie­lo­krot­nie po­wta­rza nam się, że prze­ci­wień­stwa się przy­cią­ga­ją, ale wszyst­ko ma swo­je gra­ni­ce. Prze­żyć ży­cie z czło­wie­kiem, z któ­rym nie mamy ab­so­lut­nie nic wspól­ne­go, no, może poza pa­pier­kiem i miesz­ka­niem – to smut­ne, praw­da? A jed­nak tak wie­lu z nas żyje w ta­kich związ­kach i ab­so­lut­nie nie do­strze­ga, jak tra­gicz­ne jest ta­kie ży­cie. Sama prze­cież za­si­la­łam to gro­no przez dłuż­szy czas.

Wsu­nę­łam klucz do zam­ka i de­li­kat­nie na­ci­snę­łam klam­kę. Wcią­gnę­łam do płuc zna­jo­me po­wie­trze. Po­dob­no każ­de miesz­ka­nie ma swój spe­cy­ficz­ny za­pach. Na­sze pach­nia­ło me­bla­mi z Ikei i dy­fu­zo­ra­mi za­pa­cho­wy­mi, na któ­rych punk­cie mia­łam praw­dzi­we­go fio­ła. Usta­wia­łam je w każ­dym ką­cie miesz­ka­nia. Ma­riusz śmiał się, że te za­pa­chy dzia­ła­ją na nie­go usy­pia­ją­co, ale nie po­tra­fi­łam się po­wstrzy­mać.

– Cześć. – Za­trzy­ma­łam się w pro­gu po­ko­ju. Nie po­my­li­łam się. Ma­riusz oglą­dał ja­kiś pro­gram na TVN Tur­bo. – Jest coś do je­dze­nia?

– Prze­cież na­pi­sa­łem ci, że zro­bi­łem za­ku­py – po­wie­dział, nie od­ry­wa­jąc wzro­ku od te­le­wi­zo­ra.

– No, ale czy coś ugo­to­wa­łeś?

– Nie, bo zwy­kle jesz w pra­cy.

Wy­co­fa­łam się do przed­po­ko­ju, żeby zdjąć kurt­kę. Była cał­kiem prze­mo­czo­na, mimo że z sa­mo­cho­du do klat­ki mia­łam do przej­ścia nie wię­cej niż sto me­trów.

Ma­riusz miał ra­cję: rzad­ko kie­dy ja­da­łam obiad w domu, ale prze­cież mógł cho­ciaż za­py­tać. By­łam zła, ale szyb­ko mi prze­szło, kie­dy uświa­do­mi­łam so­bie, że w za­sa­dzie ja też ni­g­dy nie py­tam. Po pro­stu uzna­wa­łam za pew­nik, że ja­koś so­bie po­ra­dzi. Żad­ne z nas nie mia­ło cza­su na sta­nie przy ga­rach. Dużo pra­co­wa­li­śmy, a kie­dy obo­je mie­li­śmy wol­ne, po pro­stu nam się nie chcia­ło. Za­ma­wia­li­śmy coś z do­wo­zem albo szli­śmy zjeść na mia­sto. Nie pa­mię­ta­łam, kie­dy po raz ostat­ni usie­dli­śmy ra­zem przy sto­le i nie czu­jąc na kar­ku od­de­chów cze­ka­ją­cych na wol­ny sto­lik lu­dzi, bez po­śpie­chu zje­dli­śmy ko­la­cję. Go­ni­twa była wpi­sa­na w moje ży­cie – cho­ciaż Mar­ta śmia­ła się ze mnie, że jesz­cze nic nie wiem o praw­dzi­wym po­śpie­chu, sko­ro nie mam dzie­ci. Zby­wa­łam jej uwa­gi mil­cze­niem. Nie mu­sia­łam być mat­ką, wy­star­czy­ło, że ży­łam w War­sza­wie i pra­co­wa­łam w kor­po­ra­cji, szum­nie na­zy­wa­nej re­dak­cją.

Otwo­rzy­łam lo­dów­kę. Mia­łam ocho­tę na la­sa­gne, ale nie chcia­ło mi się stać przy ga­rach, wy­bra­łam więc bez­piecz­niej­szą opcję – ka­nap­ki z ko­zim se­rem i po­mi­do­rem, cho­ciaż ten ostat­ni sma­ko­wał obrzy­dli­wie. Tę­sk­ni­łam za wio­sną i la­tem, kie­dy po­mi­do­ry są bar­dziej po­mi­do­ro­we.

– Co tam w re­dak­cji? – mruk­nął Ma­riusz, kie­dy usia­dłam obok nie­go.

Wzru­szy­łam ra­mio­na­mi.

– Nic cie­ka­we­go. Może za­cznie­my nowy se­rial na Net­flik­sie? – za­pro­po­no­wa­łam, bo wi­zja wie­czo­ru z TVN Tur­bo wy­da­ła mi się śred­nio in­te­re­su­ją­ca.

– Nie chce mi się na ni­czym sku­piać. Chy­ba że wy­bie­rzesz coś lżej­sze­go, nie ta­kie trud­ne jak ostat­nio… Dark mnie po­ko­nał. Je­stem cie­ka­wy, co ćpa­li sce­na­rzy­ści tego se­ria­lu, bo że coś w ogó­le bra­li, je­stem pe­wien. Nie da się wy­my­ślić cze­goś ta­kie­go na trzeź­wo!

Wes­tchnę­łam zna­czą­co. Może dzia­dek miał ra­cję? Nie, wróć. Wte­dy na pew­no tak nie my­śla­łam. Jesz­cze nie.

Do­szli­śmy do eta­pu, kie­dy na­wet wy­bór se­ria­lu, któ­ry mie­li­śmy ra­zem oglą­dać, spra­wiał nam ogrom­ną trud­ność. Przed dwo­ma ty­go­dnia­mi by­liś­my w ki­nie. Ja w jed­nej sali ki­no­wej, on w dru­giej. Nie mo­gli­śmy się do­ga­dać.

– Do­bra, idę po­czy­tać – zmie­ni­łam zda­nie. – Będę w sy­pial­ni.

– Przyj­dę do cie­bie, jak skoń­czy się pro­gram – po­wie­dział Ma­riusz, a ja po­czu­łam bo­le­sne roz­cza­ro­wa­nie.

Seks. To nie tak, że był zły. Praw­dę mó­wiąc, seks z Ma­riu­szem śmia­ło mo­głam uznać za naj­lep­szy w moim ży­ciu. Za­wsze wie­dział, jak spra­wić ko­bie­cie przy­jem­ność. Wstyd przy­znać, ale na­sza zna­jo­mość za­czę­ła się od sek­su wła­śnie, cho­ciaż tuż po ślu­bie Ma­riusz przy­znał mi się, że ni­g­dy by się nie spo­dzie­wał, iż oże­ni się z la­ską, któ­rą prze­le­ciał na pierw­szej rand­ce. Chcia­łam go wte­dy wła­sno­ręcz­nie udu­sić, ale jak się nad tym za­sta­no­wi­łam, uzna­łam, że ma ra­cję. Wia­do­mo, kie­dy męż­czy­zna prze­śpi się z ko­bie­tą, któ­rą zna od dwóch go­dzin, au­to­ma­tycz­nie lą­du­je ona w gru­pie „dar­mo­wy seks”. Kan­dy­dat­ka­mi na po­ten­cjal­ne żony zo­sta­ją te, któ­re są trud­niej­sze do zdo­by­cia. Któ­ry fa­cet o zdro­wych zmy­słach oże­ni się z dziew­czy­ną, któ­rą teo­re­tycz­nie mo­gło prze­le­cieć pół mia­sta, bo sko­ro on do­stał, to inni pew­nie też? Cóż, któ­ry? Ma­riusz.

Na myśl o wie­czo­rze, kie­dy się po­zna­li­śmy, do tej pory na mo­jej twa­rzy po­ja­wia­ją się ru­mień­ce wsty­du. Ni­g­dy się tak nie za­cho­wy­wa­łam, przy­się­gam. Nie by­łam świę­ta, na stu­diach na­wet ro­man­so­wa­łam z wy­kła­dow­cą, ale nie cho­dzi­łam do łóż­ka z pierw­szym na­po­tka­nym męż­czy­zną. A jed­nak Ma­riusz brał mnie w po­ko­ju w wy­na­ję­tym wspól­nie z kum­plem miesz­ka­niu parę go­dzin po tym, jak się po­zna­li­śmy. Do­bry Boże, tego w su­mie na­wet rand­ką nie moż­na na­zwać. Na­tknę­li­śmy się na sie­bie w klu­bie, on był ze zna­jo­my­mi, któ­rych z ko­lei zna­ła moja ko­le­żan­ka. Wy­pi­łam sta­now­czo za dużo mar­ti­ni. Kie­dy tań­czy­li­śmy na par­kie­cie, sama ocho­czo wsu­nę­łam mu ję­zyk w usta. Pół go­dzi­ny póź­niej by­li­śmy już u nie­go, zrzu­ca­jąc z sie­bie ubra­nia i sma­ku­jąc ab­so­lut­nie każ­dy za­ka­ma­rek na­szych ciał. Seks był wspa­nia­ły. Ma­riusz zro­bił ze mną tam­tej nocy to, co nie uda­ło się żad­ne­mu fa­ce­to­wi. Wy­zwo­lił we mnie wy­uz­da­ną ko­bie­tę, któ­ra wie­dzia­ła, cze­go chce, i nie wsty­dzi­ła się o to pro­sić. Jego pal­ce i ję­zyk do­pro­wa­dza­ły mnie do sza­leń­stwa, a to było do­pie­ro pre­lu­dium. Kie­dy we mnie wszedł, w pi­jac­kim amo­ku po­my­śla­łam, że oto zna­la­złam swo­je miej­sce na zie­mi – w jego łóż­ku. Do tam­te­go po­ko­ju wró­ci­łam już na­stęp­ne­go wie­czo­ru. Nie­wie­le roz­ma­wia­li­śmy, głów­nie upra­wia­li­śmy seks. Na wspo­mnie­nie skrzy­pią­ce­go łóż­ka i współ­lo­ka­to­ra Ma­riu­sza ogar­nia mnie za­że­no­wa­nie, ale wte­dy o tym nie my­śla­łam. Tak jak i o przy­szło­ści. Po raz pierw­szy nie za­sta­na­wia­łam się, czy on za­dzwo­ni, nie pla­no­wa­łam, jaką su­kien­kę wło­żę na nasz ślub, tyl­ko po pro­stu przy­jeż­dża­łam do nie­go, żeby mnie prze­le­ciał. Nie spo­dzie­wa­łam się, że wyj­dzie z tego coś wię­cej. Łą­czył nas seks, bar­dzo do­bry, ale tyl­ko seks. A po­tem za­czę­li­śmy wy­cho­dzić na mia­sto, do knaj­py, do kina, do klu­bu. Prze­oczy­łam mo­ment, kie­dy sta­li­śmy się parą.

Dla­cze­go więc te­raz na myśl o sek­sie czu­łam skurcz żo­łąd­ka? Cóż, seks na­dal był bar­dzo do­bry, je­śli już był. Kie­dy szłam do łóż­ka z Ma­riu­szem, nie ża­ło­wa­łam tego, bo jak zwy­kle było mi świet­nie, ale spo­sób, w jaki on się do tego wszyst­kie­go za­bie­rał, spra­wiał, że po pro­stu mi się ode­chcie­wa­ło. „Może się tro­chę po­przy­tu­la­my?” – na­praw­dę? Gdzie po­dział się tam­ten fa­cet, na któ­re­go wi­dok sama roz­kła­da­łam nogi? A może to nor­mal­ne w związ­ku z ta­kim sta­żem? Sama już nie wie­dzia­łam. Chcia­łam wy­trwać w mał­żeń­stwie, roz­wód był­by dla mnie po­raż­ką, ale jed­no­cze­śnie czu­łam, że świat ma mi do za­ofe­ro­wa­nia o wie­le wię­cej.

Coś mnie tknę­ło i po­sta­no­wi­łam spraw­dzić ma­ila, choć przy­pusz­czal­nie ra­czej nikt nie pró­bo­wał­by się ze mną skon­tak­to­wać w środ­ku dłu­gie­go week­en­du. Dwie mi­nu­ty póź­niej by­łam już in­nym czło­wie­kiem. Tak nie­wie­le trze­ba, żeby cał­ko­wi­cie od­mie­nić ży­cie. W moim przy­pad­ku wy­star­czy­ło, że ktoś na­pi­sał mi: „Masz dzie­sięć ty­się­cy zło­tych, jedź ro­bić tę książ­kę”.

.

.

.

…(fragment)…

Całość dostępna w wersji pełnej

Spis treści

Karta tytułowa

Karta redakcyjna

Prolog

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rozdział 6

Rozdział 7

Rozdział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Rozdział 20

Rozdział 21

Epilog

Od autorki