Małe wielkie sekrety - Magdalena Majcher - ebook

Małe wielkie sekrety ebook

Magdalena Majcher

4,3

Opis

Poznaj tajemnice mieszkańców osiedla Pogodnego, otwórz drzwi kolejnego luksusowego domu.

 

Monika obserwuje afery i skandale, które wstrząsają życiem osiedla, choć nie ma czasu roztrząsać cudzych problemów, bo opiekuje się niepełnosprawną córką, pracuje zawodowo, a na dodatek prowadzi fundację. Kiedy pewnego dnia Monika znika bez śladu, jej partner Marcin szaleje z niepokoju. Postanawia na własną rękę odnaleźć ukochaną. Trafia na trop, prowadzący do przeszłości Moniki. Z przerażeniem odkrywa, że kobieta, którą uważał za wierną partnerkę i kochającą matkę, jest kimś zupełnie innym.

 

Dlaczego Monika zniknęła?

 

Czy każda kobieta ma instynkt macierzyński i jest stworzona do bycia matką?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 310

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (250 ocen)
134
83
22
8
3
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Sharpmark

Całkiem niezła

To taka obyczajówka do połknięcia w jeden wieczór. Nie ma tu szczególnie rozwiniętej fabuły, pogłębionej charakterystyki postaci, czy opisów wysokich lotów. Ale czyta się "przyjemnie", zresztą jak cały cykl o os.pogodnym. Na plus dla Autorki, że faktycznie wykreowała postać, którą czytelnik autentycznie może znielubić, a i samo zakończenie właściwie - satysfakcjonujące. W moim odczuciu to książka "poprawna".
00
ewelina234

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniała książka
00
tea_lover

Nie oderwiesz się od lektury

Nie każda kobieta pragnie być matką. Nie każda czuje morze miłości, spełnienie. Nie każda potrafi odnaleźć się w tej roli.. a tego wymaga od niej społeczeństwo. Tylko czy naprawdę musi ulegać tej presji? Niesamowita lektura, w której "żałuję" rodzi zrozumienie i akceptację.
00
Joanka74

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, taka nieoczywista i jeszcze to zakończenie...
00
jaceniuszek

Nie oderwiesz się od lektury

Osiedle Pogodne, chociaż nie do końca Pogodne. Cztery rodziny, każda ze swoimi problemami, wszystko co wydaje się białe do końca takie nie jest. Polecam
00

Popularność




Au­tor: Mag­da­le­na Maj­cher

Re­dak­cja: Agniesz­ka Pie­trzak

Ko­rek­ta: Zu­zan­na Wie­rus

Pro­jekt gra­ficz­ny okład­ki: Ka­ta­rzy­na Bor­kow­ska

Skład: Ma­riusz Kur­kow­ski

Zdjęcia na okład­ce: shut­ter­stock/Aris Su­wan­ma­lee; Da­vid Ryle; We­ro­ni­ka Smie­szek (zdjęcie Au­tor­ki)

Re­dak­tor pro­wa­dząca: Agniesz­ka Gó­rec­ka

© Co­py­ri­ght by Mag­da­le­na Maj­cher

© Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Pas­cal

Wszel­kie pra­wa za­strze­żo­ne. Żad­na część tej ksi­ążki nie może być po­wie­la­na lub prze­ka­zy­wa­na w ja­kiej­kol­wiek for­mie bez pi­sem­nej zgo­dy wy­daw­cy, za wy­jąt­kiem re­cen­zen­tów, któ­rzy mogą przy­to­czyć krót­kie frag­men­ty tek­stu.

Biel­sko-Bia­ła 2021

Wy­daw­nic­two Pas­cal sp. z o.o.

ul. Za­po­ra 25

43-382 Biel­sko-Bia­ła

tel. 338282828, fax 338282829

pas­cal@pas­cal.pl

www.pas­cal.pl

ISBN 978-83-8103-765-5

Kon­wer­sja do eBo­oka: Ja­ro­sław Ja­bło­ński

Roz­dział 1

Mar­cin sta­nął przed drzwia­mi z ogrom­ną po­sre­brza­ną je­dyn­ką i de­li­kat­nie za­pu­kał. Zero od­po­wie­dzi. Ro­zej­rzał się więc i do­pie­ro po dłu­ższej chwi­li za­uwa­żył dzwo­nek. W ko­lo­rze ele­wa­cji, może dla­te­go w pierw­szej chwi­li go nie do­strze­gł. Na­ci­snął przy­cisk i od­cze­kał chwi­lę. W domu roz­le­gł się gło­śny krzyk ma­łe­go dziec­ka. Mar­cin za­klął pod no­sem. Nie­zły po­czątek. Po ta­kim wstępie pew­nie od razu go wy­rzu­cą.

Kie­dy ku­po­wa­li z Mo­ni­ką dom na Osie­dlu Po­god­nym, spo­dzie­wa­li się, że tak nie­wiel­ka spo­łecz­no­ść będzie ze sobą zży­ta. Uro­czy za­kątek z dala od mia­sta, i tyl­ko pięć do­mów, z któ­rych na sta­łe za­miesz­ka­ne były czte­ry. Zresz­tą ten pi­ąty był dla Mar­ci­na za­gad­ką. Jak mo­żna ku­pić dom za pół mi­lio­na i w nim nie miesz­kać? Plot­ka gło­si­ła, że wła­ści­cie­le na­by­li go dla cór­ki, ale za­nim zdąży­ła się wpro­wa­dzić, po­pe­łni­ła sa­mo­bój­stwo. Mar­cin wzdry­gnął się na tę myśl. Osie­dle niby Po­god­ne, a jed­nak prze­klęte. Mimo że nie żyli zbyt bli­sko z sąsia­da­mi, z grub­sza wie­dzie­li, co u nich sły­chać. Na tak ma­łej prze­strze­ni nie da się nie za­uwa­żyć, co się dzie­je. A dzia­ło się spo­ro. Tyl­ko w ci­ągu ostat­nie­go roku roz­pad­ły się dwa ma­łże­ństwa, a ten spod je­dyn­ki też znik­nął na ja­kiś czas. Na­wia­sem mó­wi­ąc, sąsie­dzi sta­no­wi­li dla Mo­ni­ki do­sko­na­łą wy­mów­kę. Tak, tak, za ka­żdym ra­zem, kie­dy Mar­cin za­czy­nał te­mat ślu­bu, uci­na­ła roz­mo­wę, stwier­dza­jąc, że ślub zbyt często pro­wa­dzi do roz­wo­du i ona nie za­mie­rza ry­zy­ko­wać. Przy­kład? Pro­szę bar­dzo, było ich pod do­stat­kiem tuż za pło­tem.

Mar­ci­no­wi bar­dziej za­le­ża­ło na na­wi­ąza­niu re­la­cji z sąsia­da­mi, Mo­ni­ka spra­wia­ła wra­że­nie nie­za­in­te­re­so­wa­nej ja­ki­mi­kol­wiek bli­ższy­mi zna­jo­mo­ścia­mi. On przed prze­pro­wadz­ką na Po­god­ne wy­obra­żał so­bie, że będzie jak w ame­ry­ka­ńskich se­ria­lach. Miło, siel­sko i aniel­sko. Wspól­ne gril­lo­wa­nie, ba­wi­ące się ze sobą dzie­cia­ki, ple­ne­ro­we uro­dzi­ny, sąsiedz­ka po­moc i tak da­lej. Szyb­ko oka­za­ło się jed­nak, że ka­żdy jest za­jęty wła­sny­mi spra­wa­mi i wi­dzi tyl­ko czu­bek swo­je­go nosa. Ale może to i le­piej? Może rze­czy­wi­ście bez­piecz­niej jest nie na­wi­ązy­wać z tymi lu­dźmi żad­ne­go kon­tak­tu poza zwy­kłym „dzień do­bry” i kur­tu­azyj­nym uśmie­chem? Mar­cin od po­cząt­ku tam nie pa­so­wał. To był świat Mo­ni­ki, nie jego. Ale sko­ro szli ra­zem przez ży­cie, sko­ro byli ro­dzi­ną, choć bez pa­pier­ka, ro­bił wszyst­ko, aby stać się częścią śro­do­wi­ska, w któ­rym ona się ob­ra­ca­ła.

Drzwi z je­dyn­ką w ko­ńcu się otwo­rzy­ły i sta­nęła w nich bla­da ko­bie­ta z dziec­kiem na rękach. Mar­cin naj­pierw uśmiech­nął się do dziew­czyn­ki, a po­tem prze­nió­sł wzrok na sąsiad­kę. Z ca­łe­go osie­dla ona spra­wia­ła wra­że­nie naj­bar­dziej wy­co­fa­nej.

– Dzień do­bry – przy­wi­tał się Mar­cin, uświa­da­mia­jąc so­bie, że ni­g­dy wcze­śniej nie wi­dział jej z bli­ska.

Nie miał oka­zji spoj­rzeć w te chłod­ne, błękit­ne oczy, któ­re w po­łącze­niu z czar­ny­mi jak węgiel wło­sa­mi upo­dab­nia­ły ich wła­ści­ciel­kę do kró­lo­wej lodu. Ko­bie­ta spod je­dyn­ki była pi­ęk­na, ale w ab­so­lut­nie zim­ny spo­sób. Fa­scy­no­wa­ła i prze­ra­ża­ła.

Mar­cin po­trze­bo­wał kil­ku se­kund, aby otrząs­nąć się po wra­że­niu, ja­kie wy­wa­rła na nim sąsiad­ka.

– Eee, my chy­ba nie mie­li­śmy oka­zji się po­znać, ale je­stem…

– Wiem, kim pan jest – ko­bie­ta we­szła mu w sło­wo, sa­do­wi­ąc so­bie cór­kę wy­god­nie na bio­drze. – Miesz­ka pan pod czwór­ką. Mogę w czy­mś po­móc?

– Tak, wła­ści­wie to… – Mar­cin z za­kło­po­ta­niem po­dra­pał się po gło­wie. – Prze­pra­szam, że się nie przed­sta­wi­łem. Mar­cin Lesz­czy­ński, jak słusz­nie pani za­uwa­ży­ła, sąsiad spod czwór­ki.

– Mag­da­le­na Pu­de­łko. – Wy­ci­ągnęła w stro­nę mężczy­zny dłoń, któ­rą on szyb­ko uści­snął. – Może pan wej­dzie? – Ob­ró­ci­ła się i omio­tła spoj­rze­niem wnętrze domu, jak gdy­by za­sta­na­wia­ła się, czy miesz­ka­nie na­da­je się do przy­jęcia go­ścia.

– Nie, nie, dzi­ęku­ję, nie zaj­mę pani dużo cza­su. Chcia­łbym tyl­ko w imie­niu swo­im i mo­jej… eee, part­ner­ki… – Za­wsze miał pro­blem z na­zy­wa­niem Mo­ni­ki part­ner­ką, bo wy­da­wa­ło mu się, że to sło­wo jest za­re­zer­wo­wa­ne dla biz­ne­su. Kon­ku­bi­na z ko­lei źle mu się ko­ja­rzy­ła, a na dziew­czy­nę i chło­pa­ka byli po pro­stu za sta­rzy. – Mo­ni­ka jest pre­ze­ską i jed­ną z za­ło­ży­cie­lek fun­da­cji wspie­ra­jącej ubo­gie ro­dzi­ny nie­pe­łno­spraw­nych dzie­ci. Sama chy­ba pani ro­zu­mie, skąd to za­in­te­re­so­wa­nie te­ma­tem. – Uśmiech­nął się smut­no.

– Och, może jed­nak pan wej­dzie? – Mag­da­le­na sze­rzej otwo­rzy­ła drzwi, co Mar­cin uznał za za­pro­sze­nie nie do od­rzu­ce­nia.

Prze­kro­czył próg i ro­zej­rzał się. Dziw­nie się czuł w tym domu, tak bli­źnia­czo po­dob­nym do jego wła­sne­go, a jed­nak zu­pe­łnie in­nym. Tu­taj nikt nie po­sze­rzył fu­tryn, nie usu­nął pro­gów, nie wy­bu­rzył części ścian dzia­ło­wych ani nie za­mon­to­wał przy scho­dach spe­cjal­nej win­dy. Mar­cin był prze­ko­na­ny, że w ła­zien­ce nie zna­la­złby sie­dzisk prysz­ni­co­wych i uchwy­tów. Od­su­nął od sie­bie te my­śli. Mi­nęło tyle lat, a on wci­ąż nie po­tra­fił za­ak­cep­to­wać rze­czy­wi­sto­ści taką, jaka jest. Od­da­łby wszyst­ko, co miał, na­wet wła­sne zdro­wie, żeby tyl­ko jego cór­ka nie mu­sia­ła się bo­ry­kać z tymi wszyst­ki­mi ogra­ni­cze­nia­mi. Żeby dla jego dziec­ka ten prze­klęty próg nie był ba­rie­rą nie do po­ko­na­nia. Kie­dyś usły­szał – już nie pa­mi­ętał, od kogo – że los daje czło­wie­ko­wi tyle, ile jest on w sta­nie unie­ść. Dla­cze­go więc nie do­świad­czył Mar­ci­na? Dla­cze­go wy­sta­wił na tę naj­ci­ęższą pró­bę jego cór­kę?

– Na­praw­dę nie chcia­łbym prze­szka­dzać – ode­zwał się nie­pew­nie Mar­cin.

– Nie prze­szka­dza pan. Je­stem na urlo­pie wy­cho­waw­czym – wy­ja­śni­ła Mag­da­le­na. – Cza­sem wy­da­je mi się, że tyl­ko krok dzie­li mnie od sza­le­ństwa. – Ro­ze­śmia­ła się, choć Mar­cin nie wi­dział w ca­łej tej sce­nie nic za­baw­ne­go. Ko­bie­ta po­ło­ży­ła cór­kę na roz­ło­żo­nym na podło­dze kocu, wo­kół któ­re­go po­nie­wie­ra­ły się dzie­ci­ęce za­baw­ki.

Mar­cin za­trzy­mał wzrok na gu­mo­wej ży­raf­ce. Jak ona… No wła­śnie, So­phie. Mo­ni­ka za­mó­wi­ła ją dla Zosi w ja­ki­mś skle­pie in­ter­ne­to­wym, po­in­for­mo­waw­szy go, że to kul­to­wa fran­cu­ska za­baw­ka. Po­dob­no jest wy­ko­na­na z bez­piecz­nych dla dziec­ka ma­te­ria­łów. Ta ży­raf­ka przy­po­mnia­ła Mar­ci­no­wi, że Zo­sia też kie­dyś była nor­mal­nym dziec­kiem, dla któ­re­go nie trze­ba po­sze­rzać fu­tryn.

– Chy­ba to ro­zu­miem – od­po­wie­dział wy­mi­ja­jąco Mar­cin, od­wra­ca­jąc wzrok od ba­wi­ącej się dziew­czyn­ki.

– Gdy­by dwa lata temu ktoś po­wie­dział mi, że do­bro­wol­nie zre­zy­gnu­ję z pra­cy na rzecz sie­dze­nia w domu, po­pu­ka­ła­bym się w czo­ło – stwier­dzi­ła Mag­da­le­na.

– Dla na­szych dzie­ci re­zy­gnu­je­my z wie­lu ró­żnych rze­czy.

– Wła­śnie… – Za­my­śli­ła się. – Na­pi­je się pan cze­goś?

– Nie, na­praw­dę nie trze­ba. Pro­szę so­bie nie ro­bić kło­po­tu.

– W ta­kim ra­zie może usi­ądzie­my? – Mag­da­le­na ge­stem za­chęci­ła sąsia­da, żeby wsze­dł do sa­lo­nu.

Mar­cin ski­nął tyl­ko gło­wą i usia­dł na wska­za­nej przez ko­bie­tę ka­na­pie.

– Wspo­mi­nał pan o ja­kie­jś fun­da­cji – sąsiad­ka na­pro­wa­dzi­ła roz­mo­wę na wła­ści­we tory.

– Tak, tak, bo ja wła­ści­wie przy­sze­dłem do pani z za­pro­sze­niem… Mó­wi­łem już, że moja part­ner­ka jest wspó­łza­ło­ży­ciel­ką i pre­ze­ską fun­da­cji. Wie­my, jak wie­le pie­ni­ędzy po­trze­ba, aby za­pew­nić nie­pe­łno­spraw­nym dzie­ciom nor­mal­ne funk­cjo­no­wa­nie i god­ny byt. Wi­ęk­szo­ści ro­dzin po pro­stu na to nie stać. – Mar­cin prze­ta­rł spo­co­ne dło­nie o ma­te­riał spodni. – Dla­te­go Mo­ni­ka za­ło­ży­ła tę fun­da­cję.

– Pi­ęk­ny gest – po­chwa­li­ła Mag­da­le­na, za­sta­na­wia­jąc się, do cze­go dąży sąsiad. – Czy mo­że­my pa­ństwu ja­koś po­móc?

– Fun­da­cja or­ga­ni­zu­je w nie­dzie­lę pew­ną ak­cję cha­ry­ta­tyw­ną. Na Ryn­ku od­będzie się kon­cert. Od razu za­zna­czam, że za­gra­ją ra­czej ni­szo­we ze­spo­ły. Nie mamy ta­kiej siły prze­bi­cia, żeby za­pro­sić gwiaz­dy z pierw­szych stron ga­zet, ale za­po­wia­da się ca­łkiem faj­na im­pre­za. Za­pew­nia­my atrak­cje dla dzie­ci, będzie ma­lo­wa­nie bu­ziek, będą dmu­cha­ńce, ba­lo­ny i tak so­bie po­my­śle­li­śmy… może ze­chcie­li­by pa­ństwo przy­jść? Lo­kal­ne me­dia za­in­te­re­so­wa­ły się na­szą ini­cja­ty­wą, ale za­pra­sza­my też zna­jo­mych i kogo tyl­ko się da. Na Fa­ce­bo­oku zo­sta­ło utwo­rzo­ne wy­da­rze­nie, tam znaj­du­ją się szcze­gó­ło­we in­for­ma­cje i…

– Bar­dzo chęt­nie – prze­rwa­ła mu Mag­da­le­na. – Ola nie ma na co dzień zbyt wie­lu atrak­cji – spoj­rza­ła na cór­kę – a jest za mała, aby za­pi­sać ją do przed­szko­la. Dzi­ęku­ję za za­pro­sze­nie, na pew­no wpad­nie­my. Po­win­nam ku­pić u pana ja­kieś bi­le­ty? – Do­my­śli­ła się i już za­mie­rza­ła pó­jść po port­fel, ale Mar­cin ją za­trzy­mał.

– Nie, nie, spo­koj­nie. Wstęp jest bez­płat­ny. Na miej­scu będą wo­lon­ta­riu­sze z pusz­ka­mi.

– Świet­nie. Na pew­no będzie­my. Do­brze wie­dzieć, że w sąsiedz­twie miesz­ka ktoś o tak wiel­kim ser­cu.

– Tak, Mo­ni­ka jest wy­jąt­ko­wą ko­bie­tą – przy­znał Mar­cin. – Po­dzi­wiam ją i za­sta­na­wiam się, skąd bie­rze na to wszyst­ko siłę. Dom, pra­ca, opie­ka nad na­szą cór­ką i jesz­cze fun­da­cja. Chcia­łbym mieć choć po­ło­wę tej ener­gii co ona.

Mag­da­le­na wbi­ła wzrok w podło­gę. Nie wie­dzia­ła, co jesz­cze mo­gła­by do­dać. Nie mia­ła po­jęcia, co mówi się ro­dzi­com nie­pe­łno­spraw­nych dzie­ci. „Przy­kro mi”?, „Są pa­ństwo bar­dzo dziel­ni”? Mil­cza­ła, bo wy­da­wa­ło jej się, że co­kol­wiek po­wie, będzie to ni­ja­kie.

– To ja będę się już zbie­rał. – Mar­cin wstał po­wo­li. – Tak jak mó­wi­łem, szcze­gó­ło­we in­for­ma­cje znaj­dzie pani w wy­da­rze­niu na Fa­ce­bo­oku. Będzie­my na Ryn­ku od je­de­na­stej do szes­na­stej.

– Do­brze. Dzi­ęku­ję za in­for­ma­cję. Gdy­by­śmy mo­gli jesz­cze ja­koś po­móc, pro­szę po pro­stu za­pu­kać.

Mag­da­le­na po­szła za go­ściem, aby go od­pro­wa­dzić. Mężczy­zna po­że­gnał się i zbie­gł po scho­dach. Kie­dy obej­rzał się za sie­bie, zo­ba­czył, że sąsiad­ka stoi w drzwiach i go ob­ser­wu­je. Pod na­po­rem jego spoj­rze­nia po­kry­ła się ru­mie­ńcem, po czym znik­nęła we wnętrzu domu.

Mar­cin za­trzy­mał się przed dru­gim bu­dyn­kiem. Jego wła­ści­ciel­ka zo­sta­ła sama z dwoj­giem dzie­ci. Jej cór­ka była praw­do­po­dob­nie nie­wie­le star­sza od Zosi. Kto wie, może w in­nych oko­licz­no­ściach by się za­przy­ja­źni­ły. Mo­gły­by ra­zem bie­gać po osie­dlu i ro­bić so­bie żar­ty z miesz­ka­ńców. Mar­cin znał to z dzie­ci­ństwa. Prze­łk­nął gło­śno śli­nę. Bie­gać. Jego cór­ka ni­g­dy nie będzie bie­gać, a on musi się z tym po­go­dzić. Tyle razy da­wa­no im na­dzie­ję tyl­ko po to, aby pó­źniej bru­tal­nie ją ode­brać, dla­te­go Mar­cin już jej nie chciał. Wi­dział, ile ka­żde ko­lej­ne roz­cza­ro­wa­nie kosz­tu­je Zo­się, Mo­ni­kę i jego sa­me­go, dla­te­go prze­stał szu­kać in­for­ma­cji o te­ra­piach eks­pe­ry­men­tal­nych, a na wie­ść o ko­lej­nych le­ka­rzach cu­do­twór­cach zmie­niał te­mat roz­mo­wy. Nie­pe­łno­spraw­no­ść Zosi wca­le nie była cza­so­wa, jak po­cie­sza­no ich bez­po­śred­nio po ope­ra­cji. Nie. Była sta­nem per­ma­nent­nym, dla­te­go za­miast z nią wal­czyć, mu­sie­li ją za­ak­cep­to­wać.

Nie znał przy­czy­ny, dla któ­rej sąsiad­ka spod dwój­ki roz­sta­ła się z mężem, ale szcze­rze jej wspó­łczuł. Wie­lo­krot­nie prze­ko­ny­wał się, że ro­dzi­na jest naj­wa­żniej­sza, a obec­no­ść tej dru­giej oso­by – bez­cen­na. Bez Mo­ni­ki nie prze­trwa­łby tego wszyst­kie­go, co ich spo­tka­ło. Choć ofi­cjal­nie to on był tym sil­niej­szym, w głębi du­szy wie­dział, że Mo­ni­ka jest mo­to­rem na­pędza­jącym tę ro­dzi­nę.

Zde­cy­do­wa­nie za­pu­kał do drzwi. Od­po­wie­dzia­ła mu ci­sza. Spoj­rzał na ze­ga­rek. Szes­na­sta dwa­na­ście. No tak. O tej po­rze ko­bie­ta mo­gła być w pra­cy albo od­bie­rać dzie­ci z przed­szko­la i szko­ły. Już miał zre­zy­gno­wać, kie­dy na pod­jazd przed do­mem wje­chał sa­mo­chód. Za­trzy­mał wzrok na kie­ru­jącej au­tem ko­bie­cie. Wy­gląda­ła le­piej, niż Mar­cin za­pa­mi­ętał. Ja­kiś czas temu spo­tkał ją na osie­dlu. Mia­ła pod­krążo­ne czer­wo­ne oczy, a jej ma­ki­jaż spra­wiał wra­że­nie wczo­raj­sze­go. Gdy­by nie była ko­bie­tą, Mar­cin po­my­śla­łby, że i ona wy­da­je się wczo­raj­sza. Szyb­ko zru­gał się za ta­kie my­śle­nie, dość ste­reo­ty­po­we. Nie tyl­ko mężczy­źni mają pro­ble­my z używ­ka­mi. Ale sąsiad­ka nie przy­po­mi­na­ła już oso­by, któ­rą była kil­ka mie­si­ęcy wcze­śniej. Z sa­mo­cho­du wy­sia­dła za­dba­na i ele­ganc­ka ko­bie­ta.

– Pan do mnie? – za­py­ta­ła ze zdzi­wie­niem w gło­sie.

W ślad za mat­ką z auta wy­sko­czy­ły dzie­ci – kil­ku­let­ni chło­piec i na­sto­let­nia dziew­czy­na. On zła­pał mamę za rękę i z cie­ka­wo­ścią przy­pa­try­wał się mężczy­źnie, ona mi­nęła sąsia­da, rzu­ca­jąc krót­kie „dzień do­bry”, i we­szła do domu.

– Dzień do­bry. Na­zy­wam się Mar­cin Lesz­czy­ński i miesz­kam pod czwór­ką.

– Dzień do­bry. Tak, tak, ko­ja­rzę pana – po­wie­dzia­ła ko­bie­ta, pod­cho­dząc bli­żej. – Czy coś się sta­ło?

Ko­lej­ny do­wód na to, że na Po­god­nym nie jest jak w ame­ry­ka­ńskich se­ria­lach – tu­taj sąsie­dzi wi­ta­ją się sło­wa­mi: „Czy coś się sta­ło?”, i ni­ko­mu by do gło­wy nie przy­szło, że mężczy­zna spod czwór­ki przy­nió­sł ka­wa­łek cia­sta czy po pro­stu chce za­pro­sić na gril­la or­ga­ni­zo­wa­ne­go dla miesz­ka­ńców osie­dla.

– Nie, spo­koj­nie, wszyst­ko w po­rząd­ku. Chcia­łem tyl­ko za­pro­sić pa­nią z dzie­ćmi na im­pre­zę cha­ry­ta­tyw­ną or­ga­ni­zo­wa­ną przez moją part­ner­kę w tę nie­dzie­lę na Ryn­ku.

– Zbie­ra­ją pa­ństwo pie­ni­ądze na le­cze­nie cór­ki? – do­my­śli­ła się Ju­dy­ta.

– Nie, to nie tak – spro­sto­wał szyb­ko Mar­cin, czu­jąc, że się czer­wie­ni. Nie­mal na­tych­miast zbun­to­wał się prze­ciw­ko so­bie sa­me­mu: a na­wet je­śli by tak było, czy po­wi­nien się wsty­dzić? Nie pro­si­łby prze­cież o wspar­cie dla sie­bie, a dla Zosi. – Moja part­ner­ka za­ło­ży­ła fun­da­cję wspie­ra­jącą ubo­gie ro­dzi­ny nie­pe­łno­spraw­nych dzie­ci. Or­ga­ni­zu­je­my im­pre­zę z atrak­cja­mi dla dzie­ci i do­ro­słych.

– Och. – Ju­dy­ta zro­bi­ła wiel­kie oczy. Spra­wia­ła wra­że­nie, jak gdy­by au­ten­tycz­nie było jej przy­kro. – Mój były mąż w ten week­end za­bie­ra dzie­ci do sie­bie, a ja mam ślub. To zna­czy, oczy­wi­ście, nie swój ślub. – Ro­ze­śmia­ła się, jak­by właś­nie opo­wie­dzia­ła naj­lep­szy dow­cip. – Ale może mo­gła­bym po­móc w inny spo­sób? Może prze­lew albo wspar­cie zbiór­ki in­ter­ne­to­wej?

– Nie pro­wa­dzi­my żad­nej zbiór­ki w in­ter­ne­cie, ale na stro­nie fun­da­cji znaj­du­je się nu­mer kon­ta. Może pani prze­ka­zać też je­den pro­cent po­dat­ku.

– Ma­mu­siu, idzie­my? – Chło­piec de­li­kat­nie po­ci­ągnął mat­kę za rękę.

– Za chwi­lę, ko­cha­nie. Poda mi pan ad­res stro­ny? Po­sta­ram się za­pa­mi­ętać. – Uśmiech­nęła się, co uwy­dat­ni­ło głębo­kie bruz­dy ci­ągnące się od nosa do ust.

Z bli­ska nie wy­gląda­ła już tak do­brze jak z da­le­ka. Mia­ła znisz­czo­ną, po­sza­rza­łą cerę. Spra­wia­ła wra­że­nie ko­bie­ty nie­szczęśli­wej, z któ­rej los bru­tal­nie za­drwił. Mar­cin raz jesz­cze po­my­ślał o swo­jej teo­rii, we­dług któ­rej to osie­dle jest prze­klęte. Kie­dyś, daw­no temu nie wie­rzył w ta­kie rze­czy. Uwa­żał, że ka­żdy jest ko­wa­lem swo­je­go losu. Był prze­ko­na­ny, że jego przy­szło­ść za­le­ży wy­łącz­nie od nie­go. Ta wia­ra sko­ńczy­ła się, kie­dy za­cho­ro­wa­ła Zo­sia. Stra­cił kon­tro­lę nad sy­tu­acją. Wła­śnie wte­dy zro­zu­miał, że tym wszyst­kim ste­ru­je ja­kaś siła wy­ższa. Może rze­czy­wi­ście coś w tym było, może to miej­sce rze­czy­wi­ście uniesz­częśli­wia­ło ka­żde­go, kto w nim za­miesz­kał? Ale nie. Jego włas­ny dra­mat wy­da­rzył się na dłu­go przed tym, jak de­we­lo­per wy­bu­do­wał to osie­dle. Wy­cho­dzi­ło więc na to, że lu­dzie po pro­stu są nie­szczęśli­wi z na­tu­ry.

Po­dał sąsiad­ce ad­res stro­ny in­ter­ne­to­wej, prze­ko­na­ny, że ko­bie­ta za­po­mni na­zwę fun­da­cji, jesz­cze za­nim prze­stąpi próg swo­je­go domu. Była nie­obec­na my­śla­mi. Praw­do­po­dob­nie chęci ma do­bre, ale jej wła­sne pro­ble­my sku­tecz­nie od­wra­ca­ją uwa­gę od tego, co dzie­je się obok.

Mar­cin po­że­gnał się z ko­bie­tą i jej syn­kiem. Za­trzy­mał wzrok na trze­cim domu. O tej ro­dzi­nie wie­dział naj­wi­ęcej. Wła­ści­wie to o ko­bie­cie, bo cza­sy, kie­dy dom za­miesz­ki­wa­ła cała ro­dzi­na, ode­szły chy­ba bez­pow­rot­nie. Mar­cin ni­g­dy dłu­żej nie roz­ma­wiał z sąsia­da­mi spod trój­ki, ale do­sko­na­le się orien­to­wał, co u nich sły­chać, jak zresz­tą wi­ęk­szo­ść miesz­ka­ńców Biel­ska-Bia­łej. Je­sie­nią o zna­nym w re­gio­nie kar­dio­lo­gu i jego żo­nie, dy­rek­tor­ce po­bli­skie­go mu­zeum, pi­sa­ły ga­ze­ty i por­ta­le in­for­ma­cyj­ne, nie tyl­ko lo­kal­ne. Mar­cin do­sko­na­le pa­mi­ętał re­ak­cję Mo­ni­ki. Była wście­kła, że coś ta­kie­go się wy­da­rzy­ło. Prze­cież wy­bra­li to miej­sce, aby Zo­sia mia­ła ci­szę i spo­kój. Mo­ni­ka oba­wia­ła się, że lada mo­ment osie­dle prze­ży­je praw­dzi­we ob­lęże­nie dzien­ni­ka­rzy, ale na szczęście te­mat szyb­ko uma­rł śmier­cią na­tu­ral­ną. Przez chwi­lę kręcił się tam jesz­cze ten kar­dio­log, ale ko­niec ko­ńców chy­ba uda­ło mu się po­ro­zu­mieć z żoną i ko­bie­ta zo­sta­ła w du­żym domu sama. Nie za­zdro­ścił jej tego. Cór­ka się wy­pro­wa­dzi­ła, ma­łże­ństwo się roz­pa­dło. Mar­cin nie zdzi­wi­łby się, gdy­by sąsiad­ka po­sta­no­wi­ła wy­sta­wić dom na sprze­daż. Nie po­trze­bo­wa­ła ta­kie­go me­tra­żu. Nie zro­bi­ła tego jed­nak, być może z uwa­gi na cór­kę i z my­ślą o jej przy­szło­ści.

Za­wa­hał się. Wcze­śniej, jesz­cze za­nim to się sta­ło, sąsiad­ka spod trój­ki wy­da­wa­ła mu się naj­sym­pa­tycz­niej­szą i naj­bar­dziej otwar­tą oso­bą na tym osie­dlu. Cza­sem za­mie­ni­ła z nim dwa sło­wa, py­ta­jąc o sa­mo­po­czu­cie czy ko­men­tu­jąc po­go­dę. Raz na­wet za­gad­nęła go o Zo­się, jed­nak kil­ka mie­si­ęcy temu wszyst­ko się zmie­ni­ło. Ko­bie­ta za­mknęła się szczel­nie w swo­jej sko­ru­pie, za­częła uni­kać lu­dzi. Nic dziw­ne­go. Całe mia­sto wie­dzia­ło o jej oso­bi­stych pro­ble­mach, wszy­scy byli świad­ka­mi jej upo­ko­rze­nia. Mar­cin zła­pał się na my­śli, że na­wet nie wie, jak tam­ta spra­wa się sko­ńczy­ła. Na­gle wszyst­ko uci­chło. Będzie mu­siał za­py­tać o to Mo­ni­kę.

Gło­śno wci­ągnął po­wie­trze do płuc i nie­pew­nym kro­kiem pod­sze­dł do drzwi domu nu­mer trzy. Ener­gicz­nie za­dzwo­nił dzwon­kiem, po­tem za­pu­kał, ale nic się nie wy­da­rzy­ło. Wy­co­fał się, uznaw­szy, że aku­rat do mu­ze­al­nicz­ki wie­ść o or­ga­ni­zo­wa­nej im­pre­zie cha­ry­ta­tyw­nej na pew­no do­ta­rła. Z ra­cji za­wo­du mu­sia­ła być na bie­żąco z ży­ciem kul­tu­ral­nym mia­sta.

Wra­cał do domu z po­czu­ciem do­brze wy­ko­na­ne­go za­da­nia. Sam wpa­dł na to, żeby po­in­for­mo­wać sąsia­dów o ak­cji. Mo­ni­ka tro­chę kręci­ła no­sem. Za­wsze była dum­niej­sza od nie­go i mia­ła na uwa­dze nie tyl­ko do­bro pod­opiecz­nych fun­da­cji, ale przede wszyst­kim pro­fe­sjo­na­lizm dzia­ła­nia, bo, jak tłu­ma­czy­ła, jed­no ści­śle wi­ąże się z dru­gim. W ko­ńcu jed­nak mach­nęła ręką i stwier­dzi­ła, że nic się nie sta­nie, je­śli Mar­cin oso­bi­ście po­fa­ty­gu­je się do sąsia­dów. Na osie­dlu miesz­ka­li ma­jęt­ni lu­dzie, któ­rych wspar­cie mo­gło mieć dla fun­da­cji ogrom­ne zna­cze­nie.

Otwo­rzył drzwi klu­czem i de­li­kat­nie je pchnął. Po wy­bu­rze­niu ścian dzia­ło­wych, co było nie­zbęd­ne, aby za­pew­nić Zosi swo­bo­dę prze­miesz­cza­nia się, dom optycz­nie zy­skał kil­ka­na­ście do­dat­ko­wych me­trów kwa­dra­to­wych, choć i bez tego do ma­łych nie na­le­żał. Mar­ci­no­wi po­do­bał się ten układ – przed­po­kój, kuch­nia, ja­dal­nia, sa­lon i ga­bi­net były wła­ści­wie jed­nym ogrom­nym po­miesz­cze­niem. Dzi­ęki temu ro­dzi­na była ra­zem, na­wet kie­dy Mo­ni­ka pich­ci­ła coś na obiad, on prze­glądał e-ma­ile, a Zo­sia ogląda­ła nowy od­ci­nek swo­je­go ulu­bio­ne­go se­ria­lu. Cza­sem ła­pał się na my­śli, że ni­cze­go wi­ęcej nie po­trze­bu­je do szczęścia – tyl­ko obec­no­ści Zosi i Mo­ni­ki. No, może jesz­cze… Ale pew­ne ma­rze­nia nie mia­ły szan­sy się spe­łnić. Ko­le­dzy uwa­ża­li go za pan­to­fla­rza, ale on po pro­stu bar­dzo ko­chał swo­je dziew­czy­ny i sta­wiał ro­dzi­nę na pierw­szym miej­scu.

Wsze­dł do domu i ro­zej­rzał się. Jed­no spoj­rze­nie wy­star­czy­ło, aby się upew­nić, że par­ter jest pu­sty. Zdjął buty i scho­da­mi wsze­dł na pi­ętro. Drzwi do po­ko­ju Zosi były otwar­te. Cór­ka le­ża­ła na łó­żku i prze­gląda­ła coś na swo­im smart­fo­nie. Niby zwy­kły ob­ra­zek. Ro­dzi­na ja­kich wie­le. I tyl­ko sto­jący przy łó­żku wó­zek in­wa­lidz­ki przy­po­mi­nał o tym, że oni wca­le nie są zu­pe­łnie zwy­czaj­ną ro­dzi­ną.

– Cze­ść, ko­cha­nie! – Mar­cin usia­dł na brze­gu łó­żka i de­li­kat­nie po­tar­mo­sił Zo­się za wło­sy. – Co ro­bisz?

Na­sto­lat­ka odło­ży­ła te­le­fon na noc­ną szaf­kę i wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Nic cie­ka­we­go, prze­gląda­łam Sna­pa.

– Nie wiesz, gdzie jest mama?

– Po­szła się po­ło­żyć, bo bo­la­ła ją gło­wa.

– Lek­cje od­ro­bio­ne? – za­py­tał Mar­cin i za­trzy­mał wzrok na wi­szącym na ścia­nie ze­ga­rze. – Pa­mi­ętasz, o któ­rej masz re­ha­bi­li­ta­cję?

– Chy­ba o sie­dem­na­stej czter­dzie­ści pięć. Nie wiem, za­py­taj mamę. Ty ze mną dzi­siaj po­je­dziesz?

Mar­cin ni­g­dy nie za­py­tał o to Zosi, ale przy­pusz­czał, że cór­ka jest zmęczo­na tymi wszyst­ki­mi wi­zy­ta­mi u spe­cja­li­stów, za­bie­ga­mi, re­ha­bi­li­ta­cja­mi, ma­sa­ża­mi. W ka­żdym ra­zie on był. Ale może Zo­sia tak tego nie po­strze­ga­ła, bo dla niej to była co­dzien­no­ść, od­kąd tyl­ko si­ęga­ła pa­mi­ęcią? Nie pa­mi­ęta­ła, jak to jest być w pe­łni zdro­wą i spraw­ną dziew­czyn­ką. To do­brze. Mniej cier­pia­ła, nie ma­jąc świa­do­mo­ści, co stra­ci­ła.

Ja­kiś czas temu Mo­ni­ka wró­ci­ła do domu pod­eks­cy­to­wa­na. Mar­cin wie­dział już, co to ozna­cza – zna­la­zła ko­lej­ny cu­dow­ny spo­sób, aby po­móc Zosi. Nie po­my­lił się.

– Eg­zosz­kie­let – oznaj­mi­ła z trium­fem w gło­sie Mo­ni­ka. – To przy­szło­ść re­ha­bi­li­ta­cji pa­cjen­tów z nie­do­wła­da­mi!

Kie­dy Mo­ni­ka wy­ja­śni­ła mu, o co cho­dzi, po­my­ślał, że wła­ści­wie brzmi nie­źle, ale jego en­tu­zjazm był umiar­ko­wa­ny. Tych re­wo­lu­cji było już prze­cież co naj­mniej kil­ka­na­ście, a jed­nak żad­na nie przy­nio­sła efek­tu. Kie­dy jed­nak zo­ba­czył, jak jego cór­ka wsta­je i przy po­mo­cy urządze­nia wy­ko­nu­je pierw­sze kro­ki, po­czuł, że łzy na­pły­wa­ją mu do oczu. Inni ro­dzi­ce ka­żde­go dnia ob­ser­wu­ją swo­je dzie­ci pod­czas ta­kich czyn­no­ści jak wsta­wa­nie, sia­da­nie czy cho­dze­nie i nie robi to na nich wi­ęk­sze­go wra­że­nia. Nie za­sta­na­wia­ją się nad tym, że ka­żdy krok jest cu­dem.

Re­ha­bi­li­ta­cję z wy­ko­rzy­sta­niem eg­zosz­kie­le­tu ofe­ro­wa­ło za­le­d­wie kil­ka­na­ście ośrod­ków w kra­ju. Nic dziw­ne­go, urządze­nie kosz­to­wa­ło po­nad pół mi­lio­na zło­tych. Kie­dy Mo­ni­ka mu o tym po­wie­dzia­ła, po­czuł, jak ogar­nia go wście­kło­ść.

– To czy­ste skur­wy­sy­ństwo: wy­my­ślić coś, co może po­móc nie­pe­łno­spraw­nym zro­bić pierw­szy krok do spraw­no­ści, i żądać za to pół mi­lio­na!

– Wiesz, pie­ni­ądz rządzi świa­tem… – Mo­ni­ka wzru­szy­ła ra­mio­na­mi. – Nie zmie­ni­my za­sad, ale mo­że­my spra­wić, że wi­ęcej dzie­cia­ków będzie mo­gło być re­ha­bi­li­to­wa­nych przy po­mo­cy eg­zosz­kie­le­tu.

U Zosi nie było szans na od­zy­ska­nie pe­łnej spraw­no­ści, ale eg­zosz­kie­let i tak był dla niej wy­ba­wie­niem. Pio­ni­za­cja wpły­wa­ła ko­rzyst­nie na jej mi­ęśnie, za­po­bie­ga­ła przy­kur­czom i in­nym scho­rze­niom wy­ni­ka­jącym z unie­ru­cho­mie­nia. Re­ha­bi­li­ta­cja była nie­zbęd­na rów­nież dla unik­ni­ęcia po­wi­kłań za­krze­po­wych czy obrzęków. W ten spo­sób po­pra­wia­li ukrwie­nie i odży­wie­nie tka­nek. Mar­cin po­wo­li za­po­mi­nał już, jak wy­gląda­ło ich ży­cie, za­nim co­dzien­no­ść zo­sta­ła ca­łko­wi­cie pod­po­rząd­ko­wa­na nie­pe­łno­spraw­no­ści Zosi. Nie wy­obra­żał so­bie, że mo­żna po pro­stu mieć wol­ne po­po­łud­nie.

Czu­le do­tknął po­licz­ka cór­ki, na co Zo­sia się skrzy­wi­ła. Ja­kiś czas wcze­śniej po­wie­dzia­ła ojcu, że jest za duża na tego typu czu­ło­ści, że prze­cież nie ma już pi­ęciu lat i daw­no prze­sta­ła być małą dziew­czyn­ką, ale Mar­cin szyb­ko wy­pro­wa­dził ją z błędu. Dla nie­go za­wsze będzie uko­cha­ną có­recz­ką, któ­ra zmie­ni­ła jego ży­cie na lep­sze, po­ja­wia­jąc się na świe­cie dwa­na­ście lat wcze­śniej. Kie­dy do­pa­da­ła go me­lan­cho­lia i wy­da­wa­ło mu się, że dłu­żej nie da rady, przy­po­mi­nał so­bie, jak się czuł, kie­dy po raz pierw­szy trzy­mał Zo­się na rękach, i znów mógł prze­no­sić góry.

– Tak, dzi­siaj ja z tobą po­ja­dę, do­brze? Trze­ba tro­chę od­ci­ążyć mamę, sko­ro boli ją gło­wa. To jak z tymi lek­cja­mi? Od­ro­bio­ne?

– Mia­łam do zro­bie­nia tyl­ko dwa za­da­nia z mat­my. Mama spraw­dzi­ła mi ze­szyt ćwi­czeń.

Kie­dy przy­sze­dł czas na za­pi­sa­nie Zosi do szko­ły, Mo­ni­ce i Mar­ci­no­wi na­tu­ral­nym wy­da­ło się, że pój­dzie do nor­mal­nej szko­ły, co naj­wy­żej do in­te­gra­cyj­nej. Szyb­ko jed­nak oka­za­ło się, że dy­rek­tor­ka naj­bli­ższej pod­sta­wów­ki naj­chęt­niej wi­dzia­ła­by Zo­się w szko­le spe­cjal­nej.

Mar­cin na tę su­ge­stię za­nie­mó­wił, w Mo­ni­ce ode­zwa­ła się lwi­ca.

– Co pani ma na my­śli? – Zmru­ży­ła oczy, jak za­wsze, kie­dy się zło­ści­ła. – Zo­sia jest nor­mal­ną, w pe­łni spraw­ną umy­sło­wo dziew­czyn­ką! We­dług psy­cho­lo­ga i pe­da­go­ga z po­rad­ni wręcz po­nad­prze­ci­ęt­nie in­te­li­gent­ną i uzdol­nio­ną! Po­ru­sza się na wóz­ku, ale nie od­sta­je od ró­wie­śni­ków w ża­den inny spo­sób.

Dy­rek­tor­ka za­czer­wie­ni­ła się i bąk­nęła coś pod no­sem o to­le­ran­cji i ba­rie­rach ar­chi­tek­to­nicz­nych. Ko­niec ko­ńców oka­za­ło się, że rze­czy­wi­ście pew­nych spraw nie prze­sko­czą. Wó­zek nie zmie­ści­łby się w drzwiach do kla­sy, a dy­rek­tor­ka nie do­sta­ła­by pie­ni­ędzy na za­mon­to­wa­nie spe­cjal­nej win­dy przy scho­dach. Zo­sia mu­sia­ła pó­jść do szko­ły in­te­gra­cyj­nej, któ­ra była przy­go­to­wa­na na przy­jęcie dzie­ci ze spe­cjal­ny­mi po­trze­ba­mi.

– W po­rząd­ku. – Mar­cin uznał, że może od­pu­ścić, sko­ro Mo­ni­ka za­dba­ła o to, aby Zo­sia od­ro­bi­ła lek­cje. – Idę na chwi­lę do mamy. Mu­si­my wy­je­chać za pół go­dzi­ny, je­śli nie chce­my się spó­źnić.

– Do­brze, będę go­to­wa.

Od sa­me­go po­cząt­ku Mo­ni­ka i Mar­cin byli zgod­ni w jed­nej kwe­stii: mu­szą zro­bić wszyst­ko, aby Zo­sia była jak naj­bar­dziej sa­mo­dziel­na. Nie da­wa­li jej ta­ry­fy ulgo­wej, choć by­wa­ło trud­no. To Mo­ni­ka była tym ry­go­ry­stycz­nym ro­dzi­cem. Mar­cin naj­chęt­niej wszyst­ko ro­bi­łby za cór­kę, ale part­ner­ka ni­g­dy mu na to nie po­zwa­la­ła.

– W ten spo­sób ją krzyw­dzisz – po­wta­rza­ła z tą swo­ją gro­źną, nie­ugi­ętą miną. – Nie będzie­my żyć wiecz­nie, ona musi so­bie ra­dzić.

Re­ha­bi­li­ta­cja mia­ła jesz­cze je­den, bar­dzo wa­żny cel: sko­ro Zo­sia cier­pia­ła na nie­do­wład ko­ńczyn dol­nych, trze­ba było wzmoc­nić te gór­ne. Od po­cząt­ku po­wta­rza­no Mo­ni­ce i Mar­ci­no­wi, że sil­ne ręce choć w nie­wiel­kim stop­niu zre­kom­pen­su­ją Zosi bra­ki wy­ni­ka­jące z jej nie­pe­łno­spraw­no­ści. I rze­czy­wi­ście, mie­li ra­cję. Zo­sia po­tra­fi­ła sa­mo­dziel­nie się ubrać, wy­kąpać czy sko­rzy­stać z to­a­le­ty. Ka­żde z tych osi­ągni­ęć było dla nich po­wo­dem do świ­ęto­wa­nia. Mar­cin wie­dział, że są głów­nie za­słu­gą Mo­ni­ki, bo kie­dy Zo­sia so­bie z czy­mś nie ra­dzi­ła, on od razu chciał zro­bić to za nią.

– Zo­staw – za­trzy­my­wa­ła go Mo­ni­ka, po czym zwra­ca­ła się do Zosi: – Dasz radę!

Mar­cin wy­sze­dł z po­ko­ju cór­ki i za­trzy­mał się przed drzwia­mi pro­wa­dzący­mi do sy­pial­ni. Przez chwi­lę na­słu­chi­wał. Nie chciał obu­dzić Mo­ni­ki, je­śli za­snęła. Bra­ła na sie­bie zbyt wie­le. Była skraj­nie zmęczo­na. Sy­pia­ła po trzy, czte­ry go­dzi­ny. Spra­wy fun­da­cji po­chła­nia­ły mnó­stwo cza­su, a ona prze­cież jesz­cze pra­co­wa­ła. Kie­dy sta­ło się ja­sne, że Zo­sia ni­g­dy nie będzie cho­dzić, Mar­cin spo­dzie­wał się, iż Mo­ni­ka zre­zy­gnu­je z pra­cy za­wo­do­wej, ale part­ner­ka szyb­ko mu wy­ja­śni­ła, dla­cze­go nie za­mie­rza tego zro­bić. Trze­ba przy­znać, że za­ra­bia­ła wi­ęcej od nie­go. Dużo wi­ęcej. Ja­kieś trzy albo czte­ry razy. Do­tkli­wie od­czu­li­by brak jej pen­sji. Je­śli ktoś mó­głby po­rzu­cić swo­je za­jęcie, to ra­czej on. Ale prze­cież nie mógł tego zro­bić. Był mężczy­zną. I choć sze­dł z du­chem cza­su i ab­so­lut­nie nie prze­szka­dza­ło mu, że to Mo­ni­ka w du­żej mie­rze pra­cu­je na ich utrzy­ma­nie, nie by­łby w sta­nie zre­zy­gno­wać z tych resz­tek nie­za­le­żno­ści. Wy­pru­wa­li więc so­bie żyły, żeby za­spo­ko­ić po­trze­by swo­ich sze­fów, nie­pe­łno­spraw­nej cór­ki i – to już wła­ści­wie tyl­ko Mo­ni­ka – pod­opiecz­nych fun­da­cji.

Nie usły­szał od­gło­sów chra­pa­nia, a od­dech Mo­ni­ki nie był spo­wol­nio­ny, więc Mar­cin de­li­kat­nie pchnął drzwi i zo­ba­czył swo­ją part­ner­kę z sze­ro­ko otwar­ty­mi ocza­mi. Była wpa­trzo­na w je­den punkt na ścia­nie. Mar­cin wsze­dł do sy­pial­ni, prze­ko­na­ny, że przy­ci­ągnie jej uwa­gę, ale jej oczy po­zo­sta­ły nie­ru­cho­me. Na­wet spoj­rzał w tym sa­mym kie­run­ku. Sam nie wie­dział, cze­go się spo­dzie­wał – prze­cież nie tego, że uka­że mu się wi­ze­ru­nek Mat­ki Bo­skiej – ale był cie­kaw, co Mo­ni­kę tak za­in­te­re­so­wa­ło. Za­trzy­mał wzrok na pu­stej błękit­nej ścia­nie. Nie lu­bił tego majt­ko­we­go nie­bie­skie­go, jak na­zy­wał ten ko­lor, ale Mo­ni­ce się po­do­bał.

– Hej – po­wie­dział ci­cho, bo miał wra­że­nie, że je­śli ode­zwie się gło­śniej, prze­stra­szy ją.

Mo­ni­ka się wzdry­gnęła. Prze­nio­sła pu­ste spoj­rze­nie na Mar­ci­na. Od­nió­sł wra­że­nie, że jej oczy są po­kry­te ja­kąś nie­wi­docz­ną po­wło­ką. Mru­gnęła, a w jej brązo­wych tęczów­kach na nowo po­ja­wi­ła się ta iskra, któ­ra spra­wi­ła, że wte­dy, daw­no temu zwró­cił na nią uwa­gę.

– Cze­ść. – Pod­nio­sła gło­wę z po­dusz­ki. – Nie sły­sza­łam, jak wcho­dzi­łeś do domu.

– Spo­koj­nie, nie wsta­waj. Zo­sia mó­wi­ła mi, że boli cię gło­wa. – Po­wo­li pod­sze­dł do niej i cmok­nął ją w usta.

Mo­ni­ka nie po­ru­szy­ła się.

– To chy­ba przez tę po­go­dę – stwier­dzi­ła bez­na­mi­ęt­nie.

Mar­cin za­trzy­mał wzrok na uchy­lo­nym oknie. Sło­ńce świe­ci­ło wy­so­ko, na nie­bie nie było ani jed­nej chmu­ry. De­li­kat­ny wie­trzyk wpra­wiał w ruch ga­łęzie ro­snącej za oknem brzo­zy. W ża­den spo­sób nie sko­men­to­wał słów part­ner­ki, bo kie­dy po­now­nie na nią spoj­rzał, zo­rien­to­wał się, że ma roz­ma­za­ny ma­ki­jaż.

– Pła­ka­łaś?

– Nie – od­po­wie­dzia­ła krót­ko, nie wda­jąc się w szcze­gó­ły. – Za­raz wsta­nę. Trze­ba je­chać z Zo­sią na re­ha­bi­li­ta­cję.

– Ja z nią po­ja­dę, a ty od­pocz­nij. Na­le­ży ci się.

– Nie, w po­rząd­ku, prze­cież mogę ją za­wie­źć.

– Ale mo­żesz też zo­stać w domu i się prze­spać, sko­ro źle się czu­jesz.

– No do­brze – pod­da­ła się Mo­ni­ka. – Chy­ba masz ra­cję. Przy­da mi się odro­bi­na od­po­czyn­ku. A co z na­szy­mi sąsia­da­mi? By­łeś u nich?

– Tak. – Mar­cin usia­dł na brze­gu sze­ro­kie­go łó­żka, uznaw­szy, że za­po­wia­da się na dłu­ższą roz­mo­wę. – Sąsiad­ka spod je­dyn­ki na­wet za­pro­si­ła mnie do środ­ka i spra­wia­ła wra­że­nie żywo za­in­te­re­so­wa­nej te­ma­tem. Obie­ca­ła, że będzie w nie­dzie­lę na Ryn­ku.

– To do­brze – po­wie­dzia­ła tyl­ko Mo­ni­ka i za­pa­dła się z po­wro­tem w łó­żku.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku?

– Tak, w po­rząd­ku, tyl­ko… je­stem na­praw­dę zmęczo­na. Rze­czy­wi­ście po­win­nam się prze­spać.

Mar­cin nie na­ci­skał. Je­śli coś gry­zie Mo­ni­kę, po­wie mu o tym sama. Znał ją jak nikt inny. Wie­dział, że kie­dy Mo­ni­ka ma ja­kiś pro­blem, naj­pierw się z nim za­my­ka w so­bie, a do­pie­ro pó­źniej mówi o nim gło­śno. Po­sta­no­wił więc, że da jej czas.

Zresz­tą to nie był pierw­szy raz, kie­dy za­my­ka­ła się w swo­im świe­cie. Jego part­ner­ka była… hmm. Po­trze­bo­wał dłu­ższej chwi­li, aby zna­le­źć od­po­wied­nie okre­śle­nia. Bo mimo że byli ze sobą od pi­ęt­na­stu lat, ona wci­ąż po­zo­sta­wa­ła dla nie­go za­gad­ką. Cza­sem miał wra­że­nie, że jest ich wi­ęcej, że miesz­ka z nim nie jed­na Mo­ni­ka, a co naj­mniej dwie, trzy. Mie­wa­ła swo­je wzlo­ty i upad­ki. Jed­ne­go dnia po­tra­fi­ła za­ra­żać in­nych opty­mi­zmem, a dru­gie­go po­pa­da­ła w za­du­mę i stwier­dza­ła, że to wszyst­ko nie ma sen­su.

Prze­ra­ża­ła go wte­dy.

– Wszyst­ko? Czy­li co kon­kret­nie?

Wzru­sza­ła ra­mio­na­mi i mó­wi­ła coś w sty­lu: „Ży­cie”, albo: „No, wszyst­ko, mó­wię prze­cież”. Wte­dy par­skał śmie­chem, ca­ło­wał ją w czo­ło i szep­tał do ucha: „Moja fi­lo­zof­ka”.

Może wła­śnie dla­te­go Mo­ni­ka po pi­ęt­na­stu la­tach fa­scy­no­wa­ła go tak samo jak pierw­sze­go dnia?

Ni­g­dy nie po­znał jej tak na­praw­dę, bo Mo­ni­ka ni­ko­mu nie po­zwa­la­ła po­de­jść zbyt bli­sko. Wci­ąż więc uczył się jej na nowo. I może wła­śnie w tym sza­le­ństwie jest me­to­da na uda­ny zwi­ązek?

Roz­dział 2

– Za­raz będzie­my spó­źnie­ni! Co wy tam w ogó­le ro­bi­cie? – nie­cier­pli­wił się Mar­cin, zer­ka­jąc na ze­ga­rek.

To Mo­ni­ce po­win­no za­le­żeć na tym, żeby do­trzeć na czas, nie jemu. Tym­cza­sem on był go­to­wy co naj­mniej od kwa­dran­sa, a Mo­ni­ka wci­ąż nie ze­szła na dół.

– Za­pi­nam ma­mie su­kien­kę! – do­bie­ga­jący z góry krzyk Zosi roz­le­gł się po domu. – Już scho­dzi­my!

Mar­cin de­ner­wo­wał się chy­ba na­wet bar­dziej od Mo­ni­ki. Wie­dział, jak wa­żna jest dla niej ta im­pre­za. To było pierw­sze tak duże wy­da­rze­nie or­ga­ni­zo­wa­ne przez jej fun­da­cję. Wi­ąza­ła z nim ogrom­ne na­dzie­je. Oba­wia­ła się o fre­kwen­cję, dla­te­go Mar­cin za­pra­szał zna­jo­mych. Zresz­tą dzia­łał w słusz­nej spra­wie. Te dzie­cia­ki i ich ro­dzi­ce na­praw­dę po­trze­bo­wa­li pie­ni­ędzy.

Mar­cin od cza­su do cza­su po­ma­gał Mo­ni­ce w kwe­stiach zwi­ąza­nych z fun­da­cją. Dużo roz­ma­wia­li na ten te­mat, jesz­cze za­nim ona zde­cy­do­wa­ła się w to we­jść i pó­źniej, kie­dy już żyła spra­wa­mi or­ga­ni­za­cji. Jako jed­na z nie­licz­nych in­sty­tu­cji tego typu, fun­da­cja pro­wa­dzo­na przez Mo­ni­kę pod­cho­dzi­ła do ka­żdej ro­dzi­ny in­dy­wi­du­al­nie. Wi­ęk­szo­ść po­dob­nych ini­cja­tyw ofe­ro­wa­ła po­moc pod wa­run­kiem prze­sła­nia ko­pii PIT-u za ubie­gły rok. Ale Mo­ni­ka wie­dzia­ła, że nie tędy dro­ga, bo do­chód na oso­bę to jed­no, a dru­gie – wy­dat­ki, któ­re ro­dzi­na po­no­si w zwi­ąz­ku z nie­pe­łno­spraw­no­ścią dziec­ka. Ona żyła ży­ciem swo­ich pod­opiecz­nych.

Mar­ci­no­wi szcze­gól­nie za­pa­dła w pa­mi­ęć hi­sto­ria ko­bie­ty, któ­ra mo­gła się po­chwa­lić im­po­nu­jący­mi za­rob­ka­mi, ale w prak­ty­ce nie mia­ła za co żyć. Mąż zo­sta­wił ją samą z kil­ku­mie­si­ęcz­ną cór­ką z mó­zgo­wym po­ra­że­niem dzie­ci­ęcym. Nie udźwi­gnął nie­pe­łno­spraw­no­ści swo­je­go dziec­ka. Nie był od­osob­nio­nym przy­pad­kiem. Mniej wi­ęcej po­ło­wa pod­opiecz­nych fun­da­cji to były dzie­ci wy­cho­wy­wa­ne tyl­ko przez mat­ki. Tam­ta ko­bie­ta mia­ła do­brą pra­cę, z któ­rej nie chcia­ła i nie mo­gła zre­zy­gno­wać, bo wów­czas nie mia­ła­by z cze­go spła­cać kre­dy­tu miesz­ka­nio­we­go. Za­trud­ni­ła więc wy­kwa­li­fi­ko­wa­ną opie­kun­kę, opła­ca­ła kosz­tow­ną re­ha­bi­li­ta­cję cór­ki, je­ździ­ła z dziec­kiem na ró­żne­go ro­dza­ju tur­nu­sy re­ha­bi­li­ta­cyj­ne, któ­re w du­żej mie­rze mu­sia­ła fi­nan­so­wać sama, bo prze­cież było ją stać. Gdy­by rzu­ci­ła pra­cę, do­sta­ła­by po­nad ty­si­ąc czte­ry­sta zło­tych świad­cze­nia, pi­ęćset plus i pi­ęćset zło­tych z fun­du­szu ali­men­ta­cyj­ne­go, bo jej były mąż uchy­lał się od pła­ce­nia na dziec­ko. MOPS da­łby jej opie­kun­kę albo za­pła­cił za przed­szko­le. Do­sta­ła­by za­świad­cze­nie, z któ­rym mo­gła­by pro­sić o wspar­cie w fun­da­cjach. Ale nic z tego jej się nie na­le­ża­ło, bo pra­co­wa­ła. Fun­da­cja pro­wa­dzo­na przez Mo­ni­kę była je­dy­ną in­sty­tu­cją, któ­ra wy­ci­ągnęła do niej po­moc­ną dłoń.

Mar­cin wsze­dł na górę. Niby mie­li za­mon­to­wa­ną spe­cjal­ną win­dę dla Zosi, ale ta się za­ci­na­ła i trze­ba było dłu­go cze­kać, za­nim się uru­cho­mi, dla­te­go Mar­cin często zno­sił cór­kę na dół na rękach, a Mo­ni­ka zje­żdża­ła wóz­kiem po scho­dach.

– Mo­że­my już wy­cho­dzić? – Za­trzy­mał się przed drzwia­mi pro­wa­dzący­mi do sy­pial­ni, w któ­rej dwie ko­bie­ty jego ży­cia wła­śnie śmia­ły się z cze­goś do roz­pu­ku. – Hej, je­ste­ście go­to­we?

– Tak – po­twier­dzi­ła Mo­ni­ka, rzu­ca­jąc jesz­cze jed­no spoj­rze­nie w lu­stro. – Jak wy­glądam?

– Pi­ęk­nie, jak za­wsze – mruk­nął Mar­cin, na­wet nie pa­trząc w kie­run­ku part­ner­ki. – Ale to chy­ba nie twój wy­gląd jest dzi­siaj naj­wa­żniej­szy.

– Oczy­wi­ście, że nie, ale prze­cież re­pre­zen­tu­ję fun­da­cję.

– Wy­glądasz świet­nie. – Dla świ­ęte­go spo­ko­ju zlu­stro­wał Mo­ni­kę wzro­kiem.

Skła­ma­łby, gdy­by po­wie­dział, że przez tych pi­ęt­na­ście lat nie zmie­ni­ła się nic a nic. Wo­kół oczu uwy­dat­ni­ły się jej drob­ne zmarszcz­ki. Sku­tecz­nie przy­kry­wa­ła far­bą pierw­sze siwe wło­sy. Tu i ów­dzie było jej nie­co wi­ęcej, ale Mar­cin wci­ąż wi­dział w niej tam­tą dziew­czy­nę, w któ­rej się za­ko­chał. Po­zna­li się przez wspól­nych zna­jo­mych na ja­kie­jś im­pre­zie. Mo­ni­ka nie od razu mu się spodo­ba­ła. Opo­wia­da­ła tyl­ko o tych od­czyn­ni­kach i re­ak­cjach. On ni­g­dy nie na­le­żał do naj­pil­niej­szych uczniów, a pó­źniej stu­den­tów, dla­te­go wy­da­ła mu się okrop­nie nud­na. Ile mo­żna roz­ma­wiać o na­uce? A jed­nak po­tem wpa­dł na nią przy­pad­kiem na mie­ście i za­pro­sił ją na kawę. Sam nie wie­dział, dla­cze­go to zro­bił. To był im­puls. Im­puls, któ­ry roz­po­czął coś pi­ęk­ne­go.

– No do­bra, idzie­my! – za­ko­men­de­ro­wa­ła Mo­ni­ka.

– Masz wszyst­ko, cze­go po­trze­bu­jesz?

– Tak, chy­ba tak. Cho­dźmy, bo rze­czy­wi­ście się spó­źni­my.

Mar­cin po­chy­lił się nad Zo­sią. Zro­zu­mia­ła ojca bez słów. Wy­ci­ągnęła w jego stro­nę ręce, a on pod­nió­sł ją spraw­nym ru­chem. Zo­sia była drob­na jak na swój wiek. Taka się uro­dzi­ła i taka już zo­sta­ła. Za­po­wia­da­ło się, że będzie, tak jak mat­ka, ni­ska i szczu­pła.

Za ka­żdym ra­zem, kie­dy brał ją na ręce, czuł jed­no­cze­śnie ra­do­ść i przej­mu­jącą roz­pacz. Chciał być dla Zosi naj­wa­żniej­szym mężczy­zną. Sta­rał się, jak mógł. Wy­da­wa­ło mu się, że jest do­brym oj­cem. Jej bli­sko­ść spra­wia­ła, że czuł się szczęśli­wy. Kie­dy jej drob­ne dło­nie opla­ta­ły jego kark, po cie­le roz­le­wa­ło mu się po­cho­dzące z ser­ca cie­pło. Z przy­jem­no­ścią po­ma­gał Zosi w co­dzien­nych czyn­no­ściach. Ale z dru­giej stro­ny… Z dru­giej stro­ny od­da­łby wszyst­ko, żeby tyl­ko nie mu­sieć jej po­ma­gać. Żeby Zo­sia była nor­mal­ną, pe­łno­spraw­ną dziew­czyn­ką.

Czuł na so­bie spoj­rze­nie Mo­ni­ki. Przy­pusz­czał, że ona my­śli to samo. Przy­pusz­czał, bo Mo­ni­ka nie­wie­le mó­wi­ła o swo­ich uczu­ciach. Za­wsze była skry­ta, a od cza­su cho­ro­by Zosi za­mknęła się w swo­im świe­cie jesz­cze szczel­niej.

– Wci­ąż nie tra­cę na­dziei na to, że pew­ne­go dnia to cie­bie prze­nio­sę przez próg – rzu­cił ze śmie­chem Mar­cin, prze­pusz­cza­jąc pcha­jącą wó­zek Mo­ni­kę.

Praw­dę mó­wi­ąc, nie ro­zu­miał, dla­cze­go ona tak bar­dzo nie chce ślu­bu. Po­cząt­ko­wo Mar­ci­no­wi było obo­jęt­ne, czy sfor­ma­li­zu­ją swój zwi­ązek, czy będą żyć na ko­cią łapę. Mężczy­źni za­zwy­czaj nie przy­wi­ązu­ją wagi do ta­kich szcze­gó­łów jak akt ślu­bu. Są szczęśli­wi i bez tego. To ko­bie­ty zwy­kle na­ci­ska­ją na ma­łże­ństwo. W ich przy­pad­ku było jed­nak ina­czej. Mar­cin raz czy dwa na­po­mknął, że może po­win­ni się w ko­ńcu zde­cy­do­wać, ale wów­czas Mo­ni­ka dziw­nie się spi­na­ła. To mu dało do my­śle­nia. Nie ko­cha go, nie jest go pew­na? A może w jej ży­ciu jest inny mężczy­zna? Im gor­li­wiej prze­ko­ny­wa­ła go, że ślub jest im nie­po­trzeb­ny, tym bar­dziej on go chciał. Wy­da­wa­ło mu się po­dej­rza­ne, że Mo­ni­ka kon­se­kwent­nie od­ma­wia sta­ni­ęcia na ślub­nym ko­bier­cu. Prze­cież ka­żda ko­bie­ta wprost ma­rzy o bia­łej suk­ni, dłu­gim we­lo­nie, kró­lew­skim we­se­lu i ca­łej tej otocz­ce.

Pó­źniej, kie­dy oka­za­ło się, że Zo­sia jest cho­ra, prze­sta­li roz­ma­wiać o ma­łże­ńskich pla­nach. Wszyst­ko poza Zo­si­ny­mi pro­ble­ma­mi zdro­wot­ny­mi po­szło w od­staw­kę. Ale ostat­nio prze­cież ich ży­cie się usta­bi­li­zo­wa­ło. W po­rząd­ku, nie było już tak jak kie­dyś – w ko­ńcu mie­li nie­pe­łno­spraw­ną cór­kę – ale żyło im się ca­łkiem do­brze. Bez wi­ęk­szych dra­ma­tów, je­śli mo­żna tak po­wie­dzieć, i bez wi­ęk­szych pro­ble­mów. On znów my­ślał o tym, żeby jed­nak sfor­ma­li­zo­wać zwi­ązek, ale Mo­ni­ka kon­se­kwent­nie od­ma­wia­ła, wci­ąż po­wta­rza­jąc, że ślub nie­uchron­nie pro­wa­dzi do roz­wo­du.

– Gdzie masz klu­czy­ki? – za­py­ta­ła, za­trzy­mu­jąc się przed sa­mo­cho­dem.

Oni rów­nież, jak wi­ęk­szo­ść sąsia­dów, rzad­ko ko­rzy­sta­li z ga­ra­żu, ale z in­ne­go po­wo­du. By­ło­by im nie­wy­god­nie zno­sić Zo­się po stro­mych scho­dach, a do ich domu pro­wa­dził spe­cjal­ny pod­jazd dla cór­ki.

– Auto jest otwar­te.

Mo­ni­ka szarp­nęła za klam­kę tyl­nych drzwi, za któ­ry­mi znaj­do­wa­ła się za­bu­do­wa dla nie­pe­łno­spraw­nych. Oczy­wi­ście sa­mo­chód też mu­siał być wy­jąt­ko­wy, przy­sto­so­wa­ny do po­trzeb Zosi. Dziew­czyn­ka rzad­ko jed­nak ko­rzy­sta­ła z tej prze­strze­ni. Zwy­kle prze­wo­żo­no tam jej wó­zek, a ją oj­ciec sa­do­wił wy­god­nie na miej­scu dla pa­sa­że­ra. Dziew­czyn­ka wci­ąż była lek­ka, a Mar­cin mło­dy. Ale co pó­źniej? Mar­cin wie­lo­krot­nie ła­pał się na my­śle­niu o tym, co sta­nie się z Zo­sią po śmier­ci jego i Mo­ni­ki. W ta­kich chwi­lach cie­szył się, że cór­ka jest w pe­łni spraw­ną umy­sło­wo, in­te­li­gent­ną dziew­czyn­ką. Poza nie­do­wła­dem ko­ńczyn dol­nych wła­ści­wie nic jej nie do­le­ga­ło. Po­win­na so­bie po­ra­dzić, ale lęk nie chciał go opu­ścić. W pe­łni zdro­wi mło­dzi lu­dzie gu­bią się w tej świa­to­wej dżun­gli, a co do­pie­ro mó­wić o nie­śmia­łej dziew­czy­nie na wóz­ku…

Cza­sem wsty­dził się swo­ich my­śli, zwłasz­cza kie­dy ob­ser­wo­wał pod­opiecz­nych fun­da­cji. Zde­cy­do­wa­na wi­ęk­szo­ść nie była zdol­na do sa­mo­dziel­nej eg­zy­sten­cji. Dzie­si­ęcio­let­ni chło­pak, któ­ry za­trzy­mał się na eta­pie roz­wo­ju trzy­mie­si­ęcz­ne­go dziec­ka, pi­ęcio­lat­ka pe­łza­jąca po podło­dze, na­sto­let­ni chło­piec rzu­ca­jący się z agre­sją na swo­ją mat­kę. Po­wi­nien być wdzi­ęcz­ny, że Zo­sia tyl­ko je­ździ na wóz­ku. Jak mógł na­rze­kać, jak mógł prze­kli­nać los, któ­ry po­sa­dził jego cór­kę na tych czte­rech kó­łkach, sko­ro wo­kół mia­ły miej­sce o wie­le gor­sze dra­ma­ty?

Mar­cin usa­do­wił Zo­się na miej­scu dla pa­sa­że­ra. Po­mó­gł jej za­pi­ąć pasy i pod­sze­dł do Mo­ni­ki, któ­ra wci­ąż szar­pa­ła się z wóz­kiem.

– Daj – po­wie­dział, ale ona spra­wia­ła wra­że­nie, jak­by nie usły­sza­ła.

Od­pu­ści­ła do­pie­ro, kie­dy wó­zek był już przy­pi­ęty. Bez sło­wa obe­szła sa­mo­chód i za­jęła miej­sce na tyl­nej ka­na­pie. Było nie­pi­sa­ną tra­dy­cją, że to Zo­sia je­ździ z Mar­ci­nem z przo­du. Czu­ła się wte­dy wa­żniej­sza, jak gdy­by doj­rzal­sza.

Do­jazd do cen­trum za­jął im nie wi­ęcej niż kwa­drans. W ty­go­dniu nie do­tar­li­by na Ry­nek z osie­dla w tak krót­kim cza­sie, ale week­en­dy rządzi­ły się swo­imi pra­wa­mi. Mar­ci­no­wi uda­ło się zna­le­źć wol­ne miej­sce obok zam­ku, skąd mie­li do prze­jścia już tyl­ko kil­ka­dzie­si­ąt me­trów. Nie lu­bił przy­je­żdżać z Zo­sią do cen­trum. Wcześ­niej nie zwra­cał uwa­gi na bru­ko­wa­ne ulicz­ki, ale od­kąd jego cór­ka po­ru­sza­ła się na wóz­ku, szcze­rze ich nie­na­wi­dził, choć Zo­śka spra­wia­ła wra­że­nie nie­wzru­szo­nej. Mar­cin co­raz częściej ła­pał się na my­śli, że w grun­cie rze­czy wie­le spraw, któ­re we­dług nie­go sta­no­wią dla Zosi pro­blem, dla niej są nie­istot­ne. Może rze­czy­wi­ście, tak jak su­ge­ro­wa­ła jego sio­stra, jest prze­czu­lo­ny i wszyst­ko wy­ol­brzy­mia? Ale jak mia­łby nie wy­ol­brzy­miać, na mi­ło­ść bo­ską?! Cho­dzi­ło o jego dziec­ko.

– To ja po­szu­kam Eli i Pa­try­cji, a wy się ro­zej­rzyj­cie – rzu­ci­ła Mo­ni­ka przez ra­mię do Mar­ci­na i już jej nie było.

Nie był zły, że zo­sta­wi­ła go sa­me­go z Zo­sią. Wcze­śniej usta­li­li, że to on będzie się zaj­mo­wał cór­ką. Mo­ni­ka była prze­cież jed­ną z or­ga­ni­za­to­rek wy­da­rze­nia, mia­ła swo­je obo­wi­ąz­ki i mu­sia­ła spraw­dzić, czy wszyst­ko jest go­to­we. Mar­cin znał Elę i Pa­try­cję, nie tyl­ko z fun­da­cji. Cza­sem od­wie­dza­ły Mo­ni­kę w domu. Ni­g­dy nie ro­zu­miał, dla­cze­go Pa­try­cja za­an­ga­żo­wa­ła się w tę ini­cja­ty­wę. Bez­dziet­na sin­giel­ka, mo­gła­by ro­bić wszyst­ko, a po­sta­no­wi­ła po­ma­gać ro­dzi­com nie­pe­łno­spraw­nych dzie­ci. Cel był szczyt­ny, ale Mar­cin za­sta­na­wiał się, co mu przy­świe­ca­ło. Z Elą była zu­pe­łnie inna spra­wa. Jej có­recz­ka zma­rła kil­ka go­dzin po na­ro­dzi­nach. Oka­za­ło się, że już w ci­ąży jej le­karz po­dej­rze­wał, iż z dziec­kiem może być coś nie tak, ale zi­gno­ro­wał swo­je prze­czu­cie. Nie wy­słał Eli na żad­ne do­dat­ko­we ba­da­nia. Dla­cze­go? Nie wia­do­mo. Może to kwe­stia wia­ry, po­glądów, a może po pro­stu ru­ty­ny. Po­dob­no Ela po śmier­ci dziec­ka bar­dzo się zmie­ni­ła. Po­dob­no, bo Mo­ni­ka i Mar­cin po­zna­li ją pó­źniej, kie­dy była już wal­czącą ak­ty­wist­ką. Przez wie­le lat pra­co­wa­ła jako dzien­ni­kar­ka. Na­dal mia­ła kon­tak­ty w me­diach, więc ła­two było jej się prze­bić. Za­częła wszem wo­bec gło­sić o pra­wie ko­biet do dia­gno­sty­ki pre­na­tal­nej i abor­cji. Cier­pli­wie tłu­ma­czy­ła, że nie jest za abor­cją, a za wy­bo­rem.

– To bar­dzo wa­żne, żeby ko­bie­ta mia­ła wy­bór. Ja go nie mia­łam – po­wta­rza­ła ze spo­ko­jem, za nic so­bie ma­jąc ata­ki ze stro­ny ob­ro­ńców ży­cia po­częte­go.

Nie wda­wa­ła się w spo­ry. Ro­bi­ła swo­je. Uwa­ża­ła, że jej obo­wi­ąz­kiem jest po­móc ko­bie­tom, któ­re zna­la­zły się w ta­kiej sy­tu­acji jak ona kie­dyś. Ko­lej­nym, na­tu­ral­nym dla niej kro­kiem było za­an­ga­żo­wa­nie się w ży­cie fun­da­cji opie­ku­jącej się ro­dzi­na­mi nie­pe­łno­spraw­nych dzie­ci. Có­recz­ka Eli ode­szła, ale prze­cież tyle ma­lu­chów po­trze­bo­wa­ło wspar­cia.

– Masz ocho­tę na watę cu­kro­wą? – za­py­tał Mar­cin, na co Zo­sia prze­wró­ci­ła ocza­mi.

– Tato, nie mam już pi­ęciu lat.

– Ja też nie, ale na­dal uwiel­biam watę cu­kro­wą. – Wzru­szył ra­mio­na­mi.

Zo­sia par­sk­nęła śmie­chem.

– No do­bra. Mu­szę przy­znać ci ra­cję.

– Nie­bie­ska, ró­żo­wa, zie­lo­na czy żó­łta? – Mar­cin za­trzy­mał się przed bud­ką z watą cu­kro­wą.

– Zwy­czaj­na.

Mu­siał się zgo­dzić z cór­ką. On też nie ro­zu­miał, po co kom­pli­ko­wać tak pro­za­icz­ną czyn­no­ść jak za­kup waty cu­kro­wej. Wata to wata. Uwa­żał, że sze­ro­ki wy­bór w skle­pach i punk­tach usłu­go­wo-han­dlo­wych jest prze­kle­ństwem dwu­dzie­ste­go pierw­sze­go wie­ku. Bo im wi­ęcej mo­żli­wo­ści, tym wi­ęcej cza­su czło­wiek spędza, za­sta­na­wia­jąc się nad tym, cze­go wła­ści­wie chce.

– Dwie zwy­czaj­ne waty – zło­żył za­mó­wie­nie.

Wy­ci­ągnął w stro­nę mło­dej dziew­czy­ny bank­not dzie­si­ęcio­zło­to­wy, ale ona go nie przy­jęła.

– Mała, śred­nia czy duża? Nie­bie­ska, ró­żo­wa, zie­lo­na czy bia­ła?

– Zwy­czaj­na. – Mar­cin spoj­rzał na cór­kę po­ro­zu­mie­waw­czo.

Do­pie­ro wte­dy dziew­czy­na sprze­da­jąca watę cu­kro­wą zwró­ci­ła uwa­gę na Zo­się. Mar­cin już się przy­zwy­cza­ił do tych upo­rczy­wych spoj­rzeń. Spo­dzie­wał się, że nie­pe­łno­spraw­no­ść jego cór­ki po pro­stu wzbu­dzi­ła cie­ka­wo­ść tam­tej – zdro­wej, sil­nej, mło­dej ko­bie­ty – ale kie­dy dziew­czy­na z bud­ki z watą opu­ści­ła swo­je miej­sce pra­cy, zro­zu­miał, że za­in­te­re­so­wa­ła się Zo­sią z in­ne­go po­wo­du. Dziew­czy­na nie sie­dzia­ła, tak jak wcze­śniej mu się wy­da­wa­ło, na sto­łku. Ona rów­nież była na wóz­ku in­wa­lidz­kim.

– Od uro­dze­nia? – za­py­ta­ła Zo­się, wy­mow­nie zer­ka­jąc na jej wó­zek.

– Pra­wie. Mia­łam pó­łto­ra roku, kie­dy prze­szłam ope­ra­cję, po któ­rej stra­ci­łam czu­cie w no­gach – rzu­ci­ła lek­ko Zo­sia. Za lek­ko, gdy­by ktoś ze­chciał za­py­tać Mar­ci­na o zda­nie.

– Szczęścia­ra! Przy­naj­mniej nie wie­dzia­łaś, co tra­cisz.

– A jak było z tobą? – za­in­te­re­so­wa­ła się Zo­sia.

– Trzy lata temu mia­łam wy­pa­dek. – Dziew­czy­na wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

Mar­cin przy­słu­chi­wał się tej wy­mia­nie zdań za­fa­scy­no­wa­ny. Zdro­wi lu­dzie mó­wią o nie­pe­łno­spraw­no­ści z pew­nym za­że­no­wa­niem. Wy­da­je im się, że o tym nie wy­pa­da roz­ma­wiać, bo w ten spo­sób mo­żna skrzyw­dzić ko­goś, kogo ten pro­blem do­ty­czy. Tym­cza­sem po raz ko­lej­ny prze­ko­ny­wał się, że oso­by przy­ku­te do wóz­ka in­wa­lidz­kie­go nie mają tego typu dy­le­ma­tów. Nie­pe­łno­spraw­no­ść jest dla nich czy­mś na­tu­ral­nym, oswo­jo­nym.

– Le­ka­rze dają ci ja­kieś szan­se?

– Wiesz, jak z nimi jest. Co in­ne­go mó­wią, co in­ne­go ro­bią, a na ko­niec się oka­zu­je, że źle mó­wi­li i źle ro­bi­li. – Dziew­czy­na mach­nęła ręką. – Co ma być, to będzie. Je­śli sta­nę na nogi, będę prze­szczęśli­wa. Ale je­że­li nie…

– To trze­ba żyć da­lej, co?

Mar­cin z nie­do­wie­rza­niem po­kręcił gło­wą. W tam­tej chwi­li uświa­do­mił so­bie, że ni­g­dy nie roz­ma­wiał z Zo­sią o jej nie­pe­łno­spraw­no­ści w ten spo­sób. Mo­ni­ka chy­ba też nie. Tłu­ma­czy­li jej, że cza­sem tak się dzie­je, że los nie dzie­li spra­wie­dli­wie, ale będą wal­czyć do utra­ty tchu, aby od­zy­ska­ła pe­łną spraw­no­ść, i że nie wol­no tra­cić wia­ry, bo na­dzie­ja umie­ra ostat­nia. Żad­ne z nich nie po­wie­dzia­ło po pro­stu: „Zda­rzy­ło się, trze­ba żyć da­lej”. Wy­gląda­ło na to, że ich dwu­na­sto­let­nia cór­ka jest mądrzej­sza od oboj­ga ro­dzi­ców ra­zem wzi­ętych.

– Tro­chę mi za­jęło, za­nim do tego do­szłam, ale tak, to praw­da. Inni mają go­rzej.

– Skąd się tu w ogó­le wzi­ęłaś? Chy­ba nie po­wiesz mi, że je­steś tu przy­pad­kiem? – za­chi­cho­ta­ła Zo­sia, naj­wy­ra­źniej uzna­jąc za sza­le­nie za­baw­ną obec­no­ść nie­pe­łno­spraw­nej dziew­czy­ny w bud­ce z watą cu­kro­wą na tego typu im­pre­zie.

– Nie, sama się zgło­si­łam. Za­dzwo­ni­łam do ta­kiej pani z fun­da­cji i…

– Może do mo­jej mamy!

– Two­ja mama to jed­na z tych ko­biet z fun­da­cji? No nie­źle!

– Tak, mama za­ło­ży­ła tę fun­da­cję – ob­wie­ści­ła z dumą Zo­sia.

– Mar­cin! Wszędzie cię szu­ka­łam!

Mężczy­zna po­trze­bo­wał dłu­ższej chwi­li, aby zro­zu­mieć, że ko­bie­ta, któ­ra ko­goś woła, w isto­cie zwra­ca się do nie­go. Po­wo­li prze­nió­sł wzrok ze swo­jej cór­ki na ni­ską blon­dyn­kę, któ­ra była tak ró­żna od nie­go, że cza­sem aż nie po­tra­fił uwie­rzyć w ich tak bli­skie po­kre­wie­ństwo. Za­pa­dło mu w pa­mi­ęć pew­ne zdjęcie, któ­re wie­le razy po­ka­zy­wa­ła mu mat­ka.

– Zo­bacz, syn­ku – mó­wi­ła – jaki mia­łam wiel­ki brzuch. Wszy­scy się dzi­wi­li, dla­cze­go taki duży, i mó­wi­li mi, że chy­ba bli­źnia­ki uro­dzę, a ja pu­ka­łam się w czo­ło. Le­karz na­wet się nie zo­rien­to­wał, że to ci­ąża bli­źnia­cza. A to prze­cież był już po­czątek lat osiem­dzie­si­ątych. Wia­do­mo, nie było ta­kiej tech­ni­ki i ta­kich mo­żli­wo­ści, ale po­wi­nien był się po­ła­pać! Ty wiesz, jaki ja szok prze­ży­łam na po­ro­dów­ce?

Ale na­wet to zdjęcie po­ka­zy­wa­ne ci­ągle przez mat­kę ani ich akty uro­dze­nia nie spra­wi­ły, że ła­twiej mu było uwie­rzyć, iż Mar­ce­li­na jest jego sio­strą bli­źniacz­ką. Mar­cin i Mar­ce­li­na. Po­dob­no ro­dzi­ce mie­li wy­bra­ne imię dla syna – Mar­cin – i dla cór­ki – Aga­ta, ale kie­dy oka­za­ło się, że na świat przy­szli i chło­piec, i dziew­czyn­ka, po­sta­no­wi­li nadać bli­źnia­kom po­dob­ne imio­na. Chy­ba uzna­li, że to za­baw­ne, cho­ciaż gdy­by ktoś ze­chciał za­py­tać Mar­ci­na o zda­nie, stwier­dzi­łby, iż nie wi­dzi w tym nic śmiesz­ne­go.

Ro­dzi­ce nie wy­ja­śni­li mu, jak to mo­żli­we, że jego sio­stra bli­źniacz­ka wy­gląda zu­pe­łnie ina­czej niż on. Do­wie­dział się tego do­pie­ro na lek­cji bio­lo­gii w pod­sta­wów­ce. Bli­źni­ęta dwu­ja­jo­we. To tłu­ma­czy­ło, dla­cze­go Mar­ce­li­na była ni­ską, krępą blon­dyn­ką o sza­rych oczach, pod­czas gdy on wła­ści­wie od za­wsze był od niej spo­ro wy­ższy i spo­ro lżej­szy. Do tego był ra­czej bru­ne­tem – albo sza­ty­nem, bo ni­g­dy nie od­ró­żniał bru­ne­tów od sza­ty­nów – a jego oczy cza­sem wy­da­wa­ły się zie­lo­ne, a cza­sem brązo­we, w za­le­żno­ści od świa­tła. W cza­sach, kie­dy w do­wo­dach oso­bi­stych wpi­sy­wa­no jesz­cze ko­lor oczu, Mar­cin po­dał: ró­żno­ko­lo­ro­we. Mo­ni­ka często mó­wi­ła, że naj­bar­dziej po­do­ba­ją jej się w nim wła­śnie oczy. Wi­dzia­ła w nich plam­ki, któ­rych on wpraw­dzie nie do­strze­gał, ale lu­bił, kie­dy ona o nich mó­wi­ła. A ostat­nio jak­by prze­sta­ła mó­wić. No tak. Mia­ła za dużo spraw na gło­wie, żeby jesz­cze roz­my­ślać o plam­kach.

– Je­steś! – ucie­szył się Mar­cin.

Wpraw­dzie jego re­la­cje z sio­strą w okre­sie dzie­ci­ństwa i wcze­snej mło­do­ści mó­głby okre­ślić jako nie­na­wi­ść prze­ry­wa­ną chwi­la­mi ak­cep­ta­cji, ale od dłu­ższe­go cza­su byli ze sobą bli­sko. Je­dy­ną rysą na szkle było to, że Mar­ce­li­na nie lu­bi­ła Mo­ni­ki. Nie­ste­ty, z wza­jem­no­ścią. Na szczęście pró­bo­wa­ły cho­ciaż uda­wać, że jest ina­czej. Kie­dyś za­le­ża­ło mu, żeby naj­wa­żniej­sze ko­bie­ty w jego ży­ciu mia­ły ze sobą do­bry kon­takt. W ko­ńcu jed­nak do­sze­dł do wnio­sku, że ży­cie prze­cież nie po­le­ga na tym, aby ka­żdy ka­żde­go lu­bił. Naj­wa­żniej­sze, że się to­le­ro­wa­ły. Nie za­mie­rzał wy­ma­gać nic wi­ęcej.

– A czy kie­dy­kol­wiek nie do­trzy­ma­łam sło­wa? – Mar­ce­li­na po­de­szła do bra­ta i cmok­nęła go w po­li­czek. – Sko­ro po­wie­dzia­łam, że będę, to je­stem, no!

– Sama? – za­py­tał głu­pio Mar­cin, bo prze­cież wi­dział, że nikt jej nie to­wa­rzy­szy.

– Jak będziesz miał dziec­ko na stu­diach, to prze­ko­nasz się, że wy­jście z domu w po­je­dyn­kę jest mo­żli­we – stwier­dzi­ła Mar­ce­li­na, uśmie­cha­jąc się do Zosi. – Cze­ść, ko­cha­na!

Sio­stra Mar­ci­na mo­gła nie prze­pa­dać za jego part­ner­ką, ale była wprost za­ko­cha­na w ich cór­ce. Mar­cin cza­sem ła­pał się na my­śli, że Mar­ce­li­na mat­ku­je Zosi bar­dziej niż Mo­ni­ka. Nie po­tra­fił wy­tłu­ma­czyć, skąd to wra­że­nie. Może stąd, że Mo­ni­ka była ra­czej ty­pem sza­lo­ne­go na­ukow­ca niż mat­ki? Nie, to głu­pie. Zresz­tą po co miał to roz­trząsać?

– Zo­sia na stu­diach to dla mnie bar­dzo od­le­gły te­mat.

– Też tak mó­wi­łam, i co? Jak się czu­jesz, Zo­siu? O, wi­dzę, że masz nową ko­le­żan­kę. – Mar­ce­li­na ser­decz­nie uśmiech­nęła się do dziew­czy­ny z bud­ki.

– Wła­ści­wie to pró­bo­wa­li­śmy za­mó­wić watę cu­kro­wą i…

– To za­ma­wiaj­cie, nie prze­szka­dzam. A gdzie Mo­ni­ka?

– Po­cze­kaj chwi­lę, pro­szę. – Mar­cin po­słał sio­strze bła­gal­ne spoj­rze­nie. – Czy mo­że­my pro­sić te dwie waty? – zwró­cił się do dziew­czy­ny ob­słu­gu­jącej bud­kę.

– Ja­sne. Dwie zwy­czaj­ne waty. – Mru­gnęła do Zosi po­ro­zu­mie­waw­czo.

Mar­cin po­ło­żył na tac­kę bank­not, któ­ry przez cały czas trzy­mał w dło­ni.

Dziew­czy­na wró­ci­ła na swo­je sta­no­wi­sko i za­częła przy­go­to­wy­wać watę. Po chwi­li po­da­ła Zosi pierw­szą – ogrom­ną. Je­śli Mar­cin mia­łby być uczci­wy, mu­sia­łby przy­znać, że jesz­cze ni­g­dy nie wi­dział tak du­żej por­cji.

– Yyy… ale ja chy­ba za­pła­ci­łem za dwie małe. – Mar­cin z za­kło­po­ta­niem spoj­rzał na wy­wie­szo­ny przed bud­ką cen­nik.

– W po­rząd­ku. Niech pan wrzu­ci bra­ku­jącą kwo­tę do pusz­ki – stwier­dzi­ła z uśmie­chem dziew­czy­na i po­da­ła mężczy­źnie dru­gą watę.

Zo­sia od­je­cha­ła na bok, bo do bud­ki z watą usta­wi­ła się już ko­lej­ka. Mar­ce­li­na i Mar­cin do­łączy­li do dziew­czyn­ki. Mężczy­zna pod­su­nął sio­strze swój pa­tyk, ale ta od­mó­wi­ła.

– Pa­mi­ętasz, jak mama ku­po­wa­ła nam watę na od­pu­ście? – roz­ma­rzył się Mar­cin.

– Nie, ale za to pa­mi­ętam, jak się ba­łam, kie­dy strze­la­łeś pe­tar­da­mi!

– Tata strze­lał pe­tar­da­mi? – za­in­te­re­so­wa­ła się Zo­sia. – A te­raz za ka­żdym ra­zem się bu­rzy na fa­jer­wer­ki w syl­we­stra!

– Wte­dy nie mie­li­śmy świa­do­mo­ści, że to stre­su­je zwie­rzęta. Co u Ar­tu­ra? Może kie­dyś wpa­dli­by­ście do nas? – Mar­cin szyb­ko zmie­nił te­mat.

Mar­ce­li­na po­de­szła do bra­ta i urwa­ła spo­ry ka­wa­łek waty.

– Jed­nak się sku­szę. Daw­no nie ja­dłam. – Wło­ży­ła całą watę do ust. – Już za­po­mnia­łam, ja­kie to jest do­bre! – Prze­łk­nęła. – A co u Ar­tu­ra? No wiesz. Pra­ca, pra­ca, pra­ca i jesz­cze raz pra­ca. Ale masz ra­cję, mu­si­my się w ko­ńcu umó­wić. Daw­no się nie wi­dzie­li­śmy.

Mar­cin miał ze swo­im szwa­grem zu­pe­łnie inne re­la­cje niż Mo­ni­ka z Mar­ce­li­ną, choć kie­dyś, daw­no temu dał mu w zęby. Mar­ce­li­na za­szła w ci­ążę w szko­le śred­niej. Za­po­wia­da­ła się nie­źle – mia­ła do­bre stop­nie, roz­le­głą wie­dzę o świe­cie, spo­ro czy­ta­ła – a tu trach, ci­ąża przed ma­tu­rą. Mat­ka i oj­ciec roz­pa­cza­li i wy­po­mi­na­li cór­ce, jak bar­dzo ich za­wio­dła. Nie my­śle­li o tym, że do tan­ga trze­ba dwoj­ga. Sku­pi­li się na Mar­ce­li­nie, za­po­mi­na­jąc o spraw­cy ca­łe­go za­mie­sza­nia. Ale Mar­cin pa­mi­ętał. Po­sze­dł do Ar­tu­ra i kie­dy otwo­rzy­ła jego mama, po­pro­sił, aby go za­wo­ła­ła. Przy­szły oj­ciec wy­sze­dł przed dom, a wte­dy Mar­cin wy­mie­rzył mu so­lid­ny cios. Ar­tur na­wet się nie bro­nił. Wstał, ota­rł twarz z krwi i za­py­tał Mar­ci­na, czy już sko­ńczył. A po­tem za­pro­sił go na piwo. To wła­śnie wte­dy, w tam­tej knaj­pie, Mar­cin po raz pierw­szy po­my­ślał, że Ar­tur to rów­ny gość. Miał łeb nie od pa­ra­dy i nie­zły po­my­sł na sie­bie. Za­mie­rzał prze­nie­ść się na stu­dia za­ocz­ne i za­in­we­sto­wać we wła­sny biz­nes. I, oczy­wi­ście, oświad­czyć się Mar­ce­li­nie. Nie mi­gał się od od­po­wie­dzial­no­ści.

Czte­ry mie­si­ące pó­źniej mło­dzi sta­nęli na ślub­nym ko­bier­cu. Bli­żsi i dal­si zna­jo­mi nie da­wa­li temu zwi­ąz­ko­wi wi­ęk­szych szans. Wia­do­mo, mło­dzi, nie­do­świad­cze­ni, wzi­ęli ślub tyl­ko ze względu na ci­ążę. Ale Mar­ce­li­na i Ar­tur za­sko­czy­li wszyst­kich wo­kół, z nimi sa­my­mi włącz­nie. Nie­daw­no ob­cho­dzi­li dwu­dzie­stą rocz­ni­cę ślu­bu i spra­wia­li wra­że­nie za­ko­cha­nych w so­bie bar­dziej niż wów­czas, kie­dy skła­da­li przy­si­ęgę.

– A jak mój ge­nial­ny chrze­śniak?

– Nie wiem. Kie­dy pró­bu­ję we­jść do jego po­ko­ju, pro­si, że­bym spraw­dzi­ła, czy nie ma mnie za drzwia­mi.

– Nie przej­muj się. On za­wsze był… – Mar­cin zmarsz­czył czo­ło, szu­ka­jąc wła­ści­we­go okre­śle­nia – in­tro­wer­tycz­ny.

– Po­dob­no ge­niu­sze tak mają – wes­tchnęła Mar­ce­li­na.

Zo­sia z za­cie­ka­wie­niem przy­słu­chi­wa­ła się roz­mo­wie ojca i ciot­ki. Z uwa­gi na swo­ją nie­pe­łno­spraw­no­ść wi­ęcej cza­su spędza­ła z do­ro­sły­mi niż z ró­wie­śni­ka­mi. Za­cho­wy­wa­ła się jak sta­ra ma­lut­ka. Mar­ci­na mar­twi­ło to, że jego cór­ki nie in­te­re­su­ją spra­wy dzie­ci, a zaj­mu­je się kwe­stia­mi, któ­ry­mi żyją do­ro­śli.

– Po­win­naś się cie­szyć z tego, że twój syn jest wy­jąt­ko­wy!

– Cie­szę się. Tyl­ko po pro­stu cza­sem wo­la­ła­bym, żeby był… prze­ci­ęt­ny – przy­zna­ła z za­że­no­wa­niem Mar­ce­li­na. – To co, idzie­my po­szu­kać Mo­ni­ki?

– Ona jest te­raz za­jęta – wy­ja­śnił Mar­cin. – Jak będzie mia­ła chwi­lę, sama nas znaj­dzie.

– Przy­szło już spo­ro lu­dzi – wtrąci­ła Mar­ce­li­na.

– No wła­śnie. – W tym mo­men­cie Mar­cin kątem oka do­strze­gł zna­jo­mą po­stać. – Mogę was na chwi­lę prze­pro­sić?

– Ja­sne. – Mar­ce­li­na ob­ser­wo­wa­ła bra­ta, cie­ka­wa, kim są lu­dzie, do któ­rych pod­sze­dł.

Tym­cza­sem Mar­cin wy­lew­nie wi­tał się z Mag­da­le­ną i jej mężem, któ­ry pa­trzył na nie­go jak na wa­ria­ta. No tak. Naj­wy­ra­źniej w ogó­le nie sko­ja­rzył, że on to on. I to by było na tyle, je­śli cho­dzi o sąsiedz­kie re­la­cje na Osie­dlu Po­god­nym.

– To bar­dzo miłe, że pa­ństwo przy­szli­ście. Na­praw­dę, do­ce­niam i jesz­cze raz dzi­ęku­ję za za­in­te­re­so­wa­nie…

Mag­da­le­na spra­wia­ła wra­że­nie za­kło­po­ta­nej tą wdzi­ęcz­no­ścią, dla­te­go Mar­cin urwał w pół zda­nia.

– Mó­wi­łam panu, że nie mamy żad­nych pla­nów na nie­dzie­lę, a za­wsze chęt­nie wspie­ra­my fun­da­cje opie­ku­jące się nie­pe­łno­spraw­ny­mi dzie­ćmi.

– My chy­ba jesz­cze nie mie­li­śmy przy­jem­no­ści. Mar­cin Lesz­czy­ński. – Wy­ci­ągnął w stro­nę męża Mag­da­le­ny otwar­tą dłoń.

– Mi­chał Pu­de­łko, miło mi. – Mężczy­zna od­po­wie­dział uści­skiem. – Aż dziw­ne, praw­da? Miesz­ka­my obok sie­bie, a do­pie­ro te­raz mamy oka­zję się po­znać!

– Trze­ba będzie nad­ro­bić za­le­gło­ści. Za­pra­sza­my na gril­la. Co pan na to?

– Ża­den pan, Mi­chał je­stem.

– Sko­ro już je­ste­śmy na tym eta­pie, to ja rów­nież za­pro­po­nu­ję prze­jście na ty. Mag­da­le­na. – Ko­bie­ta wy­ci­ągnęła wy­pie­lęgno­wa­ną dłoń.

– Mar­cin, bar­dzo mi miło.

Mar­cin po­czuł sym­pa­tię do tych lu­dzi, zwłasz­cza do Mi­cha­ła. Nie po­tra­fił okre­ślić, dla­cze­go go po­lu­bił. Tam­ten nie zro­bił ani nie po­wie­dział nic, co w ja­kiś spo­sób by go wy­ró­żnia­ło, a mimo to Mar­cin po­czuł, że mó­głby się z nim za­przy­ja­źnić. Gdy­by tyl­ko miał wi­ęcej cza­su i chęci do na­wi­ązy­wa­nia re­la­cji mi­ędzy­ludz­kich… Praw­dę mó­wi­ąc, od daw­na nie miał żad­ne­go ży­cia poza do­mem, pra­cą oraz ko­lej­ny­mi ośrod­ka­mi re­ha­bi­li­ta­cyj­ny­mi i ga­bi­ne­ta­mi le­kar­ski­mi. Je­dy­ny­mi oso­ba­mi spo­za swo­jej naj­bli­ższej ro­dzi­ny, z któ­ry­mi wci­ąż utrzy­my­wał kon­takt, byli sio­stra i szwa­gier. Do ro­dzi­ców głów­nie dzwo­nił, bo na eme­ry­tu­rze wy­my­śli­li so­bie, że wy­pro­wa­dzą się na lu­bel­ską wieś i – ku zdu­mie­niu swo­ich dzie­ci – plan zre­ali­zo­wa­li.

Tak. Mar­cin wła­ści­wie nie pa­mi­ętał, co to ży­cie to­wa­rzy­skie. Ale czy nie taka jest ko­lej rze­czy?

Roz­dział 3

Zo­sia od daw­na już spa­ła. Mar­cin cze­kał, aż Mo­ni­ka sko­ńczy prze­glądać ja­kieś wy­kre­sy na kom­pu­te­rze. Spo­dzie­wał się, że po tak in­ten­syw­nym dniu będzie zmęczo­na i po pro­stu po­ło­ży się do łó­żka, ale stwier­dzi­ła, że musi jesz­cze chwi­lę po­pra­co­wać. Cała Mo­ni­ka. Mar­cin od pi­ęt­na­stu lat pró­bo­wał ją cza­sem na­mó­wić na odro­bi­nę sza­le­ństwa. Po­wta­rzał jej, że świat się nie za­wa­li, je­śli choć raz wy­bie­rze przy­jem­no­ść, a nie obo­wi­ąz­ki, ale ona nie chcia­ła go słu­chać.

Ob­ser­wo­wał w ci­szy, jak Mo­ni­ka od­kła­da swój lap­top i sia­da przy to­a­let­ce. Opa­rła gło­wę na dło­ni. Wy­gląda­ła na bar­dzo spi­ętą, dla­te­go Mar­cin po­wo­li do niej pod­sze­dł i po­ło­żył dło­nie na jej kar­ku. Za­drża­ła, ale nie za­pro­te­sto­wa­ła. Mar­cin uci­snął moc­niej, jak gdy­by py­tał ją o zgo­dę. Kie­dy da­lej nie re­ago­wa­ła, za­czął ją ma­so­wać.

– Cza­sem tak so­bie my­ślę, że bie­rzesz na sie­bie za dużo – po­wie­dział, choć spo­dzie­wał się, że jego sło­wa zgi­ną w pró­żni.

Prze­cież było tak już wie­le razy.

– Ro­bię tyle, ile do mnie na­le­ży, nic wi­ęcej – stwier­dzi­ła bez emo­cji Mo­ni­ka.

– Kie­dy ostat­nio zro­bi­li­śmy coś sza­lo­ne­go?

– Coś sza­lo­ne­go? – Mo­ni­ka par­sk­nęła ner­wo­wym śmie­chem. – Co masz na my­śli? Ro­bi­li­śmy sza­lo­ne rze­czy, kie­dy mie­li­śmy po dwa­dzie­ścia pięć lat i zero pro­ble­mów na gło­wie.

– Co mam na my­śli? Sam nie wiem… Może gdzieś po­le­ci­my? Nie pla­nuj­my, nie za­sta­na­wiaj­my się, po pro­stu wy­kup­my ja­kie­goś la­sta i…

– Mar­cin, czy ty sie­bie sły­szysz? – Mo­ni­ka uchwy­ci­ła wzrok part­ne­ra w lu­strze. – Zo­sia ma szko­łę, my pra­cę.

– Świat się nie za­wa­li, je­śli Zo­sia nie będzie przez ty­dzień cho­dzić do szko­ły, a my we­źmie­my so­bie urlop.

– Wiesz, co­raz częściej mam wra­że­nie – strąci­ła jego dło­nie ze swo­je­go kar­ku – że ty na­dal masz dwa­dzie­ścia pięć lat. Je­steś kom­plet­nie nie­doj­rza­ły i nie­od­po­wie­dzial­ny! Nie sądzisz, że naj­wy­ższa pora do­ro­snąć?

Mar­cin pod wpły­wem wzro­ku Mo­ni­ki opu­ścił ze wsty­dem gło­wę. Zno­wu chciał do­brze, a wy­szło jak zwy­kle. Po­wi­nien był już się do tego przy­zwy­cza­ić.

– Nie wi­dzę nic złe­go w tym, że chcia­łbym za­brać swo­ją ro­dzi­nę na wa­ka­cje.

– Za­po­mnia­łeś, że my nie mo­że­my wy­ku­pić pierw­sze­go lep­sze­go la­sta, bo nie je­ste­śmy ro­dzi­ną taką jak inne? Ho­tel musi być przy­sto­so­wa­ny do po­trzeb Zosi, wol­ny od ba­rier ar­chi­tek­to­nicz­nych. Wiesz, że o to nie­ła­two.

– Nie było te­ma­tu – wy­co­fał się Mar­cin. Po­now­nie po­ło­żył dło­nie na kar­ku Mo­ni­ki. Nie za­re­ago­wa­ła. – Masz ra­cję, ga­dam głu­po­ty. To może cho­ciaż po­je­dzie­my w któ­ryś week­end z Zo­sią nad mo­rze?

– Za da­le­ko. – Mo­ni­ka wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

Kie­dyś taka nie była. Nie do­szu­ki­wa­ła się pro­ble­mów tam, gdzie ich nie było. Szu­ka­ła spo­so­bu, a nie wy­mów­ki.

Za­pa­dła ci­sza. Mar­cin ma­so­wał kark Mo­ni­ki i ob­ser­wo­wał ją w lu­strze. Wy­gląda­ło na to, że spra­wia jej przy­jem­no­ść.

– Jak w ogó­le dzi­siaj ci się po­do­ba­ło? – za­py­ta­ła na­gle.

– Nie spo­dzie­wa­łem się, że przyj­dzie aż tyle osób. Je­stem pod na­praw­dę du­żym wra­że­niem. Uda­ła wam się ta im­pre­za. Mar­ce­li­na ka­za­ła ci prze­ka­zać, że jest z cie­bie dum­na.

– Szko­da, że nie uda­ło nam się spo­tkać – po­wie­dzia­ła Mo­ni­ka, ale Mar­cin wy­ła­pał w jej gło­sie nut­kę fa­łszu.

– Tak, szko­da, ale Mar­ce­li­na i Ar­tur za­pra­sza­ją nas do sie­bie. Po­my­śl, kie­dy mo­gli­by­śmy się z nimi zo­ba­czyć. I wy­obraź so­bie, że ci sąsie­dzi spod je­dyn­ki to są bar­dzo faj­ni lu­dzie. Po­my­śla­łem, że może wpa­dli­by do nas na gril­la. A jed­nak może tu jesz­cze być jak na ame­ry­ka­ńskim osie­dlu. – Ro­ze­śmiał się z wła­sne­go żar­tu, bo Mo­ni­ka nie za­re­ago­wa­ła. – No, ale… po­wiesz mi, dla­cze­go po­kłó­ci­łaś się z Elą i Pa­try­cją?

– Dla­cze­go po­kłó­ci­łam się z Elą i Pa­try­cją? – Mo­ni­ka po­wtó­rzy­ła jego sło­wa, a on miał dziw­ne wra­że­nie, że jego part­ner­ka w ten spo­sób pró­bu­je zy­skać na cza­sie. – Nie po­kłó­ci­łam się. Skąd ci to w ogó­le przy­szło do gło­wy?

– Cóż, wi­dzia­łem, jak…

– Coś ci się mu­sia­ło po­my­lić. Po pro­stu roz­ma­wia­ły­śmy. To nie była żad­na kłót­nia.

– A o czym?

– O spra­wach fun­da­cji. Nic wa­żne­go.

– Dziw­ne – mruk­nął Mar­cin.

– Co jest ta­kie dziw­ne?

Wie­dział, że po­wi­nien się wy­co­fać. Usły­szał iry­ta­cję w gło­sie Mo­ni­ki już przed chwi­lą. Nie lu­bi­ła, kie­dy drążył, ale był na­praw­dę cie­ka­wy, co je po­ró­żni­ło. W po­rząd­ku, mia­ła pra­wo do wła­snych spraw i se­kre­tów, ale komu mia­ła opo­wie­dzieć o swo­ich pro­ble­mach, je­śli nie jemu?

– Wszyst­kie trzy wy­gląda­ły­ście na zde­ner­wo­wa­ne. To nie była zwy­kła roz­mo­wa.

– Nie rób tego. – Prze­wró­ci­ła ocza­mi. – Nie za­wsze spra­wy są ta­ki­mi, ja­ki­mi je wi­dzi­my.

– Masz na my­śli coś kon­kret­ne­go?

Mo­ni­ka bez sło­wa wsta­ła i po­de­szła do sza­fy, z któ­rej wy­jęła swo­ją ba­we­łnia­ną pi­ża­mę z mi­siem. Pi­ęt­na­ście lat wcze­śniej Mar­cin praw­do­po­dob­nie skrzy­wi­łby się, gdy­by ją w czy­mś ta­kim zo­ba­czył, ale te­raz uwa­żał tę pi­ża­mę za uro­czą. Już daw­no zo­sta­wi­li za sobą etap ko­ro­nek. Nie bra­ko­wa­ło mu ich. Wo­lał tę praw­dzi­wą Mo­ni­kę w pi­ża­mie z mi­siem.

– Je­stem zmęczo­na. Chcę iść spać.

– Na pew­no wszyst­ko w po­rząd­ku?

– Na pew­no – wes­tchnęła ze znie­cier­pli­wie­niem Mo­ni­ka. – Wiesz, że masz nie­zno­śną ten­den­cję do wy­ol­brzy­mia­nia?

– Mar­ce­li­na za­wsze mi to po­wta­rza­ła.

– Cho­ciaż w jed­nej kwe­stii zga­dzam się z two­ją sio­strą.

– A je­śli już je­ste­śmy przy tym te­ma­cie…

– Tak? – Mo­ni­ka za­trzy­ma­ła się w po­ło­wie dro­gi do ła­zien­ki.

– Mar­ce­li­na pro­si­ła, abym prze­ka­zał ci, że je­śli po­trze­bu­je­my po­mo­cy przy Zosi, ona chęt­nie się za­an­ga­żu­je – po­wie­dział pó­łgęb­kiem Mar­cin.

Wie­dział, że Mo­ni­ka nie będzie za­chwy­co­na, ale obie­cał Mar­ce­li­nie, iż po­wtó­rzy jej sło­wa swo­jej part­ner­ce. Jego sio­stra wci­ąż nie mo­gła za­ak­cep­to­wać my­śli, że za­trud­ni­li do po­mo­cy obcą oso­bę, za­miast po­pro­sić o wspar­cie ko­goś z ro­dzi­ny. Ona i Mo­ni­ka były jak ogień i woda. Cza­sem Mar­cin za­sta­na­wiał się, jak to mo­żli­we, że jest tak bli­sko z dwie­ma tak zu­pe­łnie ró­żny­mi od sie­bie ko­bie­ta­mi.

– Roz­ma­wia­li­śmy już o tym. Pani Ire­na ma kom­pe­ten­cje do pra­cy z nie­pe­łno­spraw­ny­mi dzie­ćmi. Mam na­dzie­ję, że jej to uświa­do­mi­łeś? Zresz­tą dla­cze­go oni nie zro­bią so­bie dru­gie­go dziec­ka, sko­ro Mar­ce­li­na ma tak sil­ny in­stynkt ma­cie­rzy­ński, co?

– To nie o to cho­dzi. – Mar­cin po­czuł się ura­żo­ny uwa­gą part­ner­ki. Ni­g­dy nie opo­wia­dał się po żad­nej ze stron, bo uda­wał, że nie ma żad­nych stron. Te­raz jed­nak po­czuł, że musi bro­nić sio­stry. – Ona po pro­stu… chce do­brze. I bar­dzo ko­cha Zo­się.

– A ja my­ślę, że wła­śnie w tym cały pro­blem. Mar­cy­śka prze­spa­ła ostat­ni dzwo­nek na ko­lej­ne dziec­ko i prze­nio­sła całe uczu­cie na Zo­śkę. – Mo­ni­ka zro­bi­ła minę, któ­ra dość jed­no­znacz­nie świad­czy­ła, co o tym wszyst­kim my­śli. – No nic. Idę się kąpać. Pa­dam ze zmęcze­nia.

Roz­dział 4

Mar­cin po­że­gnał ko­lej­ne­go kan­dy­da­ta uści­skiem dło­ni. Pierw­szą turę roz­mów kwa­li­fi­ka­cyj­nych prze­pro­wa­dzał sam. Dy­rek­tor do­łączał do nie­go do­pie­ro pod­czas ko­lej­nych spo­tkań, w któ­rych bra­li udział tyl­ko ci, któ­rzy prze­szli ten wstęp­ny etap. Mar­cin po­pro­sił mężczy­znę, aby ten za­mknął za sobą drzwi. Miał kwa­drans tyl­ko dla sie­bie. Przez chwi­lę za­sta­na­wiał się, czy ma ocho­tę na jesz­cze jed­ną kawę, ale zre­zy­gno­wał. W taką po­go­dę nie obu­dzi go nic, na­wet pi­ąte espres­so.

Pod­sze­dł do okna. Za­trzy­mał wzrok na znaj­du­jącej się w po­bli­żu Ga­le­rii Sfe­ra. Wy­da­wa­ło mu się, że do­strze­gł swo­ją ko­le­żan­kę z li­ceum. Chy­ba to ona we­szła wła­śnie do cen­trum han­dlo­we­go. Bli­skie sąsiedz­two sie­dzi­by jego fir­my z ga­le­rią spro­wo­ko­wa­ło go do re­flek­sji: gdzie ci wszy­scy lu­dzie pra­cu­ją, sko­ro w ci­ągu dnia mają czas cho­dzić na za­ku­py? On wszyst­ko ro­bił w bie­gu. Trud­no mu było zna­le­źć chwi­lę na szyb­kie za­ku­py spo­żyw­cze, a co do­pie­ro mó­wić o wy­go­spo­da­ro­wa­niu cza­su dla sie­bie. Pra­ca, dom, re­ha­bi­li­ta­cja Zosi, i znów pra­ca, dom i re­ha­bi­li­ta­cja Zosi. Cza­sem ła­pał się na tym, że za­sta­na­wia się, jak wy­gląda­ło­by jego ży­cie, gdy­by cór­ka była w pe­łni spraw­na. Może wów­czas on też mó­głby bez­tro­sko prze­cha­dzać się po ga­le­rii han­dlo­wej i dłu­go wy­bie­rać ko­szu­le? Ubra­nia ku­po­wa­li on­li­ne. Tak było szyb­ciej. Szyb­ciej. Mar­cin miał wra­że­nie, że całe jego ży­cie ogra­ni­cza się właś­nie do tego „szyb­ciej”. Szyb­ciej, bo spó­źni się do pra­cy, szyb­ciej, bo nie zdąży na re­ha­bi­li­ta­cję Zosi, szyb­ciej, bo za­mkną skle­py, a on nie kupi pie­czy­wa.

Roz­le­gło się ci­che pu­ka­nie. Mar­cin się wzdryg­nął. Czas na po­wrót do rze­czy­wi­sto­ści. Po­pra­wił ma­ry­nar­kę i pod­sze­dł do drzwi, za któ­ry­mi sta­ła na oko dwu­dzie­sto­let­nia zde­ner­wo­wa­na ko­bie­ta. Wy­gląda­ła, jak­by to mia­ła być jej pierw­sza pra­ca, ale kie­dy Mar­cin już za­pro­sił ją do środ­ka, usia­dł przy dłu­gim sto­le i zer­k­nął kon­tro­l­nie na na­stęp­ne CV, prze­ko­nał się, że jego roz­mów­czy­ni ma im­po­nu­jące do­świad­cze­nie i jest naj­le­piej wy­kszta­łco­na spo­śród wszyst­kich kan­dy­da­tów. Za­trzy­mał wzrok na da­cie uro­dze­nia. Dwa­dzie­ścia osiem lat. Nie wy­gląda­ła na tyle.

– Co pani wie o na­szej fir­mie? – za­czął od swo­je­go stan­dar­do­we­go py­ta­nia.

Za­zwy­czaj kan­dy­da­ci byli za­sko­cze­ni, że Mar­cin pyta o to w pierw­szej ko­lej­no­ści. W grun­cie rze­czy to jed­no py­ta­nie wy­star­czy­ło, aby od­rzu­cić dzie­wi­ęćdzie­si­ąt pro­cent apli­ku­jących. Mar­cin szu­kał lu­dzi, któ­rzy chcą pra­co­wać wła­śnie dla nich, nie zaś ta­kich, któ­rym za­le­ży na ja­kim­kol­wiek za­jęciu. Z jego do­świad­cze­nia wy­ni­ka­ło, że tacy pra­cow­ni­cy są dla fir­my naj­cen­niej­si. Nie od­cho­dzi­li po pół roku, kie­dy tyl­ko otwo­rzy­ły się przed nimi nowe mo­żli­wo­ści. Nie szli na ła­twi­znę, pi­ęli się po szcze­blach ka­rie­ry po­wo­li, acz sku­tecz­nie. Nie wsia­da­li do win­dy. Za­wsze wcho­dzi­li na górę scho­da­mi.

Dziew­czy­na za­częła z pew­no­ścią w gło­sie. Mó­wi­ła o stra­te­gii i ce­lach fir­my, przy oka­zji od­po­wia­da­jąc na ko­lej­ne py­ta­nie – dla­cze­go chcia­ła­by pra­co­wać wła­śnie dla nich.